Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Okładka piękna, tytuł intrygujący, ale szum marketingowy wokół zdecydowanie niewspółmierny. Parę fajnych pomysłów, trochę bzdurnych. Ot, czytadło na jeden wieczór.

Okładka piękna, tytuł intrygujący, ale szum marketingowy wokół zdecydowanie niewspółmierny. Parę fajnych pomysłów, trochę bzdurnych. Ot, czytadło na jeden wieczór.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Stary dobry Wędrowycz ;-)

Stary dobry Wędrowycz ;-)

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Odkryłam tę powieść, przeglądając bloga Miasto Książek. Już sam tytuł narobił mi na nią niesamowitego apetytu, dlatego przy najbliższej wizycie w bibliotece zabrałam ją do domu. Spędziłam nad nią zaskakująco wiele czasu – nic dziwnego zresztą: to opowieść gęsto utkana, misterna, bogata w kolory, zapachy i obrazy, nad którymi nie sposób nie zatrzymać się na dłużej.

Oto jest koniec XVIII wieku. Holenderski urzędnik, rudowłosy Jacob de Zoet, przybywa na Dejimę – maleńką sztuczną wysepkę u wybrzeży Japonii. Dejima to położona u stóp Nagasaki placówka handlowa – maleńki wyłom w niezwykłym murze skrywającym przed okiem reszty świata tajemnice tej krainy, jedyne miejsce, w którym obcy mógł w tamtym czasie posmakować tamtejszej kultury. Polityka Japonii tamtych czasów pozwalała na bardzo ograniczone kontakty ze światem zewnętrznym – żaden cudzoziemiec nie miał prawa wejść na stały ląd, a Japończycy – opuszczać swojego kraju. Dlatego też Dejima sprawiała wrażenie pilnie strzeżonego więzienia. Co więcej, zakazane były wszelkie praktyki religijne, a szpiegów gotowych donosić o wszystkim nie brakowało.

De Zoet ma spędzić właśnie tam najbliższe pięć lat. Przyjeżdża, by zdobyć majątek, którego wymaga odeń ojciec ukochanej Anny. Bez niego nie będzie się z nią mógł ożenić. Wobec powszechnego wśród współtowarzyszy korzystania z usług japońskich kurtyzan, przyrzeka sobie wierność wobec narzeczonej. Pewne spotkanie wystawia jego uczucia do Anny na ciężką próbę – Orito Aibagawa, piękna Japonka z oszpeconą przez oparzenie twarzą, jest niezwykłym gościem na Dejimie. Wzięta za prostytutkę, okazuje się położną, studentką holenderskiego doktora Marinusa, i od razu zwraca na siebie uwagę Jacoba.

I choć to właśnie miłość jest jednym z głównych motorów tej powieści, to tak właściwie nie jest to historia miłosna. To ocean japońskiej kultury przełomu wieków, w którym czytelnik zanurza się, by poczuć całym sobą niezwykłość tamtych czasów i miejsca. David Mitchell prowadzi tę opowieść w taki sposób, że zdaje się ona być niemal gotowym scenariuszem filmowym, pełnym barw, szczegółów i egzotycznych niesamowitości. To także dziwny, brutalny, hermetyczny świat, w którym jednakże dążenie do władzy niczym nie różni się od tego z naszej części świata. W takim świecie Jacoba de Zoeta, nieprzyzwoicie uczciwego człowieka, czekają niezwykle trudne chwile.

Już dawno nie czytałam tak obrazowej, pięknej powieści. To jedna z tych, które wyświetlają się w głowie podczas czytania jak przepięknie zrobiony, dopracowany w najdrobniejszych detalach film, który śni się później przez wiele, wiele nocy. Tam każde słowo jest we właściwym miejscu. Każdy drobiazg składa się na zapierający dech w piersiach nastrój. Postaci są krwiste, pełne, doskonale zarysowane. W tej powieści jest wszystko – od miłości po politykę najwyższej rangi, dylematy moralne, obrazki przybliżające nam tę tak odległą w czasie i przestrzeni krainę, a nawet rasowy thriller. Fabuła prowadzi nas przez cały wachlarz doskonałych literackich umiejętności autora. Całości dopełnia zaś to, że, mogąc przyglądać się temu wszystkiemu z bliska i być w samym centrum wydarzeń, jednocześnie musimy pogodzić się z tym, że ci wspaniale zarysowani bohaterowie tak naprawdę mają niewielki wpływ na to, co ich spotyka. I dobrze – bo czymże są takie niepozorne jednostki, jak rudowłosy urzędnik z dalekiego kraju, wobec potęgi losu i historii?

http://niedoczytanie.wedrowka.net/

Odkryłam tę powieść, przeglądając bloga Miasto Książek. Już sam tytuł narobił mi na nią niesamowitego apetytu, dlatego przy najbliższej wizycie w bibliotece zabrałam ją do domu. Spędziłam nad nią zaskakująco wiele czasu – nic dziwnego zresztą: to opowieść gęsto utkana, misterna, bogata w kolory, zapachy i obrazy, nad którymi nie sposób nie zatrzymać się na dłużej.

Oto jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O Draculi słyszał każdy.
Na jego legendę składają się nie tylko ludowe mity i popularne powieści z Draculą Stokera na czele, o nie. Jego historia zaczyna się w XV wieku, od Vlada Țepeșa, hospodara Wołoszczyzny, słynącego z niebywałego okrucieństwa (nie na darmo wszak zyskał przydomek Palownik). Jego szalone poczynania dały początek tajemniczej opowieści, która do dziś porusza naszą wyobraźnię.

Postać tę wzięła na warsztat Elizabeth Kostova, amerykańska pisarka, którą początkowo posądziłam o wykształcenie z gruntu historyczne. Z jej fascynacji folklorem Europy Wschodniej wykluła się monumentalna, niezwykle gęsta, przebogata powieść, w której fakty z dziejów Starego Kontynentu tak zręcznie splatają się z fikcją, że nawet zadeklarowany sceptyk podczas lektury zapomina o tym, że ma do czynienia przede wszystkim z fantastyczną, mroczną legendą. Choć szkatułkowość tego dzieła początkowo wprawia w pewne zagubienie - przynajmniej mnie trudno było przebić się przez pierwsze kilkadziesiąt stron, choć historia wciągnęła mnie niemal natychmiast - warto podjąć wysiłek i zagłębić się w gąszcz listów i podróży do miejsc rozsianych po całej Europie, miejsc, w których czuje się wszechobecnego ducha Historii.

Oto tajemnicza, średniowieczna księga zmienia losy pewnego historyka. Zamiast skupić się na swym doktoracie dotyczącym holenderskich kupców w XVII wieku, włącza się on w poszukiwania prawdy dotyczącej przerażającej postaci Draculi. Od jej odkrycia zaś zależy niejedno życie.

To nie jest powieść, którą pochłania się w dwa wieczory. Wymaga od czytelnika zaangażowania i skupienia, sięgania po mapy (których niestety w książce brakuje), chwil na oddech i poukładanie w głowie książkowych faktów. Co bardziej dociekliwi z pewnością chętnie też sprawdzą, w którym miejscu przebiega granica między historią a wyobraźnią autorki "Historyka". I choć czytałam tę powieść przez niemal dwa tygodnie, jestem pewna jednego - to wspaniała książka-podróż, której bardzo długo się nie zapomina. Od eleganckich murów amerykańskiego uniwersytetu, przez monumentalne mury świątyni Hagia Sophia, aż po ponure klasztory ukryte głęboko w Karpatach - o tych miejscach się nie czyta. Dzięki autorce tam się jest. Ogląda się zapierające dech w piersiach widoki, smakuje regionalne potrawy, słucha melodii wielu języków, na własnej skórze doświadcza się tamtejszej kultury. Odkrywa się średniowieczne Imperium Osmańskie i uchyla się zasłonkę, by spojrzeć na komunistyczną Europę.

A sam Dracula? Cóż, otwarte nawiązywanie do Stokera niech będzie dla Was pewną wskazówką, natomiast odkrywanie jego przerażającej, niesamowitej, tajemniczej postaci pozostawię Waszym własnym literackim wędrówkom.

O Draculi słyszał każdy.
Na jego legendę składają się nie tylko ludowe mity i popularne powieści z Draculą Stokera na czele, o nie. Jego historia zaczyna się w XV wieku, od Vlada Țepeșa, hospodara Wołoszczyzny, słynącego z niebywałego okrucieństwa (nie na darmo wszak zyskał przydomek Palownik). Jego szalone poczynania dały początek tajemniczej opowieści, która do dziś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jestem pewna, że nawet jeśli nie czytaliście "Dumy i uprzedzenia", to z pewnością o niej słyszeliście - choćby za sprawą licznych realizacji kinowych i telewizyjnych, pojawiających się prawie regularnie od lat 30. XX wieku, z najnowszą wersją z Keirą Knightley i Matthew Macfadyenem w rolach głównych. Na fenomen tej książki składają się nie tylko sprzedane egzemplarze w liczbie 20 milionów, lecz również niezliczone kontynuacje, nawiązania i popkulturowe stworki, takie jak "Duma i uprzedzenie i zombi" (sic!). Pomińmy jednak wszelkie przetwórcze zapędy i skupmy się na samej powieści, która od dwustu lat porusza serca czytelniczek (a także czytelników).

Nieznającym tej historii powiem tylko, że gdy zamiast wysokich dochodów ma się pięć córek w pakiecie, dobre ich zamążpójście jest nie tylko konieczne, ale i niełatwe. W takiej sytuacji są właśnie państwo Bennet. Tymczasem właśnie, czego można się z łatwością domyślić, w sąsiedztwie pojawia się dwóch nowych kawalerów.

"Chociaż poglądy bądź uczucia owego kawalera zazwyczaj są nieznane, gdy po raz pierwszy zjawia się w sąsiedztwie, okoliczne rodziny z miejsca zaczynają go traktować jak prawowitą własność jednej z córek".

Ano właśnie. Problem w tym, że jeden z nich, pan Darcy, okazuje się wyjątkowo niesympatycznym typem.

Pióro Jane Austen wyjątkowo przenikliwie szkicuje charakter tamtej epoki. Ogromne znaczenie statusu społecznego, majątku i koneksji w zawieraniu małżeństwa dziś może budzić uśmiech pełen politowania, nie zapominajmy jednak, że na początku XIX wieku dla kobiety ziemiańskiego pochodzenia była to sprawa kluczowa - od tego zależał jej przyszły dobrobyt, zaś praca zarobkowa właściwie nie wchodziła w rachubę. Autorka niewątpliwie obdarzona była ponadprzeciętnym zmysłem obserwacji zjawisk społecznych swoich czasów - zwłaszcza środowiska, z którego sama się wywodziła. Jej spostrzeżenia są celne, podszyte subtelnym, żartobliwym szyderstwem. Jej bohaterowie ożywają z łatwością w czytelniczej wyobraźni - aż ma się ochotę pastora Collinsa jakoś spacyfikować, byle tylko przestał gadać. Zresztą nie tylko jego - tu nie ma papierowych postaci, pisarka obdarzyła każde ze swych literackich dzieci wyrazistymi charakterami. Konwenanse, zwyczajowe grzeczności, obowiązki towarzyskie i te wszystkie elementy, które dla nas wydają się śmieszne, sztywne i zgoła niepotrzebne, tutaj stanowią mocny fundament fabuły. I dobrze - wspaniale jest od czasu do czasu zanurzyć się w dawnej codzienności, tak różnej od naszej.
Ale nie tylko bohaterowie stanowią o sile tej powieści. Wreszcie to nie tylko romantyczna opowiastka o perypetiach miłosnych angielskiego ziemiaństwa. Przeciwnie - to opowieść o miłościach różnego kalibru, o przezwyciężaniu swych uprzedzeń i - co może najważniejsze dla wielu czytelniczek - że prawdziwa miłość za nic ma posag i pochodzenie, że ważniejsze jest to, co ma się w sobie.

Nic dziwnego, że książka ta w ogóle się nie starzeje i wznawiana jest wciąż i wciąż w najróżniejszych konfiguracjach, że wciąż żyje w sercach czytelników. Jej lektura, o ile oczywiście lubi się takie klimaty, to dwa naprawdę sympatyczne, nieco zabawne, a nieco romantyczne wieczory spędzone w georgiańskiej Anglii.

A mina mojego ukochanego, gdy czytałam mu co zabawniejsze fragmenty, z pewnością warta była uwiecznienia.

Jestem pewna, że nawet jeśli nie czytaliście "Dumy i uprzedzenia", to z pewnością o niej słyszeliście - choćby za sprawą licznych realizacji kinowych i telewizyjnych, pojawiających się prawie regularnie od lat 30. XX wieku, z najnowszą wersją z Keirą Knightley i Matthew Macfadyenem w rolach głównych. Na fenomen tej książki składają się nie tylko sprzedane egzemplarze w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka kontra film

„Dawca” autorstwa Lois Lowry to powieść, która w Polsce ukazała się już w 2003 roku. Niedawno przypomniano o niej ze względu na premierę „Dawcy pamięci”, filmu na jej podstawie. Wszelkie dystopijne (i antyutopijne) historie chłonę jak gąbka, było więc do przewidzenia, że rzucę się na jedno i drugie jak najprędzej. Uwaga, spojlery!

Nie jestem ortodoksyjną wyznawczynią twierdzenia, że kolejność inna niż najpierw książka, a później film, to kolejność zgoła szatańska i nieprzyzwoita, jednakże tym razem do powieści dotarłam najpierw. Nie będę streszczać samej historii (opis znajdziesz chociażby na LC) – powiem tylko tyle, że schemat jest prosty: w społeczeństwie przyszłości pojawia się chłopiec, który dostrzega więcej niż inni.

To całkiem dobra książka, podobała mi się. Kilkukrotnie nagradzana powieść napisana została jednak z myślą o młodszych czytelnikach i choć dorosłym książkolubom z powodzeniem może się podobać, to podczas lektury wciąż czuje się, że coś tu jest… zbyt proste. Oczywiście nie spodziewałam się głębokiego, ambitnego dzieła na miarę Orwella, jednakże wydaje mi się, że – właśnie ze względu na docelowych odbiorców – pewne sprawy zostały zbyt uproszczone. Bohaterowie (poza Dawcą i Jonaszem) sprawiają wrażenie nieco papierowych, służących jedynie zilustrowaniu systemu idealnej społeczności. Tworzy to nieco złudzenie, jakby Jonasz – żywy człowiek – poruszał się po scenie pełnej kukiełek. I nie ma w tym nic złego, wiem, że właśnie tak miało być – wszak chłopiec jest właśnie tym kimś, kto potrafi dostrzec niewidzialne dla innych. Mimo to opowieść ta jest ugrzeczniona, pozbawiona głębszych rysów i aż wołająca o dopowiedzenia.

Film w reżyserii Phillipa Noyce’a, choć w dużej mierze czarno-biały, wpompował krew do tej historii, doprawił jej rumieńce, kształt i rytm. Nie da się ukryć, że ogromną rolę w tym odegrała mistrzowska obsada z Jeffem Bridgesem i Meryl Streep na czele. Ich skromne, nieprzerysowane kreacje nadały w moim odczuciu ton całości, a sam główny bohater grany przez Brentona Thwaitesa, Jonasz, był… cóż, poprawny. Naprawdę, nie mam się do czego przyczepić, ale zwyczajnie nie zostawił w mojej – nomen omen – pamięci jakichś szczególnych śladów. A Katie Holmes, choć jej rola była raczej marginalna, także nadała swojej postaci nieco ludzkiego, mniej kartonowego charakteru.

Zmiany fabularne, których na potrzeby filmowej produkcji dokonano, zdecydowanie wyszły tej opowieści na dobre. Rozbudowa postaci przyjaciół Jonasza, Fiony i Ashera, wydobyła to, czego brakowało mi w książce, choć scena ze zjeżdżaniem po tym czymś w rodzaju poręczy na obiadowych tacach zupełnie nie przystawała ani do atmosfery książki czy filmu, ani do założeń funkcjonowania Osiedla, przez co bardzo zazgrzytała mi w zębach (choć zrealizowana jest całkiem sympatycznie!).

„Dawca pamięci” niestety jednak nie trafił w odpowiedni dla siebie czas. Nie wytrzymuje konkurencji takich produkcji, jak „Igrzyska śmierci” czy „Niezgodna” – brak mu dynamiki, jakiegoś wyraźnego BUM! (choć w porównaniu do książki i tak podjęto próbę wydobycia kulminacyjnego punktu całej akcji, którego w powieści właściwie nie ma, a w filmie jest, choć raczej trudno nazwać go punktem – przypomina raczej masło rozsmarowane na zbyt dużej kromce chleba, jak powiedziałby Bilbo Baggins). Choć gdyby powstał parę lat wcześniej, to czy wzbudziłby takie zainteresowanie, jak dziś, gdy panuje moda na różnorakie budzące grozę wizje przyszłości? Wydaje mi się, że byłby w takiej samej sytuacji – przede wszystkim dlatego, że społeczeństwo przyszłości według Lois Lowry… nie jest takie straszne. Tak, budzi niepokój, ale slogan reklamujący film (Najbardziej szokująca wizja przyszłości, jaką widzieliście) jest wyjątkowo przesadzony. Ta koncepcja może wydawać się straszna nam, współczesnym – bo kto żyjący w dzisiejszym hedonistycznym świecie chciałby zrezygnować z emocji? Kolorów? Wolności wyboru? Tymczasem bohaterowie tej historii są szczęśliwi w swoim uporządkowanym świecie. Ich życie jest proste, przyjemne i pozbawione cierpień. I choć dla nas pozbawienie wspomnień, miłości i całego morza rozmaitych odczuć jest bez wątpienia barbarzyństwem, to pamiętajmy, że ludzkość z powieści Lowry sama dokonała tego wyboru. I to im należałoby zadać pytanie: czy chcieliby to znów zmienić?

Czasem niewiedza bywa błogosławieństwem.

Książka kontra film

„Dawca” autorstwa Lois Lowry to powieść, która w Polsce ukazała się już w 2003 roku. Niedawno przypomniano o niej ze względu na premierę „Dawcy pamięci”, filmu na jej podstawie. Wszelkie dystopijne (i antyutopijne) historie chłonę jak gąbka, było więc do przewidzenia, że rzucę się na jedno i drugie jak najprędzej. Uwaga, spojlery!

Nie jestem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Poniedziałek nie może być złym dniem, jeśli potrafi dać światu kogoś takiego, jak Patti Smith czy Robert Mapplethorpe.

"Jest mnóstwo innych historii, które mogłabym napisać o Robercie, o nas. Ale opowiedziałam właśnie tę. Właśnie tej się domagał, więc dotrzymałam przyrzeczenia. Byliśmy jak Jaś i Małgosia, ruszyliśmy w czarny las świata. Są tam pokusy, wiedźmy i demony, o których nam się nie śniło, ale jest też wspaniałość, której nawet w najśmielszych porywach sobie nie wyobrażaliśmy. Nikt nie mógł przemówić w imieniu tych dwojga młodych ludzi, nikt nie mógł prawdziwie opowiedzieć o ich dniach i nocach razem. Mogliśmy to zrobić tylko Robert albo ja. To nasza historia, jak mówił. Odszedł, więc mnie przypadło to zadanie."

Napisanie książki z powodu obietnicy to bardzo trudne zadanie. Tym trudniejsze, gdy dzieło to ma pomieścić historię tak niezwykłą, tak ciepłą i tak smutną zarazem. Ryzykuje się pewne wymuszenie toku opowieści, wybielające zafałszowania i duży ładunek patosu. Czy Patti Smith podołała zadaniu – nie umiem ocenić. Poniedziałkowe dzieci są inne od wszystkiego, co czytałam dotąd.

Głównym bohaterem jej opowieści jest Robert, o którym Patti mówi, że był artystą jej życia. Połączyła ich silna i trwała więź, która nie znikła nawet, gdy rozeszły się ich drogi życiowe i artystyczne. Autorka prowadzi nas przez ewolucję, jaką przeszli od pary bezdomnych, przymierających głodem, ale wolnych ludzi do spełnionych i cenionych twórców, którzy, zdawałoby się, osiągnęli wszystko. Nie dość jednak na tym. Otwiera nam drzwi do Nowego Jorku ze swojej młodości, odkrywając miejsca i ludzi, którzy ogromnie wpłynęli na wrażliwość artystyczną jej i Roberta. Władając słowem jak ołówkiem, delikatnie i precyzyjnie Patti szkicuje portrety wielkich postaci, które przewinęły się przez ich życie, jak choćby Jimmy’ego Hendriksa, Janis Joplin czy Andy’ego Warhola. Daje nam klucz do hotelu Chelsea, kultowego miejsca nowojorskiego przełomu lat 6o. i 70., pozwala poczuć magiczną atmosferę tamtych czasów, którymi rządziły sex, drugs and rock’n'roll.
Razem z nimi kroczymy po ścieżkach sztuki. Ich droga do dojrzałości artystycznej jest długa i niezwykła, ma w sobie – na przekór – dużą dozę czystej niewinności, fascynacji, jaką mogą przejawiać jedynie dzieci.

Po trochu to (auto)biografia, po trochu opowieść o niesamowitej relacji tych dwojga, ubrana w coś co jest i nie jest poezją. Jest, bo Patti jest poetką o wiele lepszą niż pisarką i w całej książce to się czuje. Nie jest, bo nie ma w tym utworze jakiegoś wewnętrznego, porządkującego rytmu. Pozostaje we mnie wrażenie gwaru z tych miejsc, światła na ścianach pracowni, dźwięków adaptera. To jedna z najbardziej impresyjnych książek, jakie czytałam. Patti czuje, o czym pisze, przeżywa wszystko jeszcze raz – a ja razem z nią, potężnie i bez reszty. To dlatego wybaczam jej nierówności – bo to wszystko jest albo chce być prawdziwe.

Nie znałam wcześniej twórczości ani Smith, ani Mapplethorpe’a, czytając jednak nie mogłam nie poznać ich także od tej strony. Książkę zdobią fotografie Roberta, rysunki Patti, dołączone wiersze. Przesłuchałam debiutancką Horses - naprawdę dobra płyta. To właśnie ona zaczyna się manifestem Patti: Jesus died for somebody’s sins, but not mine. Ale to Robert jest właściwym bohaterem tej książki. Dopiero jego zdjęcia pozwoliły mi w pełni zobaczyć go takiego, jakim widziała go Patti – chłopca wypełnionego światłem. I to nie kontrowersyjne akty jego autorstwa zrobiły na mnie największe wrażenie, lecz fotografie kwiatów.
On naprawdę widział światło.

http://niedoczytanie.wedrowka.net/poniedzialkowe-dzieci-patti-smith/

Poniedziałek nie może być złym dniem, jeśli potrafi dać światu kogoś takiego, jak Patti Smith czy Robert Mapplethorpe.

"Jest mnóstwo innych historii, które mogłabym napisać o Robercie, o nas. Ale opowiedziałam właśnie tę. Właśnie tej się domagał, więc dotrzymałam przyrzeczenia. Byliśmy jak Jaś i Małgosia, ruszyliśmy w czarny las świata. Są tam pokusy, wiedźmy i demony, o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do Stanów Zjednoczonych przyjeżdża w ramach wymiany grupa dzieci z nieokreślonego bliżej kraju. Nie są to jednak niewinne nastolatki, a tajni agenci stworzeni przez brutalny, totalitarny reżim – nieznany, lecz czerpiący pełnymi garściami z dzieł ideologów takich jak Stalin, Marks czy Mao Tse-tung. Przepojone ich myślą umysły Agentów zaprogramowane są na nienawiść wobec amerykańskiego społeczeństwa. Ich celem jest realizacja operacji „Chaos” – zniszczenie kapitalistycznego, konsumpcjonistycznego giganta. Umieszczeni w Rodzinach Goszczących, usiłują wtopić się w amerykański tłum. Choć są świetnie wyszkoleni, nie unikają jednak błędów grożących demaskacją. Ludzie mimo to wciąż widzą w nich jedynie biedne, głupie dzieci z dalekiego kraju, ani przez moment nie podejrzewając podstępu…

Dzięki relacji głównego bohatera, Tajnego Ja, nazywanego przez wszystkich Pigmejem, odkrywa się przed nami cały zmyślny plan operacji „Chaos” i pewne szczegóły szkolenia Agentów. Choć na okładce piszą o łamanej angielszczyźnie jako języku, którym posługuje się Tajny Ja, dla mnie mówi on w sposób ściśle zaprogramowany przez szkolenie; choć staroświecki i ubogi w słownictwo, wyrachowany aż do szpiku kości. I czuje się to przez całą powieść, ba! ma się od tego ciary na plecach.

"Pigmej" to przewrotna satyra – przede wszystkim na amerykański styl bycia. Rodaków Palahniuka toczy rozkład i zgnilizna moralna. Autor jadowicie obnaża stopień zniewolenia amerykańskiego społeczeństwa przez konsumpcjonizm i kapitalistyczne benefity. Ośmiesza wszystkich bez wyjątku. (Ciekawi mnie, co na to amerykańscy narodowcy?).

Ale nie tylko to. Pisarz robi najazd także na ślepe, totalitarne reżimy, które w swoim ograniczeniu tak naprawdę niczym nie różnią się od znienawidzonej Ameryki. Pytanie brzmi: co ma większą siłę przebicia? I to tu właśnie Palahniuk według mnie trafia swoją książką w sedno. Szczegóły jednak pozostawię wnikliwszym czytelnikom.

Uprzedzam: to coś dla ludzi o mocnych nerwach. Powieść ta jest brutalna, niesmaczna, obrzydliwa, szarpie poczucie moralności, nie oszczędza nikogo i niczego. Miażdży, wgniata w siedzisko, robi rozpierduchę w głowie. I jest naprawdę mocna.

http://niedoczytanie.wedrowka.net/pigmej-chuck-palahniuk/

Do Stanów Zjednoczonych przyjeżdża w ramach wymiany grupa dzieci z nieokreślonego bliżej kraju. Nie są to jednak niewinne nastolatki, a tajni agenci stworzeni przez brutalny, totalitarny reżim – nieznany, lecz czerpiący pełnymi garściami z dzieł ideologów takich jak Stalin, Marks czy Mao Tse-tung. Przepojone ich myślą umysły Agentów zaprogramowane są na nienawiść wobec...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdzieś poza granicami naszej rzeczywistości leży miasto Palimpsest. Miasto cudów, bajecznych stworzeń, niewyobrażalnych kolorów, pełne klejnotów i tajemnic, miasto surowe, niebezpieczne i spełniające najgorętsze marzenia. Miasto-istota, które pragnie, myśli i kocha.

Kiedyś do Palimpsestu prowadziło wiele dróg. Dziś istnieje tylko jedna dostatecznie szeroka, by przebyć nią mógł człowiek. Czworo obcych sobie ludzi przypadkiem ją odkrywa, spędzając upojną noc z nieznajomymi, mającymi na skórze dziwne, czarne znamiona. Śnią się sobie nawzajem, w saloniku dziwnej kobiety-żaby, z nogami w misach z atramentem, połączeni czerwonym sznurkiem. Po przebudzeniu odkrywają na swoim ciele takie same znamiona, czarne, żywe, palące. Nie od razu rozumieją, co to znaczy, myślą, że to jedynie dziwny sen... Miasto jednak przyciąga ich nieubłaganie, aż ich pragnieniem staje się pozostać tam na zawsze. Tylko czy istnieje jakiś sposób, który im to umożliwi? I czy mieszkańcy Palimpsestu chcą ich obecności?

Valente stworzyła niezwykłą opowieść. Bardzo gęstą, nasyconą barwnymi postaciami, miejscami, bajecznymi opisami... Cały Palimpsest żyje, pulsuje pod piórem autorki, zaprasza do błądzenia po swych niezwykłych uliczkach. Wydaje się, że pisarce udało się pojąć niezwykle skomplikowaną naturę miasta, jego sensy i tajemnice. Palimpsest to pergamin, z którego zeskrobano stary tekst, by zapisać go ponownie. Każde miasto jest palimpsestem na swój własny sposób. W miejscu starych, wąskich, brukowanych uliczek powstają nowe, szersze i wygodniejsze. Na gruzach dawnych domów powstają budynki większe i okazalsze. Cegły ze starych pałaców tworzą nowe mosty.

"Pokój za pokojem otwierały się jak kwiaty, każdy umeblowany w jednym kolorze, ponieważ dom był schludny z natury i porządek. Na początek wypuścił osiem kondygnacji, ale co roku w porze żniw wyrastały następne. Dach wypiętrzał się, obrastał w nowe połacie, szczyty i wieżyczki. Nocami przechodnie słyszeli, jak zmieniający szaty dom nuci pod nosem niedorzeczne przyśpiewki, jak mała dziewczynka, która z zapartym tchem oczekuje rozpoczęcia festiwalu."

Miasto Palimpsest żyje i zmienia się, zapisuje się od nowa pragnieniami przybywających doń ludzi, wychodzi im na przeciw, tworzy nową rzeczywistość, która nie jest wcale mniej prawdziwa niż ta, którą znamy.

Są w "Palimpseście" pewne drobne niedociągnięcia. Niedopracowana jest dla mnie na przykład rola, którą dla całej historii odgrywa Nerezza. Ale to tylko szczegóły, które nie wpływają znacząco na odbiór powieści. Książkę czyta się długo, powoli, smakując wszystkie zakamarki Palimpsestu - ulice, rzeki, dworce, pociągi. O, pociągi, dla ich miłośników "Palimpsest" będzie podwójną przyjemnością.

"Na szklanym peronie Adalgiso Apostołopalcy gra na trzymanej w sześciopalczastych dłoniach altówce. Jest łysy i nosi filcowy kapelusz, który jakoś dziwnie tkwi mu na głowie. Obok niego stoi Assia, Nimfa Fonografu. Śpiewa tenorem; jej gardłowo przydymiony głos wyciska długie pocałunki na strunach altówki. Adalgiso gra tak szybko i pięknie, że pociągi przystają, żeby go posłuchać; przechylają się na torach i otwierają drzwi, chwytając spływające z instrumentu glissanda."

Autorka wspaniale poradziła sobie z licznymi fragmentami erotycznymi. Ujęła je subtelnie, delikatnie i ze smakiem, w sposób bardzo pasujący do niezwykłej atmosfery całej powieści. To zdecydowanie mocna strona tej książki. Wszystkie jej elementy do siebie pasują, dając pełny, dopracowany obraz.

Lektura tej powieści to naprawdę duża przyjemność, choć należy dawkować ją sobie raczej powoli, by nie dać się przytłoczyć ogromną ilością wrażeń. "Palimpsest" to prawdziwa Uczta Wyobraźni.

http://niedoczytanie.wedrowka.net/palimpsest-catherynne-m-valente/

Gdzieś poza granicami naszej rzeczywistości leży miasto Palimpsest. Miasto cudów, bajecznych stworzeń, niewyobrażalnych kolorów, pełne klejnotów i tajemnic, miasto surowe, niebezpieczne i spełniające najgorętsze marzenia. Miasto-istota, które pragnie, myśli i kocha.

Kiedyś do Palimpsestu prowadziło wiele dróg. Dziś istnieje tylko jedna dostatecznie szeroka, by przebyć nią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Swego czasu było bardzo głośno o tej książce. Spotkałam się z wieloma głosami zachwytu nad wyobraźnią tego młodego brytyjskiego pisarza. O samej zaś "Dziewczynie o szklanych stopach" mówiono, że to powieść niezwykła, ekscentryczna i wspaniała. Było także kilka głosów pełnych nie tyle krytyki, co... rozczarowania. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym, widząc tę powieść na wyprzedaży w Matrasie, nie zabrała jej do domu.
Ale czy te wszystkie achy i ochy są słuszne, czy może jednak moje oczekiwania były zbyt wysokie?

Cała ta historia dzieje się na zapomnianej przez świat wysepce. To dom Midasa, dziwaka i odludka, którego największą pasją jest fotografia i który zupełnie nie potrafi współistnieć z ludźmi. Którego dnia podczas swej wędrówki w poszukiwaniu doskonałego światła spotyka Idę, dziewczynę tak szarą i bladą, że aż monochromatyczną - w jego oczach jest doskonałym obiektem fotograficznym. Jednakże żadne zdjęcie, które jej robi, nie jest udane. Dziewczyna go intryguje. Ida ma chore stopy - nosi wiele warstw skarpet i olbrzymie buciory po ojcu policjancie. Kuleje, porusza się o lasce, jest blada i wymizerowana.
Wkrótce Midas i Ida zbliżają się do siebie. Baaardzo powoli, bowiem Midas nie potrafi postępować z kobietami i ucieka w wyniku każdej próby zbliżenia. W grę wchodzą upiory z jego przeszłości, jego rodzice i ich chore w pewien sposób relacje. Ich więź kuleje niemal tak, jak dziewczyna. W międzyczasie odkrywa prawdziwy problem - jej stopy zamieniają się w szkło.

Przyznajcie - niezwykły pomysł z tym szkłem, prawda? Egzotyczny, nietypowy, właściwie wykorzystany stworzyłby powieść, która zapadałaby w pamięci na długo, która pobudzałaby każdą cząstkę wyobraźni czytelnika.

Tu się niestety nie udało. Nie mówię, że ta książka jest do kitu - bo nie jest. Czytało się ją przyjemnie, szybko, bez oporów. Dałam się wciągnąć i łyknęłam ją ekspresowo. Tylko że oczekiwałam dużo, dużo więcej.

Relacje między niemal wszystkimi bohaterami są ułomne, okaleczone w jakiś sposób, diabelnie kruche i wymagające. Każdy zmaga się z własną, prywatną katastrofą, na różnym gruncie. Nikt chyba w tej powieści nie jest w stanie poczuć się szczęśliwy. Wspaniałą, mądrą postacią jest siedmioletnia córeczka przyjaciela Midasa - ale nawet ona naznaczona jest nieszczęściem. Sama wyspa, miejsce wydarzeń, też jest ułomna, przeklęta. Wszystko to robi duże wrażenie i skłania do myślenia.

Wrażenie to zostaje zepsute właśnie przez główny wątek, wątek szklanych stóp i głębia całej powieści się spłyca. Muszę przyznać, że gdyby nie to, gdyby nie ten fantastyczny pomysł, książka podobałaby mi się o wiele bardziej, na zasadzie: albo fantastyczna historia dziewczyny zamieniającej się w szkło, albo "obyczajowa" opowieść o ludziach. Tutaj odnoszę wrażenie, że jest tego po prostu za dużo.

Niemniej zachęcam do czytania - lektura przyjemna, inna, ciekawa, mimo mojego marudzenia warta uwagi. Może zwyczajnie miałam zbyt wysokie wymagania?

Swego czasu było bardzo głośno o tej książce. Spotkałam się z wieloma głosami zachwytu nad wyobraźnią tego młodego brytyjskiego pisarza. O samej zaś "Dziewczynie o szklanych stopach" mówiono, że to powieść niezwykła, ekscentryczna i wspaniała. Było także kilka głosów pełnych nie tyle krytyki, co... rozczarowania. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym, widząc tę powieść na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pamiętacie moją recenzję "Ciała"? Wtedy było to moje pierwsze spotkanie z panią Gerritsen, jak widać - niezbyt udane. Może dlatego, że po wielu, wielu recenzjach spodziewałam się bomby. No, ale jedna jaskółka wiosny nie czyni, postanowiłam dać jej drugą szansę. I co? W sumie to bomby znów specjalnie nie było, co nie zmienia faktu, że była to zdecydowanie lepsza książka.
Ale po kolei.

"Labirynt kłamstw" składa się z dwóch odrębnych, krótkich powieści.

Pierwsza z nich nosi tytuł "Telefon o północy". Do niczego niepodejrzewającej Sarah Fontaine dzwoni telefon. Ktoś z urzędu powiadamia ją, że jej mąż, z którym notabene była zaledwie dwa miesiące po ślubie, nie żyje. Ginie w pożarze hotelu w... Berlinie, choć według Sarah powinien znajdować się w Londynie. Budzi to podejrzenia kobiety, która nie chce uwierzyć w śmierć Geoffrey'a. Stawia się na wezwanie Nicka O'Hary, który informuje ją, że nie był to przypadkowy pożar. Mało tego - okazuje się, że pół roku temu Geoffrey Fontaine... nie istniał. Kim był człowiek, za którego wyszła Sarah? Czy kobieta była dla niego jedynie przykrywką? Kiedy po raz drugi dzwoni telefon, Sarah postanawia za wszelką cenę dotrzeć do prawdy. I odnaleźć swojego męża - bo gdzieś na pewno jest. Nick dołącza do jej poszukiwań - w efekcie wplątują się w aferę, w której stawką staje się życie Sarah. Należy pamiętać, że (oczywiście) trudne okoliczności życiowe zbliżają...

Druga powieść, "Bez odwrotu", to historia Cathy Weaver. Kobieta jedzie do swojej ciężarnej przyjaciółki na Boże Narodzenie. Droga wiedzie przez las. Nagle z nocnego mroku wprost pod samochód Cathy wybiega mężczyzna. Przerażona Cathy pakuje rannego Victora do samochodu i odstawia do szpitala, po czym, zostawiając namiary na siebie, odjeżdża. Tam okazuje się, że mężczyzna ma ranę postrzałową i jest w wielkich tarapatach... Tymczasem przyjaciółka Cathy zostaje zamordowana, choć nikomu nie wadziła. Gdy w San Francisco, gdzie mieszka Weaver, dochodzi do zabójstwa kobiety, która nazywa się tak samo, dociera do niej, że to ona miała być celem. Ratując Victora wplątała się w gigantyczną aferę, w której główną rolę grają nielegalne badania za rządowe pieniądze.

Jak sama autorka przyznaje, obie historie to sensacyjne romansidła. Cóż, zawsze unikałam romansu jak ognia, jednakże perspektywa dobrego thrillera przeważyła. I nie rozczarowałam się - romans w obu powieściach jest, nie daje się jednak we znaki - Gerritsen udało się zachować pozory prawdopodobieństwa, nie rzuciła swych bohaterów z marszu w gwałtowny wir miłosnych uniesień, za co ogromny plus. Aczkolwiek nie byłabym sobą, gdybym trochę nie pomarudziła - kobiety z takich historii niemal zawsze są zbyt ufne, jak na zdrowy rozsądek. Choć pewnie się nie znam, a zakochanie robi swoje... ;-)

Sensacyjności i wartkiej akcji nie sposób odmówić tym powieściom. Czytelnik nie nudzi się, wręcz przeciwnie - książka wciąga bardzo porządnie, tak, jak należy tego oczekiwać od dobrego thrillera. Językowo brak z mojej strony jakichś specjalnych zastrzeżeń, wydanie również jest staranniejsze niż Ciała (dodajmy, że wydały je różne wydawnictwa).

"Labirynt kłamstw" czyta się naprawdę świetnie - szybko i emocjonująco. Jasne, nie ma tu drugiego dna, jak w wielu thrillerach z najwyższej półki, jednak dla wielbicieli gatunku i Gerritsen Labirynt kłamstw to pozycja obowiązkowa.

Pamiętacie moją recenzję "Ciała"? Wtedy było to moje pierwsze spotkanie z panią Gerritsen, jak widać - niezbyt udane. Może dlatego, że po wielu, wielu recenzjach spodziewałam się bomby. No, ale jedna jaskółka wiosny nie czyni, postanowiłam dać jej drugą szansę. I co? W sumie to bomby znów specjalnie nie było, co nie zmienia faktu, że była to zdecydowanie lepsza książka....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rzucić wszystko, zostawić rozpacz, zostawić wspomnienia, uciec i zacząć nowe życie. Życie bez pamięci o przeszłości. Spalić za sobą wszystkie możliwe mosty. Przybrać nową tożsamość we własnej głowie. Uciec.

To właśnie robi Greta. Zostawia za sobą "przesiąknięte rozpaczą łóżko, sąsiada z bloku B, nałogowego onanistę, i pielęgniarkę obciętą na jeża z powodu jednego z pacjentów, który gdy miała je dłuższe, złapał ją za nie i mało nie skręcił jej karku". Wychodząc ze szpitala z każdym krokiem zapomina o sobie. O swojej przeszłości. Prosi przyjaciółkę, by spakowała jej rzeczy i przywiozła od matki. Wsiada w pociąg donikąd, z upływem drogi staje się kimś innym. Nie wie nawet, gdzie wysiądzie. Byle zapomnieć. "Zapomnieć zielonego, dmuchanego krokodyla i koc w niebieskie koty..."

Dwa lata później Greta jest już kimś innym. Pracuje w biurze firmy odzieżowej, mieszka sama w pięknym, uporządkowanym do nieprzyzwoitości mieszkaniu, pozbawionym roślin. Bo przecież nie potrafi hodować kwiatów. Jej dzień wygląda niemal zawsze tak samo: rano kawa z sąsiedniej kawiarenki, praca, film wieczorem. Zaprzyjaźnia się, choć to może zbyt wielkie słowo, z koleżanką z pracy, charyzmatyczną, zdystansowaną Dominiką. W nocy ma koszmary z zielonym krokodylem.
Któregoś dnia wychodzi na samotnego drinka. Dosiada się do niej Joachim. I od tamtej pory wszystko zaczyna się zmieniać.

I nie, nie jest to historia miłosna. Greta jest samotniczką z wyboru. Pielęgnuje swoją niezależność i dystans jakby najcenniejszy skarb. Twierdzi, że ją lubi - otacza się skorupą i nie daje nikomu się przez nią przebić. Ta powieść to studium samotności i lęku przed bliskością. Bohaterka nie lubi samej siebie. Na siłę utrzymuje dystans, wewnętrzny chaos wyciszając nieskazitelnym porządkiem w otoczeniu i dbałością o ciało. Każdą próbę bliższego kontaktu torpeduje, odcina się ostro i kategorycznie. I jak na dłoni widać, że jest w głębi duszy cholernie, cholernie nieszczęśliwa. Greta jest postacią tak smutną, że cała jej historia wgniata w fotel. Im głębiej wsiąkałam w tę książkę - a przepadłam! - tym było mi smutniej, tak bardzo żal mi było Grety.
A zakończenie było, z braku lepszego określenia... wstrząsające.

"Sen Zielonych Powiek" to książkowy debiut Edyty Szałek i przyznaję bez bicia, bardzo udany. Powieść niezwykła, inna, oniryczna, napisana piękną, poetycką polszczyzną. Bardzo impresyjna, pełna różnorakich wrażeń - zwłaszcza zapachów. Jedna rzecz mi tylko zgrzytała - zbyt dużo wielokropków, na których nadużywanie mam lekką alergię. I zgrzytała tylko na początku, bo tak wsiąknęłam w świat Grety, tak przepadłam w tej książce, że bardzo szybko straciło to na znaczeniu.
Piękna, niesamowita powieść.

Rzucić wszystko, zostawić rozpacz, zostawić wspomnienia, uciec i zacząć nowe życie. Życie bez pamięci o przeszłości. Spalić za sobą wszystkie możliwe mosty. Przybrać nową tożsamość we własnej głowie. Uciec.

To właśnie robi Greta. Zostawia za sobą "przesiąknięte rozpaczą łóżko, sąsiada z bloku B, nałogowego onanistę, i pielęgniarkę obciętą na jeża z powodu jednego z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dziewięcioletnia Trisha pochodzi z rozbitej rodziny. Rodzice rozwiedli się, a ona i brat zamieszkali z matką, która postanowiła dobrze zorganizować swym dzieciom weekendowe rozrywki, w efekcie zmuszając je do regularnych wycieczek poza miasto. I Trisha pewnie lubiłaby je, gdyby nie to, że absolutnie każda z nich wywoływała karczemne awantury między matką a Pete'm, który za wszelką cenę chciał wrócić do poprzedniego miejsca zamieszkania.

Pewnej soboty, podczas jednej z wycieczek po lesie, Trisha za potrzebą odłącza się od rodziny. Niemal natychmiast odkrywa, że pochłonięci kłótnią Pete i matka nie zauważyli jej zniknięcia. Równie szybko dociera do niej, że nie umie trafić z powrotem na ścieżkę. Przerażona dziewczynka, wyposażona jedynie w płaszczyk przeciwdeszczowy, drugie śniadanie i czapeczkę z autografem Toma Gordona, ulubionego gracza Red Sox, musi stawić czoła leśnej głuszy i czyhającym w niej niebezpieczeństwom. Wędrując przez wiele dni i rozpaczliwie próbując przeżyć, nauczy się bardzo wiele o życiu i o sobie samej...

Trudno mi jednoznacznie ocenić tę powieść. Nie należy do najlepszych w dorobku Kinga, jednakże ma w sobie ten pierwiastek, który sprawia, że książka wciąga i sprawia przyjemność. Nie jest to typowy horror, można wyczuć, że jest to dziełko przeznaczone raczej dla młodszych czytelników - ponoć King pisał je dla swojego syna. To wyjaśniałoby wstawki na temat baseballu, na którym w sumie zbytnio się nie znam, ale nie raziły mnie tak jak niektórych czytelników (vide recenzje na LC). Poza tym trudno nie rozpoznać w tej książeczce tak charakterystycznej ręki mistrza. Jest Maine, jest Bóg i typowe dla Kinga zabiegi językowe
(o, takie właśnie)
które bardzo lubię.

Groza tej powieści zawiera się przede wszystkim w tym, co przeżywa Trisha. Pozostawiona sama sobie w dzikim, nietkniętym jeszcze ludzką stopą lesie, niemal umiera ze strachu. Początkowo jest zupełnie bezradna i zagubiona. Z czasem jednak przypominają jej się cenne wskazówki, które umożliwią jej przetrwanie. Dziewczynka przeżywa wewnętrzną metamorfozę, dojrzewa i usamodzielnia się podczas swojej wędrówki. Pomaga jej w tym wyobraźnia i ukochany Tom Gordon, który w pewnym momencie zaczyna jej w jakiś sposób towarzyszyć. Wszak "świat to potwór zębaty, gotów gryźć, gdy tylko zechce"...

Myślę, że wielbicielom Kinga powieść ta powinna się spodobać, choć nie ma zbyt wielkiej siły przebicia, trudno się tu czegoś naprawdę przestraszyć i, o zgrozo!, wydawca w zajawce na okładce zdradza zakończenie...
Kawałek niezłego czytadełka na jeden wieczór.

Dziewięcioletnia Trisha pochodzi z rozbitej rodziny. Rodzice rozwiedli się, a ona i brat zamieszkali z matką, która postanowiła dobrze zorganizować swym dzieciom weekendowe rozrywki, w efekcie zmuszając je do regularnych wycieczek poza miasto. I Trisha pewnie lubiłaby je, gdyby nie to, że absolutnie każda z nich wywoływała karczemne awantury między matką a Pete'm, który za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Thora, prawniczka zajmująca się raczej błahymi sprawami w swojej maleńkiej kancelarii w Reykjaviku (no bo czy można nazwać poważnym spór o umiejscowienie w drzwiach wrzutni na listy?), dostaje zlecenie od dawnego klienta, Jonasa. Chce on wynegocjować od byłych właścicieli odszkodowanie za "ukrytą wadę" terenu, który kupił i na którym wybudował hotel New Age (!).
Thora jedzie tam na weekend, by przyjrzeć się sprawie. Szybko okazuje się, że pracownicy hotelu, wyczuleni na zjawiska paranormalne, uważają, że to złe miejsce. W dodatku nocami rozlega się tam płacz dziecięcy, a we mgle pojawia się czasem postać dziewczynki. Thora w duchy nie wierzy, ale postanawia przeprowadzić małe śledztwo.

Robi się groźnie, gdy na terenie hotelu zostają popełnione dwa brutalne morderstwa. Co dziwniejsze, obie ofiary mają wbite szpilki w podeszwy stóp... Wszystkie dowody wskazują na Jonasa, ale Thora postanawia za wszelką cenę dotrzeć do prawdy. Na wierzch wychodzą mroczne sekrety sprzed lat. I nie tylko.

To moje podejście numer jeden do skandynawskiego kryminału w ogóle. Bardzo udane. To naprawdę nieźle skonstruowana powieść - w moim odczuciu składa się z tylu elementów, ile potrzeba dobrej historii kryminalnej. Autorka przeplata ze sobą dwa główne wątki na tyle umiejętnie, że czytelnik przepada między stronami na amen. Książka napisana jest i przetłumaczona sprawnie i zgrabnie, a nienachalne poczucie humoru dopełnia całość.

Początkowo problematyczne było rozróżnienie niektórych postaci, przewija się tam ich mnóstwo i miewają bardzo podobne imiona. Musiałam więc na chwilę przerwać lekturę i przeanalizować sobie je dokładnie, by już później się nie gubić. Cóż, taki urok języka islandzkiego, którego swoją drogą chciałabym się kiedyś nauczyć ;-)

Wciągnęłam się niesamowicie. Choć to drugi tom serii o Thorze, zupełnie się tego nie odczuwa, powieść została skonstruowana tak, by nie przeszkadzało to w czytaniu bez kolejności. Niektórzy twierdzą, że jest to najsłabsza część tej serii - ale skoro tak, to tym bardziej chcę poznać resztę tomów. Yrsa Sigurðardóttir bardzo przypadła mi do gustu, zwłaszcza że ostatnie kryminały, które zdarzało mi się czytać, były dużo, dużo słabsze. Oczywiście, pewnie wielu sprawnym czytelnikom udałoby się rozwiązać tę zagadkę dość szybko, jednak ja zawsze staram się tego uniknąć. Zresztą, prułam przez tę książkę tak szybko, że pewnie nie zdążyłabym się nawet nad tym zastanowić.

Fajny, ciekawy kryminał na jesienne wieczory. A ja lecę szukać innych książek pani Yrsy, która, swoją drogą, z zawodu jest... inżynierem budowlanym. Ot, samorodek ;-)

Thora, prawniczka zajmująca się raczej błahymi sprawami w swojej maleńkiej kancelarii w Reykjaviku (no bo czy można nazwać poważnym spór o umiejscowienie w drzwiach wrzutni na listy?), dostaje zlecenie od dawnego klienta, Jonasa. Chce on wynegocjować od byłych właścicieli odszkodowanie za "ukrytą wadę" terenu, który kupił i na którym wybudował hotel New Age (!).

Thora...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Jadę na Kołymę, żeby zobaczyć, jak się żyje w takim miejscu, na takim cmentarzu. Najdłuższym. Można się tu kochać, śmiać, krzyczeć z radości? A jak tu się płacze, płodzi i wychowuje dzieci, zarabia, pije wódkę, umiera? O tym chcę pisać. I o tym, co tu jedzą, jak płuczą złoto, pieką chleb, modlą się, leczą, marzą, walczą, tłuką po mordach...
Gdy ląduję, w aeroporcie pod Magadanem czytam wielki napis: WITAJCIE NA KOŁYMIE - W ZŁOTYM SERCU ROSJI."

Ktoś mógłby się zastanowić, czemu zaczynam od fragmentu wydrukowanego na okładce? Zna go każdy, kto choć miał tę książkę w ręku, słyszał jej zapowiedzi albo czytał recenzje. Nie bez powodu, bowiem słowa te najlepiej obrazują to, co Hugo-Bader zawarł w swoich reportażach z podróży po Kołymie. To opowieści o ludziach - mieszkańcach tych zimnych, nieprzystępnych regionów, małych miasteczek rozsianych w tajdze, gdzie tuż pod powierzchnią ziemi nawet w lecie czai się wieczna zmarzlina. Tamtejsi ludzie są jak ich kraina - twardzi i szorstcy. Każdy z nich nosi w sobie jakąś zwykłą-niezwykłą historię, którą autor spisuje dla czytelnika.

Trakt Kołymski, albo inaczej Trasa, to 2025 kilometrów drogi budowanej przez tysiące zeków więźniów stalinowskich obozów zagłady, drogi, która stała się ich grobem. Wiedzie przez dzikie, surowe wertepy od Magadanu do Jakucka. Ludzie żyjący tam naznaczeni są piekłem tamtych potwornych czasów, część z nich jeszcze je pamięta. Bo mieszkańców tam coraz mniej - młodzi uciekają na Zachód, w poszukiwaniu lepszego życia.
Po Trakcie da się podróżować wyłącznie autostopem. To droga bardzo niebezpieczna - zwłaszcza, że nadchodzi zima. Na podwózkę można jednak liczyć - pełno jest paputczików, kierowców, którzy chętnie zabiorą ze sobą podróżnika. Niemal zawsze za darmo. A i często dadzą jeszcze coś od siebie.
Kołyma to kraina złota - są tam ogromne złoża nie tylko tego cennego kruszcu, ale i innych. To tam odkryto największą na świecie żyłę srebra. Nie jest to łatwe zajęcie, a wielu poszukiwaczy odsyła swe rodziny na Zachód, bo tu żyć bardzo ciężko.

Hugo-Bader spotyka w swojej podróży wiele niezwykłych postaci. Przez jego reportaże przewija się korowód błatników, a więc typów ze świata przestępczego, przedstawicieli prawa, dawnych zeków, miejscowych oligarchów, a także innych, tych, którzy "Wyspę Kołymę" wybrali na miejsce swojej samotni.

Reportaże podzielone są na trzy części - "Syndrom milczenia", "Syndrom pola walki" i "Syndrom towarzysza podróży". Choć jeszcze na początku książki autor zarzeka się, że nie chce wracać do upiornych czasów stalinowskiego terroru - jest to niemożliwe. Opowieści wielu napotkanych ludzi nierozerwalnie wiążą się z wydarzeniami tamtych czasów. Przewija się gdzieś tam usprawiedliwienie, że historie te należy spisać, bo może być to ostatnia ku temu okazja. Wiele w tym racji. Wystarczy przyjrzeć się, z jaką siłą wracają wciąż do autora chociażby "Opowiadania kołymskie" Warłama Szałamowa, które, po lekturze książki Hugo-Badera, stają się pozycją obowiązkową.

"Wład opowiada mi za krzaków, w które runął, idąc się wysikać. Że patrzę na Rosję ze swojego małego, kulawego, europejskiego taborecika i że jak Rosjanie potępią swoją przeszłość, to nic nie zostanie. Historia ich niełatwa. Łatwo obsikać sobie dwa palce – mówi filozoficznie Wład i znowu przewraca się w krzaki."

Jednakże nie tylko o tym opowiadają bohaterowie. Hugo-Bader sięga wgłąb rosyjskiej duszy, odnajdując tam Kołymę taką, jaką widzą jej mieszkańcy, która wyłania się często z oparów szczerości alkoholowej, ale też szczerości towarzysza podróży, obcego, którego nigdy więcej się nie spotka. Kołymę surową, brutalną, twardą jak wieczna zmarzlina, ale jednocześnie dom, jedyne możliwe dla nich miejsce w świecie. Zagłębiając się w lekturze, odnosimy wrażenie podróży w czasie - bowiem im dalej wgłąb tej nieprzystępnej krainy, tym wolniej czas tam płynie. Widać to nie tylko w zacofaniu wielu małych miasteczek, ale też w mentalności ludzi. Przede wszystkim w ich nieufności - sam Hugo-Bader wspomina kilkakrotnie, że nie ma dnia, w którym ktoś nie spytałby wprost, czy jest szpiegiem.

Chciałabym jeszcze wiele powiedzieć o tym zbiorze reportaży-wrażeń, reportaży-gawęd. Zostawię Wam jednak przyjemność odkrywania wszystkich walorów tych tekstów - krótkich, treściwych i genialnych.
Jak dobrze, że ktoś spisał wszystkie te historie.

"Jadę na Kołymę, żeby zobaczyć, jak się żyje w takim miejscu, na takim cmentarzu. Najdłuższym. Można się tu kochać, śmiać, krzyczeć z radości? A jak tu się płacze, płodzi i wychowuje dzieci, zarabia, pije wódkę, umiera? O tym chcę pisać. I o tym, co tu jedzą, jak płuczą złoto, pieką chleb, modlą się, leczą, marzą, walczą, tłuką po mordach...
Gdy ląduję, w aeroporcie pod...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z Jackiem Piekarą miałam już kilkukrotnie do czynienia. Pierwszy raz, przy okazji lektury "Przenajświętszej Rzeczpospolitej", był nieco... przerażający. Było to jakieś trzy lata temu, a do tej pory czuję dreszcz na jej wspomnienie. "Nawrócenie" na Piekarę zafundowała mi koleżanka, podsuwając opowieści o Arivaldzie z Wybrzeża (swoją drogą, cóż za skromne recenzje wtedy pisywałam! może lepiej byłoby zepchnąć je gdzieś w mrok niepamięci?). A od nich do Mordimera Madderina był już tylko mały krok.

To pierwszy tom opowiadający o losach inkwizytora. Spotykamy się z naszym uniżonym sługą w świecie, w którym Chrystus zszedł z krzyża z mieczem w ręku, by siać postrach wśród pogan i heretyków, w którym spotkanie z własnym Aniołem Stróżem raczej nie wróży dobrze, a tropieniem licznych odstępstw od czci i wiary zajmuje się potężna Inkwizycja. Tortury (których szczegółowych opisów oczywiście tu nie brak) to standardowa metoda przesłuchania, narażenie się inkwizytorowi jest podpisaniem na siebie wyroku. Nie stroni się tu od dziwek, rynsztoku i pluskiew, o higienie osobistej raczej mało kto w Hez-Hezronie słyszał, a czarna magia, satanistyczne obrzędy i drobne nadprzyrodzone zdolności to fakt.

Inkwizytor to ktoś, kogo nie chce spotkać się na swej drodze. Obdarzony mrożącymi krew w żyłach umiejętnościami, wyszkolony w walce, rozpoznawaniu fałszu i wielu innych przydatnych mu dziedzinach, jest postrachem zarówno heretyków, jak i zwyczajnych oszustów. Jak przecież wiadomo, ubóstwo jest piękną cnotą, szalenie zresztą pielęgnowaną przez przełożonego biskupa, a dziwki i wino kosztują. Dla kilkuset koron warto czasem zaryzykować głowę i licencję...

W sumie to początkowo miałam mieszane uczucia. Postać Mordimera zdała mi się przekombinowana, całość zbyt wulgarna i obrazoburcza (ach, te wyczulone na praworządność zmysły). A jednak wciągnęłam się bez reszty i chcę jeszcze. Piekara rysuje świat chwilami porażająco namacalny (te lochy, rynsztoki i smród Kostucha!), choć zawieszony w próżni. Postacie są zarysowane ciekawie, z charakterem - nie jest tak, że jest Madderin i zgraja kartonowych sylwetek. Dodajmy do tego, że Piekara jest świetnym ironistą - może nie wytrawnym, czasem popełniającym niesubtelności, lecz mimo to naprawdę dobrym - co daje się odczuć w wielu słowach naszego uniżonego sługi o pracy inkwizytora.
Wszak cel uświęca środki, czyż nie?

Całość tworzy mieszankę niekoniecznie smakowitą, lecz na pewno interesującą dla odpornego na okropności czytelnika. Dla nieodpornego w sumie też - bo taki też przeczyta tę książkę, krzywiąc się i czując wypieki na policzkach, i nie mogąc się od niej oderwać aż do ostatniej strony.
Ja chcę więcej, a Wy?

Z Jackiem Piekarą miałam już kilkukrotnie do czynienia. Pierwszy raz, przy okazji lektury "Przenajświętszej Rzeczpospolitej", był nieco... przerażający. Było to jakieś trzy lata temu, a do tej pory czuję dreszcz na jej wspomnienie. "Nawrócenie" na Piekarę zafundowała mi koleżanka, podsuwając opowieści o Arivaldzie z Wybrzeża (swoją drogą, cóż za skromne recenzje wtedy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Też tak czasem macie, że kiedy usłyszycie gdzieś coś o jakiejś książce zupełnie nie z Waszej dziedziny, to potem chodzi Wam ona po głowie do skutku?

Przecież ja w życiu nie czytałam sci-fi. No, może ze dwie książki w podstawówce. I Nowy wspaniały świat Huxleya. Ale poza tym nic, zupełnie, nie oglądałam nawet "Star Treka". Jakoś mi się tak pod kopułką zakodowało, że to nie dla mnie, że nie lubię, że coś tam.

Po długim tupaniu tytułu pod czaszką wypożyczyłam "Grę Endera" w sumie dla narzeczonego. Bo ponoć jedna z najważniejszych sci-fi, bo dobra, bo ach i och (nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć, gdzie i skąd taka u mnie wiedza). I tak sobie leżał, i kwitnął... aż napisałam licencjat. Jechaliśmy pociągiem do rodziców, Luby przeczytał i zostawił mi książkę w plecaku, a ja wieczorem otworzyłam tak, ot. I wsiąkłam. Na amen.
Ender to Trzeci, a więc niepożądany w czasach przeludnienia. Zgnębiony przez starszego brata Petera, mały chłopiec, syn Chłopca z Polski, mający za jedyne wsparcie siostrę Valentine. Do domu przychodzą dziwni ludzie, przeprowadzają na rodzeństwie testy, które mają wyłonić kandydata na genialnego stratega wojskowego, który ma zapobiec katastrofie w postaci inwazji robali. Osiągają podobne wyniki, jednakże to Ender ma umysł i osobowość nadające się do dalszego szkolenia. Trafia do Szkoły Bojowej, daleko, poza Ziemią, by nauczyć się, jak dowodzić armią. Służą do tego treningi w nieważkości i niezwykłe gry komputerowe. Zaczyna się nierówna walka z czasem, w której Ender może sobie poradzić i ukończyć szkolenie, albo załamać się pod zbyt wielkim ciężarem. W końcu to jeszcze mały chłopiec...
Ale przecież bywają i dorosłe dzieci.

Kreacja Endera jest niesamowita. To niezwykła gra psychologiczna pomiędzy nim a systemem, przeprowadzona subtelnie i ze smakiem, porażająca czasem swą bezwzględnością. Technologia służy tu fabule, nie odwrotnie, co jest dla mnie dużym plusem. Choć jest to świat z przyszłości nieokreślenie dalekiej, przewija się tu Rosja, USA, Układ Warszawski... lecz w zupełnie innym kształcie niż znamy z historii. Chociaż ta pierwsza zachowała stereotypowy charakter swej polityki...
To wszechświat, w którym nie chcielibyśmy się znaleźć, o nie. A jednak jest w nim coś magnetycznego, coś, co nie pozwala z czystym sumieniem odłożyć książki przed skończeniem lektury. Nie wątpię w geniusz autora - na celowniku mam następne jego książki (zdaje się, że również o Enderze?). Sądzę jednak, że tłumaczenie Cholewy ma na to wrażenie jakiś wpływ. W końcu co dwie głowy, to nie jedna.

Krótko mówiąc - podstawowa podstawa gatunku sci-fi moim skromnym zdaniem, trzeba przeczytać i nie ma przebacz, bo książka jest genialna.

Też tak czasem macie, że kiedy usłyszycie gdzieś coś o jakiejś książce zupełnie nie z Waszej dziedziny, to potem chodzi Wam ona po głowie do skutku?

Przecież ja w życiu nie czytałam sci-fi. No, może ze dwie książki w podstawówce. I Nowy wspaniały świat Huxleya. Ale poza tym nic, zupełnie, nie oglądałam nawet "Star Treka". Jakoś mi się tak pod kopułką zakodowało, że to nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

szczerze mówiąc - zamęczyłam się tym.

szczerze mówiąc - zamęczyłam się tym.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Twórczość Marcela Pagnola miałam okazję poznać już wcześniej, przy lekturze dwóch tomów autobiograficznych opowieści z dzieciństwa. Jednakże autor ten znany jest, zwłaszcza w swojej rodzinnej Francji, jako reżyser filmowy i dramaturg. Żona piekarza była filmem stworzonym przez Pagnola w 1938 roku, na podstawie noweli Jean le Bleu autorstwa Jeana Giono. Książka wydana przez Esprit to dramat-scenariusz, napisany przez Pagnola.

W małym miasteczku, gdzieś w Prowansji, na skutek pewnych okoliczności, pojawia się nowy piekarz. W biznesie pomaga mu żona, sporo młodsza i piękna. Mieszkańcy wiele sobie obiecują po jego pierwszych wypiekach - były wszak tym, czym pieczywo być powinno - chrupiące, aromatyczne i pyszne. I żadnego posmaku anyżku.

Pewnego dnia pani piekarzowa, Aurelia, znika bez śladu (razem z pasterzem i koniem szanownego markiza). Chleb się przypala, a poczciwy boulanger, łudząc się jeszcze, że może pojechała do matki, po raz pierwszy w życiu idzie się napić. Mieszkańcy dowcipkują, nazywając go rogaczem. Sprawa jest jednak poważna - Aimable wszak zapowiedział, że nie upiecze chleba, póki niewierna żona nie powróci... Trzeba podjąć zdecydowane działania, by sprowadzić Aurelię z powrotem.

Zabawna historia, stara, klasyczna komedia. Bohaterowie charakterni, wyraziści, nieco stereotypowi... A życie się toczy. Forma dramatu sprawia, że książka czyta się niemal ekspresowo - aż szkoda, bo to kawałek bardzo sympatycznego poczucia humoru. Nie brakuje krztyny morału i pogodnej mądrości na sam koniec, a zapach ciepłej, słonecznej Prowansji i świeżego chleba towarzyszy nam cały czas. I świetna okładka, której autorem jest sam Sempé. Chętnie obejrzałabym film Pagnola o tym samym tytule (tylko czy gdzieś go można znaleźć?). Twórczość literacką tego Francuza zdecydowanie można polecić każdemu, bez względu na wiek, jeżeli tylko lubi uśmiechnąć się do książki, którą właśnie czyta.

Twórczość Marcela Pagnola miałam okazję poznać już wcześniej, przy lekturze dwóch tomów autobiograficznych opowieści z dzieciństwa. Jednakże autor ten znany jest, zwłaszcza w swojej rodzinnej Francji, jako reżyser filmowy i dramaturg. Żona piekarza była filmem stworzonym przez Pagnola w 1938 roku, na podstawie noweli Jean le Bleu autorstwa Jeana Giono. Książka wydana przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czasami wybór, którzy początkowo uważało się za słuszny, po wielu latach zaczyna ciążyć na sercu. W myślach pojawiają się wszystkie stracone szanse, przegapione okazje, niewykorzystane możliwości. I chociaż życie, które się wiedzie, wydaje się z zewnątrz pełne i satysfakcjonujące - dobra praca, kochający mąż, udany syn - to tylko pozory. Ale czy nie jest już za późno na zmiany? Cóż nowego może się przytrafić starzejącej się już kobiecie, takiej jak Ewelina?

Zarówno ona, jak i jej przyjaciółki coraz boleśniej odczuwają na sobie ciążący upływ czasu. Każda z nich przeżywa ten okres inaczej. Ewelina, całe życie zachowująca się poprawnie i nienagannie, ma poczucie straty. Jest sfrustrowana i nieszczęśliwa. Wkrótce jednak coś ma się zmienić...

Przyznam się, że spodziewałam się czegoś bardziej typowego dla literatury kobiecej. W tej powieści nie dzieje się wiele. Jest to raczej rozrachunek z przeszłością, własnymi poczynaniami i ludźmi, którzy towarzyszą głównej bohaterce. Sprawia to, że nie jest to najłatwiejsza lektura. To książka dojrzała i wydaje mi się, że także przeznaczona dla dojrzałych kobiet. Mówi bowiem o problemach, które ich właśnie dotyczą, z którymi zmagają się na co dzień. Ja, jako młoda dziewczyna, do tego świata nie należę. Da się jednak dostrzec, że niektóre sprawy pozostają aktualne całe życie - jak chociażby poczucie straconego czasu.

Nie umiałam polubić Eweliny. Chyba nawet wiem, dlaczego - któż z nas lubi osoby wiecznie skwaszone i opryskliwe? Bo ona właśnie taka jest. Takie charaktery budowane są życiowym niespełnieniem, poczuciem zmarnowanej szansy. Jednakże jest dla niej jeszcze szansa. Nawet kiedy wydaje się, że jest już za późno na rozwój zapomnianej już kariery, może pojawić się iskierka nadziei. I nawet starsza kobieta może wciąż podobać się mężczyznom, także młodszym...

Ale nie tylko Ewelina jest bohaterką tej książki. Razem z nią spotykamy inne kobiety, jej rówieśniczki, każda z innym bagażem doświadczeń i spojrzeniem na życie. Niektóre stanowią tło, a inne, takie jak Halina, stają się żywym bodźcem do działania. Są to kobiety z czasów przełomu, znające PRL, w taki czy inny sposób powiązane z "Solidarnością" (od której specjalistką jest przecież Ewelina), teraz odnajdujące się w rzeczywistości wolnego kraju, co czasem nie pozostaje bez znaczenia dla zrozumienia ich światopoglądu. Każda z nich jest silna i wyrazista w powieści, co książkę ożywia i urozmaica.

Wiele tutaj retrospekcji, głębszych przemyśleń, zapatrzeń i urywków rozmów. Sprawia to, że książkę czyta się powoli i uważne. Dobra lektura na spokojny, długi, refleksyjny wieczór.

Czasami wybór, którzy początkowo uważało się za słuszny, po wielu latach zaczyna ciążyć na sercu. W myślach pojawiają się wszystkie stracone szanse, przegapione okazje, niewykorzystane możliwości. I chociaż życie, które się wiedzie, wydaje się z zewnątrz pełne i satysfakcjonujące - dobra praca, kochający mąż, udany syn - to tylko pozory. Ale czy nie jest już za późno na...

więcej Pokaż mimo to