-
Artykuły
Najlepsze książki o zdrowiu psychicznym mężczyzn, które musisz przeczytaćKonrad Wrzesiński4 -
Artykuły
Sięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać2 -
Artykuły
„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać8 -
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać5
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika![](https://s.lubimyczytac.pl/upload/default-avatar-80x80.jpg)
![](https://s.lubimyczytac.pl/upload/avatars/413435/331513-80x80.jpg)
2014-11-18
2015-05-26
Dmitry Glukhovsky, autor bestsellerowych powieści Metro 2033 i Metro 2034, w swojej najnowszej książce Futu.re ukazuje czytelnikowi kolejną wizję przyszłości. Tym razem nie jest to wizja postapokaliptyczna. Glukhovsky przedstawia nam świat, który na pozór jest utopią. Człowiek pokonał w nim śmierć. Wynalazł szczepionkę, która uczyniła go nieśmiertelnym, zwalczył choroby cywilizacyjne, takie jak rak, a także odkrył pigułkę szczęścia. Jednym słowem – sielanka. Ale czy na pewno?
Nieśmiertelność doprowadziła do przeludnienia Ziemi. Nasza planeta pęka w szwach. Dosłownie. Obecnie (dane z 2013 roku) Ziemię zamieszkuje nieco ponad 7,1 miliarda ludzi, a w przyszłości Glukhovskiego jest to 120 miliardów w samej Europie. Kosmiczna liczba. Brakuje przestrzeni do życia. Ludzie egzystują w potężnych wieżowcach sięgających chmur, w których znajdują się mieszkania, a raczej niewielkie kubiki mieszkalne o powierzchni czterech metrów kwadratowych! Aby zapobiec dalszemu gwałtownemu przyrostowi naturalnemu wprowadzono kontrolę urodzeń. Nowonarodzone dzieci muszą zostać zarejestrowane, a ten, kto nie zastosuje się do tego przepisu, zostaje pozbawiony nieśmiertelności.
Główny bohater – Jan Nachtigall 2T – należy do organizacji Nieśmiertelnych, którzy zajmują się zwalczaniem przypadków niezarejestrowanych dzieci, a także pozbawianiem ludzi nieśmiertelności. To z perspektywy Jana możemy obserwować świat przyszłości, który opisany jest niezwykle realistycznie i szczegółowo, a jednocześnie z ogromnym rozmachem. Wyrazy uznania dla Glukhovskiego, któremu udało się wykreować bohatera, który nie jest ani dobry, ani do końca zły. Jest po prostu… ludzki.
Książka porywa już od pierwszych kartek. Świat, który przedstawia nam autor, zachwyca, pomimo tego, że jest niezwykle ponury i przerażający. Na dodatek, niestety jak w przypadku wielu książek o przyszłości, nie da się przewidzieć jak potoczy się dalsza fabuła. Autor zaskakuje czytelnika na każdym kroku, czy to wyborami dokonywanymi przez bohatera, czy to nawet opisami.
Jednak w Futu.re czegoś brakło. Takiej niewielkiej wisienki na torcie lub iskierki, którą miało Metro. Futu.re obfituje w szczegółowe opisy świata i bohaterów, ale zbyt mało jest akcji, która porwałaby czytelnika i sprawiła, że z zapartym tchem śledziłby każdą kolejną stronę. Albo może ujmę to inaczej. W Futu.re mamy do czynienia z zupełnie innym typem akcji niż w przypadku Metra. Nie mamy tu biegających stalkerów z karabinami ani przerażających potworów, które czyhają na niewinnych ludzi tuż za rogiem (i które niestety ubóstwiam). Glukhovsky daje nam za to broń jaką jest śmierć i przerażającą ludzką naturę.
Książka skłania do myślenia. Główny bohater zadaje samemu sobie wiele różnych pytań, na które autor nie zawsze udziela odpowiedzi, pozostawiając tę kwestię do rozstrzygnięcia przez czytelnika. Co jest dość mądrym posunięciem, bo przecież każdy z nas jest inny, każdy z nas może mieć swoje własne zdanie i każdy z nas może udzielić innej odpowiedzi. Dzięki temu zabiegowi nasze szare komórki budzą się do życia. Czytając Futu.re kilkakrotnie złapałam się na tym, że zaczynam postrzegać pewne aspekty naszego życia w zupełnie inny sposób.
O ile Metro było książką wielopokoleniową, o tyle Futu.re przeznaczone jest raczej dla dorosłego czytelnika. Czytelnika, który zrozumie przekaz powieści, a także nie podda się po przeczytaniu kilkunastu pierwszych kartek – książka jest trudna w odbiorze i niestety nie można jej „przelecieć” bez intensywnej pracy mózgu.
Futu.re jest książką napisaną przez dojrzałego pisarza.
Wyrazy uznania należą się wydawnictwu Insignis. 635 stronicowa książka wydana została na bardzo dobrym papierze, a do tego zawiera kilkadziesiąt kolorowych ilustracji, które wydrukowano na błyszczącym, twardym papierze. W dzisiejszych czasach, gdzie zalewają nas książki o pożółkłych, najtańszych kartkach (zwłaszcza niestety biedna fantastyka jest tak poniżana), to bardzo miły ukłon w stronę czytelnika.
Joanna Baster / Bookeriada.pl
Dmitry Glukhovsky, autor bestsellerowych powieści Metro 2033 i Metro 2034, w swojej najnowszej książce Futu.re ukazuje czytelnikowi kolejną wizję przyszłości. Tym razem nie jest to wizja postapokaliptyczna. Glukhovsky przedstawia nam świat, który na pozór jest utopią. Człowiek pokonał w nim śmierć. Wynalazł szczepionkę, która uczyniła go nieśmiertelnym, zwalczył choroby...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-11-03
Prosty rytm codziennych czynności. Krok po kroku przygotowywany dzbanek kawy. Obserwowane w ciszy padające płatki śniegu. Surowy norweski krajobraz. Karl Ove Knausgård z rzadko spotykaną prostotą oddaje w swojej prozie drobne detale, które budują każdy dzień. Szczególnie wyraźne są w jego opisach momenty zatrzymania – chwile pustego wzroku i wewnętrznej ciszy. Język Knausgårda jest wręcz surowy – pozbawiony ozdobników i metafor ma niezwykłą zdolność do konstruowania nastroju. To jedno ze źródeł mocy wyrazu „Mojej walki” – wielotomowej powieści tego autora, której pierwszy tom ukazał się kilka miesięcy temu w polskim tłumaczeniu. Proza Knausgårda ma w sobie czystość języka, dzięki której magnetyzuje. Oczywiście, ten fakt zawdzięczamy również autorce polskiego przekładu Iwonie Zimnickiej.
„Moja walka” to autobiograficzny projekt norweskiego pisarza, który stawiając na radykalną szczerość opowiedział swoje życie w sześciu powieściowych tomach. Pierwszy z nich zawiera analizę bolesnych wspomnień z dzieciństwa, trudnego (jak chyba dla każdego) okresu dorastania oraz młodości, która symbolicznie kończy się wraz ze śmiercią ojca. To historia pierwszych – dopiero rodzących się lęków, skomplikowanych relacji rodzinnych, nastoletnich uczuć, buntu i odkrywania swojej drogi. Jej ważnym aspektem jest niezwykle trudna relacja z ojcem i jeszcze trudniejsze doświadczenie jego odejścia.
Często podkreślana brutalność tej powieści okazuje się tak naprawdę rzadko spotykaną szczerością. Knausgård wnikliwie analizuje samego siebie, nie ukrywa przed samym sobą tego, co niewygodne, niczego nie łagodzi. Dzięki temu zaburza wszystkie schematy – pomimo, że jego proza zdaje się wyrastać z tradycji twórczości określanej jako męska – potrafi niezwykle otwarcie mówić o słabości. Odsłania łzy, a nawet szloch i bezradność dorosłego mężczyzny. Potrafi również niezwykle drobiazgowo i wzruszająco opowiadać o czułości. Im większa jest dotkliwość jego zwierzeń, tym większą moc zyskuje rzadko pojawiające się ciepło, z którym autor opisuje swoją żonę i dzieci. Napięcie powstałe pomiędzy szorstkim zachowaniem na zewnątrz, a przyznaniem się do nieumiejętności okazania czułości, która budzi się w samotności i w słowach – na zewnątrz, jest bardzo poruszające.
Kontrowersyjny tytuł – „Moja walka”, który Knausgård współdzieli z Hitlerem (trzeba przyznać, że to bardzo odważne posunięcie ze strony autora), to chyba przede wszystkim walka z samym sobą. Knausgård od dzieciństwa musiał mierzyć się z trudną do okiełznania mieszaniną wewnętrznego gniewu i strachu. Ciągłe napięcie między wielką wrażliwością, a obojętnością i chłodem nie dawały szans na odnalezienie równowagi. Szukaniem takiego właśnie stanu zdaje się być pisanie tej powieści, samookreślanie się, odpowiadanie sobie na pytania. To także zmaganie się z próbą otwierania się na drugiego człowieka, którego obecność jest konieczna i równocześnie zagrażająca. Oczywiście, jest to również walka z ojcem – o zainteresowanie, uznanie, żeby zasłużyć na niby niechcianą miłość.
Powieść Knausgårda opowiada przede wszystkim o śmierci – od pierwszego momentu uświadomienia sobie przez dziecko jej istnienia po ambiwalentne wewnętrznie pożegnanie z ojcem. „Moja walka” stawia też na nowo pytania o autobiografizm w literaturze. Knausgård szokuje bezpośrednim przyznaniem się do wszystkich opisanych przeżyć i emocji. Po pierwsze trzeba jednak pamiętać, że to literatura i jakkolwiek autor stara się przekroczyć ograniczenia formy i wiele na tym polu osiąga, jego powieść literaturą pozostaje. Natomiast drugą kwestią jest odpowiedź na pytanie – czy literatura pozostająca poza osobistym doświadczeniem istnieje?
Aleksandra Byrska
Prosty rytm codziennych czynności. Krok po kroku przygotowywany dzbanek kawy. Obserwowane w ciszy padające płatki śniegu. Surowy norweski krajobraz. Karl Ove Knausgård z rzadko spotykaną prostotą oddaje w swojej prozie drobne detale, które budują każdy dzień. Szczególnie wyraźne są w jego opisach momenty zatrzymania – chwile pustego wzroku i wewnętrznej ciszy. Język...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-02-21
„Czysty obłęd” – idiom używany w sytuacjach kryzysowych, kiedy jesteśmy na tyle czymś zmęczeni, że nie do końca jesteśmy świadomi, co się wokół nas dzieje. „Czysty obłęd” to także tytuł książki Marka Lamprell’a. I rzeczywiście, to, co dzieje się w tej książce, z każdą stroną urasta do rangi obłędu, szaleństwa nieszczęść, jakie spadają na bohatera.
Każdy z nas wiedzie na swój sposób ustatkowane życie, z chłopakiem/dziewczyną/żoną/mężem u boku, z mini-problemami pt. „co na obiad”, „nastawić budzik na 6 rano”, „gdzie iść ze znajomymi”, „ale mnie boli ząb” itp., itd.
Michael też wiedzie takie życie. Z mnóstwem sytuacji, w których, wydawałoby się, nie da sobie rady. Ale pewnego dnia tamte mini-problemy zupełnie przestają mieć znaczenie. Gdy dopada nas jedno nieszczęście, mamy wrażenie, że nie jesteśmy w stanie tego udźwignąć. A co wtedy, gdy tych nieszczęść zwali się lawina? Wpaść pod samochód- to nic! Ale oganiać rzeczywistość po wypadku, po którym na nic nie ma się ochoty? Wyliczmy sobie zatem: wypadek, problemy wychowawcze (nie zawsze nasze córki biją się z rówieśniczkami), narkotyki (synuś), problemy finansowe, spór z szefem, malejące więzi rodzinne, dziwny chłopak córki, nieogarnięty policjant próbujący wszystkich wokół wsadzić za kratki, wpływowa rodzinka „pobitej” koleżanki… Niewiarygodnie dużo, jak na jednego człowieka. A jednak Michael jakoś daje radę, choć niejednokrotnie jest na skraju załamania, pomijając już fakt, że kontuzjowany facet nie uważa się za prawdziwego faceta i wszystkie jego mechanizmy typowego działania jakby słabną.
Książka ta, choć zawiera w sobie mnóstwo thrillerowych momentów, jest raczej przyjemnym czytadłem. Absolutnie nie używam tego określenia w sensie pejoratywnym. Jej gorzko-słodka konstrukcja, przyjemny, płynny język sprawiają, że czyta się ją lekko i łatwo, choć z pewną dozą przerażenia.
Książka wciąga już przez sam fakt, że narracja jest prowadzona w drugiej osobie liczby pojedynczej- co sprawia, że bohater mówi sam do siebie, ale tym samym my, czytelnicy, wyobrażamy sobie, że jesteśmy tym bohaterem. Narracja ta działa trochę psychologicznie, bo utożsamiamy się z nim jeszcze łatwiej, niż w przypadku narratora-obserwatora, czy narracji pamiętnikarskiej, czyli w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Uważam, że to bardzo udany zabieg narracyjny. Z niewieloma książkami napisanymi w ten sposób miałam do czynienia, a chciałabym.
Czy mam jeszcze coś dodać? Myślę, że jeśli po prostu polecę tę książkę… wszystkim, bez wyjątku – to wystarczy.
Maria Budek / Bookeriada.pl
„Czysty obłęd” – idiom używany w sytuacjach kryzysowych, kiedy jesteśmy na tyle czymś zmęczeni, że nie do końca jesteśmy świadomi, co się wokół nas dzieje. „Czysty obłęd” to także tytuł książki Marka Lamprell’a. I rzeczywiście, to, co dzieje się w tej książce, z każdą stroną urasta do rangi obłędu, szaleństwa nieszczęść, jakie spadają na bohatera.
Każdy z nas wiedzie na...
2015-01-26
Książka pt. "Delikatna równowaga" Rohintona Mistry należy do tych opowieści, które dopiero po kilku stronach potrafią na dobre wciągnąć w fabułę. Tutaj poznajemy akurat czterech bohaterów, pochodzących z różnych środowisk oraz obdarzonych odmiennymi doświadczeniami życiowymi. Jest więc przede wszystkim Dina – wdowa, która stara się zachować niezależność; nie zamierza bowiem ulegać namowom brata, który chciałby ponownie wydać ją za mąż. Konieczność zdobycia dodatkowych środków sprawia, że w jej życiu pojawia się student (syn koleżanki) oraz dwójka krawców. Mimo początkowej niechęci pomiędzy całą czwórką nawiązuje się silna więź, zaś tłem dla ich losów staje się czas stanu wyjątkowego, wprowadzonego przez premier Indirę Gandhi.
Powieść ta stanowi fascynujące spojrzenie na życie w Indiach, jednak nie jest cukierkową pocztówką ani pokrzepiającym obrazkiem, który dla każdego przewiduje szczęśliwe zakończenie. Bohaterowie Mistry pochodzą bowiem z uboższych warstw i cały czas są zmuszani do walki o przetrwanie oraz zachowanie własnej godności. Dodatkowo w ich przeszłość zgrabnie zostały wplecione wątki polityczne lub obyczajowe, wyraziście obrazujące przemiany zachodzące w Indiach. Obnażają one nieczyste zagrania władz, wszechobecną korupcję czy nawet powszechną niesprawiedliwość, która staje się codziennością. Mimo tak przygnębiającej rzeczywistości cała powieść jest zapisem rozpaczliwej walki o zachowanie owej kruchej równowagi – pozwala ona na jakąkolwiek egzystencję i daje nadzieję na lepsze jutro. Czy jednak uda się ją zachować w zetknięciu z brutalnymi zasadami?
Cała książka jest przesycona smutkiem i empatycznym spojrzeniem na najniższe warstwy w hierarchii społeczeństwa Indii – stanowi więc także intrygującą opowieść o zasadach nim rządzących. Ponadto autor nie unika pokazania brzydoty, ułomności oraz slumsów – naturalistyczne opisy dobitnie podkreślają kontrast między rządzącymi a rządzonymi, pokazują również to mniej eksponowane oblicze Indii, z reguły zręcznie ukrywane.
"Delikatna równowaga" jest więc lekturą obszerną, momentami wstrząsającą. Ale na pewno wartą polecenia.
Sylwia Kępa
Książka pt. "Delikatna równowaga" Rohintona Mistry należy do tych opowieści, które dopiero po kilku stronach potrafią na dobre wciągnąć w fabułę. Tutaj poznajemy akurat czterech bohaterów, pochodzących z różnych środowisk oraz obdarzonych odmiennymi doświadczeniami życiowymi. Jest więc przede wszystkim Dina – wdowa, która stara się zachować niezależność; nie zamierza bowiem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-06
Jako nałogowy pożeracz wszelkiej fantastyki, jestem dość wybrednym czytelnikiem i rzadko zdarza się, żeby książki o tejże tematyce mnie zaskakiwały. No cóż. Chylę czoła przed znakomitym autorem – Cormackiem McCarthy, którego książka „Droga”, dosłownie przygwoździła mnie do fotela. Autor porusza dość oklepany temat świata po apokalipsie. Robili to przed nim inni autorzy, jak chociażby King, Grant, Glukhovsky, i wydawać by się mogło, że w tym temacie pomysły zostały wyczerpane. A mimo to „Droga” wciąga i wystarczy jeden wieczór, aby ją przeczytać.
McCarthy podaje nam wizję Ziemi po apokalipsie w sposób ascetyczny i bardzo oszczędny. Fabułę w zasadzie można opisać w kilku słowach: książka opowiada o wędrówce ojca i syna przez zniszczoną Amerykę. Tyle. Nie mamy tu sensacyjnych obrazów końca świata, które przywodziłyby na myśl hollywoodzkie filmy, zamiast tego naszą piękną niegdyś błękitną planetę, spowija szara mgła i przykrywa popiół. W zasadzie czytelnik może się tylko domyślać jaka katastrofa dotknęła Ziemię, może wybuch wulkanu, może coś innego? Autor daje nam w tym zakresie ogromną swobodę. Dzięki skromnym , a jednocześnie poetyckim opisom, które w zasadzie ograniczają się do zarysowania zniszczonej przyrody, wymarłych zwierząt, opuszczonych domów i panującego wszędzie głodu, nasz umysł pracuje na pełnych obrotach i sam odtwarza książkę niczym film, a jest to zabieg niezwykle trudny do osiągnięcia.
W książce brak także jest heroicznego bohatera, w zastępstwie otrzymujemy dwie realistyczne postaci: ojca i syna. Wędrują oni na południe, próbując uciec przed kanibalizmem, zimnem i głodem. Ojciec idzie, bo wie, że jest jedyną osobą, dzięki której jego syn żyje. Syn idzie, bo prowadzi go ojciec. W tej relacji ojciec-syn, dostrzegamy wspaniale ukazane ludzkie emocje: wiarę, nadzieję i miłość. Ponadto, w niektórych momentach powieści miałam wrażenie, że syn, jest sumieniem swojego ojca, a przez pominięcie myślników w dialogach, wrażenie to tylko się wzmogło.
Na czym polega fenomen „Drogi”? Według mnie, jest to jedna z bardziej realistycznych wersji końca naszego kolorowego świata. Nie zdarzyło mi się czytać tak przekonującej wizji apokalipsy zarówno w aspekcie fizycznym, jak i duchowym. Książka daje do myślenia i niesie za sobą niesamowite przesłanie. Żyjąc na pełnych obrotach, my ludzie pierwszego świata, nie zastanawiamy się tak naprawdę co posiadamy. Nie doceniamy tego, że mamy dach nad głową, nawet jeżeli daleko mu do luksusowej willi. Nie doceniamy tego, że mamy dostęp do żywności, do bieżącej wody, do czystych ubrań, a nawet tego, że nasz sąsiad jest takim wspaniałym kretynem.
Obrazy z książki pozostają głęboko wyryte w pamięci. Jako przestroga?
Joanna Baster / Bookeriada.pl
Jako nałogowy pożeracz wszelkiej fantastyki, jestem dość wybrednym czytelnikiem i rzadko zdarza się, żeby książki o tejże tematyce mnie zaskakiwały. No cóż. Chylę czoła przed znakomitym autorem – Cormackiem McCarthy, którego książka „Droga”, dosłownie przygwoździła mnie do fotela. Autor porusza dość oklepany temat świata po apokalipsie. Robili to przed nim inni autorzy, jak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-21
Do lektury „Klasy” Dominika W. Rettingera zasiadłam pełna nadziei na książkę, która wyrwie mnie z butów. I co?No i teraz biegam na bosaka, gonię swój własny oddech, bo zgubiłam go starając się nadążyć za wartką akcją powieści, szukam spokoju, bo Rettingerowi udało się go u mnie zmącić na długi czas.
W przypadku powieści kryminalnej w Polsce mamy do czynienia z problemem nieumiejętności pisarzy w nadaniu swoim tekstom należnego gatunkowi realizmu. O wiele łatwiej udaje się ta sztuka tym, którzy tworzą kryminały retro, chociaż nie jest to regułą. Akcje osadzone w czasach nam współczesnych często są suche, nierzeczywiste, zaledwie nieliczna grupa autorów potrafi swoje pomysły przelać na papier w taki sposób, abyśmy się czuli jak przy oglądaniu filmu akcji czy relacji reporterskiej.
Ta sztuka udała się właśnie Rettingerowi w „Klasie”. Bohaterowie są mocno zarysowani, ale nie karykaturalni, rozmawiają ze sobą w sposób naturalny, nie żywcem wyjęty z powieści milicyjnych, którego echa wciąż pojawiają się w naszej literaturze. Jeśli chodzi zaś o fabułę, to muszę przyznać, że naprawdę mnie porwała. Akcja nie zwalania nawet na chwilę, autor nieubłaganie ora nami po polu wydarzeń, które sprawiają, że serce bije szybciej (kolokwializm jak najbardziej na miejscu, bo i sama powieść Rettingera jest stosunkowo brutalna, można powiedzieć, że bezwzględna, z drugiej strony nie wulgarna – chyba raczej rzeczywista, ale nie od tej strony, którą na co dzień obserwuje szary obywatel).
Co się tyczy fabuły, jak zawsze niewiele zdradzę. Ale jeśli opowieść zaczyna się od tego, że ktoś dostaje od bandziorów taki łomot, że woli zaryzykować utratę własnego życia w czasie ucieczki, to akcja musi się później potoczyć szybko. Nie może być inaczej jeżeli spokojny obywatel zostaje publicznie wciągnięty w gangsterską aferę, staje się właścicielem przedmiotu, który zagraża nie tylko jemu, ale całej jego rodzinie, ponieważ pewni ludzie nie przebierają w środkach, aby ten przedmiot odzyskać. Dysponują również szeroką gamą argumentów, które pomagają im w gromadzeniu informacji wartych niewyobrażalnie wielkie pieniądze.
„Klasa” dotyczy w znacznej mierze problemów, których obserwatorami jesteśmy na co dzień, ale na szczęście nie uczestnikami . Układy, układziki, wymuszenia, podsłuchy, korupcja i wszechobecna interesowność, brak współczucia i empatii – to wszystko znajduje się w powieści Rettingera. Są też oczywiście też ci, którzy z tym wszystkim muszą walczyć, nie zawsze z własnej woli, ale wciągnięci na siłę w wir wydarzeń. Ten, kto decyduje się na zaglądanie bandytom do talerza musi się liczyć z tym, że długo nie pożyje, a już na pewno nie w spokoju. Dominik W. Rettinger skonstruował swoją powieść w taki sposób, że czytelnik czuje się właśnie mimowolnie wcielonym do walki o sprawiedliwość szeregowcem, który nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, do jak wielkich przekrętów dochodzi u szczytów władz. Polecam, bo to kawał świetnej literatury sensacyjnej. Zarwana noc gwarantowana, niespokojne myśli też.
Do lektury „Klasy” Dominika W. Rettingera zasiadłam pełna nadziei na książkę, która wyrwie mnie z butów. I co?No i teraz biegam na bosaka, gonię swój własny oddech, bo zgubiłam go starając się nadążyć za wartką akcją powieści, szukam spokoju, bo Rettingerowi udało się go u mnie zmącić na długi czas.
W przypadku powieści kryminalnej w Polsce mamy do czynienia z problemem...
2015-06-03
, jakże was kochałam, wy, rzeczy zbyteczne,
przyjaźń, miłość bez granic, poświęcenie, cnoty,
spotykane tak rzadko, opłacane drogo,
i jak opłakiwałam każdą zdradę, każde
sprzeniewierzenie, każde nadużycie.
O, jakże was kochałam, rzeczy niekonieczne,
obrazy, słowa, kwiaty, urodziwe twarze,
każdą łąkę kwitnącą, zachody i świty,
o, jakże was kochałam, ponad siły prawie,
i jakże mnie gniewało to, że tak zbyteczne.
Wydaje się, że wiersz Julii Hartwig Westchnienie, zamieszczony zresztą w najnowszej książce Remigiusza Grzeli (kliknij, by przeczytać wywiad z autorem), stanowi doskonałą ilustrację i trafne wprowadzenie do tej niezwykłej pozycji. Obecność. Rozmowy to dziesięć wywiadów o pamięci i wierze w obecność, o życiu i śmierci, o doświadczeniu odchodzenia, o zapominaniu oraz o obrzędach pielęgnujących pamięć o tych, którzy odeszli. W zbiorze tym Krystyna Janda wspomina swojego męża, wybitnego operatora, Edwarda Kłosińskiego; Leszek Sankowski opowiada o swojej żonie, dziennikarce Teresie Torańskiej; Alicja Kapuścińska odsłania realia codziennego życia z reporterem Ryszardem Kapuścińskim, a sylwetkę Marka Edelmana przybliża jego przyjaciółka Paula Sawicka.
O swoich doświadczeniach w radzeniu sobie z nieobecnością najbliższych opowiadają także: Krystyna Morgenstern (o Januszu „Kubie” Morgensternie), Maria Iwaszkiewicz (o Bogdanie Wojdowskim), Zuzanna Janin (o Marii Anto). W zbiorze tym silnie obecne są także wstrząsające i poruszające zarazem żydowskie historie z czasów drugiej wojny. Udzielając głosu szefowej Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu, Joannie Sobolewskiej-Pyz czy Rucie Wermuth-Burak (ocalałej jako mała dziewczynka z transportu jadącego do obozu koncentracyjnego w Treblince), autor udowadnia, że pielęgnując pamięć przodków, tworzymy własną tożsamość oraz znajdujemy głębszy sens we własnym życiu i naszym konkretnym miejscu na ziemi. Klamrą spinającą zbiór wywiadów wydaje się końcowa rozmowa z Julią Hartwig, rozmowa o skądinąd nieoczywistej wdzięczności za życie.
Wywiady Remigiusza Grzeli z jego rozmówcami to coś znacznie więcej niż przytaczanie wspomnień i relacjonowanie przeszłości. To rozmowy o życiu, które po odejściu najbliższej osoby, należy podjąć często wbrew samemu sobie. To rozmowy dające nadzieję, bowiem niezwykli rozmówcy Grzeli stanowią dowód na to, że od rozpaczy, załamania czy pustki istotniejsze wydaje się oswojenie nowej sytuacji, zaakceptowanie samotności oraz pielęgnowanie pamięci, która jest naszą powinnością.
To jednak nie sami rozmówcy stanowią o walorze zbioru wywiadów Obecność. Rozmowy. To także, a może przede wszystkim sam pytający, który imponuje taktem, wrażliwością, wyczuciem i dziennikarskim kunsztem. Remigiusz Grzela wydaje się wiedzieć, o co można lub powinno się zapytać, a o co już niekoniecznie. Widać dużą troskę o to, by podjęcie jakiegoś tematu nie kosztowało rozmówcy zbyt wiele. W konsekwencji wywiady zawarte w tym tomie są osobiste, ale nie bardzo emocjonalne. Nie ma patosu ani banałów. Jest za to wiarygodne i nieustanne przenikanie się świata życia i śmierci.
Niech puentą tej recenzji będą słowa cytowanej we wstępie Julii Hartwig. W rozmowie, która zamyka tom Obecność, poetka powiedziała: Wszystko było i niczego nie szkoda (…) bo to, co było, było niepowtarzalne. Gdyby mnie zapytano, jaki okres chciałabym wskrzesić, nie wskazałabym żadnego (…) Jestem bardzo wdzięczna za bardzo wiele doświadczeń, które ludzie uważają za naturalne, a ja uważam za przywilej, za dobro. Wdzięczność pomaga żyć.
Ewelina Tondys / Bookeriada.pl
, jakże was kochałam, wy, rzeczy zbyteczne,
przyjaźń, miłość bez granic, poświęcenie, cnoty,
spotykane tak rzadko, opłacane drogo,
i jak opłakiwałam każdą zdradę, każde
sprzeniewierzenie, każde nadużycie.
O, jakże was kochałam, rzeczy niekonieczne,
obrazy, słowa, kwiaty, urodziwe twarze,
każdą łąkę kwitnącą, zachody i świty,
o, jakże was kochałam, ponad siły...
2014-12-12
Nie przepadam za dzisiejszym Paryżem. Za dawnym też, bo drażni mnie wizja pięknego miasta, które pretenduje do miana intelektualnej stolicy nauk empirycznych, przy równoczesnej ślepocie na ubóstwo, choroby i smród. Okazuje się jednak, że nawet i taka rzeczywistość jest w stanie mnie zaciekawić. I to bardzo!
Przyznaję, że decydując się na recenzowanie „Oczyszczenia” byłam pewna, że będę miała do czynienia z kryminałem lub przynajmniej historią obyczajową z mocno zarysowanym wątkiem kryminalnym. Okazało się inaczej i jakże jestem z tego powodu szczęśliwa! Andrew Miller został za „Oczyszczenie” uhonorowany w 2011 roku Costa Book of the Year Award. W pełni na to zasłużył, bo Paryż wedle jego wizji ożywa jak żaden. I chociaż śmierdzi, spływa brudem i jątrzą go wewnętrzne spory, to jednak chce się na niego patrzeć, chce się w nim być.
Jeśli chodzi o fabułę, to powiem nie więcej niż wydawca zdradza na okładce: rok 1785 (a zatem zaledwie cztery lata do apogeum francuskiego konfliktu). Cmentarz Niewiniątek, dzisiaj niestety nieistniejący, został właśnie w tym roku zamknięty na mocy królewskiej decyzji. Nie był w stanie pomieścić nadmiaru chowanych na nim zwłok. Zatruwał okolicę, puchł, wgryzał się z ziemię, wnikał w wodę, żywność, mury okolicznych domów, a jego zapach było czuć wiele przecznic od jego bram. Powieść Millera dotyczy trudnego zadania oczyszczenia cmentarza, jakie przypadło w udziale Jeanowi-Baptiste Barrate. Młody inżynier zmaga się z niemożliwym. Dokonuje ekshumacji około 2 milionów szczątków, narażając się przy tym mieszkańcom Paryża, którzy w takim działaniu upatrują bluźnierstwa.
Cmentarz w opowieści Millera ożywa. Po przeczytaniu książki spojrzałam na znajdujące się w Internecie ryciny, obrazujące dawny wygląd jego i znajdującej się na jego terenie kaplicy. Jakbym patrzyła na fotografie tego, co opisał Miller. Ożywa cały Paryż. Nie sposób tego opisać, to trzeba przeczytać.
Co się zaś tyczy tytułowego oczyszczenia, nie dotyczy ono wyłącznie zadania przegryzienia się przez ziemię cmentarza i przewiezienia szczątków w inne miejsce celem polepszenia warunków życia mieszkańców Paryża. Oczyszczenie dotyka wielu bohaterów powieści, których coś gnębi. Cmentarz odbija się na ich życiu, a kiedy zostaje zrównany z ziemią, znajdują rozwiązania także dla swoich problemów. Czasem dokonują wyborów dobrych, czasem złych, czasem brną w nowe problemy, ale zawsze doświadczają oczyszczenia, uczucia ulgi.
Polecam tę książkę, bo to naprawdę kawał świetnej literatury. Jest w niej miejsce na śmierć, na nowe życie, na poszukiwanie siebie, swojego miejsca w świecie. „Oczyszczenie” zdumiewa, pochłania, skłania do refleksji.
PS W taki sposób powinno się nauczać historii.
Sylwia Tomasik
Nie przepadam za dzisiejszym Paryżem. Za dawnym też, bo drażni mnie wizja pięknego miasta, które pretenduje do miana intelektualnej stolicy nauk empirycznych, przy równoczesnej ślepocie na ubóstwo, choroby i smród. Okazuje się jednak, że nawet i taka rzeczywistość jest w stanie mnie zaciekawić. I to bardzo!
Przyznaję, że decydując się na recenzowanie „Oczyszczenia” byłam...
2015-01-30
Pierony. Górny Śląsk po polsku i niemiecku Lidii Ostałowskiej oraz Dariusza Kortki to imponujący zbiór reportaży przynajmniej z kilku względów. Po pierwsze nie sposób nie docenić obszernej zawartości, która pozwala na wniknięcie w historię Śląska, ale i mentalności jego mieszkańców. W końcu dzieje tamtych terenów są świadectwem skomplikowanej historii, ciągłego egzystowania na granicy dwóch światów (polskiego oraz niemieckiego) czy trudnych pytań o tożsamość – obecnych nawet teraz w różnych dyskusjach. Antologia stanowi także próbę opowiedzenia o specyficznym świecie pracy oraz wartości, ciągłym zmaganiu się z siłami natury; wykorzystuje przy tym bogactwo materiałów (relacji, pamiętników, tekstów z gazet, dokumentów).
Nie bez znaczenia jest również fakt, że chronologicznie uszeregowane teksty polskich i niemieckich autorów w świetny, wielostronny sposób pokazują przemiany zachodzące na Śląsku. Dotyczą one różnych wymiarów – historycznych, społecznych, obyczajowych – jednak w ich centrum zawsze pozostaje Śląsk, a wraz z nim – jego mieszkańcy. Ta swoista ewolucja tamtejszego świata odbywa się w ścisłym związku z dziejami politycznymi, wojną, wątpliwościami, co do przynależności państwowej. Punkt widzenia Polaków zostaje zestawiony z poglądami Niemców – a to tylko fragment tej skomplikowanej, subiektywnej mozaiki.
Rozmach tej wyjątkowej opowieści pozwala także na prześledzenie codziennych problemów i trosk Ślązaków, gdyż część tekstów jest poświęcona właśnie nim. Dużo miejsca zajmują rozważania na temat fatalnej sytuacji górników, problemów zdrowotnych i prób zaradzenia temu stanowi rzeczy. Co ciekawe, w kolejnych stuleciach te kwestie cały czas są obecne, kładąc się cieniem na przemyśle. Ale oprócz tych przygnębiających historii pojawiają się także optymistyczne, dowodzące niezwykłego hartu ducha i uporu bohaterów. Wystarczy wspomnieć o kulisach uratowania jednego z zasypanych górników.
O sile antologii decydują także nazwiska wielu wybitnych osób. Coś niezwykłego musi być w Śląsku, skoro uwagę poświęcili mu m.in.: Hanna Krall, Adam Zagajewski, Ryszard Kapuściński czy Jarosław Iwaszkiewicz. Ich obserwacje wskazują na mniej znane oblicze tamtego świata i starają się odpowiedzieć na pytanie, co to znaczy „być Ślązakiem”.
Przemyślany podział kolejnych części, staranne wydanie edytorskie, dużo ciekawej i przystępnej treści – czy trzeba dodać coś więcej?
Sylwia Kępa / Bookeriada.pl
Pierony. Górny Śląsk po polsku i niemiecku Lidii Ostałowskiej oraz Dariusza Kortki to imponujący zbiór reportaży przynajmniej z kilku względów. Po pierwsze nie sposób nie docenić obszernej zawartości, która pozwala na wniknięcie w historię Śląska, ale i mentalności jego mieszkańców. W końcu dzieje tamtych terenów są świadectwem skomplikowanej historii, ciągłego egzystowania...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-30
Jest początek wakacji. Znajdujemy się pod pubem Chwila na Ogrodowej w Warszawie. Spod grobu Marka Hłaski na Starych Powązkach powoli schodzą się tu uczestnicy Hłasko Party – imprezy, która od 2009 roku nie cichnie wciąż w kilku miastach Polski. Powoli się ściemnia, ale kolorowe skarpetki i błyszczące, wąskie krawaty widać z daleka. A na barze, gdzie możemy zamówić wódkę z ogórkiem na zagrychę, przez chwilę leżą „Piękni dwudziestoletni”, czasami z nabożną czcią kartkowani.
Nie możemy przyrzec, że wszyscy „piękni dwudziestoletni” zebrani tego wieczoru w Chwili, ci przy stolikach, na zewnątrz lub na parkiecie, kochają Hłaskę, ale możemy zapewnić, że książka, leżąca na barze, wydana na trzy lata przed śmiercią autora, bardziej niż cała jego emigracyjna proza utrzymała w świeżości jego sławę, i że chyba trzeba być szaleńcem, aby chcieć ją recenzować albo się nad nią wymądrzać – recenzja taka byłaby zapewne mniej warta i mniej ciekawa niż opinie, formułowane przez drinkach i piwie, które na początku lata usłyszeć można w Chwili…
Wspomnijmy więc tylko kuszące frazy, proszące się o umieszczenie w tekście o wspomnianej książce – „credo polityczne autora”, „nieznane fakty biograficzne”, „swoisty akt biograficznej autokreacji”, „gest autodestrukcji”, albo „tendencje mitotwórcze”, po czym szybko znajdźmy dla siebie wolne miejsce, przy stoliku hłaskofilów oczywiście, i poczekajmy, aby móc się włączyć w dyskusję, o ile zdołamy przekrzyczeć muzykę.
Ktoś mówi, że w opisie Hłaski, Polska Ludowa jest krajem, gdzie nie chce się żyć, ktoś inny, że posępnym i bezbarwnym, ale ciągle absurdalnym, bo „ubeckie” praktyki, mody i przeróżne społeczności wpadają tu na siebie. Ktoś inny mu przerywa, bo przecież pierwsze oficjalne wydanie w Polsce „Pięknych dwudziestoletnich” z niewielkimi ingerencjami cenzury ukazało się dopiero w roku 1988. Ktoś inny cytuje: „Kiedy dzisiaj spotykam ludzi pięknych, dwudziestoletnich i rozmawiam z nimi, przeraża mnie jedno: wszyscy oni wiedzą, że w Polsce jest źle, wszyscy nie mają złudzeń, że Polska jest krajem okupowanym; natomiast nikogo z nich to specjalnie nie interesuje”.
Teraz my możemy dodać coś od siebie. I nie chodzi tu o chwalenie, że jedyni wiemy, jaki jest najważniejszy walor „Pięknych…”, ani o powtarzanie słów: „pasjonujące świadectwo epoki, oglądanej i komentowanej z dwóch perspektyw: krajowej i emigracyjnej” tego „Polskiego Jamesa Dean’a”, „dziecięcia wieku”:
W rozdziale „Mam drzwi do szafy dwudrzwiowej, oszklone” Hłasko wspomina Paryż 1958 roku, gdzie zupełnie pozbawiony złudzeń, zrozumiał, że Polska w świadomości tych z zachodu to nic więcej, jak przedmieścia Rosji. Zwierza się nam: „nie mogłem przecież być na tyle śmieszny, aby żądać od ludzi, by nagle porzucili Camusa i Faulknera i poczęli interesować się młodą prozą polską.”
Hłasko urodził się w 1934, zmarł w 1969 roku. Seria wznowień jego dzieł, przygotowana przez wydawnictwo Agora w serii „Biblioteka Gazety Wyborczej” ukazuje się więc w 45. rocznicę jego śmierci oraz 80. rocznicę urodzin.
„Dziś Marek Hłasko bardziej należy do historii literatury, niż pozostawałby w żywej pamięci swoich fanów” – pisał sześć lat temu Mirosław Pęczak. Ale ja, przypominając sobie zdanie innego krytyka, w oryginale odnoszące się do Camusa, od którego Hłasko w 58 roku nie mógł odwieść Francuzów, także „wielkiego zapomnianego” (a jednak!) stwierdzam, że Hłasko, ponad wszelkimi modami, czytany jest do dzisiaj, a dla swoich fanów tak samo liczy się jako pisarz i jako postać.
Joanna Roś
Jest początek wakacji. Znajdujemy się pod pubem Chwila na Ogrodowej w Warszawie. Spod grobu Marka Hłaski na Starych Powązkach powoli schodzą się tu uczestnicy Hłasko Party – imprezy, która od 2009 roku nie cichnie wciąż w kilku miastach Polski. Powoli się ściemnia, ale kolorowe skarpetki i błyszczące, wąskie krawaty widać z daleka. A na barze, gdzie możemy zamówić wódkę z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-01-02
"Podróże z Charleyem" – dzieło wybitnego pisarza Johna Steinbecka, który ma w swym dorobku m.in takie dzieła jak "Myszy i ludzie", "Grona gniewu" czy "Na wschód od Edenu", tym razem snuje opowieść o podróży. Nie tylko takiej, którą możemy doświadczyć fizycznie, w której podstawą jest środek lokomocji, a czas sprzyja pokonywaniu kilometrów. To opowieść o wgłębieniu się w podróż jaką jest przede wszystkim życie człowieka.
Każda podróż jest inna i nie ma dwóch takich samych. Odnosi się to również do życia. Główny bohater zapuszcza się w głąb Ameryki, obserwuje życie codzienne, poznaje kolejne stany. Towarzyszy mu oddany przyjaciel – stary pudel francuski – Charley. Po wielu przygotowaniach wsiadają do Rosynanta – wyposażonego pod każdym względem wozu i wyruszają. Rosynant, nieprzypadkowe połączenie nazwy pojazdu z imieniem konia znanego przeciwnika wiatraków – Don Kichota, nadaje historii dodatkowy sens. Przez kilka kolejnych miesięcy, główny bohater kolekcjonuj nowe przygody i napotyka na swej drodze nowych ludzi.
Przygotowując się zdaje sobie sprawę, że im więcej planowania, tym większe prawdopodobieństwo niepowodzenia: „Myślę, iż w długofalowym planowaniu podróży jest utajone przeświadczenie, że do niej nie dojdzie”.
To tak jak w życiu – im więcej kombinujemy i się szykujemy, tym mniej jesteśmy gotowi i tym więcej widzimy przeszkód. Bo przecież trzeba być w dobrej kondycji, trzeba mieć odpowiednie wyposażenie, pogodę, czas i wszelkie inne mniej lub bardziej zależne od nas okoliczności sprzyjające. Podróżowanie to dla nas test, a wiadomo, że nowe to zawsze niepewne i straszne. Może przynieść coś dobrego, ale czy warto to sprawdzać? Czy nie lepiej zastygnąć w teraźniejszości, przecież obecna sytuacja nie jest znowu taka zła… Przecież zawsze może być gorzej… To po co pogarszać? Czy jest w tym jakiś cel? Być może będzie dobrze, ale czy lepiej? Czy warto się narażać?
Człowiek nie lubi zmian, nie lubi próbować czegoś nowego, bo to nowe jest niepewne, wzbudza niepokój i strach. Ale często nie zdajemy sobie sprawy ile przez tą naszą bojaźń tracimy. Albo, co gorsza, zdajemy sobie sprawę, ale i tak nic nie zmieniamy i żyjemy w domysłach, w poczuciu niespełnienia i winy za zaprzepaszczoną szansę.
Tak też jest z podróżą, a dokąd, a z kim, a po co, a kogo spotkamy itd. itd. itd…
Wątpliwości są nieodzowną częścią każdego z nas, siłą jest podjęcie ryzyka. Bo przecież życie jest wędrówką. Codziennie podejmujemy nowe wyzwania, spotykamy nowych ludzi. Uczymy się czegoś nieznanego. To aż namacalnie łączy się z podróżą. Znajomości w drodze są często znaczące, oryginalne. Bo czy człowiek może być nijaki? Według bohatera jest to niemożliwe, bo każdy coś ma w sobie, przynajmniej „to obojętne oko, apatyczną rękę”, tak jak kelnerka, którą poznał podczas jednego z wielu postojów – wbrew pozorom nie jest nijaka. Każdy coś wnosi w nasze życie. Czegoś nas uczy, coś w nas zmienia. Przypadkowo poznana osoba może mieć na nas i nasze życie ogromny wpływ.
Podczas podróży, podczas pobytu sam na sam ze sobą, podczas skontrastowania naszego życia w innych warunkach, z innymi ludźmi, którzy nas nie znają, dowiadujemy się o sobie dużo więcej niż przez lata obserwacji monotonnego życia.
Jeżeli chcecie zwiedzić Amerykę, znaleźć się w San Francisco w odwiedziny u znajomych, oglądać niedźwiedzie w Parku Yellowstone, zaobserwować także okrutne oblicze rasizmu, poznać wielu nowych ludzi oraz zobaczyć wiele innych ważnych i interesujących miejsc – zapraszam do lektury.
Sabina Bienia
"Podróże z Charleyem" – dzieło wybitnego pisarza Johna Steinbecka, który ma w swym dorobku m.in takie dzieła jak "Myszy i ludzie", "Grona gniewu" czy "Na wschód od Edenu", tym razem snuje opowieść o podróży. Nie tylko takiej, którą możemy doświadczyć fizycznie, w której podstawą jest środek lokomocji, a czas sprzyja pokonywaniu kilometrów. To opowieść o wgłębieniu się w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-01-02
Zawartość "Portretu damy" Henry’ego Jamesa zasadniczo można streścić w kilku zdaniach. Oto młoda Amerykanka Isabel Archer trafia pod opiekę ciotki, pani Touchett, która zabiera ją do Anglii. Tam bohaterka poznaje zupełnie nowy świat, niuanse obyczajowości Anglików, spotyka też wiele ekscentrycznych postaci. Osią całej powieści jest próba zachowania przez Isabel własnej niezależności oraz dążenia do rozwijania swojego charakteru, co przynosi różne efekty – zwłaszcza, że intrygująca, inteligentna panna budzi duże zainteresowanie potencjalnych kandydatów do małżeństwa…
Przyznam, że dość sceptycznie podchodziłam do lektury tej powieści po wcześniejszych spotkania z twórczością Jamesa – nie każdemu muszą też odpowiadać rozbudowane portrety psychologiczne bohaterów oraz szczegółowe rozważania na uniwersalne tematy. Na pewno "Portret damy" wymaga dużo uwagi i czasu na smakowanie poszczególnych rozdziałów. Niektóre opisy są nieco nużące, jednak całość stała się dla mnie ciekawą analizą kobiecej bohaterki, która w świecie sztywnych konwenansów oraz precyzyjnych zasad stara się znaleźć własną drogę – nawet jeśli byłoby to okupione niechęcią otoczenia. Isabel jest połączeniem różnych sprzeczności, marzeń i niepokojów, które przyczyniają się do tego, iż opiera się możliwości małżeństwa. Dziewczyna chce poznać świat, rozkwitnąć intelektualnie oraz duchowo – z tej przyczyny odtrąca kolejnych zalotników. Jednakże James rozwija jej postać ostatecznie w dość przewrotny sposób: ta, która uważała małżeństwo za ograniczenie, ostatecznie sama pada ofiarą człowieka obłudnego i przebiegłego. I musi zmierzyć się z konsekwencjami nietrafionego wyboru.
Ale James dużo uwagi poświęca nie tylko oryginalnej bohaterce. "Portret damy" stanowi także opowieść o dwóch różnych światach, które wiele różni: mowa o angielskim oraz amerykańskim sposobie postrzegania rzeczywistości. Ucieleśnieniem pierwszego jest bez wątpienia lord Warburton – sympatyczny, niemal wzorcowy przykład arystokraty o nienagannych manierach. Z drugiej strony obserwujemy także przyjaciółkę Isabel, Henriettę Stackpole, będącą dociekliwą dziennikarką, która próbuje wniknąć w zasady angielskiej obyczajowości. Jej szczerość oraz bezpośredniość kontrastują z powściągliwością rodowitych Anglików. To tylko dwie z całej galerii fascynujących postaci. Warto wspomnieć także o kuzynie Isabel, Ralphie – sarkastycznym człowieku, który jednocześnie zmaga się ze świadomością nieubłagalnej choroby – czy jego matce – ona z kolei jawi się jako osoba pozornie oschła i egoistyczna, co nie wyczerpuje złożoności jej charakteru.
"Portret damy" jest więc dobrą propozycją na nadchodzące zimowe wieczory, kiedy przyda się kubek gorącej herbaty oraz solidna lektura.
Sylwia Kępa
Zawartość "Portretu damy" Henry’ego Jamesa zasadniczo można streścić w kilku zdaniach. Oto młoda Amerykanka Isabel Archer trafia pod opiekę ciotki, pani Touchett, która zabiera ją do Anglii. Tam bohaterka poznaje zupełnie nowy świat, niuanse obyczajowości Anglików, spotyka też wiele ekscentrycznych postaci. Osią całej powieści jest próba zachowania przez Isabel własnej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-06
Biesłan zapisał się na stałe w pamięci współczesnych jako miejsce niewyobrażalnej tragedii, która na dobre zmieniła oblicze tego miasta. Śmierć wielu ludzi zawsze budzi gwałtowne emocje, a jeżeli giną niewinne dzieci, ich nauczyciele i rodzice – nie sposób zapanować nad uczuciami. Gniew, złość, niedowierzanie, chęć odwetu nadal towarzyszą mieszkańcom tamtego miasta. Bo nic nie tłumaczy takiego ogromu cierpienia, będącego efektem ataku terrorystycznego i jego krwawych konsekwencji.
Ale Zbigniew Pawlak i Jerzy A. Wlazło nie tworzą kolejnego reportażu, który ogranicza się do rozmów z rodzinami i rekonstruowania owych tragicznych momentów. Pęknięte miasto. Biesłan staje się więc czymś więcej niż pobieżną diagnozą przyczyn oraz konsekwencji. Czym więc jest ta książka? To zbiór opowieści, które w różnym stopniu wiążą się z tragicznymi wydarzeniami w biesłańskiej szkole, ale tym samym doskonale dopełniają znane powszechnie fakty. Autorzy chcą przede wszystkim wniknąć w mentalność mieszkańców Kaukazu, ich tradycje i zwyczaje, co pomaga zrozumieć panujące tam stosunki. Opowieść o dzieciach, które w tamtejszych społecznościach stanowią największy powód do dumy i radości, staje się wprowadzeniem do przedstawianych wycinków z kaukaskiej rzeczywistości. Poznajemy inną rzeczywistość, rządzącą się własnymi prawami, zróżnicowaną pod względem kultury i obyczajów, fascynującą, ale też czasem niebezpieczną i wewnętrznie skonfliktowaną. Z tej mozaiki powoli wyłaniają się portrety ofiar, terrorystów, motywacji i nieprzewidzianego do końca rozwiązania sytuacji.
Zaletą książki jest to, że nie koncentruje się wyłącznie na losie ofiar i ocalałych. Oczywiście ci, którzy przeżyli również mają swoje traumy i widmo tamtych wydarzeń nadal ich dręczy, jednak dobrym pomysłem było poszerzenie perspektywy, spojrzenie na atak terrorystyczny oczami komandosów, bojowników; skontrastowanie racji obu stron. To właśnie pozwala na dostrzeżenie złożoności kaukaskich problemów, które trwają od dawna i prowadzą, co jakiś czas, do wybuchów aktów terrorystycznych na zasadzie odwetu („Wy mordujecie nasze dzieci, to my zabijemy wasze”).
Pęknięte miasto. Biesłan staje się niewątpliwie literackim hołdem. Dla ofiar przemocy i tych, którzy w heroiczny sposób starali się ocalić młodych uczniów. Dla bliskich obarczonych tęsknotą za ukochanymi oraz ciernieniem. Dla wszystkich, by pamiętali o pewnym małym mieście i jego dzieciach, których życie zakończyło się przedwcześnie.
Sylwia Kępa
Biesłan zapisał się na stałe w pamięci współczesnych jako miejsce niewyobrażalnej tragedii, która na dobre zmieniła oblicze tego miasta. Śmierć wielu ludzi zawsze budzi gwałtowne emocje, a jeżeli giną niewinne dzieci, ich nauczyciele i rodzice – nie sposób zapanować nad uczuciami. Gniew, złość, niedowierzanie, chęć odwetu nadal towarzyszą mieszkańcom tamtego miasta. Bo nic...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-11-16
Janosch z uwagą obserwuje życie małomiasteczkowej społeczności. "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka" staje się więc opowieścią o zwykłych ludziach, którzy przeżywają małe (a zarazem wielkie) problemy, radości, namiętności.
Pierwszy plan historii stanowią przede wszystkim dzieje rodziny, będącej w złej kondycji (moralnej, emocjonalnej), choć ukryte jest to pod pozorami dostatku oraz prestiżu, tak pożądanego przez panią domu. Na kartach powieści poznajemy barwnych, niezwykle zróżnicowanych pod względem charakteru członków owej rodziny: Dziubową (królową rodzinnego życia i dbania o wizerunek najbliższych), jej małomównego męża, budzącego szczera sympatię, oraz córkę Elzę, która wchodzi w nieszczęśliwy związek małżeński. Z początku cała ta sytuacja zapowiada się dość niewinnie: panna młoda skrycie podkochuje się w innym mężczyźnie – nie jest to temat specjalnie nowatorski, ale jego rozwinięcie pokazuje, że pewne błędy rodzą poważne konsekwencje i mszczą się na kolejnych pokoleniach – w tym wypadku na dziecku niedobranej pary. Przez całe życie, nawet jako dorosły mężczyzna, będzie powracać do czasu nieszczęśliwego dzieciństwa: lekkomyślnego ojca oraz matki, która nie potrafiła okazywać uczuć.
A gdzieś w tle tych zdarzeń przewija się tytułowa postać – Hrdlak. Tajemniczy człowiek, który budzi ciekawość oraz sympatię większości mieszkańców. Można dopatrywać się w nim rysów świętego prostaczka lub tego, kto widzi więcej i swym wzrokiem przenika rzeczywistość. Ta aura niedopowiedzenia towarzyszy czytelnikowi przez całą lekturę, sprawia, że Hrdlak staje się przenikliwym obserwatorem życia miasteczka – podobnie jak autor książki, choć niektórzy traktują go z kpiną i pobłażaniem.
Książka staje się także pretekstem do snucia rozważań na temat sensu życia, poszukiwania harmonii, co staje się udziałem kolejnych bohaterów – są to Cwi oraz Balle. Ich rozważania niejednokrotnie przeciwstawiają się klasycznym rozważaniom filozoficznym, wskazują na względność świata i jego widzenia, zaś ciągła pogoń za upragnionym ładem (a może pełnią) budzi szacunek oraz zainteresowanie. Bo tak naprawdę chyba każdy z nas chciałby osiągnąć taki stan.
W ten sposób, moim zdaniem, powieść Janoscha łączy w sobie trzy wątki. Początkowy, związany z Dziubami, ustępuje ostatecznie filozoficznym refleksjom, a nad nimi cały czas krąży duch nieprzeniknionego Hrdlaka, będącego symbolem pełnej harmonii z otaczającym go światem.
Sylwia Kępa
Janosch z uwagą obserwuje życie małomiasteczkowej społeczności. "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka" staje się więc opowieścią o zwykłych ludziach, którzy przeżywają małe (a zarazem wielkie) problemy, radości, namiętności.
Pierwszy plan historii stanowią przede wszystkim dzieje rodziny, będącej w złej kondycji (moralnej, emocjonalnej), choć ukryte jest to pod pozorami...
2014-11-30
Gdy przeczytałam “Wędrówki i myśli porucznika Stukułki”, zaczęłam żałować, że nikt w szkole nie wspominał o Tyrmandzie. Potem przyszło olśnienie – pewnie, że nie było o nim na żadnym etapie nauczania, bo nie mieści się w schemacie książek o udręczonym narodzie, nie ma martyrologii ani głównego bohatera, który swoje wzniosłe myśli formułuje w postaci monologu na kilkadziesiąt stron. Co gorsza – ośmiela się krytykować działania wojenne, nie zachwyca się przejawami bohaterstwa, swobodnie wymienia wady i wytyka ogólne podejście Polaków do życia, do tego dochodzą elementy fabuły jak np. esesman-gej. No jak zrobić z tego lekcje w szkole i pobudzić poczucie patriotyzmu uczniów, a potem zadać klasie poważny temat wypracowania?
Jan Stukułka jest znanym i cenionym wojskowym (ten element nadaje się do szkół), a potem rozpoczyna działalność konspiracyjną (ten też). Cała reszta nie nadaje się do przedstawienia niewinnym i żądnym patriotyzmu uczniom. “Pies na baby” to delikatne określenie, ewentualnie można stwierdzić, że Stukułka testował mieszkanki różnych miast. Przyjezdni Hiszpanie dostali od niego pełną informację o mapie domów publicznych w Wilnie. Rozwijanie wątku konspiracyjnego może być niebezpieczne, bo broszurki drukowane przez Stukułkę bywały ułatwiaczem podrywu, no a pomylenie profesora politechniki ze szpiclem i pobicie go mówi samo za siebie.
Ta nieszablonowość sprawia, że Stukułkę lubi się od pierwszego przerzucenia kartki. Tyrmand zastosował ciekawy zabieg, o którym warto wspomnieć: sprawia wrażenie, że bohater naprawdę istniał. W przypisach od autora czytamy, że poglądy Stukułki można znaleźć w licznych naukowych opracowaniach, a nawet w jego własnej książce, do której podano pełny opis bibliograficzny. Interesujące (choć trochę przerażające) jest to, że wiele opinii porucznika na temat Polaków jest aktualnych po dziś dzień.
“Wędrówki i myśli porucznika Stukułki” to niedokończona minipowieść. Czy jest sens wydawania czegoś, co jest niepełne? W tym przypadku jak najbardziej. Komuś może się wydawać, że zdradziłam prawie całą historię opisaną w książce, a nic bardziej mylnego. 186 stron pełnych jest absurdu, humoru i akcji. Do tego dochodzi fantastyczny styl Tyrmanda, który jest tak prosty, że genialny i nie do podrobienia. Osoby, które wezmą udział w konkursie Wydawnictwa MG będą miały trudne zadanie, ale na pewno warto chociaż spróbować, bo już sama próba zabawy językiem i dalsze poprowadzenie postaci Stukułki sprawią radochę.
Na koniec dodam, że po raz ostatni wspominam o okładce i przygotowaniu książki przez Wydawnictwo MG. Są tak doskonali, że ich książki można wybierać w ciemno – każda prezentuje się idealnie.
Alicja Sikora
Gdy przeczytałam “Wędrówki i myśli porucznika Stukułki”, zaczęłam żałować, że nikt w szkole nie wspominał o Tyrmandzie. Potem przyszło olśnienie – pewnie, że nie było o nim na żadnym etapie nauczania, bo nie mieści się w schemacie książek o udręczonym narodzie, nie ma martyrologii ani głównego bohatera, który swoje wzniosłe myśli formułuje w postaci monologu na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-04-07
Ach, jak ja uwielbiam taki książki! Słowa miękko przepływają przez kartki i moje myśli, napięcie rośnie z każdą stroną… Aż w którymś momencie wybucha, emocje eksplodują, bohater nie wytrzymuje i robi coś nieoczekiwanego, co całkowicie odwraca uwagę od innych spraw.
Kiedy pierwszy raz ujrzałam tę książkę, pomyślałam sobie, że w życiu przez nią nie przebrnę, to przecież żywe 660 stron! Ale zaraz potem zerknęłam na nazwisko autorki i wątpliwości mnie ominęły, przecież to Sarah Waters, przy niej nie da się nudzić. I rzeczywiście tak było. Jej dbałość o słowa, o szczegóły w tekście i fabule wręcz onieśmielają. Jak się w trakcie lektury okazuje, w tej książce naprawdę wszystko jest istotne. Nawet popielnica na stoliku kawowym! Na początku zaczyna się jak większość przyjemnych historii miłosnych – pierwsze spotkanie, rosnąca zażyłość, wspólne wyprawy, rozmowy do rana; potem jednak okazuje się, że w tym wszystkim wiele jest uwierających spraw… Aż tu nagle obyczajowa opowieść o miłości zamienia się w przepięknie skonstruowany kryminał retro. Niepokój towarzyszący Lillian i Frances towarzyszy nam, nie daje spokoju również w przerwach między czytaniem. Od takiego ładunku człowiek pęcznieje, puchnie (oczywiście nie dosłownie, choć prawie tak jest). Kiedy wydaje się, że rozwiązanie sprawy jest już blisko, wydarzenia obierają nieoczekiwany kierunek; nawet same bohaterki są zaskoczone. I choć miotają się z konta w kąt zastanawiając się, czy nie zawrócić, w końcu tego nie robią, brną, brnął dalej. A jak się to skończy, tego już Wam nie powiem, koniecznie sami musicie sięgnąć po tę książkę.
Sarah Waters nie tylko umiejętnie i z pietyzmem tworzy interesujących bohaterów, których wszystkie emocje są widoczne jak na dłoni (każdy jednak, podkreślam, każdy! skrywa jakąś tajemnicę), ale także miasta, otoczenie w którym oni się znajdują, wydaje się takie realne, jakbyśmy właśnie w nim przebywali. To wszystko stwarza nam aurę prawdziwości całej opowieści; no przecież to się nie mogło nie zdarzyć! Skoro Sarah to opisała, na pewno te wydarzenia miały miejsce! Choć autorka zaznacza, że bohaterzy i opisane w książce wydarzenia są fikcyjne.
Warto podkreślić, jak pięknie Sarah opisuje wszystkie ludzkie emocje, jakie tworzy do nich porównania, gdzie je w człowieku umiejscawia, co one nam o kimś mogą mówić. Ciekawe jest to, że bohaterowie są na tyle barwni, że każdy na pewno posiada jakąś cząstkę nas samych, sami na pewno to zauważycie. Nikt tam nie jest jednoznaczny, określony, ukształtowany. Pomijając, że bohaterki mają 26 i 22 lata. A jednak, co wyraźnie widać, pełnią rolę ludzi, którzy w naszych czasach osiągają takie statusy dużo później. Przynajmniej w większości. Zaryzykowałabym stwierdzeniem, że serio ta książka może nas czegoś nauczyć – pomijając wątek kryminalny! ;)
Żałuję, że książka się skończyła… Dziękuję Sarah i Wydawnictwu za fascynującą lekturę i emocje, które niejednokrotnie nie pozwoliły mi przerwać lektury książki do 5 nad ranem.
Maria Budek / Bookeriada.pl
Ach, jak ja uwielbiam taki książki! Słowa miękko przepływają przez kartki i moje myśli, napięcie rośnie z każdą stroną… Aż w którymś momencie wybucha, emocje eksplodują, bohater nie wytrzymuje i robi coś nieoczekiwanego, co całkowicie odwraca uwagę od innych spraw.
Kiedy pierwszy raz ujrzałam tę książkę, pomyślałam sobie, że w życiu przez nią nie przebrnę, to przecież żywe...
2014-11-14
Wina nie pijam – wyznam na wstępie. Ale być może zacznę. To efekt działania lektury. „Zbrodnia i wina” Michała Bardela potrafi zdziałać cuda. Ja, „winna ignorantka”, daję się skusić. Na razie na lekturę książki o winie, czego bym pewnie nigdy nie zrobiła, gdyby nie pojawiło się ono na kartach opowieści w zestawieniu ze zbrodnią. Niedługo jednak pewnie skuszę się i na wino, bo dzięki Bardelowi w końcu wiem, jakie wybrać. A to wszystko sowicie okraszone historiami kryminalnymi. Połączenie idealne – „Zbrodnia i wino”.
Święta prawda zamieszczona została na okładce książki, bowiem rzeczywiście mamy do czynienia z „sensacyjnym przewodnikiem po winach świata”. Zabójczo dobrym przewodnikiem moim zdaniem. Nigdy bym nie przypuszczała, że przyjdzie mi recenzować książkę o winie. Ale cóż było robić, skoro autor, świadomy współczesnych trendów czytelniczych, postanowił połączyć dwa elementy: swoje zamiłowanie do wina i przepis na bestseller, czyli kryminał? Przeczytałam, a właściwie pochłonęłam (aż mi wstyd, bo rzecz traktującą o winie sama potraktowałam tak, jakby to była byle lemoniada – wychyliłam jednym haustem).
Michał Bardel przeprowadza czytelnika przez najsłynniejsze winiarskie rejony świata. Co ciekawe, z każdym z nich wiąże się jakaś historia kryminalna, jakaś afera na wielką skalę. Ponad to, afery te, skandale i zbrodnie często nie sięgają w odległe czasy, ale dzieją się niemalże na naszych oczach, w czasach nam współczesnych. Ta aktualność nadaje całości pikanterii. A kiedy historia dobiegnie już końca autor z niebywałą gracją przechodzi do kwestii natury winiarskiej. Co, skąd pochodzi, jakie wybrać, gdzie kupić, ile kosztuje, dlaczego smakuje tak, nie inaczej. To ostatnie mnie w szczególności zainteresowało. Okazuje się bowiem, że niuanse związane z hodowlą czy przetwarzaniem winogron, mają ogromne znaczenie dla ostatecznych walorów smakowych napitku. Zbrodnia i wino przeplatają się w opowieściach Bardala bardzo płynnie, nie powodując niesmaku i nudy. Jeśli by zaś ktoś chciał teraz zapytać, a jakież to historie mogą być z winem związane, powiem: jeśli nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze.
Ten, kto w winie gustuje, pewnie już zna nową książkę Bardela „Zbrodnia i wino” i pewnie nie muszę go do jej lektury zachęcać. Dlatego skieruję swoje słowa przede wszystkim do podobnych mnie „winnych ignorantów”, którzy nie czują potrzeby czytania nudnych podręczników o winie. Ten przewodnik w żadnym razie nudny nie jest. Nie nosi na sobie najmniejszych znamion podręcznika. Jest do granic rozrywkowy, napisanych przy tym w taki sposób, że jego czytanie zdaje się odbywać z pominięciem książki. Jakbyście siedzieli z autorem twarzą w twarz i prowadzili z nim rozmowę. O winie, oczywiście. Bo jak się okazuje, to również jest temat na wielostronicowe opowieści. Wino, choć i boskie i grzeszne równocześnie, posiada jeszcze jedno, mocno sensacyjne oblicze, które pcha ludzi do najcięższych i najbardziej zaskakujących przestępstw. Polecam. Dla mnie to największe kryminalne zaskoczenie roku. Nie wierzyłam, że o winie można pisać w tak interesujący sposób. Obym mogła być częściej tak mile zaskakiwana!
Na zakończenie pozwolę sobie na niewielki cytat, który pokazuje skąd w Bardalu skłonność do tak dobrego łączenia dwóch odległych zagadnień, którymi są wino i zbrodnia, a który także zaprezentuje jego dowcip i talent pisarski:
Zanim zostałem dziennikarzem, a jeszcze wcześniej historykiem filozofii, miałem zostać kryminalistykiem (lub przynajmniej – w razie niepowodzenia – dobrze wykształconym kryminalistą).
Sylwia Tomasik
Wina nie pijam – wyznam na wstępie. Ale być może zacznę. To efekt działania lektury. „Zbrodnia i wina” Michała Bardela potrafi zdziałać cuda. Ja, „winna ignorantka”, daję się skusić. Na razie na lekturę książki o winie, czego bym pewnie nigdy nie zrobiła, gdyby nie pojawiło się ono na kartach opowieści w zestawieniu ze zbrodnią. Niedługo jednak pewnie skuszę się i na wino,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-05-20
„Dzień dobry, mam na imię Marysia i jestem smokiem”. Tak rozpoczyna się nasza przygoda z małą, rezolutną dziewczynką, która nie chce być nudną, sztampową księżniczką, opływającą lukrem i falbanami, lecz strasznym smokiem, który pożera dzielnych rycerzy niczym chipsy ziemniaczane. Jest smokiem, który więzi księżniczkę w niezdobytej baszcie i nic sobie nie robi z faktu, że połykając uzbrojonych rycerzy może sobie skaleczyć język.
Książka Grzegorza Kasdepke to krótka historia o tym, w jaki sposób dzieci postrzegają świat, o ich przewrotnej logice i o roli akceptacji w ich wychowywaniu. O tym, że nie każdego można włożyć w szablon, który (jak mogłoby się wydawać) będzie pasował jak ulał. Dla bohaterki bycie smokiem to sprawa śmiertelnie poważna, bo jak sama powie – jest smokiem, bo jest brzydka. A gdy po kilku dniach spogląda do lustra i stwierdza, że wyładniała, postać smoka już do niej nie pasuje, więc rolę zjadacza rycerzy postanawia powierzyć komuś innemu. Przecież nawet dziadek może dobrze zagrać uwięzioną księżniczkę, a babcia stać się groźnym smokiem, prawda? Co więcej, autor w taki sposób kreuje bohaterów, aby pokazać czytelnikowi, że warto jest poszukiwać własnego „ja”, nawet gdyby miało się to wiązać z faktem popełniania błędów i krytyką przez innych. Nas, dorosłych, uczy, że podstawa dobrego porozumienia na linii rodzic-dziecko, to nieograniczone pokłady cierpliwości – dla nas rycerz ginie raz i na tym kończy się smocza przygoda, dla dziecka przyjeżdża kolejny, a po nim następny i tak aż do znudzenia.
Po książkę warto sięgnąć nie tylko dlatego, że jest dobrze napisaną historią z przesłaniem, którą przyjemnie się czyta, lecz także ze względu na długość opowiadania – nawet najmłodsi czytelnicy są w stanie dotrwać do końca. Ponadto wyróżniają ją piękne, przyprawione szczyptą humoru ilustracje Emilii Dziubak, idealnie obrazujące perypetie smoka, rycerza, księżniczki, baszty i dwóch kościotrupów. Jeśli w dalszym ciągu nie jesteś przekonany, że mała dziewczynka może być fantastycznym smokiem, a dziadek pięknie prezentuje się w roli księżniczki, musisz jak najszybciej zajrzeć do książki. Zobaczysz, że nawet bycie basztą może być fantastyczne.
Po przeczytaniu książki porozmawiaj z dzieckiem na temat odczuć i obserwacji dotyczących Marysi i jej przygody. Poniższa lista pytań naprowadzi Cię na zagadnienia, które warto poruszyć.
1. Czy każda dziewczynka musi być księżniczką, a chłopiec rycerzem?
Porozmawiaj z dzieckiem o stereotypach w życiu codziennym oraz o tym, że warto z nimi walczyć i je przełamywać. Powiedz maluchowi, że patrzenie sztampowe na otaczający nas świat może być powodem konfliktów i nieporozumień, bo kto chciałby, aby oceniano go przez pryzmat tego jak wygląda, czy w kontekście jego roli społecznej? Oczywiście, że nikt! Przecież nigdzie nie jest zapisane, że to mama zawsze przygotowuje posiłki, a tata myje samochód – role zawsze mogą się zmienić.
2. Czy ludzie brzydcy mogą wcielać się jedynie w rolę smoków?
Zastanówcie się wspólnie, czy to, że ktoś jest brzydki, dyskwalifikuje go z odgrywania ról innych, niż role maszkaronów, smoków i straszydeł. Porozmawiajcie o dyskwalifikowaniu ludzi na podstawie wyglądu zewnętrznego.
3. Czy warto mieć marzenia, szczególnie te nierealne?
Zapytaj malucha, czy warto mieć marzenia. Marysia chciała być straszliwym smokiem i dopięła swego. Dowiedz się, kim chce być Twoje dziecko, jakie są jego marzenia. I pamiętaj, w takich rozmowach nie działamy w systemie zero-jedynkowym – nie ma prawidłowych i nieprawidłowych odpowiedzi. Nie krytykuj marzeń swojego dziecka, choćby nie wiadomo jak były odrealnione.
Iza Gomułka / Bookeriada.pl
„Dzień dobry, mam na imię Marysia i jestem smokiem”. Tak rozpoczyna się nasza przygoda z małą, rezolutną dziewczynką, która nie chce być nudną, sztampową księżniczką, opływającą lukrem i falbanami, lecz strasznym smokiem, który pożera dzielnych rycerzy niczym chipsy ziemniaczane. Jest smokiem, który więzi księżniczkę w niezdobytej baszcie i nic sobie nie robi z faktu, że...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-17
„Kobiecość ujawnia się w zgięciu ręki, dotknięciu policzka, sposobie chodzenia, poruszania, sposobie ubierania. Kobiecość to umiejętność posługiwania się swoim ciałem, swoim głosem. Kobiecość to muzyka”. Powyższy fragment wypowiedzi Grażyny Szapołowskiej pochodzący zarówno z jednego z jej licznych wywiadów, jak i stanowiący fragment książki „Damy PRL-u” wydaje się kluczowy do zrozumienia, czymże jest ta publikacja na tle tylu innych poświęconych kulturze i obyczajowości PRL-u. Nie da się bowiem zaprzeczyć tezie, iż PRL stała się ostatnio modna, tak jak modne były kiedyś lata dwudzieste. Świadczą o tym nie tylko awangardowe, często ręcznie malowane pamiątki z PRL-u, które na aukcjach potrafią osiągać ceny kilku tysięcy złotych. Dowodzą tego także badania socjologiczne, z których wynika, że wciąż istnieje znaczny procent rodaków, którzy minioną epokę zdają się darzyć sentymentem. Potwierdzają to wreszcie liczne w ostatnim czasie publikacje poświęcone kulturze i obyczajowości PRL-u, jak choćby zbiorowa praca „Kobiety, które igrały z PRL-em” czy „Seksbomby PRL-u” Krzysztofa Tomasika.
Emilia Padoł w swojej książce „Damy PRL-u” przybliża czytelnikowi dwanaście nietuzinkowych kobiet, które w tych ponurych czasach stanowiły dla wielu uosobienie sławy, szczęścia i piękna. Tytułowe damy to nie tylko wielbione do dziś ikony minionej epoki, jak cytowana powyżej Grażyna Szapołowska, kojarzona z Krakowem Anna Dymna czy kochana przez widzów i nieobecna już pośród nas Małgorzata Braunek. To także postaci, które współczesnemu młodemu czytelnikowi wywodzącemu się z pokolenia autorki, zapewne niewiele powiedzą, jak na przykład: Barbara Brylska, Elżbieta Czyżewska, Barbara Kwiatkowska-Lass czy Ewa Krzyżewska. To ostatecznie także zbiór życiorysów diametralnie różniących się między sobą: historii kobiet śmiałych i nadwrażliwych; wierzących w sztukę przez wielkie „S” oraz reprezentujących pogląd, że „aktor to człowiek do wynajęcia”, zagadkowych i wycofanych, jak i emanujących seksualnością.
Autorka, w krótkich i przystępnie napisanych rozdziałach, szkicuje sylwetki każdej z kobiet. Czasownik „szkicuje” wydaje się w tym przypadku jak najbardziej uzasadniony, bowiem Padoł nie tyle tworzy pogłębione portrety psychologiczne, ile koncentruje się na tym, co interesuje ją najbardziej. A tym czymś jest anatomia piękna, wewnętrzny, ale i bez wątpienia także zewnętrzny blask, który każda z kobiet roztacza lub roztaczała. Autorka odsłania niekwestionowane mocne strony świadczące o fizycznej atrakcyjności każdej ze swoich bohaterek, ale równocześnie ujawnia potencjał każdej z dam wykraczający poza biust, nogi, usta czy oczy. Emilia Padoł w spójnej i konstrukcyjnie przemyślanej publikacji wykazuje się taktem i wyczuciem. Odsłania życie prywatne i zawodowe swoich bohaterek, ale bez natrętnego zaglądania do ich alkowy. Nie szuka sensacji ani plotek. Jest rzeczowa, a zarazem dyskretna. Wydaje się od początku wiedzieć, które tematy chce wydobyć na światło dzienne, które tylko delikatnie zasygnalizować, a które zupełnie przemilczeć.
„Damy PRL-u” to doskonała pozycja dla czytelników, których interesuje obyczajowość tytułowej epoki. To także książka dla osób zawodowo lub amatorsko zajmujących się kinem i teatrem, jak również dla miłośników biografii. To wreszcie znakomita lektura dla każdego, kto chciałby dowiedzieć się, dlaczego Kalinie Jędrusik nigdy nie udało się zostać polską Brigitte Bardot; kim była Pola Raksa, skoro Grzegorz Markowski poświęcił jej całą frazę w legendarnej już „Autobiografii”, oraz za co właściwie Grażyna Szapołowska kocha film bardziej niż teatr.
Ewelina Tondys / Bookeriada.pl
„Kobiecość ujawnia się w zgięciu ręki, dotknięciu policzka, sposobie chodzenia, poruszania, sposobie ubierania. Kobiecość to umiejętność posługiwania się swoim ciałem, swoim głosem. Kobiecość to muzyka”. Powyższy fragment wypowiedzi Grażyny Szapołowskiej pochodzący zarówno z jednego z jej licznych wywiadów, jak i stanowiący fragment książki „Damy PRL-u” wydaje się kluczowy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Czary góralskie” są jak analogowa Wikipedia. Sprawdzasz jedno hasło i pięć minut później uświadamiasz sobie, że minęły dwie godziny a Ty nadal wertujesz książkę zagłębiając się coraz bardziej w świat ludowych wierzeń i magii – każdy opis zawiera bowiem odesłania do kolejnych, które wzajemnie się uzupełniają i tworzą niezwykłą opowieść o realnie istniejących i stosowanych do dziś praktycznych zabiegach górali pohalańskich i beskidzkich. Autorki, dr Urszula Janicka-Krzywda, etnografka i mgr Katarzyna Ceklarz, propagatorka folkloru góralskiego, zebrały blisko 250 pojęć opracowanych w taki sposób, by były zrozumiałe dla „zwykłego człowieka”. I są.
I tak, wędrując od słowa do słowa, można dowiedzieć się m.in.:
– jak zapobiegać ulewie, która sprowadzić może klęskę głodową (należało wyciągnąć trupa wisielca z mogiły i zakopać go powtórnie, ale na cudzym gruncie, za dziewiątą miedzą),
– dlaczego liczby 3, 7, 9 i 13 mają szczególne znaczenie ( 3 – odwołanie do Trójcy Świętej, trzech upadków Jezusa pod krzyżem i zmartwychwstania, które nastąpiło trzeciego dnia od śmierci Zbawiciela, 7 – odnosi się do siedmiu grzechów głównych i siedmiu dni, w czasie których doszło do stworzenia świata, 9 – trzykrotność liczby 3, 13 – liczba przynosząca pecha),
– dlaczego w chwili śmierci odwracano wszystkie lustra w izbie i wylewano wodę zgromadzoną w naczyniach (aby zmarły się w niej nie przeglądał),
– do czego wykorzystywały lustro czarownice (do manipulowania nim tak, aby skierować zły urok na tego, kto właśnie go rzucał),
– jak zdemaskować czarownicę (między dniem św. Łucji, który przypada 13 grudnia a wigilią Bożego Narodzenia, należało wykonać stołeczek magiczny – użyty podczas pasterki sprawiał, że jego właściciel widział wszystkie czarownice obecne w kościele),
– dlaczego panny tuż po odejściu księdza z wizyty duszpasterskiej siadały na stołek, na którym siedział duchowny (nabierał magicznych mocy – ta panna, która usiadła na nim jako pierwsza, spodziewała się, że szybciej od innych wyjdzie za mąż),
– dlaczego w przeddzień wiosennego redyku, po zachodzie słońca, baca wchodził do zagrody i obsypywał owce ziemią zebraną pod progiem kościoła (zabieg ten miał spowodować połączenie się owiec w jedno stado i chronić je przed czarami),
– dlaczego przestrzegano zakazu klaskania na owce (aby na stado nie napadły wilki),
– kto był opiekunem wilków (św. Mikołaj, sprawujący nad nimi władzę – na hali pasterze rozpoczynali dzień modlitwą-zaklęciem do tego świętego),
– dlaczego w fałdach koszuli zaszywano drzazgę z drzewa uderzonego przez piorun (dawała właścicielowi refleks i siłę).
Książka (wydana przez Tatrzański Park Narodowy) jest magiczna nie tylko ze względu na treść, ale także z uwagi na samą jej formę – na okładce znajduje się odcisk dłoni, który przy pocieraniu odsłania ukryte w nim zdjęcie autorek. Moim osobistym rytuałem jest spędzanie z nim kilku minut, zanim zajrzę do środka. W środku natomiast poza tekstem czekają świetne fotografie powstałe w ramach cyklu „Pachnące jarzębiną”, które doskonale oddają klimat „Czarów góralskich” – są tajemnicze, czasami niepokojące, zawarte na nich obrazy przenikają się, tak samo jak świat ludzki ze światem nadprzyrodzonym.
Publikacja ta trafiła w moje ręce w idealnym momencie – zawarta w niej wiedza będzie doskonałym uzupełnieniem rozpoczętego właśnie kursu przewodnika beskidzkiego. Wiem, że połączenie tych dwóch rzeczy sprawi, że góry będą dla mnie jeszcze bardziej niezwykłe.
Justyna Sekuła
„Czary góralskie” są jak analogowa Wikipedia. Sprawdzasz jedno hasło i pięć minut później uświadamiasz sobie, że minęły dwie godziny a Ty nadal wertujesz książkę zagłębiając się coraz bardziej w świat ludowych wierzeń i magii – każdy opis zawiera bowiem odesłania do kolejnych, które wzajemnie się uzupełniają i tworzą niezwykłą opowieść o realnie istniejących i stosowanych...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to