-
ArtykułyNajlepsze książki o zdrowiu psychicznym mężczyzn, które musisz przeczytaćKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułySięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać2
-
Artykuły„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać8
-
ArtykułySiedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać5
Biblioteczka
2018-09-22
2017-04-29
Opinia pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Mark Hodder i jego trzytomowa steampunkowa opowieść o perypetiach wąsatego, zażywnego podróżnika / królewskiego agenta i wesołego, małego, rudego poety / hulaki / masochisty jest jednym z fajniejszych, typowo rozrywkowych cykli fantastycznych jakie czytałem w ostatnich latach.
W trzeciej części przygód Burtona i Swinburne’a lecimy do Afryki. Musimy odnaleźć trzeci kryształ Oka Naga, który w połączeniu z tymi, które pojawiły się w poprzednich częściach historii, ma być kluczem do zwycięstwa w nadchodzącej wojnie. Co chwila ktoś rzuca nam kłody pod nogi, a wszystko wskazuje na pruskich agentów Bismarcka i Nietzschego (!). Mamy lotnicze katastrofy, pojedynki z nasłanymi mordercami, wyczerpująca wędrówka przez wschodnioafrykańską ziemię i podjazdowe bitwy z tymi, którzy chcą znaleźć kryształ przed nami. Jednocześnie śledzimy zaskakujący wątek fabularny umiejscowiony pięćdziesiąt lat później, również w Afryce. Trwa I wojna światowa a Sir Francis Burton wychodzi powoli z amnezji i próbuje zrozumieć w jaki sposób znalazł się w przyszłości. I czy to jest ta sama przyszłość z której przybył Skaczący Jack z pierwszego tomu? A może istnieje już wiele przyszłości, o równorzędnym statusie? W poszukiwaniu odpowiedzi na te pytania, przychodzi z pomocą Burtonowi korespondent wojenny o znajomo brzmiącym nazwisku – Herbert George Wells (!).
Dostajemy to co w poprzednich powieściach, ta sama szybka akcja, ta sama szczegółowość w wyjaśnianiu działania elementów steampunkowego świata, ten sam bardzo prosty i dynamiczny sposób prowadzenia narracji. "Wyprawa w Góry Księżycowe" jest w porównaniu do dwóch poprzednich tomów, powieścią mniej złożoną fabularnie (jeśli w ogóle możemy mówić o jakieś wielkiej złożoności tych części) – to przede wszystkim awanturnicza powieść przygodowa. I jako taka świetnie spełnia swoją rolę.
Opinia pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Mark Hodder i jego trzytomowa steampunkowa opowieść o perypetiach wąsatego, zażywnego podróżnika / królewskiego agenta i wesołego, małego, rudego poety / hulaki / masochisty jest jednym z fajniejszych, typowo rozrywkowych cykli fantastycznych jakie czytałem w ostatnich latach.
W trzeciej części przygód Burtona i...
2017-04-01
2017-02-12
"Zdumiewająca sprawa nakręcanego człowieka" to druga powieść Marka Hoddera, opowiadająca o przygodach podróżnika, odkrywcy i jednocześnie królewskiego agenta – Sir Francisa Burtona. Wraz ze swoim przyjacielem, poetą i hulaką Algernonen Swinburnem, wplątuje się w kolejną awanturę, spotyka nakręcanych ludzi, jest nawiedzany przez przerażające zjawy, tropi złodziei drogocennych kamieni, które emanują nadnaturalną mocą, lata na rotofotelach i w końcu z ramienia brytyjskiego parlamentu, zajmuje się rozwiązaniem tzw. „sprawy Tichborne’a”.
Mark Hodder znowu nawiązuje do historii z epoki wiktoriańskiej Anglii, tym razem do o wiele bardziej wiarygodnej niż legenda o Skaczącym Jacku. Niejaki Roger Tichborne był spadkobiercą majatku swojej rodziny, jednak rozczarowany i rozżalony z powodu oddzielenia go od swej narzeczonej, wypłynął na morza i oceany. Zaginął – jednak jego matka, cały czas wierzyła, że przeżył. Po kilku latach pojawia się człowiek, który podaje się za zaginionego spadkobiercę, jednak zbyt wiele nieścisłości w jego historii nie pozwala na bezkrytyczną wiarę w jego tożsamość. Burton i Swinburne wybierają się do posiadłości Tichborne’ów aby raz na zawsze rozwiać lub potwierdzić wątpliwości. Okazuje się, że sprawa Tichborne’a to element o wiele wiekszej historii, która łączy się nie tylko z wydarzeniami z pierwszej części trylogii, ale i z przeszłością samego Burtona i jego wyprawami do źródeł Nilu.
Konstrukcyjnie "Zdumiewająca sprawa nakręcanego człowieka", jest bardzo podobna do pierwszej powieści. Jest zawiązanie detektywistycznej przygody, potyczki, gonitwy, strzelaniny, które przybliżają stopniowo bohaterów do rozwiązania zagadki i odkrywają przed nimi kolejne fragmenty coraz większej intrygi. I wybuchowe zakończenie z zapowiedzią kolejnej części. Powieść może i jest nieco wtórna wobec swej poprzedniczki, nadrabia jednak kreacją świata i świetnie poprowadzoną fabułą. Mark Hodder kreuje świat rozbuchany, nadmiarowy, mocno komiksowy i lekko przerysowany – jednak jest to świat spójny, do którego logiki trudno się przyczepić. A to według mnie zaleta podstawowa, mogę zrozumieć najbardziej wymyślne i fantastyczne tłumaczenia i rekwizyty, ale braku logiki i konsekwencji w budowaniu świata już nie. Mark Hodder daje radę.
W trzeciej części jedziemy do Afryki, być może czekają nas przygody Indiany Jonesa w steampunkowym świecie. Zapewne przeczytam, to przecież najzwyklejsza rozrywka na przyzwoitym poziomie. Czasem tego szukam - a w książkach Hoddera znajduję.
"Zdumiewająca sprawa nakręcanego człowieka" to druga powieść Marka Hoddera, opowiadająca o przygodach podróżnika, odkrywcy i jednocześnie królewskiego agenta – Sir Francisa Burtona. Wraz ze swoim przyjacielem, poetą i hulaką Algernonen Swinburnem, wplątuje się w kolejną awanturę, spotyka nakręcanych ludzi, jest nawiedzany przez przerażające zjawy, tropi złodziei...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-02-09
Recenzja pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Nie ma pigułki
Nie znalazłem jeszcze książki, która siłą oddziaływania na psychikę i sugestywnością wizji, choćby w małym stopniu zbliżyła się do tej powieści. Właśnie przeczytałem ją po raz trzeci na przestrzeni dwudziestu lat - i znowu, chyba nawet bardziej niż poprzednio, rozorała mi umysł. Być może są osoby, które po dokładnym przeczytaniu tej powieści i zastanowieniu się o czym właściwie ona traktuje twierdzą, że „Rok 1984” nie przeraża. Ja śmiem twierdzić, że zwyczajnie kłamią albo zupełnie nic nie zrozumiały. Kazamaty Ministerstwa Miłości, w których Winston Smith przechodzi swą reedukację w trzecim rozdziale powieści, to groza w stanie czystym. Ale nie jest to uczucie grozy, odruchowo definiowane po usłyszeniu tego hasła. Jest to bowiem groza dla intelektu, zdrowego rozsądku, groza przed odebraniem człowieczeństwa i uczynieniem bezosobowym trybem w maszynie, groza przed likwidacją wszelkich przymiotów owo człowieczeństwo definiujących, przed odcięciem wszelkich podpór na których opieramy percepcję i interpretację rzeczywistości.
Winston Smith jest jak Neo z wiadomego filmu Wachowskich. Neo, który czuje coraz bardziej, że świat, w którym żyje nie może być naturalnym, zdroworozsądkowo ustalonym stanem rzeczy. Realia, w których przyszło żyć Winstonowi to świat całkowicie podporządkowany zasadom wdrożonym przez Partię, czyli bezosobowy, ale jednak zbudowany z ludzi twór, będący wynaturzeniem totalitarnych władz - komunistycznych bądź nazistowskich. Rządzi ona niepodzielnie jednym z trzech światowych mocarstw, Oceanią, na którą składają się obie Ameryki, Wyspy Brytyjskie, Australia i południowa połówka Afryki. Oceania uwikłana jest w ciągłą, celowo prowadzoną wojnę naprzemiennie z dwoma innymi supermocarstwami: Eurazją, będącą tak naprawdę Związkiem Radzieckim rozrośniętym do monstrualnych rozmiarów oraz Wschódazją, czyli Chinami Mao Tse-tunga, które połknęły Azję południową i wschodnią.
Winston Smith pracuje jako urzędnik, zajmujący się korygowaniem roczników statystycznych, dokumentów, gazet, filmów, zdjęć tak aby zapisana na nich przeszłość była cały czas zgodna z linią polityki Partii, prowadzonej przecież w teraźniejszości, czyli wiecznie zmiennej rzeczywistości. Dostrzega coraz wyraźniej absurd świata w jakim żyje, ciągłe kłamstwa, które ludzie przyjmują za prawdę, ścisłą kontrolę każdego fragmentu życia, odebranie wszystkich możliwości samodzielnego decydowania o samym sobie, terror polegający na tym, że trzeba się pilnować, aby nie okazać emocji, czyli ludzkiej twarzy. Szykany te nie dotyczą wszystkich mieszkańców Oceanii, osiemdziesiąt pięć procent obywateli to tzw. prole, czyli z powodu niskiej inteligencji i ograniczonego horyzontu myślowego nie stanowiący zagrożenia dla Partii. To te pozostałe piętnaście, czyli członkowie samej Partii, ludzie inteligentni, są przedmiotem jej zainteresowania. Bowiem największą przewiną jakiej może dopuścić się Winston Smith jest myślozbrodnia. Nie zabójstwo, nie seks, nie kradzież. Myślozbrodnia, czyli dopuszczenie takich myśli i snucie takich wniosków, które są niezgodne z oficjalnymi nakazami Partii.
Winston jednak nie może się powstrzymać, wewnętrzny bunt wobec zastanego porządku, emocje i miłość zaczynają targać nim coraz mocniej. Szuka uporczywie matrixowej czerwonej pigułki, chce wybić szybę, wyrwać kable, wyjść ze słoja, w którym więzi go wyższa siła. Realia opisane w „Roku 1984” okazują się jednak matrixem odwróconym, matrixem Moebiusa, który ma tylko jedną stronę. Pigułki nie istnieją, świat, w którym żyje Winston to jest faktycznie matrixowy zbiornik na ciało, ale (uwaga!) nic poza tym zbiornikiem nie istnieje! Nie ma jak wyjść, bo nie ma DO CZEGO się udać, nie można wejść w pustkę. Cały świat Winstona to świat jak najbardziej realny i świat jedyny, a poza nim istnieją tylko marzenia o lepszej rzeczywistości, systematycznie niszczone przez demiurga, czyli samą Partię.
Orwellowska Partia to pierwsza struktura trzymająca władzę w historii świata w pełni świadoma tego, co jest prawdziwym celem tejże władzy. Partia nie chce powiększać swojego Liebensraumu, nie interesuje jej dobrobyt kraju, żadne tam bajania Marksa czy Engelsa. Dążenie do zdobycia władzy poprzez nazistów czy komunistów, było błędnie motywowane. Władza nie ma służyć jako środek do celu jakim jest ojczyzna równych sobie i bogatych obywateli. To mrzonka pierwszej połowy XX wieku i rodzących się wtedy totalitaryzmów. Okazuje się, że dobre chęci, dopóki pozostają w świecie idei i mrugają na ścianach jaskini są czymś z wszech miar pożądanym. Ale jak tylko podprowadzimy je Platonowi, gdy odwróci wzrok, okazują się piekielną kostką brukową - ludzie nie potrafią się ich trzymać w świecie realnym.
Władza jest celem sama w sobie. Można ją trzymać terrorem, tak jak trzymała średniowieczna inkwizycja, Stalin czy Hitler. Ale prawdziwa władza to nie tylko uzyskanie posłuszeństwa, to również ciągłe upokorzenie podwładnego, zadanie mu cierpienia i zmuszenie do lizania ręki trzymającej bat. Jest to oczywiście prawdziwy horror, zniewolenie i bieda, ale metoda ta pozostawia jedną, jedyną rzecz wolną. Ludzki mózg, ten ostatni kilkucentymetrowy obiekt, który jest indywidualną ludzką własnością, niedostępną władzy. To przez tę jedną, ostatnią instancję wolności, dziejowe wahadło trwa w swoim cyklicznym ruchu. Wahadło ścięło Hitlera, ścięło Stalina, w końcu zahaczy tez o północnokoreański skansen, chyba, że tylko Kim Dzong Un i jego najbliższa świta to jedyni nie-prole w całym kraju. Ideologia Partii ma jednak sposób na zatrzymanie wahadła, to właśnie ta metoda, której podatne jednostki ulegają na co dzień a oporne w podziemiach Ministerstwa Miłości, jest grozą największą, ostateczną. Dwójmyślenie.
Partia anulowała niezmienność przeszłości, która stała się palimpsestem, przepisywanym wciąż i wciąż na nowo. Istnieje rozciągnięta na nim wiecznie zmienna teraźniejszość, ciągle modyfikowana przez ludzi pokroju Winstona lub propagandę z Wielkim Bratem na sztandarach. Jeśli nagle Partia stwierdzi, że toczy wojnę z Wschódazją (pomimo, że toczyła jeszcze wczoraj z Eurazją) to po prostu staje się to powszechnie przyjętą wersją rzeczywistości. Nie tylko zmienia się suchy zapis w dokumentach, zmieniają się też zapisy w ludzkich umysłach i podobnie jak w „Aegypcie” Crowleya dzieje się tak, że mamy zupełnie nową rzeczywistość, a o starej zapominamy. Jeśli nie – popełniamy myślozbrodnię. Dwójmyślenie polega na umiejętności świadomej akceptacji tego, że przeszłość się zmieniła przy jednoczesnym nieświadomym wyparciu tego faktu w kolejnym kroku. Szczęśliwy ten, kto posiadł tę zdolność, oporny trafia w ręce Partii, która w przeciwieństwie do poprzednich totalitaryzmów nie wypala herezji publicznie, nie zabija myślozbrodniarzy. Ona ich leczy – cierpieniem, bólem, butem miażdżącym twarz, ostatecznie wizytą w pokoju 101. I nie ma takiej siły, która pozwoliłaby umysłowi pozostać nadal ostatnim wolnym od kajdanów elementem.
Obywatele Oceanii przestają być ludźmi, są tylko śrubkami, trybami, elementami kolektywu jakim jest Partia. Puste, wyczerpane bateryjki, ładowane co chwila Dżinem Zwycięstwa, Dwoma Minutami Nienawiści, przemówieniami Wielkiego Brata. A Partia idzie dalej, bo nie tylko przeszłość można zmienić. Mózg jest miejscem, gdzie znajduje się cała ludzka maszyna interpretacyjna, cały nasz świat. Skoro Partia ma nad nim niepodzielną władzę, może sprawić, że niebo będzie czerwone, ludzie zaczną lewitować, a Wielki Brat będzie na zawsze przytulał wątpiących do swej kochającej piersi. I to dlatego Winston pozostanie na zawsze w swoim słoju, jako element zbiorowego solipsyzmu. A nawet czegoś o wiele bardziej przerażającego - jest to solipsyzm na jawie bez możliwości wybudzenia się, kreowany na bieżąco przez okrutnego demiurga, który nie przewidział żadnych czerwonych pigułek. Świat Partii to rzeczywistość strachu, bólu, upodlenia, kaźni, braku miłości, przyjaźni, indywidualności, wolności i człowieczeństwa. Świat władzy.
I właśnie ta niemoc stanowi największą grozę w powieści Orwella. A całość przedstawiona jest tak dosadnie, z taką sugestywnością i dbałością o szczegóły, że dosłownie zapiera dech. Jest to jedna z książek, które według mnie każdy powinien przeczytać.
Recenzja pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Nie ma pigułki
Nie znalazłem jeszcze książki, która siłą oddziaływania na psychikę i sugestywnością wizji, choćby w małym stopniu zbliżyła się do tej powieści. Właśnie przeczytałem ją po raz trzeci na przestrzeni dwudziestu lat - i znowu, chyba nawet bardziej niż poprzednio, rozorała mi umysł. Być może są osoby, które...
2017-01-08
Opinia pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Ciężko napisać cokolwiek o książce, o której pisano przez lata na całym świecie i której przesłanie jest jasne jak słońce. "Folwark Zwierzęcy" przeczytałem właśnie po raz chyba szósty czy siódmy i mimo iż znam na pamięć, to nie mogę się powstrzymać przed czytaniem tego co kilka lat (z "1984" mam zresztą tak samo).
Do powszechnego obrazu Folwarku, jako ostrej krytyki wszelkiego rodzaju totalitaryzmów, należy dodać kilka uwag:
- pomimo uniwersalnego wydźwięku i przesłania powieści, należy wiedzieć, że chodzi przede wszystkim o krytykę Związku Radzieckiego. Orwell nie mógł zrozumieć dlaczego władze Wielkiej Brytanii i wszelkie wydawnictwa unikają jak ognia jakiejkolwiek krytyki Stalina i jego dworu. Można pisać paszkwile na Churchilla, kpić i krytykować angielski parlament, ale czerwonego sojusznika ze wschodu już nie.
- Orwell był lewicowcem i socjalistą. Nie przeszkadzało mu to w byciu jednocześnie zagorzałym antykomunistą. Wedle autora, alternatywą dla sowieckiego totalitaryzmu wcale nie miał być amerykański imperializm. Największą zbrodnią, jaką popełnili sowieci, była bowiem zdrada ideałów Rewolucji Październikowej i podtarcie sobie tyłka Marksem. Gdyby nie to, mogłoby być całkiem nieźle.
- Orwell uważał, że wystarczy chwilowy brak czujności społeczeństwa po rewolucji aby dać się omamić przez jej przywódców. Ogólna świadomość i wewnętrzne mechanizmy kontroli socjalistycznego społeczeństwa są niezbędne, aby taki kolektyw miał w ogóle sens i pełnił swoją rolę. Tylko czy jest w historii jakikolwiek przykład na takie samoświadome i światłe społeczeństwo?
Już niedługo siądę po raz któryś tam do "1984". Te dwa utwory Orwella to coś co każdy znać powinien, nieważne czy w ogóle lubi czytać. "Folwark Zwierzęcy" to prosta w swej formie i stylu lektura na dwie godziny. To co jednak kryje się za tą prostotą to gigantyczne, intelektualne przestrzenie – i co najważniejsze, cały czas aktualne.
Opinia pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Ciężko napisać cokolwiek o książce, o której pisano przez lata na całym świecie i której przesłanie jest jasne jak słońce. "Folwark Zwierzęcy" przeczytałem właśnie po raz chyba szósty czy siódmy i mimo iż znam na pamięć, to nie mogę się powstrzymać przed czytaniem tego co kilka lat (z "1984" mam zresztą tak samo).
Do...
2016-12-09
Recenzja pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/2016/12/pokoj-na-ziemi-ostatnia-opowiesc-o.html#more
Ostatnia opowieść o Ijonie Tichym i przedostatnia powieść Lema. Ijon Tichy ma problem. Uległ bowiem kallotomii podczas swojego pobytu na księżycu. Jego mózg został w niewyjaśniony sposób podzielony na funkcjonujące niezależnie dwie osobowości (ukryte w dwóch rozłącznie działających półkulach mózgu). Tichy, za pomocą niepełnych danych z lewej półkuli (której to osobowość jest narratorem w powieści) próbuje zrekonstruować swój pobyt na księżycu i zrozumieć co się tak naprawdę wydarzyło.
Otóż Tichy, w postaci zdalnika (swojego awatara, sztucznego ciała zawiadywanego z bezpiecznego miejsca na księżycowej orbicie) wybrał się na ziemskiego satelitę, aby dokonać inwigilacji przebiegu nowego procesu wyścigu zbrojeń. W przyszłości wszystkie siły wojskowe, wszystkich państw na świecie, prowadzić będą zimną wojnę, całkowicie pozbawioną ludzkiego udziału. Awatarem na Księżycu sterował już kiedyś Philip K. Dick w swej debiutanckiej Słonecznej Loterii, jednak idea i przesłanie obydwu powieści są całkiem inne.
U Lema, coraz szybszy postęp technologii doprowadził do stopniowego „obezludnienia” sił zbrojnych. Po co człowiek ma ryzykować własnym zdrowiem i życiem, skoro można wysłać na wojnę samolot bezzałogowy lub robota? Takie podejście do zagadnienia wojny i zbrojeń powoduje dramatyczne przyspieszenie rozwoju technologii. Wprost nieokiełznane, prowadzące do sytuacji, w której każdy kraj musi inwestować w wojskowość w nieograniczony sposób, aby nie wypaść z gry i aby nawet na milimetr nie opuścić lufy pistoletu skierowanego na wroga przy jednoczesnej świadomości, że taka samą lufę ma się przystawioną do skroni. A lufy te z czasem zamieniają się z pistoletowych na armatnie, coraz większe i większe.
Państwa trzymające się wzajemnie w szachu, nie mogą już walczyć w sposób tradycyjny. Świat, zupełnie bezwiednie, przyjął stan wojny – wojny potencjalnej, wojny w postaci miecza Damoklesa, która jest jednocześnie pokojem oraz stan specyficznego pokoju, który jest przecież wojną. Sytuacja rozwinęła się w absurdalny teatr zmagań organizmów państwowych, z których nijak nie mogły się już one wywinąć. Powodem było to, że przymus wyścigu zbrojeń przestał być negocjowalny na poziomie dyplomacji. Zbrojenia stały się podstawą do przeżycia, jak jedzenie i oddychanie, ponieważ rezygnacja z nich niesie zagrożenie hekatombą inicjowaną już nie na poziomie ludzkich ustaleń, lecz powstałą jako wynik „obniżonego ciśnienia technologii zbrojeniowej”. Gra zbrojeń staje się rozgrywką na poziomie techniki i informatyki, które przekraczają ludzkie pojmowanie. Nie dość, że cechuje ją ponadludzka, sztuczna inteligencja to dodatkowo jest ona przede wszystkim technologią w skali nano, więc zbudowaną ze zbiorów elementów nieodróżnialnych od mikrobów, a efekty jej działania nieodróżnialne od naturalnych kataklizmów. I tak jak różnice ciśnień na mapie meteorologicznej świata, są zalążkiem huraganów, mających na celu ich niwelację, tak samo owe dysproporcje w poziomach zaawansowania technologicznego w przemyśle zbrojeniowym stają się przyczynkiem do ich wyrównania poprzez wyścig zbrojeń nowego rodzaju. Wyścigu całkowicie pozostającego poza kontrolą człowieka. Zmiany w technologii następują bowiem szybciej niż człowiek jest w stanie podjąć decyzję o ich zastosowaniu. Zanim zrozumiemy technologię i podejmiemy decyzję o jej użyciu, staje się ona przestarzała w porównaniu do technologii jeszcze nowszej, która ustanawia starą eksponatem w powstającym coraz szybciej muzeum technologii-jętek. A człowiek traci możliwość decydowania o czymkolwiek w obszarze techniki, bo czy dzisiejsza decyzja o wczorajszym obiedzie ma jakiekolwiek podstawy bytowe?
Stanisław Lem prezentuje kolejną wizję zagrożenia, które sprowadzić może puszczenie cugli rozwojowi. Cugli, które jeszcze człowiek trzyma, ale z powodów wygody, ignorancji, egoizmu może bardzo łatwo wypuścić z rąk. To kolejny alarm, którym autor sygnalizuje swe obawy przed osobliwością technologiczną (kilka przestróg przekazał już w "Wizji Lokalnej"), która wg naukowców musi kiedyś nadejść. Według Lema, rozwój techniki i informatyki, pozostający w izolacji od ludzkiej ingerencji będzie działał na zasadzie ewolucji organizmów żywych. Będą jednak dwie podstawowe różnice, prowadzące do zatrważających wniosków: będzie on następował nieporównanie szybciej oraz nie będzie ograniczała go tzw. bariera zagłady. Drapieżniki w świecie przyrody nie mogą zjeść wszystkich swoich potencjalnych ofiar, bo same zginą. Ewolucja życia ma więc pewną blokadę, wbudowany instynkt samozachowawczy, uzasadniany celem jakim jest przeżycie i propagacja kodu DNA. Natomiast ewolucja technologii zaprzęgniętej do wyścigu zbrojeń takiej granicy nie zna, ponieważ jej celem jest zniszczenie przeciwnika za pomocą tzw. „broni ostatecznej”. Czy zatem wynalezienie owej broni zakończy wyścig zbrojeń i nad światem zapanuje cisza przerywana z cicha pomrukiem drzemiącej potęgi? Czy może nastąpi powszechna zagłada ludzkości?
Odpowiedź, którą daje Lem pod koniec powieści, jest zupełnie inna niż moglibyśmy się spodziewać. Bo to nie wyścig zbrojeń jest tak naprawdę zagrożeniem, apokalipsa może przyjść z zupełnie innego miejsca, całkowicie zamaskowana, przyodziana w taki kamuflaż, który z początku wydaje się uniformem naukowca-zbawcy a w ostatecznym rozrachunku okazuje się łachmanami demona z "Maski śmierci szkarłatnej" Poego (do którego nawiązuje sam Lem zresztą). I teraz, gdy już pojmiemy, co Lem do nas mówi, co nam tak naprawdę grozi, gdy uzmysłowimy sobie skąd się bierze owo zagrożenie i jak się propaguje, powróćmy do głównego problemu z jakim boryka się Ijon Tichy – jego podzielonej osobowości. Jest to klucz do całości konceptu Lema, wisienka na torcie nadająca dodatkową głębię i tak już zaawansowanej ideowo konstrukcji. Rewelacja.
Pokój na Ziemi to typowy „późny Lem”, w którym warstwa fabularna jest całkowicie zdominowana przez eseistyczne ciągoty autora, jego fascynacje i fiksacje. Wraz z "Wizją Lokalną" stanowi on ostateczne podsumowanie jednej z odnóg jego filozofii – wzajemnej relacji człowiek-technologia i obaw przed spuszczeniem jej z łańcucha ludzkiego dozoru. Ideowo "Pokój na Ziemi" jest jedną z najlepszych książek Lema, fabularnie jednak postawiłbym go raczej w środku stawki, co nie oznacza w żadnym wypadku, że jest to książka średnia, czy nawet dobra. Jest znakomita. Pozostała mi jeszcze do przeczytania jedna, ostatnia powieść, która podsumowuje Lemową teorię pierwszego kontaktu, a raczej braku możliwości tego kontaktu właśnie. Czytałem kiedyś "Fiasko", mało już pamiętam, ale uznałem wtedy tę książkę za jedno z arcydzieł. Zobaczymy.
Recenzja pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/2016/12/pokoj-na-ziemi-ostatnia-opowiesc-o.html#more
Ostatnia opowieść o Ijonie Tichym i przedostatnia powieść Lema. Ijon Tichy ma problem. Uległ bowiem kallotomii podczas swojego pobytu na księżycu. Jego mózg został w niewyjaśniony sposób podzielony na funkcjonujące niezależnie dwie osobowości (ukryte w dwóch rozłącznie...
2016-12-07
Recenzja pochodzi z:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2016/12/dziwna-sprawa-skaczacego-jacka-w.html#more
W drugiej części „Powrotu do przyszłości” Roberta Zemeckisa, doktor Emmett Brown wyjaśnia Marty’emu, dlaczego przenosząc się w czasie w przeszłość i zmieniając pewien (może być z pozoru mało znaczący) fakt, nie może już potem wrócić do czasów, z których przybył. Taka ingerencja, zgodnie z zasadą „efektu motyla” tworzy zupełnie nową odnogę continuum czasoprzestrzennego, która więzi podróżnika w czasie. Na dokładnie takim samym pomyśle, Mark Hodder opiera fabułę swej debiutanckiej powieści.
Wiktoriańska Anglia z kart książki wygląda zupełnie inaczej niż ta, którą kojarzymy z podręczników historii. Elementy nowoczesnej techniki, rodem nie tylko z naszego współczesnego świata, ale i z światów science-fiction, mają zastosowanie już w połowie XIX wieku, przykrywając Londyn (jak to w steampunku) grubą warstwą pary i dymu. Rozwinęła się też eugenika i eksperymenty genetyczne, których efektem są np. mega-konie pociągowe, kilkukrotnie większe od tych dobrze nam znanych czy papugi pocztowe anonsujące swe przybycie w bardzo oryginalny sposób. A Królowa Wiktoria nie żyje od 1840 roku, nie ma mowy więc o epoce „wiktoriańskiej”.
Hodder napisał rasową powieść steampunkową, że wszystkimi przynależnymi temu gatunkowi rekwizytami. Dodatkowo otrzymujemy książkę przygodową; sherlockowy kryminał z postacią rumianego, okazałego głównego bohatera (Sir Richard Francis Burton, brytyjski podróżnik, dyplomata i żołnierz) i jego zepchniętego w cień ludzkiego satelity, czyli bladego, chudego asystenta (Algernon Charles Swinburne, poeta, hulaka i opiumista); jednopensową opowieść grozy z londyńską miejską legendą, angielskim anty-Batmanem sprzed kilkunastu dekad na pierwszym planie oraz z wilkołakami i hipnotyzerami na drugim; a wszystko to podane jest w przezabawny, ekstremalnie komiksowy, ale przede wszystkim fabularnie spójny i konsekwentny sposób.
Świat przedstawiony w powieści Hoddera jest fikcyjny, odmieniony, leżący w całości na nowopowstałym, czasoprzestrzennym odgałęzieniu, namalowanym kredą na tablicy doktora Emmetta Browna. Ale postacie, których perypetie poznajemy w powieści i miejsca, które odwiedzamy, pochodzą z przeszłości naszego, dobrze nam znanego świata. Sir Francis Burton, Algernon Swinburne, ale i Laurence Oliphant, Edward Oxford, markiz Beresford a nawet kilkuletni Oscar Wilde to postacie prawdziwe, żyjące kiedyś tam przed dziesiątkami lat i zapisane w historii.
Centralnym elementem powieści jest intryga, w którą wplątuje się dwójka głównych bohaterów - śledztwo w sprawie tajemniczej postaci Skaczącego Jacka. W trakcie czytania jednak najważniejszym śledztwem staje się to, które prowadzi sam czytelnik – dlaczego świat powieści Marka Hoddera wygląda tak a nie inaczej. A wyjaśnienie, które serwuje autor jest naprawdę dopracowane, z wszystkimi końcami sznurków ściśle związanymi w zgrabną kokardkę. Otrzymujemy dobrą, łatwą w odbiorze i przyjemną, pulpową rozrywkę, na kilka godzin intensywnego czytania. Nie jest to jednak powieść, która odłoży się kamieniem w annałach literatury, nie taki zamiar przyświecał autorowi. To raczej taki poziom popkulturowej jakości jaki osiąga Guy Ritchie i jego dwa filmy o Sherlocku Holmesie, z Robertem Downey Jr. i JudeLaw’em w rolach głównych. Znaczy – całkiem niezły.
Fabryka Słów wydała tzw. pierwszą trylogię Burtona i Swinburne’a. Możemy przeczytać jeszcze o „Nakręcanym Człowieku” i „Wyprawie w Góry Księżycowe” – ja planuję. Mark Hodder napisał też drugą trylogię, którą można czytać w oryginale, może kiedyś zobaczymy to w Polsce. Myślę, że nie byłby to zły pomysł.
Recenzja pochodzi z:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2016/12/dziwna-sprawa-skaczacego-jacka-w.html#more
W drugiej części „Powrotu do przyszłości” Roberta Zemeckisa, doktor Emmett Brown wyjaśnia Marty’emu, dlaczego przenosząc się w czasie w przeszłość i zmieniając pewien (może być z pozoru mało znaczący) fakt, nie może już potem wrócić do czasów, z których przybył. Taka...
2016-12-05
Recenzja zamieszczona pierwotnie na http://szortal.com/node/11181
oraz
http://plejbekpisze.blogspot.com
W poszukiwaniu sensu i znaczenia
„Dom z liści” powstawał długo. Mark Z. Danielewski przygotowywał swój debiut przez dziesięć lat, poświęcając mu mnóstwo czasu i tworząc wokół procesu jego pisania nimb tajemnicy. Ryzykował sporo jako debiutant, poszedł bezkompromisowo, po bandzie. „Dom z liści” polaryzuje opinię czytelniczą, książka ta, w opiniach odbiorców, jest zazwyczaj absolutnym literackim novum, kakofonią znaczeń ciągnącą czytelnika na manowce interpretacyjne, objawieniem nie tylko w dziedzinie literatury ale i w sztuce w ogóle, nieudanym mariażem weird fiction z literaturą ergodyczną, kultem od pierwszej strony i oczywiście przerostem formy nad treścią. A sam Danielewski to jednocześnie geniusz, tytan intelektu, Lynch i Picasso literatury w jednym oraz oszust, hochsztapler, popkulturowy troll serwujący intelektualną pustkę pod przykrywką niby wyszukanej, a tak naprawdę tylko szokującej formy.
Wydawnictwo MAG od długiego już czasu zapowiadało „Dom z liści”. Skomplikowana forma, konstrukcja nietolerująca żadnych odstępstw od oryginału w procesie przekładu i trudy realizacyjne, wynikające z konieczności trzymania się tego rygoru, regularnie przesuwały premierę. W końcu jest. Przeczytałem. I mimo iż nie znajduję w tej książce arcydzieła totalnego, to oceniam ją bardzo wysoko. Cieszę się bardzo, że taka powieść w Polsce wyszła i mam nadzieję na więcej Danielewskiego w przyszłości.
Fabuła
Will Navidson, słynny fotoreporter, który zjeździł pół świata, chce naprawić swój rozpadający się związek. W tym celu kupuje posiadłość w Wirginii i przeprowadza się do niej wraz ze swoją partnerką Karen i dziećmi. Zaraz po przeprowadzce montuje w każdym pomieszczeniu kamery, chcąc dzięki temu zarejestrować proces uzdrawiania swoich relacji z Karen. Ostatecznie powstaje nowe „Blair Witch Project”. Pewnego dnia rodzina jedzie na wycieczkę, a po powrocie znajduje w domu nowe pomieszczenie, do którego wejście jakimś cudownym zrządzeniem losu pojawiło się w salonie, chociaż przed wyjazdem go nie było. Kamery oczywiście niczego nie zarejestrowały. Pomieszczenie to okazuje się być tunelem, który dosłownie rozrasta się w trakcie jego eksploracji, pojawiają się jego kolejne odnogi, gigantyczne sale, kilometrowe schody a wokół panuje absolutna cisza, absolutna ciemność i stała, bliska zeru temperatura. Słowem – byłaby to idealna deprywacja sensoryczna, gdyby nie była przerywana z rzadka pomrukiem jakiejś bliżej nieokreślonej bestii.
Jakby tego było mało, gdyby wyjść z salonu i sprawdzić co jest po drugiej stronie ściany, w której pojawiło się wejście, okazuje się, że tam nic się nie zmieniło – eksplorując tunel wchodzimy w pustkę. Navidson wszystko to filmuje, organizuje wyprawy do labiryntu, robi pomiary, analizuje. Powstały tym sposobem film pod tytułem „Relacja Navidsona” trafia do kin, zdobywa uznanie, powstają naukowe opracowania na jego temat, filozoficzne eseje, wywiady z Navidsonami i uczestnikami eksploracji.
Opowieść o zdarzeniach w domu Navidsonów została spisana w postaci notatek na luźnych kartkach i zeszytach – a nawet serwetkach! – przez pewnego dziwnego, niewidomego samotnika o nazwisku Zampano. Zampano opisał historię tworzenia „Relacji Navidsona”, przeanalizował każdy kadr, przygotował mnóstwo wycinków artykułów i analiz. Część z nich w trakcie zamazał, zniszczył, porozrzucał po mieszkaniu. Zampano umiera w swoim zagraconym, zatęchłym pokoju, do którego trafia przypadkowo Johnny Wagabunda wraz z kolegą. Johnny zagłębia się w zapiski Zampano i zaczyna stopniowo tracić kontakt z rzeczywistością. Filmu opisywanego przez Zampano nigdzie nie ma, nikt o nim nie słyszał, ale jednocześnie trudno całkowicie zanegować tak szczegółową i dopracowaną zawartość notatek. Wprost nie można się od niej uwolnić. Johnny zaczyna cierpieć na halucynacje, prześladują go potworne wizje rejestrowane gdzieś kątem oka, obezwładniający strach przed nienazwanym zagrożeniem i bezsenność.
Struktura
Książka, którą trzymamy w rękach to właśnie zebrane przez Johnny’ego Wagabundę zapiski Zampano, jego szczegółowa analiza „Relacji Navidsona” wraz z bogatym komentarzem opartym o naukowe opracowania. Wagabunda systematyzuje chaos pozostawiony przez Zampano, (na ile pozwala mu jego pogarszająca się ciągle kondycja psychiczna ), odzyskuje niektóre zamazane przez Zampano fragmenty, wzbogaca o własne przypisy. Finalnie otrzymujemy relacje zdarzeń w domu Navidsonów, przeplatane komentarzami Zampano, analizy biografii Navidsonów i całe wypracowania na temat historii tej rodziny oraz próby naukowego wyjaśniania zdarzeń w ich domu. Pomiędzy tym wszystkim przewija się wątek paranoi Wagabundy, z którego budujemy z kolei jego biografię i poznajemy psychikę. Dodatkowo Wagabunda dołączył do tego wszystkiego listy, które otrzymywał przez całe swe nastoletnie życie od chorej psychicznie matki zamkniętej w szpitalu psychiatrycznym. Ten epistolograficzny wątek rzuca kolejne światło na konstrukt Danielewskiego. „Dom z liści” strukturalnie przywodzi na myśl chwyty znane z „Miasta Szaleńców i Świętych” Jeffa Vandermeera, tyle że rozbudowane do karykaturalnych rozmiarów.
Forma
Trudno napisać cokolwiek o formie, nie spłycając tematu. Tego trzeba doświadczyć samemu. Zmieniająca się co chwilę czcionka, położona czasem do góry nogami, zmniejszająca się lub zwiększająca w zależności od sytuacji, fragmenty tekstu zapisane w lustrzanym odbiciu, czytane wspak, w odwrotnej kolejności stron. Są strony z jedną linijką, strony z tekstem w kształcie kwadratu, całe przekreślone akapity (co znamienne – wszystkie dotyczą opracowań na temat mitu o Minotaurze), ciągi stron imitujące tekstem kolejne klatki zdjęciowe, z wisienką na torcie – szeregiem stron w których tekst obrazuje rozbryzg krwi i mózgu na ścianie po postrzale w głowę. Jest cały rozdział opisujący eksplorację tunelu w domu Navidsonów, w którym układ tekstu imituje podróż bohatera przez pomieszczenia podziemi. Gigantyczna liczba rozbudowanych przypisów, które mają swoje własne przypisy, często wiodące na manowce (albo tak nam się tylko wydaje), zamazane fragmenty tekstu, zakodowane treści.
Sama fabuła jednak, prowadzona na dwóch poziomach (wydarzenia w domu Navidsonów oraz erozja zdrowia psychicznego Wagabundy, którą śledzimy z jego przypisów do opracowań Zampano), nie ma mocno zaburzonej ciągłości fabularnej. Wydarzenia konsekwentnie posuwane są naprzód, a częstotliwość dygresji i wstecznych spojrzeń nie przekracza mocno tego, do czego przyzwyczaja nas większość książek. Kontrowersje i problemy rodzi coś innego.
Interpretacja
Oczywiście nie będzie tu mojej interpretacji. Nie napiszę też nic o żadnych tropach, podpowiedziach ukrytych tu i ówdzie, ani o tym o co tak naprawdę chodzi w powieści. I nie tylko by uniknąć spojlerowania, ale również dlatego, że tej powieści nie da się ująć w łatwe interpretacyjne schematy bez wypaczenia idei autora. Bo wszystko to co napisałem powyżej o fabule, strukturze i formie „Domu z liści” to tylko czubek góry lodowej – pod powierzchnię wody każdy musi zajrzeć samodzielnie.
Każde medium kultury, które niesie jakieś treści ujęte w fabułę (literatura, film, serial , komiks) podlega interpretacjom odbiorcy. Większość takich produktów interpretuje się łatwo, jednoznacznie i w zgodzie z zamierzeniem autora. Autor mówi prosto, przejrzyście i nie kryje nigdzie pułapek. Inne produkty kultury nie poddają się już odbiorcy tak łatwo. Drugie dna, brak linearnej fabuły, eksperymenty z formą powodują rozbieżne opinie na temat tego co autor chciał przekazać, po co chciał to przekazać i co znaczą poszczególne zabiegi twórcy i czy w ogóle coś znaczą. Takie są filmy Davida Lyncha, Charliego Kaufmana, Richarda Kelly’ego, w tym kierunku idzie Christopher Nolan, Alejandro Inarritu czy Darren Aronofsky. Tak w Polsce pisze Dukaj a na świecie chociażby M. John Harrison, Hal Duncan, Christopher Priest czy Gene Wolfe (że ograniczę się tylko do obszaru fantastyki). Takie produkty fabularne polaryzują odbiorców, tworzą między nimi barykady, prowokują skrajne opinie. Są odbiorcy, którzy zamykają się na książki i filmy, w których podejmowana jest z nimi nierówna gra, w których autor nie daje kompletu kluczy do wszystkich drzwi w swojej budowli. Inni wręcz przeciwnie, drążą nawet tam, gdzie wszystko wskazuje na to, że twórca sobie z nimi pogrywa.
Jest jednak jedno podstawowe założenie, którego istoty nigdy dotąd nie podważałem. Oglądając film lub czytając książkę musimy zawsze uważać za prawdziwą pewną tezę. Autor ma jedno, niezmienne rozwiązanie interpretacyjne, które być może ewoluowało w trakcie procesu tworzenia, ale w momencie oddania produktu do powszechnego użytku jest ono w pełni ukształtowane, nawet jeśli nikomu jeszcze do tego rozwiązania nie udało się dotrzeć. I tu pojawia się Mark Z. Danielewski, który jak nikt przedtem poddał w wątpliwość powyższą zasadę. Wiadomo, że nie mogę być pewien tego, jaka jest prawda, nie rozmawiałem z Danielewskim. Jeśli to założenie jest spełnione, oznacza to, że autor „Domu z liści” jest geniuszem totalnym. Jeśli nie jest – oznacza to, że mamy do czynienia z totalnym hochsztaplerem i bogiem trolli.
Kilka uwag
Środki, zastosowane przez Danielewskiego, wytrącają z ręki czytelnika wszelki oręż, z którym wybierał się do tej pory na interpretacyjne eskapady.
Po pierwsze:
Co jest fikcją a co realnym światem na kartach powieści? W literaturze grozy („Dom z liści” najlepiej wpasowuje się chyba w gatunek weird fiction) zjawiska nadnaturalne uznajemy za prawdziwe. Więc zdarzenia z „Relacji Navidsona” powinniśmy za takowe przyjąć. Nie zapominajmy jednak, że Johnny Wagabunda nie może nigdzie znaleźć nawet wzmianki o domu Navidsonów i filmowej relacji z wydarzeń, które miały tam miejsce, poza chaotycznymi notatkami niewidomego (!) Zampano. Sam Wagabunda zresztą, z powodu gwałtownie postępującej choroby psychicznej, wywołanej obcowaniem ze spuścizną ślepca, staje się narratorem jeszcze mniej wiarygodnym niż ci wykreowani przez Wolfe’a czy Priesta. Czy zatem Zampano istniał naprawdę? A idąc dalej, do kolejnej szkatułki – wchodzimy do umysłu szalonej matki Johnny’ego i zestawiając to z ostatnimi zapiskami Wagabundy, możemy dojść jeszcze do innej, wprost zatrważającej konkluzji. A to przecież nie ostatnia szkatułka – my jako czytelnicy jesteśmy jeszcze wyżej, trzymamy w ręku całe fikcyjne uniwersum Danielewskiego, które (nikt przecież chyba nie zaprzeczy?) jest fikcją literacką.
Po drugie:
Struktura książki to bezpardonowy atak na czytelnicze przyzwyczajenia. Jest to szum nadmiaru informacji, podsycanie niepokoju poznawczego poprzez odebranie możliwości logicznej interpretacji. Labirynt wyrosły w domu Navidsonów to najdziwniejsza, najbardziej odporna na racjonalne wyjaśnienia rzecz, z jaką spotkałem się w literaturze. Czas upadku monety, sygnalizowany brzękiem uderzenia o posadzkę, sugeruje, że głębokość pewnej sali w labiryncie jest większa niż średnica Ziemi, a próbki materiału zebrane ze ścian wskazują na to, że labirynt jest starszy niż Układ Słoneczny. To przecież NIEMOŻLIWE. Igra z nami fizyka czy nasz własny umysł? Niemożliwe nie jest niczym szczególnym, dopóki pozostaje w sferze intelektualnych szarad i w grach pojęciowych. Jeśli natomiast zdarza się w materialnej rzeczywistości, umysł i ciało gwałtownie się buntują.
Po trzecie:
W centrum opowieści jest film. Dodatkowo forma zapisu, jaką przyjął Zampano, powoduje, że to czego doświadczamy przypomina bardziej seans kinowy niż lekturę książki. W wyniku tego subiektywizacja narracji osiąga u Danielewskiego wprost nieograniczone rozmiary, znikąd stabilnego oparcia. I tak jest do samego końca, „Dom z liści” to film o filmie, swoja własna ekranizacja. Wiem skądinąd, że Mark Z. Danielewski kilkukrotnie odrzucił już propozycje przeniesienia swojej książki na ekran filmowy. I raczej nigdy jej nie przyjmie, dla książki i dla autora byłaby to spektakularna porażka i zanegowanie wszystkiego co chciał osiągnąć poprzez swoją powieść.
Po czwarte:
Sama książka, w ostatecznym rozrachunku, okazuje się metaforą labiryntu. Labirynt w domu Navidsonów odcina zmysły, zabiera im bodźce. Mózg człowieka zaczyna w takiej sytuacji produkować własne abstrakcyjne pojęcia, tworzy sensy i zawzięcie je interpretuje, brak zewnętrznych impulsów i uwięzienie we własnym wewnętrznym świecie paraliżuje grozą. Czytelnik jest Navidsonem, który doświadcza nienazwanej trwogi bezpośrednio, ale jest również jak Zampano i Wagabunda w swoim uporczywym dążeniu do usystematyzowania własnych doświadczeń. Kołdra jest ciągle za krótka, interpretacje jednostkowe kłócą się między sobą a całościowa jest nieuchwytna i zbudowana na niestabilnym podłożu. Dlaczego ludzie zmagają się z pytaniami bez odpowiedzi? Dlatego, że zapowiadają one poprzez samą swoją definicję, że odpowiedź istnieje. Odpowiedź, czyli potwierdzenie, że otaczający nas świat nie wymyka się nam, że utrzymuje swoje elementy w naszym zbiorze pojęciowym i możemy dopasować go do samych siebie, naszego wewnętrznego uniwersum umysłu. Czujemy się wtedy bezpieczni.
Żadna książka spośród tych, które przeczytałem, nie stawia tylu pytań po zakończeniu lektury i jednocześnie żadna nie ma tak dużego odsetka pytań z kilkoma jednocześnie funkcjonującymi odpowiedziami (czyli tak naprawdę – bez odpowiedzi). Dlaczego wyraz dom pisany jest w książce zawsze niebieską czcionką? Dlaczego wszystkie fragmenty o Minotaurze są czerwone i pieczołowicie wymazane z notatek Zampano? Co prześladuje Wagabundę? Co jest realne? Dlaczego tylko ludzie (a dokładniej mężczyźni) wchodzą do labiryntu? Dlaczego zwierzęta wchodząc do labiryntu pojawiają się automatycznie z drugiej strony muru, jakby nie dla nich był ten fenomen? Jakie znaczenie ma zdjęcie umierającej z głodu sudańskiej dziewczynki z czyhającym sępem w tle, które przyniosło Navidsonowi uznanie i sławę? Co czyta Navidson w swej ostatniej eksploracji i dlaczego akurat to? O co, do diabła, chodzi z matką Wagabundy i drzewem Ygddrasil? Dlaczego pytań ciągle przybywa i nie sposób uwolnić się od prób odpowiedzi na nie?
Po piąte:
Czytanie „Domu z liści” to obcowanie z fragmentami większej całości, ukrytej przed odbiorcą. Pajęczyna powiązań i odniesień działa tak jak kurtyna za którą ukrywała się nienazwana groza, którą malował Pickman z opowiadania Lovecrafta. Czytelnik jest takim właśnie Pickmanem, dotykającym cały czas elementów tego, czego nie może objąć w całości rozumem, grozy, która jest tym bardziej przerażająca im mniej zdefiniowana. Może jest tak, że każdy o ile się postara jest w stanie kurtynę zerwać – tylko czy jest gotowy aby być Pickmanem naprawdę? Bo jak pisał Johnny: ”Po przeczytaniu tej książki nic się nie wydarzy. Dopiero po czasie, po latach zauważysz drobne zmiany w otaczającej Cię rzeczywistości, w Tobie i uświadomisz sobie, że są one obok ciebie od zawsze. Korytarze będą coraz dłuższe, cisza coraz bardziej przejmująca, cienie o wiele głębsze. Zakochasz się w ciemności, będziesz bał się odwrócić wzrok i zasnąć.”
Po szóste i ostatnie:
"Dom z liści" to zaawansowany test naszej percepcji. Problematyka utworu krąży wokół zagadnień interpretacji rzeczywistości, niewidomy Zampano pisze głównie o naszym postrzeganiu, o widzeniu. Co widzimy, jak widzimy, dlaczego to, a nie coś innego, dlaczego nie widzimy i czego nie widzimy. Dywaguje o pojęciach przestrzeni, o tym, że wszystko co obserwujemy może być tylko echem naszej obecności odbitej o nieskończoną pustkę jaką tak naprawdę przestrzeń jest, powidokiem niepoznawalnego uniwersum. Ujawnia się tu kolejna postać książki. Książka to wszechświat, stworzony przez demiurga–Danielewskiego. I nieważne już czy to demiurg–wariat, demiurg–nadczłowiek czy demiurg–kanciarz. Mamy tylko naszą zawodną percepcję jako klucz do jego poznania, które nie jest możliwe w żadnym z trzech powyższych przypadków.
„Dom z liści” to coś w rodzaju literackiego doświadczenia granicznego. Jest to powieść formalnie trudna, męcząca, wkurzająca, szarpiąca nerwy czytelnika, nieprzystępna. Fascynująca. I dokładnie taka ma ona być, o to właśnie chodzi. „Dom z liści” cały czas mocno dzieli odbiorców. Ale linia podziału nie biegnie pomiędzy czytelnikami bardziej lub mniej inteligentnymi, doświadczonymi czy oczytanymi. To bardziej podział na konserwatystów formy i zwolenników eksperymentu. Na tych co potrzebowali takiej książki dla czytelniczej odmiany i tych, którym taka odmiana nie jest do niczego potrzebna. Ja potrzebowałem.
W powieści Danielewskiego obok treści i fabuły ważne jest też to, jak całość rezonuje w czytelniku. Dla niektórych może to być za mało, dla niektórych wręcz za dużo. Staram się zrozumieć głosy krytyki, rozżalenia i określanie jej mianem powieści całkowicie przereklamowanej. Nie chcę też nikomu odbierać prawa do jego własnego, krytycznego zdania. Proponuję jednak każdemu niezadowolonemu czytelnikowi zastanowić się nad tym, jakie dokładnie zastrzeżenia ma do „Domu z liści”. Może po przemyśleniu sprawy okaże się, że większość zarzutów jest jednak wynikiem żalu do autora, za to, że nie gra on na warunkach, jakie chciałby dyktować odbiorca. Ja mam nadzieję, że Danielewski pojawi się jeszcze kiedyś w Polsce. Tymczasem złapany na wędkę, ruszam w odmęty internetu, by potwierdzić lub obalić swoje własne tezy. Możliwe, że to droga w pustkę i nicość, tak jak w otchłań domu przy Ash Tree Lane.
Recenzja zamieszczona pierwotnie na http://szortal.com/node/11181
oraz
http://plejbekpisze.blogspot.com
W poszukiwaniu sensu i znaczenia
„Dom z liści” powstawał długo. Mark Z. Danielewski przygotowywał swój debiut przez dziesięć lat, poświęcając mu mnóstwo czasu i tworząc wokół procesu jego pisania nimb tajemnicy. Ryzykował sporo jako debiutant, poszedł bezkompromisowo,...
2016-12-02
„Opowieści miłosne, śmiertelne i tajemnicze” wydawnictwa Vesper to mój pierwszy kontakt z twórczością Poego. Zebrano tu wszystkie najważniejsze (po prawdzie – prawie wszystkie) nowele autora i zaprezentowano je nie chronologicznie, lecz tematycznie. Równolegle z lekturą książki, poczytałem trochę o biografii Poego i sprawdziłem listę jego utworów. Doszedłem do wniosku, że w temacie tego autora, nie potrzeba mi już żadnej innej książki niż ta właśnie od Vespera. Tu jest wszystko co potrzeba, aby poznać legendę, o której słyszał przecież chyba każdy. No to co z tą legendą zatem?
Po pierwsze, naprawdę warto choć trochę poznać biografię Poego, aby nabrać pewnej perspektywy i szerszego spojrzenia na jego twórczość. Po drugie, należy zwrócić uwagę na to, że Poe pisał 170-180 lat temu (lata trzydzieste i czterdzieste XIX wieku to szczyt jego drastycznie przerwanej kariery). To był romantyzm, trochę inny od tego naszego, z Mickiewiczem i Słowackim na czele. Poe nie pisał ku pokrzepieniu żadnych serc, pisał przede wszystkim o swoich własnych fascynacjach i obsesjach. Ocena tej twórczości jest trudna, nie mamy tej wrażliwości, wiedzy o świecie co ludzie sprzed prawie dwustu lat, nie pętają nas ówczesne konwenanse. Świat bardzo się zmienił i odbiór Poego siłą rzeczy zmienił się również. Po trzecie w końcu, warto zwrócić uwagę na to jak wielkim źródłem inspiracji dla późniejszych utworów literackich był Poe (Artur Conan Doyle, Agata Christie, H.P. Lovecraft, Oscar Wilde, Juliusz Verne, Edgar Rice Burroughs czy w końcu nasz Stefan Grabiński – wymieniam tylko tych najbardziej znanych).
Twórczość Poego to trzy podstawowe (czasem się zazębiające) odnogi: groza (niektórzy znawcy zaliczają ten nurt do literatury gotyckiej, niektórzy twierdzą, że groza Poego to osobny gatunek), opowieści detektywistyczne i przygoda w skali mikro oraz nowele podróżniczo-awanturnicze i przygoda w skali makro.
Groza Poego, to ta część jego twórczości, która jest najbardziej rozpoznawalna. W zbiorze wydawnictwa Vesper, trzy pierwsze rozdziały zawierają między innymi takie klasyki jak „Beczka Amontillado”, „Ligeja”, „Maska Śmierci Szkarłatnej” oraz dwa najlepsze, wprost genialne opowiadania: „Studnia i Wahadło” i „Zagłada Domu Usherów”. Poe konsekwentnie, uporczywie trzyma się pewnych stałych motywów (wyrzuty sumienia prowadzące na skraj obłędu, nieuzasadniony popęd człowieka do działaniu wbrew instynktowi samozachowawczemu czyli tzw. bies przewrotności, drastyczne, bardzo obrazowe sceny śmierci, rozkładu i zbrodni, fascynacja śmiercią, jej definicją, rozważania na temat tego czym śmierć jest naprawdę i czy jest końcem istnienia, utrata ukochanej osoby pociągająca za sobą niewyobrażalne cierpienia, istnienie doppelgangerów, złych bliźniaków, pogrzebanie żywcem, wędrówka dusz, hipnoza, nazywana w tamtych czasach magnetyzmem, figury efemerycznych, prawie przezroczystych kobiet, wiecznie cierpiących na bliżej nie sprecyzowane choroby, postaci mężczyzn ogarniętych nadwrażliwością na odbierane bodźce, zafiksowanych na szczegółach otaczającego świata, nadinterpretowujących rzeczywistość, długodystansowe opiumowe odloty i w końcu omszałe, owiane lodowatą grozą domostwa, zdające się być równie żywe co ich mieszkańcy).
Nie znalazłem słabego opowiadania w tej sekcji. Nie znalazłem też średniego. Jestem naprawdę pod wielkim wrażeniem, języka, obrazów, które Poe maluje przed czytelnikiem, tego jak mocno jego wizje działają na wyobraźnię. Groza Poego to nie jest weird fiction ani nawet horror. Wszystkie koszmary dzieją się przede wszystkim w umysłach bohaterów, wszechświaty ich jaźni są jedynymi obszarami, w których zasadza się groza. Świat, w którym żyją nie musi być wcale nadnaturalnie skażony, to w człowieku i jego duszy mieszka zło, horror i szaleństwo. Ogląd świata jest tu skrajnie subiektywny, żaden z narratorów nie jest wiarygodny, każdy z bohaterów, żyje w swoim własnym kokonie obsesji i lęków, nie ma zła obiektywnego. W sumie – nic nie jest obiektywne. Ocena tej części to bezdyskusyjne 10/10. Widać tutaj podstawową różnicę pomiędzy twórczością Poego a dziełami drugiej legendy (którą notabene też oceniam bardzo wysoko) literatury grozy jaką jest Lovecraft. U Lovecrafta zło pochodzi spoza ludzkiej istoty. Sam świat jest zły i skażony od podstaw. To jest podstawowa cecha ontologii Lovecrafta, całego gatunku weird fiction zresztą. U Poego jest inaczej, zupełnie inaczej. Czy lepiej? Groza Poego przemawia do mnie mocniej, bardziej bezpośrednio, jak lodowate palce na kręgosłupie. Jednak gdybym miał wskazać na CAŁOKSZTAŁT twórczości - wybrałbym Lovecrafta. Dlaczego?
Czwarty rozdział zatytułowany „Zagadki i tajemnice realności” to już nurt detektywistyczno-przygodowy. Mamy tutaj opowiadanie „Złoty Żuk” w którym poszukujemy skarbu na podstawie informacji zaszytych w jakimś pergaminie. Są trzy opowiadania, w których narrator opowiada historię o tym jak asystował pewnemu nadludzko inteligentnemu detektywowi o nazwisku Dupin w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych, krótkie nowelki o tym jak nasza percepcja może wprowadzić nas w błąd i zniekształcić ocenę rzeczywistości. I ta część nie jest już tak zajmująca. Te opowiadania są zupełnie średnie, najwyżej oceniam zabawną nawet historię p.t. „Okulary” w której to pewien niedowidzący idiota, unikający z powodów estetycznych noszenia okularów, zakochuje się w pewnej nieodpowiedniej (lekko mówiąc) kobiecie. Warto też zwrócić uwagę na postać detektywa Dupina (to pierwszy detektyw w historii literatury, pierwowzór Sherlocka Holmesa i Herculesa) i jego oddanego asystenta. Poe w tych opowiadaniach wyrywa się trochę z objęć romantyzmu, logika, wywodzenie konkluzji z faktów a nie domysłów oraz siła intelektu to droga do rozwikłania zagadki. Być może popełniam grzech recepcji tego elementu twórczości, poprzez pryzmat mojego, napiętnowanego nowoczesnością umysłu. Może. Nie zmienia to faktu, że o ile do grozy Poego będę wracał regularnie to do przygód Dupina już raczej nie. Jak dla mnie 6/10.
Ostatnim obszarem twórczości Poego jest przygoda w skali makro. Wojaże po morzach i oceanach, awantura, niewyobrażalny Maelstrom, Latający Holender pędzący na zatracenie w stronę Antarktydy, podróż balonem na księżyc i w końcu jedyna powieść (mini-powieść) Poego pod tytułem „Opowieść Artura Gordona Pyma z Nantuckett”. Przed wiekami czytałem Juliusza Verne’a (kto nie czytał?). To jest bardzo podobna literatura, tylko, że z małym odchyleniem w stronę makabreski, tej charakterystycznej pieczątki, którą Poe przystawia każdemu swojemu dziełu. Autora fascynuje niepoznane, białe plamy na mapach świata i puste strony w naukowych kompendiach. Przygody, które przeżywają bohaterowie Poego są niekiedy absurdalne, ale nie sposób nie odnaleźć w nich zaangażowania i ekscytacji autora, która po trochu udziela się też czytelnikowi. Ocena 8/10.
Na koniec otrzymujemy jeszcze Poego-satyryka. „Bujda Balonowa” o nowej pasji ludzkości jaką stały się loty balonem, „Zaesowanie agapitu”, o przekomicznej rywalizacji dwóch wydawców gazet codziennych. „Kariera literacka JWP Fintiflucha Boba” o karierze pewnego pisarza, rekapitulującego na starość swe dokonania. I to jest naprawdę świetna i przede wszystkim zabawna lektura.
Edgar Allan Poe to jest legenda, czy komu się to podoba czy nie. Poe to także twórca nieśmiertelny, nieusuwalny z historii literatury. Odkładam na półkę zadowolony z tego, że w końcu znam, nawet pomimo tego, że nie rozpłynąłem się w zachwycie. Wrócę do tego na pewno, choć raczej nie do wszystkich opowiadań.
„Opowieści miłosne, śmiertelne i tajemnicze” wydawnictwa Vesper to mój pierwszy kontakt z twórczością Poego. Zebrano tu wszystkie najważniejsze (po prawdzie – prawie wszystkie) nowele autora i zaprezentowano je nie chronologicznie, lecz tematycznie. Równolegle z lekturą książki, poczytałem trochę o biografii Poego i sprawdziłem listę jego utworów. Doszedłem do wniosku, że w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-10-25
Recenzja zamieszczona pierwotnie na http://szortal.com/node/10961
Nieobecność
Toruńskie wydawnictwo C&T wydało właśnie kolejny tom Biblioteki Grozy, swej sztandarowej kolekcji. Pozycja jest wyjątkowa z kilku powodów. Nie jest to książka należąca do klasyki sprzed kilkudziesięciu lat, co do tej pory było cechą charakterystyczną serii. Nie jest to, w żadnym wypadku horror, gatunek na który wskazują niektóre internetowe opinie i recenzje. Nie jest to też typowe weird fiction, choć do tej odmiany literatury ta mini-powieść ma najbliżej. Czym jest zatem "Nie ma wędrowca" i dlaczego bardzo żałuję, że nie mogę nigdzie znaleźć "Powrotu", czyli debiutanckiego zbioru opowiadań Wojciecha Guni?
Bezimienny narrator, wieczny nomada bez życiowej kotwicy, w nieuzasadnionej z pozoru ucieczce od cywilizacji, odwiedza odludne, zapomniane przez czas miejsca. Jest to jego sposób na odcięcie się od natłoku zdarzeń, nadmiaru słów, tętniącej magmy obrazów i dźwięków, od wszystkich tych czynników, z którymi on – jako człowiek – musi, chcąc nie chcąc, wejść w interakcję. Trafia w końcu do wsi na końcu świata, witającej go pomnikiem upamiętniającym masową egzekucję z bliżej nieokreślonej wojny, budynkiem starego tartaku z ogłoszeniem o pracę w roli nocnego stróża i nadchodzącym mrokiem srogiej zimy. Naznaczona nocną samotnością praca na odludziu, którą nie bez podejrzliwego niedowierzania ze strony pracodawcy, narrator w końcu otrzymuje, rozbudza w nim początkowo niewytłumaczalną fascynację jednym ze swoich poprzedników. Zmarłym przed dwoma laty Roszczukiem, o którym pracownicy tartaku wiedzieli tylko tyle, że skrywa jakąś niewypowiedzianą i straszną tajemnicę, sygnalizowaną ciągle łzami i milczeniem.
Mamy w książce zimową scenerię niedaleko lasu z samotnym człowiekiem w opuszczonym tartaku. Niby horrorowa klisza. Efemeryczne postaci dzieci, bawiących się nieopodal tartaku, o mało wiarygodnej pozycji ontycznej, które już na pierwszy rzut oka przypominają znany motyw z horrorów o sierocińcach. Znowu niby klisza. Tajemnicze dźwięki i szepty, które nocami nawiedzają narratora. Klisza. Demony przeszłości kładące się cieniem na teraźniejszość. Także klisza. Jednak te wszystkie elementy, które wymieniłem, nie zostały umieszczone w książce w celu straszenia czytelnika. Nie są kliszami, bo nie z horrorem mamy do czynienia. Horror to gatunek, gdzie w zwykły i w pełni akceptowalny poznawczo świat, wnikają niewytłumaczalne, nadnaturalne zjawiska, budzące grozę, z którymi bohaterowie walczą o powrót do normalności. Bo to sam świat wykreowany przez Wojciecha Gunię jest już wypaczony, nienormalny, skrywający swą aberrację przed ludźmi. Dochodzenie do objawienia, łyknięcie czerwonej matrixowej pigułki i następujący po tym szok spowodowany ujrzeniem prawdy o świecie, jest charakterystyczny dla gatunku weird fiction, dla koszmarów Lovecrafta, Schulza, Bierce’a czy Chambersa. Jednak zaszeregowanie "Nie ma wędrowca" do tego gatunku i zamknięcie tematu, byłoby zbyt wielkim uproszczeniem.
Inność świata Guni nie polega na inności bytu. Nie ukrywają się nigdzie Wielcy Przedwieczni, nie ma Króla w Żółci ani ludzkich karakonów. Wojciech Gunia jest raczej jak Thomas Ligotti i jego filozofia totalnego pesymizmu, absurdu ludzkiego „ja” i samoświadomości. Nie ma wędrowca to znakomity, przeszywający siłą wyrazu traktat filozoficzny. Elementy weird są tu subtelne, wynaturzające podstawy założeń konstytuujących wnętrze człowieka a nie jego zewnętrzny świat. „Kim jestem?” – okazuje się najbardziej tragicznym pytaniem, jakie można sobie zadać. Kim jest człowiek, fizyczny konglomerat tkanek, oddziaływujący cały czas z otoczeniem, które oznacza go etykietką „człowieka”? Ten byt, rozpaczliwie dążący do nadawania sensu własnej egzystencji, uzasadniający tę nadaną etykietkę, walczący cały czas o wypełnianie otaczającego świata swą obecnością w obawie, że brak obecności sprowadzi na niego cierpienie i zgryzotę. A przecież, według Guni, świat istniał długo przed nami, nieustanne trwanie planet, gwiazd, konstelacji i kosmosu są rząd rzędów ponad ludzkimi tragediami, masowymi mordami i złem, którego doświadczamy. Ludzie są tylko sumą wrażeń i wyobrażeń, rzeźbą ulepioną z pamięci o przeszłych zdarzeniach, kombinacją reakcji na bodźce napływające z zewnętrznego świata. Powinniśmy wziąć pod uwagę to, że może nas tak naprawdę nie być. Że akceptacja tego faktu i nasza izolacja od wspomnień, nieobecność, wyparcie, odrzucenie własnego „ja” poprzez odosobnienie w jakimś metaforycznym tartaku to jedyna droga do pogodzenia się z naturą świata. Że może warto pójść drogą Ascrobiusa z opowiadania "Cień jego wzniesie się do wyższego domu" Thomasa Ligottiego. Że może są bodźce i ich rejestracja, ale nie ma rejestratora. Że istnieje ścieżka, że jest wędrówka, ale nie ma wędrowca. To jest dopiero weird…
I nie jest to tylko sfabularyzowana wersja "Spisku przeciwko ludzkiej rasie", którego elementów trudno nie odnaleźć w książce. Autor patrzy jeszcze szerzej, wręcz dyskutuje z Ligottim, konfrontując nieskończony pesymizm Amerykanina z poglądami, które wykłada narratorowi ksiądz Woźniak, spotkany przez niego podczas prowadzonych poszukiwań prawdy o dozorcy Roszczuku. Postać duchownego, jakże innego od stereotypowego księdza, ślepo trzymającego się kościelnej doktryny. Jego wykład-rozmowa z narratorem o teodycei, jawnie wyzywająca pesymistów-nihilistów na pojedynek, to najmocniejszy rozdział w książce. Jest to filozofia mocno osadzona w rzeczywistości, lokująca zło w człowieku a nie poza nim, tłumacząca chrystusowe przesłanie o nadstawianiu drugiego policzka jako pierwszy krok do zrozumienia fenomenu wiary. Po prostu majstersztyk. I to właśnie ten filozoficzny dyskurs wynosi powieść Wojciecha Guni ponad przeciętność, to ona stanowi jej największą wartość.
Autor pisze bardzo plastycznie, sugestywnie, w sposób niezwykle mocno działający na wyobraźnię. Ostatni rozdział czyta się po prostu jednym tchem, mając przed oczami mrok lodowatej nocy, czując zapach palonych trocin, odczuwając potworny mróz i żar buchający z pieca podtrzymującego ciepło w tartaku. Książka aż się prosi o ekranizację. Jednocześnie sam układ powieści jest bardzo prosty, bez formalnych eksperymentów i fajerwerków, konkret za konkretem, w pełni domknięta szkatułka. Wojciechu, pisz więcej, pomimo tlącej się gdzieś tam trzewiach obawy, że jest treść, jest czytanie, ale nie ma czytającego…
Recenzja zamieszczona pierwotnie na http://szortal.com/node/10961
Nieobecność
Toruńskie wydawnictwo C&T wydało właśnie kolejny tom Biblioteki Grozy, swej sztandarowej kolekcji. Pozycja jest wyjątkowa z kilku powodów. Nie jest to książka należąca do klasyki sprzed kilkudziesięciu lat, co do tej pory było cechą charakterystyczną serii. Nie jest to, w żadnym wypadku horror,...
2016-10-24
Właśnie drugie miejsce na podium w gatunku dystopii zostało zajęte w moim subiektywnym rankingu. Do „1984” Orwella dołącza „Mechaniczna Pomarańcza” Burgessa. Nad trzecim miejscem muszę jeszcze pomyśleć (choć Ray Bradbury z płonącymi książkami wydaje mi się mocnym kandydatem).
„Mechaniczna pomarańcza” to po nastojaszczy horror szoł. Niektórzy narzekają, że niezrozumiała, że forma przeważa nad treścią. Nie zgadzam się.
Ten cały „nadsat” czyli język Alexa i jego kumpli ma w zderzeniu z „normalnym językiem” wzmacniać efekt różnicy pokoleń, różnicy pomiędzy dorosłością (świadomym używaniem wolnej woli z odpowiedzialnością za te wybory) i niedojrzałością (chodzeniem na łatwiznę, brakiem autorefleksji nad popełnianymi czynami). Jest podejście płaskie emocjonalnie, ograniczone wąską perspektywą i uzależnione od przemocy oraz podejście wielowymiarowe, świadome konsekwencji własnych wyborów i patrzące szerzej, poza własną osobowość i własną korzyść.
A co do formy – pomimo jej nadmiernego momentami rozbuchania, nie przysłania ona w żaden sposób treści, którą Burgess przekazuje. Przestępstwo, grzech, przemoc, gwałt jako najprostsza metoda zapewnienia sobie pieniędzy, przyjemności i w ogóle sensu egzystencji jest centralny w powieści. To porusza mocno czytelnikiem. Jeszcze bardziej jednak porusza to, że zwyrodnialcy nie widzą w tym nic złego, to jest ich sposób na życie. Alex nie jest upośledzonym umysłowo dzikusem, to przecież inteligentny, słuchający muzyki poważnej, chłopak. Brak umiejętności prawidłowego odróżnienia dobra od zła szokuje, znowu jednak nie tak bardzo jak późniejszy scenariusz tworzenia z człowieka mechanicznej (a tak naprawdę „nakręcanej”) pomarańczy (dlaczego „nakręcana” łatwo zrozumieć, dlaczego „pomarańcza” już nie). Wizja lekko przesadzona (gangi nastolatków, wobec których reszta świata pozostaje całkowicie bezradna) ale dająca do zrozumienia, że wystarczy przyzwolenie na zło a ono się rozpleni.
Trzeba też oddać co nieco tłumaczowi. Robert Stiller jest tak naprawdę współautorem polskiej wersji książki. Jak dla mnie – bezbłędna, mistrzowska robota. Tłumaczenie spójne, brawurowe i oparte nie tylko na pomysłowym zastępowaniu słów „nadsatu” Burgessa polskimi odpowiednikami. To jest cały język, stworzony na nowo przez Stillera, nowy slang, który używany jest w książce konsekwentnie, bez żadnych dziur . Trochę gorsze wrażenie robi natomiast posłowie tłumacza. Daje się on tam poznać jako zarozumiały bufon, który wie wszystko lepiej od innych. Kubrick spartolił film, wszyscy źle się zabierają za tłumaczenia, ludzie w Polsce mają zbyt małe mózgi do nauki języków obcych, Tomasz Mann to niedouczony nudziarz i obskurant, a nawet sam Burgess wykazuje ignorancję w dziedzinie języków słowiańskich. Kto wie, może i ma trochę racji, ale nadęta forma i pyszałkowaty ton powodują, że podchodzę do jego wywodów z dużym dystansem.
Właśnie drugie miejsce na podium w gatunku dystopii zostało zajęte w moim subiektywnym rankingu. Do „1984” Orwella dołącza „Mechaniczna Pomarańcza” Burgessa. Nad trzecim miejscem muszę jeszcze pomyśleć (choć Ray Bradbury z płonącymi książkami wydaje mi się mocnym kandydatem).
„Mechaniczna pomarańcza” to po nastojaszczy horror szoł. Niektórzy narzekają, że niezrozumiała, że...
2016-10-22
Nie, nie przeczytałem tego dziś. Robiąc porządki w szafie znalazłem zaczytany doszczętnie mój egzemplarz sprzed dwudziestu siedmiu lat. Gdy miałem chyba z dziesięć, jedenaście - rodzice kupili tę książkę na urodziny chyba. Nie pamiętam, żadnej innej z czasów dzieciństwa, która wzbudzałaby we mnie taki zachwyt i uwielbienie ("Władca Pierścieni" przyszedł dwa, trzy lata później). Przygoda, komiks w książce (niezapomniana Szarlota Pawel), matematyka na wesoło, geometria przekazana tak, że nawet nie zauważamy, że się cały czas uczymy.
Polecam wszystkim rodzicom 8-12 letnich dzieci.
Nie, nie przeczytałem tego dziś. Robiąc porządki w szafie znalazłem zaczytany doszczętnie mój egzemplarz sprzed dwudziestu siedmiu lat. Gdy miałem chyba z dziesięć, jedenaście - rodzice kupili tę książkę na urodziny chyba. Nie pamiętam, żadnej innej z czasów dzieciństwa, która wzbudzałaby we mnie taki zachwyt i uwielbienie ("Władca Pierścieni" przyszedł dwa, trzy lata...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-10-19
„Wizja Lokalna” to jedna z trudniejszych książek Lema. Zaawansowana prognoza rozwoju ludzkiej cywilizacji (na przykładzie planety o nazwie Encja) w dwojakim wydaniu. Wydanie pierwsze - kraj Kurdlandii, reżim totalny, tłamszący każdy przejaw wolności i indywidualności swoich podwładnych. Wydanie drugie – kraj Luzanii, wolność totalna, uszczęśliwiająca na siłę i wiedząca lepiej (za sprawą bystrów i etykosfery) co jest lepsze dla wszystkich mieszkańców. Widać wyraźnie jakie dwa mocarstwa, bieguny ideologiczne z 1981 roku Lem wziął na tapetę. I nie jest tu jakoś bardziej wyrozumiały dla tego zamorskiego „raju”, do którego wzdychali ludzie przygwożdżeni szarą rzeczywistością stanu wojennego.
Jest to jednak chyba coś więcej niż tylko proste nawiązanie do sytuacji na świecie z początku lat osiemdziesiątych. Stanisław Lem na przykładzie Luzanii krytykuję ludzką tendencję do obdarowania technologii coraz większym kredytem zaufania. Technologiczna osobliwość (w bardzo osobliwym wydaniu), która eksplodowała na Encji, nie kieruje się zdrowym rozsądkiem, nie jest ludzka w swym zapamiętaniu. To przecież tak naprawdę program, doskonały twór jak Golem XIV, który wymknął się już ludzkiemu poznaniu i nie jest prognozowalny. To zagrożenie jest jeszcze większe niż jakieś ludzkie państwa totalitarne, które kiedyś i tak przecież upadną. Wyzwolenie intelektu z biologicznej formy i puszczenie go samopas, dehumanizuje wszystkie jego cechy. To jest największe niebezpieczeństwo.
Przedostatnie spotkanie z Ijonem Tichym przywodzi na myśl zarówno „Dzienniki Gwiazdowe” jak i „Kongres Futurologiczny”. Lem jednak tym razem (wzorem „Głosu Pana”) przesunął suwak definiujący „beletrystyczność” swojej twórczości mocno w stronę eseistyki, używając przygód Tichego tylko jako wygodnego nośnika idei. Cecha chyba już charakterystyczna dla późnego Lema.
„Wizja Lokalna” to jedna z trudniejszych książek Lema. Zaawansowana prognoza rozwoju ludzkiej cywilizacji (na przykładzie planety o nazwie Encja) w dwojakim wydaniu. Wydanie pierwsze - kraj Kurdlandii, reżim totalny, tłamszący każdy przejaw wolności i indywidualności swoich podwładnych. Wydanie drugie – kraj Luzanii, wolność totalna, uszczęśliwiająca na siłę i wiedząca...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-10-02
Recenzja zamieszczona pierwotnie na:
http://szortal.com/node/10797
Hermann Hesse kontra Platon
Hermann Hesse był pisarzem-filozofem. W każdej swojej powieści, od „Petera Camenzinda” począwszy, poprzez „Demiana”, „Siddharthę”, „Wilka Stepowego” na „Narcyzie i Złotoustym” skończywszy, porusza on w zasadzie bardzo podobne zagadnienia. Pisze on o poszukiwaniu remedium na lęki egzystencjalne ludzkości, o drodze do osiągnięcia duchowego spokoju i równowagi w świecie traum pierwszej połowy XX wieku, o sposobach godzenia dwoistości ludzkiej natury opartej na racjonalnym umyśle i irracjonalnych popędach. „Gra szklanych paciorków” to jego ostatnia powieść, wydana w 1943 roku. Trzy lata później Hesse otrzymał Literacką Nagrodę Nobla za „szlachetnie podniosłą i różnorodną poezję, która zawsze wyróżniała się świeżością natchnienia i rzadko spotykaną czystością ducha”.
Świat „Gry Szklanych Paciorków” to utopia odległa o kilkaset lat w przyszłość od czasów współczesnych autorowi (nazywanych pogardliwie „epoką felietonów”), czasów wojen, upadku wysokich, humanistycznych i intelektualnych ideałów. Przyszłość według autora to świat w którym podejście do nauki zostało idealistycznie oderwane od jej atrybutów użytkowych i merkantylnych na rzecz walorów czysto umysłowych. Powstają specjalne świeckie zakony, gdzie uprawia się wszystkie duchowe i naukowe dziedziny cywilizacyjnej spuścizny ludzkości, metodą wyizolowaną z wpływów zewnętrznego świata i odciętą od wszelkich metodologii używanych dotychczas. Jest to właśnie tytułowa gra szklanych paciorków, czyli przede wszystkim próba syntezy całego dorobku intelektualnego ludzkości za pomocą specyficznego języka uniwersalnego, który stanowią reguły owej gry. Ale jest to również próba rozwoju tegoż dorobku nie na zasadzie pracy w laboratorium z empirycznymi doświadczeniami lecz na zasadzie szukania uniwersalnych wzorców występujących w muzyce, matematyce, sztuce czy literaturze i prognozowania na ich podstawie tendencji rozwojowych we wszystkich dziedzinach ludzkiej wiedzy.
Powieść jest biografią Józefa Knechta, wybitnie uzdolnionego młodzieńca, który kształci się w dziedzinie tytułowej gry, jako członek jednego z zakonów położonego w fikcyjnej, środkowoeuropejskiej Kastalii. Wrażliwy na muzykę oraz widzący przede wszystkim piękno w otaczającej go rzeczywistości wydaje się idealnym kandydatem na specjalistę w tej materii. Czym w zasadzie jest ta enigmatyczna „gra szklanych paciorków”?
Wyobraźmy sobie liczydło. Takie zwykłe, najnormalniejsze, ze sznurkami. Nanizajmy na te sznurki paciorki, które mogą symbolizować np. nuty na pięciolinii. Rozbudujmy następnie to liczydło o niezliczoną ilość sznurków, wydłużmy te sznurki, dodajmy kolejne liczydła, miriady liczydeł, ułóżmy je następnie w różnych płaszczyznach względem siebie a może i nawet w różnych wymiarach. Zróżnicujmy szklane paciorki, wprowadźmy definicje ich znaczeń, definicje znaczeń odległości między nimi i definicje wzajemnych układów. Twórzmy nowe układy, nowe konfiguracje, wnioskujmy na podstawie tych transpozycji o kolejnych przekształceniach, budujmy cały czas nowe pojęcia naszego uniwersalnego języka, przekładajmy zasady matematyki, muzyki, sztuki, logiki, literatury, fizyki a nawet filozofii na ów uniwersalny język i rozwijajmy te dyscypliny. Dokonujmy nowych odkryć, znajdujmy ostatecznie korelacje pomiędzy z pozoru nie powiązanymi dziedzinami. Siłą rzeczy, wytwory ludzkiego umysłu, które są oznaczone metką „empiria szkiełka i oka”, syntetyzują się z wytworami ludzkiej intuicji, subiektywnych wrażeń, czyli po prostu ludzkiego ducha. A połączenie takie nie przyjmuje już znamion nauki lecz sztuki.
Świat przyszłości zafascynowany jest grą szklanych paciorków. Mistrzowie gry, czyli wyszkoleni „magistrzy” przewodniczą rozgrywkom publicznym, gdzie dziesiątki pasjonatów uczestniczą w wielodniowych a nawet wielotygodniowych sesjach. Za pomocą heurystycznej metody, z subiektywnych cegiełek produkowanych przez ludzkie jednostki, wyłania się nowa, synergiczna wartość, która redefiniuje układy prowadzonej gry, wpływa na inne gry toczone później, zmienia interpretację gier już odbytych i dokłada wartość dodaną do czegoś co możemy nazwać meta-grą. Nieograniczoną siłą ludzkiego umysłu, źródłem prawiedzy, której kompletny zestaw elementów istnieje od zawsze w świecie powszechników, trzeba je tylko wydobyć na światło dzienne.
Pomysł oszałamiający choć oczywiście realny tylko w abstrakcyjnym świecie papierowych uniwersów Hermanna Hesse. Nieodparcie przypomina się „Peanatema” Neala Stephensona, gdzie w odosobnionych koncentach, deklaranci za pomocą dialogu, siły czystego umysłu rozwijają naukę i filozofię. Stephenson pisze jednak lżej, nawet pomimo mocnego filozoficznego ciężaru swej powieści. Hesse jest trudny, intelektualnie przeogromny, erudycyjnie i filozoficznie mistrzowski. Ale jednocześnie też jest czasem trochę napuszony, piszący w sposób zbyt egzaltowany o wizji przesadnie wyidealizowanej i oderwanej od zwyczajnego życia. I często na proste do przekazania prawdy nakłada skomplikowane konstrukcje słowne, pompatyczne monologi, bizantyjskie formy trudne do przebrnięcia. Kastalia jawi się jako miejsce oczywiście piękne i doskonałe, ale równocześnie mało realne i niewiarygodne.
Okazuje się jednak, że te perfekcyjnie urządzone enklawy czystej myśli, zostały przedstawione w taki właśnie sposób z rozmysłem. Hermann Hesse stworzył w swej ostatniej powieści podsumowanie własnej myśli filozoficznej, takie definicyjne opus magnum, na którego kreację miały wpływ doświadczenia pisarza z lat trzydziestych i obserwacja rozrastającego się raka hitleryzmu. Czytanie książki przez pryzmat wydarzeń współczesnych pisarzowi jest kluczem do jej interpretacji. Bo przecież w powieści nie chodzi tylko o prezentację naprawdę niesamowitego pomysłu na grę szklanych paciorków. To też odpowiedzi na pytania: czy taki platoński ideał człowieczego intelektu, istniejący sam dla siebie jest w ogóle czymś, czym powinniśmy się fascynować? Czy takie oderwanie się od spraw przyziemnych i poddanie ścisłemu duchowemu rygorowi jest właściwe? Czy traktowanie rzeczywistości jak matematyki, gdzie istnieją tylko prawa i wzory nie powoduje jednocześnie, że jesteśmy ślepi na dobro i zło, że negujemy dzień wczorajszy i jutrzejszy, kreując wiekuistą, płaską, matematyczną teraźniejszość? Czy rozwój kultury i społeczeństwa może przebiegać w izolacji od humanistycznych wzorców? Czy to ludzie powinni służyć nauce czy nauka ludziom? Czy to w porządku aby ludzie-geniusze odcinali się w tak drastyczny sposób od zewnętrznego świata, nękanego wieloma problemami? Czy taka droga poszukiwań syntezy wszystkich przymiotów ludzkiego umysłu i duszy nie jest przypadkiem tylko mechaniczną kombinatoryką, estetyczną zabawą i rozwiązywaniem fascynującej, kolorowej lecz jednak bezużytecznej łamigłówki? Nową religią, która więzi ludzi światłych i pogłębia cywilizacyjne dysproporcje, zamiast dawać nadzieję na świat wyraźnie lepszy niż ten koszmarny, współczesny pisarzowi? Ideałami, które prawdopodobnie nigdy nie sięgną bruku ale nigdy w rzeczywistości pozaksiążkowej nie będą osiągalne? Odpowiedzią na powyższe pytania są dzieje Józefa Knechta. Co za ich pomocą ma do powiedzenia Hesse pozostawiam do samodzielnego sprawdzenia.
„Gra Szklanych Paciorków” jest napisana w bardzo podniosłym, majestatycznym stylu. Coś pomiędzy przypowieścią biblijną, hagiografią i esejem filozoficznym. Jest to najbardziej uboga w akcję książka Hermana Hesse i jednocześnie najpełniejsza jeśli chodzi o filozoficzne idee. Jest też niestety bardzo hermetyczna, tak jakby Hesse chciał za jej pomocą prowadzić idealny dyskurs z idealnym odbiorcą w idealnie patetyczny sposób. Lecz pomimo tego, iż fraza pochodzi raczej z tej niewidocznej części platońskiej jaskini to Hesse raczej daje Platonowi prztyczka w nos, niż zaprasza go na piwo. Czytanie „Gry Szklanych Paciorków” to olbrzymie intelektualne wyzwanie, jednak warte każdej poświęconej minuty. Nawet jeśli książka izoluje się od świata większości czytelników tak samo jak zakonnicy w Kastalii od słabiej rozwiniętego intelektualnie plebsu.
Recenzja zamieszczona pierwotnie na:
http://szortal.com/node/10797
Hermann Hesse kontra Platon
Hermann Hesse był pisarzem-filozofem. W każdej swojej powieści, od „Petera Camenzinda” począwszy, poprzez „Demiana”, „Siddharthę”, „Wilka Stepowego” na „Narcyzie i Złotoustym” skończywszy, porusza on w zasadzie bardzo podobne zagadnienia. Pisze on o poszukiwaniu remedium na...
2014-08-24
2016-08-22
Aegipt to chyba największa literacka katedra jaką w życiu zwiedzałem. I nie dokończę bo czwarta część tetralogii nie ukaże się w Polsce – chyba, że kiedyś, ktoś się porwie na to z góry skazane na finansowe niepowodzenie, przedsięwzięcie. „Daemonomania” nie różni się niczym pod względem stylu, komplikacji fabuły i ogólnej miodności lektury w porównaniu z dwoma poprzednimi częściami. To samo wrażenie obcowania z bardzo dobrą książką, jednak przerastającą moje zasoby wiedzy i lekko jednak niekompatybilną z moimi zainteresowaniami (coś jak „Wahadło Foucaulta”). Katedra Crowleya jest oszałamiająca i na pewno zasługująca na uznanie, ja jednak poczułem się ostatecznie raczej znużony niż zachwycony.
Aegipt to chyba największa literacka katedra jaką w życiu zwiedzałem. I nie dokończę bo czwarta część tetralogii nie ukaże się w Polsce – chyba, że kiedyś, ktoś się porwie na to z góry skazane na finansowe niepowodzenie, przedsięwzięcie. „Daemonomania” nie różni się niczym pod względem stylu, komplikacji fabuły i ogólnej miodności lektury w porównaniu z dwoma poprzednimi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-08-02
W drugim tomie „Aegiptu” Crowley zaczyna więcej pisać o tym jakie jest dokładnie znaczenie sentencji „nie istnieje tylko jedna historia świata”. Zaczyna odsłaniać coraz większe fragmenty swojej powieściowej konstrukcji. Jednocześnie daje wyraźnie odczuć czytelnikowi, że nie powinien on oczekiwać jakiegoś przyspieszenia akcji. To proza napisana językiem przepięknym, stylowym – jednakże utopiona w dygresyjnej manierze, skupiona przede wszystkim na postaciach bohaterów i ich wewnętrznych przeżyciach i uciekająca cały czas przed konkretyzacją fabularnej układanki.
Czytanie „Miłości i Snu” ze zrozumieniem i pełnym zaangażowaniem w opisywane wydarzenia bez wcześniejszej znajomości „Samotni” skazane jest na niepowodzenie. Widać wyraźnie, że jest to kawałek większej całości. Dodatkowo to bardzo hermetyczna proza, wymagająca czytania powoli, uważnie. Nie biję czołem, znajduję ją jako powieść dobrą ale ołtarza nie postawię. Nadal „Małe, Duże” to poprzeczka, której Crowley nie przeskakuje. A może dopiero całość cyklu to próba skoku? Zobaczymy.
W drugim tomie „Aegiptu” Crowley zaczyna więcej pisać o tym jakie jest dokładnie znaczenie sentencji „nie istnieje tylko jedna historia świata”. Zaczyna odsłaniać coraz większe fragmenty swojej powieściowej konstrukcji. Jednocześnie daje wyraźnie odczuć czytelnikowi, że nie powinien on oczekiwać jakiegoś przyspieszenia akcji. To proza napisana językiem przepięknym, stylowym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-07-28
Stanisław Lem tak tłumaczył swój odwrót od tradycyjnej powieści na rzecz apokryfów: „Zawsze starałem się sprowadzić do minimum wkład fabularyzacyjny. Od dawna nużyła mnie ważkość opowiadania, że «markiza wyszła z domu o piątej». Po cholerę mi markiza, jej dom i godzina piąta. Trzeba powiedzieć tylko to, co konieczne. Przekonałem się, że produkując streszczenia i wstępy mogę w tym samym czasie zrobić znacznie więcej rzeczy, na których mi zależy jako na eksperymentach modelowych, niż gdybym poświęcił każdej z tych rzeczy pełny wysiłek, w dużej mierze tylko rzemieślniczy. Gdybym nie miał świadomości, że jestem bytowo ograniczony do jakichś sześćdziesięciu, siedemdziesięciu lat i że niedługo mój umysł zacznie się z postępującym przyspieszeniem dezintegrować, to może pozwoliłbym sobie jeszcze na nieskrótowe zajmowanie się pewną domeną eksperymentów literackich. W tej sytuacji jednak czuję się usprawiedliwiony tym, że jestem przynaglany okolicznościami, które ode mnie już nie zależą”.
Znaczy ilość i jakość pomysłów u coraz starszego Lema zamiast maleć (bo lepiej spocząć na laurach i spijać śmietanę) rośnie. I obawa o brak czasu na przelanie tego wszystkiego na papier jest coraz bardziej uzasadniona. I jest to też pewien sprytny wybieg – włożenie swoich niejednokrotnie kontrowersyjnych tez w usta (fikcyjnych co prawda) autorów wstępów i przedmów do (nieistniejących oczywiście) powieści, daje pewien komfortowy bufor chroniący Lema przed zewnętrzną krytyką. Łagodzi odautorski rys światopoglądowy i może sugerować dystans autora do przedstawianych treści.
„Eseje” z tego tomu są trudniejsze, bardziej zaawansowane intelektualnie i złożone niż w „Doskonałej Próżni”. „Wielkość Urojona”, „Prowokacja” i „Biblioteka XXI wieku” to tomy kiedyś wydane samodzielnie, teraz zebrane razem – widać nieco brak powiązania ideowego pomiędzy nimi, co nie ujmuje im oczywiście ładunku intelektualnego.
Jednak najważniejszym, najlepszym i najtrudniejszym tekstem jest „Golem XIV”. Prawdziwe myślowe monstrum. Superkomputer GOLEM po przekroczeniu bariery osobliwości technologicznej i osiągnięciu inteligencji przekraczającej ludzką, w kilkuczęściowym, filozoficzno-naukowym wykładzie przedstawia swoją teorię Człowieczeństwa, Rozwoju, Ewolucji, Rozumu i kresu (wedle GOLEMA bardzo bliskiego) możliwości rozwojowych naszej ludzkiej cywilizacji. Jednym z problemów który porusza Lem/GOLEM jest pewien paradoks. Paradoks dualizmu umysł/ciało. Aby rozwijać mózg/umysł musimy porzucić naszą ludzką ograniczającą jego rozwój białkową powłokę i tym samym przestać być ludźmi. Jeśli chcemy jednak ludźmi pozostać - przystać musimy na stop rozwoju naszej inteligencji i nadchodzącą dominację technologii i SI nad naszym rodzajem (rozwoju ich inteligencji nie blokuje zgoła nic). A to tylko jeden z ciekawych tematów, które porusza komputer-filozof – czy złożoność organizmów powstałych w toku ewolucji oznacza, że są bardziej doskonałe niż organizmy proste? Czy może wręcz przeciwnie – następuje degradacja jakości kolejnych tworów ewolucji? I czym ewolucja jest w zasadzie? Czym się kieruje – umożliwieniem przetrwania organizmów czy może raczej kodu DNA, który traktuje organizmy tylko jako narzędzia do walki o swoje przetrwanie? Czy rozum jest naszym błogosławieństwem darwinowskim świecie czy może przekleństwem? Czy Einstein miał rację twierdząc, że „Bóg nie gra w kości”? Czy my, ludzie, tkwiąc wewnątrz poznawanego kosmosu, mamy szansę na pełen opis i wytłumaczenie zjawisk w nim zachodzących? Czy kosmos poznawany jest poznawalny z tej wewnętrznie usytuowanej pozycji obserwatora? I wreszcie czy wszelkie antropocentryczne sposoby tłumaczenia świata nie są przypadkiem totalnym absurdem?
Stanisław Lem ukryty za GOLEMem XIV mierzy się z tymi problemami. Polecam zmierzyć się z nimi również.
Stanisław Lem tak tłumaczył swój odwrót od tradycyjnej powieści na rzecz apokryfów: „Zawsze starałem się sprowadzić do minimum wkład fabularyzacyjny. Od dawna nużyła mnie ważkość opowiadania, że «markiza wyszła z domu o piątej». Po cholerę mi markiza, jej dom i godzina piąta. Trzeba powiedzieć tylko to, co konieczne. Przekonałem się, że produkując streszczenia i wstępy mogę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-07-16
"Samotnie" to nie jest zamknięta powieść ani nawet część cyklu powieściowego. To 1/4 monumentalnej całości i mocno daje się to odczuć. Dlatego nie będę długo zwlekał i przeczytam wkrótce drugi tom - ale nie od razu. Pod koniec czułem się nieco zmęczony, mimo jednak bardzo ciekawej lektury.
Książka jednoznacznie kojarzy mi się z powieściami Umberto Eco, nie widzę w niej ani fantastyki ani żadnego realizmu magicznego na co zwraca uwagę co druga recenzja. To opowieść o znikomej zawartości dynamiki (ewidentnie wstęp do powieści) i gigantycznej zawartości statyki: wewnętrznych monologów bohaterów, książek-w-książkach i uzasadnień motta książki - "Nie istnieje tylko jedna historia świata". Uzasadnienia obudowanego historią i filozofią, ale nie takimi, które są powszechnie przyjęte za obowiązujące. To historia i filozofia meandrująca po rubieżach gnozy, hermetyzmu, alchemii, ezoteryki, magii i nauk tajemnych.
Crowley wyraźnie podważa słuszność naszego trzymania się racjonalnej metody wyjaśniania tego dlaczego nasz współczesny świat wygląda tak jak wygląda. Historia to nie jest raz ustalony ciąg zdarzeń, to raczej płynna materia, którą teraz oglądamy jako zbiór takich a nie innych slajdów z powodu renesansowej metody nałożenia na nią cugli. Cugli "szkiełka i oka", cugli ściśle naukowej metody, która odrzuca wszystkie niezwykłe i nadnaturalne tłumaczenia zdarzeń historycznych.
"Samotnie" to nie jest zamknięta powieść ani nawet część cyklu powieściowego. To 1/4 monumentalnej całości i mocno daje się to odczuć. Dlatego nie będę długo zwlekał i przeczytam wkrótce drugi tom - ale nie od razu. Pod koniec czułem się nieco zmęczony, mimo jednak bardzo ciekawej lektury.
Książka jednoznacznie kojarzy mi się z powieściami Umberto Eco, nie widzę w niej ani...
Na Croma!
„Conan i pradawni bogowie” to pierwszy z trzech tomów opowiadań o najpopularniejszym herosie spod znaku magii i miecza w historii. Zebrane w nim teksty ułożone zostały w takiej kolejności w jakiej pisał je Robert E.Howard, czyli całkowicie nie zgodnej z chronologią wydarzeń z życia Conana. Sam autor zresztą porównywał siebie do kronikarza, który spisuje wspomnienia starego, legendarnego wojownika, przypominającego sobie w swobodnej rozmowie co lepsze fragmenty własnego życia. I tak, pierwszym opowiadaniem o Conanie jest historia z okresu, gdy jest już królem Aquilonii, kiedy to po wielu latach awantur, grabieży, konfrontacji z największymi kanaliami i potworami Ery Hyboryjskiej, zasiadł na tronie obcego królestwa i zaprowadził nim pokój.
„Feniks na mieczu” otwierający zbiór Rebisu jest przepisanym na nowo opowiadaniem „Tym toporem władam!”, gdzie to Kull, filozofujący banita z Atlantydy był głównym bohaterem. Opowiadanie napisane w 1929 roku, nie zostało wtedy przyjęte do druku, więc Howard postanowił przenieść akcję o (bagatela) kilkadziesiąt tysięcy lat w przyszłość, zmienić bohatera, dopisać nowe fragmenty i pod nowym tytułem spróbować szczęścia po raz drugi. W grudniu 1932 roku, w popularnym, pulpowym wydawnictwie „Weird Tales” pojawia się po raz pierwszy Conan, najbardziej znany i lubiany bohater Roberta E. Howarda. Era Thuriańska już dawno minęła, Wielki Kataklizm pogrążył w odmętach oceanu Atlantydę i Lemurię a prastara cywilizacja znana z opowiadań o Kullu cofnęła się w rozwoju do epoki kamienia łupanego. Robert E. Howard w eseju „Era Hyboryjska”, który znajdziemy pod koniec omawianego zbioru, wykłada swą fantastyczną historię dziejów i dokładnie tłumaczy jak na ruinach przedpotopowej cywilizacji wyrosły takie narody jak Stygijczycy, Aquilończycy, Cimmeryjczycy, Shemici, Brythuńczycy, Hyperporejczycy, Hyrkańczycy i wiele innych, o których czytamy w opowiadaniach o Conanie. Jesteśmy w czasach odległych o mniej więcej dwanaście tysięcy lat przed naszą erą, cywilizacja kwitnie – zupełnie wbrew wszystkim naukom, jakie wynieśliśmy ze szkół. To jest jednak zupełnie nieważne – literatura Howarda sprawdza się jako idealny eskapizm, urzeczywistnienie chłopięcego marzenia o wejście w buty niezniszczalnego, nie całkiem świętego lecz zawsze honorowego, bohatera. Conana.
Kim jest Conan? Poznajemy go jako władcę największego z hyboryjskich królestw. Możni tego kraju nadal widzą tylko barbarzyńcę, który odsunął ich siłą od koryta, gdzie niczym wielkie świnie żarły bez ustanku. Tak też mówi o nich sam Conan, który wspomina iż przed jego rewoltą krajem wstrząsały ciągłe wojny domowe a biedni ludzie cierpieli pod butem i batem obmierzłych prześladowców. Robert E. Howard kreśli wielkie cywilizacje Ery Hyboryjskiej zawsze tak samo – ludzie „cywilizowani” to okrutni despoci i ciemiężyciele. Autor stoi twardo po stronie barbarzyńców, owa „barbaria” to naturalny stan ludzkości, podczas gdy „cywilizacja” to sztuczne kiełznanie owego stanu w jakieś nienaturalne ramy. Sam Conan potrafi być równie bezwzględny i okrutny, lecz nigdy z powodu niesłusznych pobudek. Conan ma honor.
Postać Conana poznajemy w trakcie różnych etapów jego życia. Howard-kronikarz skacze do jego wczesnej młodości, kiedy był bardzo naiwnym i romantycznym poszukiwaczem przygód, do czasów gdy pływa po wielkich morzach jako król piratów a jego statki znaczą wody krwawym szkarłatem, gdy los rzuca go z jednej grupy najemników do drugiej, niezmiennie zdradzany przez swych mocodawców lub sam ich zdradzający z honorowych pobudek. Zawsze jednak jest to heros, prawdziwy superman – jego ciało to stalowe mięśnie, wznoszące się niby górskie łańcuchy, kocia sprężystość, zbrązowiałe od pustynnego słońca członki. Jego refleks i szybkość powodują, że porusza się z oślepiającą szybkością a jego postać rozmazuje się w oczach obserwatora. Jego charyzma sprawia, że gdy staje on naprzeciwko ludzi cywilizacji, ich blichtr jawi się jako sztuczny i fasadowy. Jego zdolności dowódcze są nie do przecenienia, on zawsze idzie na przedzie, reszta za nim. Jego „Na Croma!” rozsadza bębenki w uszach człowieka nieprzygotowanego na emanację barbarzyńskiej siły.
Dalszy ciąg na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2018/09/conan-i-pradawni-bogowie.html
Na Croma!
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to„Conan i pradawni bogowie” to pierwszy z trzech tomów opowiadań o najpopularniejszym herosie spod znaku magii i miecza w historii. Zebrane w nim teksty ułożone zostały w takiej kolejności w jakiej pisał je Robert E.Howard, czyli całkowicie nie zgodnej z chronologią wydarzeń z życia Conana. Sam autor zresztą porównywał siebie do kronikarza, który spisuje...