-
ArtykułySięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać1
-
Artykuły„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać4
-
ArtykułySiedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać4
-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2017-04-01
2017-03-07
2017-02-25
Recenzja pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
O kwantyfikacji niekwantyfikowalnego
Ted Chiang to amerykański pisarz science fiction, którego całym literackim dorobkiem jest tylko kilkanaście opowiadań. Nie napisał żadnej powieści i nie zamierza. I jednocześnie jest to jeden z najbardziej obsypanych nagrodami twórców fantastyki. Zdobył kilkukrotnie nagrody Hugo, Locus, Nebula oraz mnóstwo nagród pomniejszych (całkowicie popieram, choć ja bym te nagrody nieco poprzesuwał między opowiadaniami). Jest powszechnie znany i rozpoznawany w świecie literatury science fiction i wszystko to osiągnął (powtórzmy to wyraźnie) kilkunastoma opowiadaniami! Czy oznacza to, że jego teksty posiadają jakąś nadnaturalną siłę rażenia? Zdecydowanie tak. Zbiór "Siedemdziesiąt dwie litery" wydawnictwa Solaris, wydany w 2010 roku zawiera jedenaście pierwszych opowiadań Chianga, kolejne dwa pojawiły się w Polsce w zbiorach "Kroki w nieznane" z 2010 i 2012 roku a ostanie, bardzo krótkie w "Nowej Fantastyce" z października 2015. I to wszystko.
Wysokie uznanie z jakim spotyka się Chiang wynika według mnie z tego, że realizuje on perfekcyjnie założenia, które leżą u podstaw science fiction i dodatkowo używa do tego najlepszego możliwego narzędzia – krótkiej formy literackiej. Fantastyka naukowa (zwłaszcza ta twarda jej odmiana) to przede wszystkim literatura konceptu. Nie akcji, nie sensacji, nie poetyckiego języka, nie artystycznych wygibasów ani fabularnego mięsa. Tu przede wszystkim chodzi o wizję, ideę i filozofię, wobec których forma, fabuła, styl powinien pełnić służebną rolę. W opowiadaniach Teda Chianga nie ma żadnych zbędnych elementów, każdy składnik jest potrzebny i ściśle zarachowany, zatem do zrozumienia tego co autor mówi, potrzeba pełnego skupienia i zaangażowania w lekturę.
Autor nie pisze opowiadań w jednym stylu. Różnicuje zarówno sposób pisania jak i formę narracji. Nieco ponad połowa tekstów to rasowe hard SF, choć nie we wszystkich przypadkach punktem wyjścia do budowy wymaganego w tym gatunku technologiczno-naukowego szkieletu jest znana nam rzeczywistość. Mamy standardowo pisane opowiadania fantastyczne, steampunk filozoficzny, tekst rodem z "Cyberiady", szkatułkową fabułę w stylu "Baśni tysiąca i jednej nocy", opowiadanie-cykl wywiadów reporterskich, szorty przypominające felietony naukowe i w końcu opowiadanie o specyficznej, podwójnej narracji, której struktura jest rewelacyjną ilustracją ideowego motywu przewodniego.
Twórczość Chianga to fantastyka pożeniona z filozofią poznania, koncepcją wolnej woli, religią i ontologią. Motywy te przewijają się przez wszystkie jego opowiadania w różnych natężeniach, konfiguracjach i układach. Epistemologia jako jedna z podstawowych gałęzi filozofii i jej ograniczenia wynikające z ludzkiej natury to tematyka sygnalizowana najczęściej. Pojawia się ona w szczególnym wydaniu, odsyłającym nas do powieści "Babel-17" Samuela R. Delany'ego. Język jakim się posługujemy i aparat pojęciowy z niego wynikający jest nie tylko sposobem komunikacji i werbalizacji naszych doznań płynących z otoczenia. To wręcz współkreator naszej rzeczywistości, ponieważ coś czego nie potrafimy nazwać za pomocą obowiązującego systemu językowego praktycznie dla nas nie istnieje, jest pomijalne. Czy oznacza to zatem, że postrzegamy fałszywie, bo w sposób niepełny lub źle interpretowany? W "Historii twojego życia" próbują rozmawiać z sobą dwa różne gatunki (wręcz różne byty), których języki, poczucie czasu i sekwencji zdarzeń oraz samo istnienie w czasoprzestrzeni, nie mają żadnych punktów wspólnych. Jednak obydwa żyją, funkcjonują i zwyczajnie istnieją w obiektywnej rzeczywistości, choć ich rzeczywistości subiektywne to dwa odrębne kosmosy. Czy jednak to, że nie jesteśmy w stanie poprawnie (co to tak naprawdę znaczy?) opisać obiektywnej rzeczywistości ma jakiekolwiek praktyczne znaczenie?
Podobne pytanie o rzetelność poznania możemy postawić sobie nie tylko w odniesieniu do języków naturalnych, lecz również formalnych. W "Dzieleniu przez zero" załamuje się matematyka. Jest ona ściśle sformalizowanym przez człowieka sposobem na katalogowanie i systematykę zaobserwowanych zjawisk, na której wyrasta coraz większa struktura bazująca na założeniu spójności fundamentów. Okazuje się być ona jednak domkiem z kart, ponieważ owe fundamenty opierają się na pewnych niedowodliwych aksjomatach, które przyjmujemy na wiarę. Brak możliwości przeprowadzenia dowodu wynika z ograniczeń języka, więc czy może być tak, że inny język (np. inna notacja matematyczna) unieważnić może dorobek naukowy całej ludzkości? W opowiadaniu matematyka okazuje się idealną atrapą, protezą poznania, czymś w rodzaju mechaniki kwantowej, która działa w praktyce bez zarzutu, ale nie wiemy, dlaczego i jak działa. I znowu pytanie - czy naprawdę mamy się czym przejmować? Może wystarczy wierzyć, że matematyka będzie zawsze działać?
Języki naturalne, formalne, matematyczne i logiczne notacje jako naturalna konsekwencja ewolucji i wręcz budowy człowieka to nie tylko filtr nałożony na naszą percepcję oraz czynnik odbierający uniwersalność i nadający umowność wszelkim teoriom naukowym. To też granica naszego poznania i rozwoju. W "Zrozum" bohater, obdarzony nadludzką i rozwijająca się w zatrważającym tempie inteligencją, próbuje przekroczyć granice ludzkiego poznania. Okazuje się, że pierwszą barierą jaką spotyka jest po prostu język, który uniemożliwia mu formułowanie coraz bardziej skomplikowanych koncepcji. Nowy język, który tworzy jest już czymś ponadludzkim, niedostępnym dla przeciętnego człowieka. Ta idea granicy rozwoju (która jest tylko jednym z elementów tego opowiadania, okupującego wraz z dwoma wcześniej wspomnianymi tekstami podium zbioru) jest głównym i jedynym zagadnieniem króciutkiego opowiadania-felietonu pod tytułem "Ewolucja ludzkiej nauki". Człowiek już nie rozwija nauki sam, stopień komplikacji jej hipotez i języka jest dawno poza ludzkim zasięgiem. Człowiek może tylko wczytywać się w pisma i dokumenty pozostawiane przez postludzi, którzy wzięli na siebie zadanie rozwoju nauki i dbania o dobrobyt zarówno swój jak i swoich ludzkich "braci mniejszych w rozumie". Czy ludzie muszą się czuć zatem zagrożeni, czy wystarczy, że wykrzeszą z siebie trochę wiary w tę nieodróżnialną już od magii domenę?
Ale to nie wszystko, jeśli chodzi o lingwistyczne tropy w twórczości Chianga. Najoryginalniejsze, tytułowe opowiadanie to steampunkowe hard SF. Naukowcy animują materię i bawią się w Boga za pomocą nowej gałęzi nauki zwanej nomenklaturą. Wedle niej słowo ma wręcz dosłowną moc kreacyjną, staje się ciałem i życiodajną energią. W trakcie czytania tego opowiadania przyszedł mi do głowy Hylaejski Świat Teoryczny z "Peanatemy" Stephensona, gdzie zamiast powszechników w postaci idealnych form geometrycznych mamy Słowo. A zakończenie opowiadania to rewelacyjny koncept, pomysłowe uzasadnienie działania znanej nam genetyki poprzez epokowe odkrycie, którego dokonuje główny bohater.
W takim układzie debiutanckie opowiadanie pod tytułem "Wieża Babilonu" urasta do pewnego symbolu całej tej odnogi twórczości Chianga. Znana jest przecież historia Wieży Babel, prawda? Nie rozpada się ona co prawda w tym opowiadaniu i nie mieszają się jeszcze języki, co wznosi potem bariery poznania i ogranicza dostęp do wiedzy absolutnej. Jednak mimo tego, że wieża cały czas wyciąga się z ziemi ku niebu, niczym palec próbujący dotknąć absolutu, ludzie wiedzy ostatecznej nie potrafią zdobyć. Jest ona szczelnie zakamuflowana, niedostępna.
Zarówno "Wieża Babilonu" jak i wszystkie wspomniane wcześniej opowiadania nie mówią zatem tylko o ograniczeniach poznania i jego subiektywnym zafałszowaniu. Mówią też o tym, że człowiek mimo wszystko i tak będzie dążył do poszerzania obszaru swojej wiedzy. Nie da się tego wyrugować, człowiek będzie podążał ku oświeceniu zawsze, wbrew wszelkim przeszkodom, nawet jeśli będzie musiał podeprzeć się wiarą. Robi to nadczłowiek ze "Zrozum", robią to budowniczowie "Wieży Babilonu", a w opowiadaniu, które wygląda jak wyrwane z "Cyberiady" Lema, to dążenie jest wręcz gloryfikowane i potraktowane jako siła napędowa cywilizacji. Główny bohater "Wydechu", kuzyn Trurla i Klapaucjusza, odkrywa zasady rządzące jego uniwersum i mimo zatrważających wniosków jakie w wyniku tego oświecenia wyciąga, mówi wyraźnie, że kontemplacja wszechświata to radość, która powinna być udziałem wszystkich cywilizacji.
Ted Chiang zatem nie krytykuje ludzkiej tendencji do wpinania się w górę wiedzy, on tam pcha ludzi mocno zapierając się nogami o podłoże. To nie jest Herbert George Wells, który zajmował wręcz przeciwne stanowisko i głośno ostrzegał przed przekraczaniem granicy. Chiang nie boi się sięgać tam, gdzie rozciąga się domena Boga. Jako ateista (co podkreślał w wywiadach) uważa te bariery za sztuczne i wymyślone. Jego bohaterowie często zdają się poprawiać boskie dzieło. Autor jednocześnie wyraźnie wskazuje wszystkie okoliczności, które powinniśmy rozważyć w trakcie takich ingerencji, stawiając nas ostatecznie w dość ambiwalentnym położeniu. W opowiadaniu "Co ma cieszyć oczy. Reportaż" ludzie ingerują we własne człowieczeństwo, wszczepiając sobie zabezpieczenie polegające na tym, że przestają oceniać siebie po okładce. Nie odczuwają żadnych estetycznych doznań związanych z urodą lub brzydotą innych, upada tzw. lookizm, czyli kolejne uprzedzenie obok rasizmu czy homofobii. W opowiadaniu mamy szereg argumentów za i przeciw takiemu postępowaniu (podobnie jest w genialnej noweli spoza zbioru, zatytułowanej "Cykl życia oprogramowania", gdzie Chiang zastanawia się wspólnie z bohaterami i czytelnikiem nad różnicami i podobieństwami ludzi oraz potencjalnych sztucznych inteligencji oraz podejmuje dość ważkie moralne dylematy), wnioski autor pozostawia do wyciągnięcia samodzielnie. Podążajmy tą drogą wytrwale, ale z rozwagą, spójrzmy szeroko, zastanówmy się nad niejednoznacznością efektów naszych dążeń.
Jak już wspomniałem wcześniej, Chiang neguje obiektywizm poznania i ustanawia wiarę w naukę fundamentem ludzkiej epistemologii. Nauka i doświadczenie, ze względu na metodologię poznawczą, ograniczoną językiem, formalizmem i sposobem postrzegania zostały sprowadzone częściowo do obszaru wiary. W opowiadaniu "Piekło to nieobecność Boga" sytuacja zostaje odwrócona. Obszary, które obecnie są domeną religii, więc siłą rzeczy leżą po stronie wiary, zyskują całkowitą i nieodwołalną realność. Wiara już nie jest potrzebna, Bóg jest, aniołowie są, objawienia i ciągła boska interwencja również. Niebo, gdzie po śmierci o ile kochaliśmy Boga, pijemy z nim ambrozję, jest faktem. Piekło, które jest tak naprawdę naszym pozbawionym boskiego namacalnego śladu światem, niczym nie różniącym się od tego co widzimy za oknem, jest faktem. Opowiadanie mówi o tym wszystkim co kryje się za pojęciem wiary, czyli o miłości do Boga, o nadziei w nim pokładanej, o trudności jaką sprawia pogodzenie faktu strasznych cierpień jakie spadają na pojedynczego człowieka z dochowaniem wierności Bogu. Chiang twierdzi, wbrew tytułowi, że piekło to nie jest wcale nieobecność Boga. To nieobecność najbliższych, tych, których kochaliśmy i nagle nas opuścili. Testy, które przechodzą bohaterowie opowiadania to dosłowna realizacja testu wiary, który w naszym świecie wymaga zaprzestania pytań o sprawy ostateczne i sens religii, przy jednoczesnym całkowitym jej oddaniu. Chiang pyta – czy jest to realne? Odpowiedzi nie daje, każe jednak się porządnie zastanowić.
Sam Ted Chiang uważa, że opowiadania, które powszechnie uważane na mocno religijne ("Wieża Babilonu", "Siedemdziesiąt dwie litery", "Piekło to nieobecność Boga") są tak naprawdę bardziej o nauce niż o Bogu. To rozważania na temat naukowego podejścia do ukrytej przed nami tajemnicy i radzeniu sobie z tym faktem. O kwantyfikacji niekwantyfikowalnego. Podążając przez życie, od przeszłości do przyszłości, coś co określamy mianem „nieznane” jest naszym celem. Przeszłość znamy i jest stała, przyszłość sobie kreujemy. A gdyby tak to wszystko zanegować? Wyobraźmy sobie świat, w którym przeszłość i przyszłość nie różnią się tak naprawdę niczym. Są poszerzoną teraźniejszością, niezmiennym wzorem zaszytym w metaforycznym dywanie o nieskończonej powierzchni wygenerowanej przez jakiś nieokreślony bliżej deterministyczny chaos. My ludzie, idziemy wzdłuż dywanu wektorowo, zawsze sekwencyjnie od zdarzenia do zdarzenia. W najlepszym opowiadaniu zbioru poznajemy istoty, które patrzą na rzeczywistość zupełnie inaczej, widzą przeszłość, teraźniejszość i przyszłość jednocześnie, te pojęcia dla nich nie istnieją. Wiedzą od razu wszystko, znają swoją przyszłość i nie potrafią jej zmienić. Czy oznacza to, że nie posiadają one wolnej woli?
Ted Chiang twierdzi, że wszystko zależy od kontekstu, ponieważ dla istot żyjących w ten sposób taki termin nie istnieje w ich pojęciowym słowniku. Wolna wola to po prostu kolejny z naszych aksjomatów, produkt niedoskonałego przecież aparatu poznawczego, zbudowanego przez miliardy lat wektorowego postrzegania świata. Znajomość niezmiennej przyszłości nie da się pogodzić z typowo ludzkim pojęciem wolnej woli, ale przy postrzeganiu, nazwijmy to skalarnym w przeciwieństwie do wektorowego, pojęcie wolnej woli traci rację bytu. A skoro nigdy nie istniało to nie uświadamiamy sobie jego braku, tak samo jak nie tęsknimy za rzeczami, których definicji nie potrafimy nawet sformułować. Ted Chiang zastanawia się w kolejnym opowiadaniu "Co z nami będzie", gdy okaże się, że zdobędziemy niezaprzeczalny dowód braku istnienia wolnej woli. Determinizm otaczającego nas świata łudził nas wolnością od zawsze, ale dopiero uświadomienie sobie tego faktu odbiera nam chęć życia. I tutaj znowu pojawia się kwestia wiary. Wiary w kłamstwo nauki i filozofii na temat naszej wolności, które pojawiło się nie tylko jako konsekwencja samej niedoskonałości człowieka, ale i jako bufor bezpieczeństwa. Całkiem niezłą wariacją na temat wolnej woli i paradoksu podróży w czasie, która nie zmieni nic w przeszłości ani przyszłości, bo jest tylko podróżą po leżącym, raz utkanym dywanie, jest opowiadanie "Kupiec i wrota alchemika", osadzone w baśniowej scenerii starożytnego Bliskiego Wschodu.
Opowiadania Teda Chianga to wspaniałe i budzące podziw fragmenty. Jest to pojedynek nadludzi ze "Zrozum", który przypomniał mi trochę o tekście "Ruch Generała" Jacka Dukaja; to olśnienie głównego bohatera "Wydechu", które spada równie mocno na czytelnika; to stopniowe zrozumienie faktu, że "Dzielenie przez zero" czasem ma sens; to chromosomy X i Y wypływające z natury steampunkowego świata eugeniki ekstremalnej; to promień świetlny, który wylicza sobie optymalną drogę od A do Z zanim w ogóle wyruszy w podróż; to wspinaczka po Wieży Babel z gwiazdami przepływającymi na wyciągnięcie ręki; to w końcu niesamowita wizja piekła atrakcyjniejszego niż świat doczesny.
Wiem, rozpisałem się i gratuluję każdemu, kto dotarł do tego miejsca. Zbiór jest doskonały i nie zasługuje na inną ocenę niż 10/10. Chiang to gigant fantastyki, który mógłby pisać nieco częściej.
Recenzja pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
O kwantyfikacji niekwantyfikowalnego
Ted Chiang to amerykański pisarz science fiction, którego całym literackim dorobkiem jest tylko kilkanaście opowiadań. Nie napisał żadnej powieści i nie zamierza. I jednocześnie jest to jeden z najbardziej obsypanych nagrodami twórców fantastyki. Zdobył kilkukrotnie nagrody Hugo,...
2017-02-12
Recenzja przygotowana we współpracy z portalem Szortal - była też tam pierwotnie publikowana (http://szortal.com/node/11509).
Można też przeczytać ją na
http://plejbekpisze.blogspot.com/
"Wolność"
„Rozbitek” Chucka Palahniuka to jego druga opublikowana powieść, choć napisał ją jako trzecią. Autor, jeszcze przed „Fight Club”, stworzył „Niewidzialne potwory” – powieść, która nie znalazła wtedy wydawcy jako zbyt kontrowersyjna. „Rozbitek” to specyficzna spowiedź narratora opanowanego życzeniem śmierci, druga runda walki Palahniuk kontra ogłupiałe pokolenie X. Cegiełka, która ugruntowała pozycję autora w literackim świecie i otworzyła w końcu drogę „Potworom”, które zostają wydane pół roku później. Zatem „Survivor”. Życiowy rozbitek czy ostatni ocalony?
Powieść ta jest spowiedzią życia, zapisaną na rejestratorze parametrów lotu samolotu Boeing 747, zmierzającego do Sydney. Samolot leci bez pasażerów, wysadzonych wcześniej bezpiecznie na lotnisku i bez pilota, który salwował się ucieczką. Na pokładzie jest tylko jeden osobnik i to jego historii słuchamy. Na autopilocie i resztkach paliwa, odrzutowiec zmierza w kierunku swego przeznaczenia, czyli spektakularnej katastrofy. To, co z niego pozostanie to płonące zgliszcza i czarna skrzynka. Czyli po raz drugi Chuck Palahniuk stawia nas w punkcie kulminacyjnym już na początku i powoli objaśnia, co spowodowało, że bohater znalazł się w tak ekstremalnej sytuacji.
Narrator, Tender Branson, to członek pewnej sekty odizolowanej od reszty świata, nazywanej w powieści Wyznawcami (Tender to nie imię, to stopień w hierarchii sekty). Jako że nie jest pierworodnym, przechodzi od urodzenia specjalistyczne szkolenie. Przez połowę czasu studiuje Biblię, a resztę czasu kształci się na lokaja, kucharza, ogrodnika i sprzątaczkę. Wszystko po to, aby w wieku siedemnastu lat ruszyć w świat i zdobyć pracę w domu bogatych, zblazowanych ludzi, duchowych krewniaków głównego bohatera „Fight Club”. Odpowiednio wyszkolony Tender jest specem od gotowania, sprzątania, dbania o przydomowe ogrody, które muszą być piękne, choć nikt się nimi nie interesuje oraz jest ostateczną wyrocznią w tematach restauracyjnego savoir-vivre’u. Cały zarobek zobowiązany jest wysyłać Starszym Wyznawcom, sam za to utrzymywany jest z budżetu Rządowego Programu Ochrony Ocalałych. Narrator opowiada o swoich pustych jak bęben maszyny losującej pracodawcach, o swoim antytelefonie zaufania dla samobójców, poprzez który namówił pewnego mężczyznę do odebrania sobie życia, o siostrze owego mężczyzny, którą poznał przy grobie swej „ofiary” i w końcu o tym, jak wpadł w tryby maszyny show-biznesu, który – niczym samiec w rui – wyczuł okazję i w celu zaspokojenia swej chuci osacza ostatniego ocalonego. Dlaczego ostatni ocalony? Po sześciu latach od opuszczenia murów sekty, narrator dowiaduje się, że przestała ona istnieć, wszyscy popełnili samobójstwo. Teoretycznie jest wolny.
„Rozbitek” to powieść bardzo podobna do „Fight Club”, zarówno pod względem fabuły, konstrukcji jak i autorskiej filozofii. Narracja jest skrótowa, teledyskowa, poszarpana, niechronologiczna. Tym razem jednak, zupełnie po houellebecqowsku, Palahniuk jest jeszcze większym pesymistą i nie próbuje już podrywać czytelnika do walki (ma inną propozycję). Powieść jest sfabularyzowaną egzemplifikacją tezy o złudzeniu wolności i samooszustwie ludzkości. Poszerza jednocześnie krytyczne spojrzenie Palahniuka na pokolenie X, jest uogólnioną wersją szczególnej teorii z pierwszej powieści.
Więc o co chodzi z tą wolnością? Wiemy już, że pokolenie japiszonów, tak mocno spoliczkowane w „Fight Club”, to społeczeństwo znerwicowane, próżne i opętane błyskotkami rozpędzonej nowoczesności. Zniewolone sztywnym codziennym grafikiem, trwa w sztucznej kreacji nazywanej luksusowym życiem, które nie spełnia i nigdy nie spełni ich wygórowanych oczekiwań. W „Rozbitku” idziemy dalej, obserwujemy świat oczyma osoby spoza tego kręgu, będącą jednak blisko tego całego towarzystwa. Narrator obserwuje ich moralną degrengoladę, zupełnie bez emocji opowiadając historie o tym jak uczy swego nowobogackiego pracodawcę poprawnie jeść ostrygi, jak kupuje prezenty z okazji tego cholernego Dnia Matki, bo jego przełożeni nie pamiętają o rodzicach, jak zbiera szkło potłuczone podczas wieczornej kłótni, wywabia plamy z krwi lub spermy z markowego, drogiego dywanu a plamy łez z poduszek.
I tu zróbmy ideowy zoom wsteczny, spójrzmy szerzej. Bo o innych wolnościach jest też mowa. Narrator był zniewolony fizycznie i psychicznie do siedemnastego roku życia, każdy dzień zorganizowany był pod dyktando sekty. Wydawać by się mogło, że wyzwolenie z sideł tak ortodoksyjnego kultu jak Wyznawcy, nie może wrzucić człowieka z deszczu pod rynnę. Narrator jest w końcu wolny, może robić co mu się żywnie podoba, ale przebywając poza sektą szuka znowu jakichś organizujących zasad. Świat, gdzie wszystko jest dopuszczalne i potencjalne, go mierzi. To nieskończenie relatywne miejsce, gdzie nie ma nieba, nie ma piekła a wszystko jest możliwe, daje mu wolność, ale wolność niechcianą od której ucieka. Mimo iż znany jest mu fakt, że był zaprogramowany przez całe życie, prawdziwa wolność przyprawia go o zgryzotę, bo nie ma nikogo kto poprowadzi go za rękę. Więc pozwala pomiatać sobą zarówno swoim pracodawcom jak i agentowi reklamowemu, który chce z niego zrobić nowego mesjasza, gwiazdę telewizji. Mesjasza, który ma poderwać i zniewolić (znowu) tłumy. Mesjasza sztucznego, zaprogramowanego, będącego przedmiotem w rękach show-businessu. Wszystko co ubiera jest starannie zaprojektowane na wywołanie efektu, każdy „fakt” z przeszłości sfabrykowany, każda zmarszczka napompowana botoksem, każdy tekst wcześniej przygotowany, każdy gest wyreżyserowany, każda minuta zaplanowana. Wszystko dla pieniędzy, dla ubrania słowa wolność w cudzysłów. Bo przecież także jego wyznawcy są „wolni” a nie wolni, zawsze łatwiej wpływać na wolność innych niż oprzeć się takiemu wpływowi. Ludzie chcą, aby im powiedzieć co robić, jak robić, jak żyć. Nie ma wtedy ryzyka, wygrywa się walkowerem i mamy złudzenie bezpieczeństwa.
A i to nie wszystko. Fertility, kobieta spotkana przez narratora, która odegra niebagatelną rolę w jego życiu, potrafi przewidywać przyszłość. Wie wszystko o wszystkim i wszystkich. Jej życie nie ma sensu, świat widziany jej oczami to deterministyczny konstrukt, gdzie nie istnieje wolna wola. Ta niemal metafizyczna zagrywka Palahniuka nie powinna być jednak odczytywana dosłownie, takie podejście do tematu to wkładanie kwiatka do kożucha. Świat według Fertility to zapisany na celuloidzie film, odtwarzany wciąż i wciąż na nowo. Jak wiadomo postacie filmowe nie są wolne, to tylko obrazki przesuwane na rolce. Przerwać tą udrękę może tylko wyciągnięcie taśmy lub wtyczki projektora. Nie bez powodu zarówno narrator jak i Fertility mają obsesję śmierci, Palahniuk zdaje się podpowiadać, że śmierć może dać nam ukojenie. Ale jest to bardziej droczenie się z czytelnikiem i kolejne szturchańce niż poważne sugestie, „Rozbitek” to przecież mocno przerysowana satyra.
Przeczytałem gdzieś, że autor „Rozbitka” to Paolo Coelho pokolenia X. Stwierdzenie kontrowersyjne, choć nie pozbawione cienia prawdy. Jedna czwarta książki (lekko licząc) to palahniukowe aforyzmy („Nieważne na czym się znasz, ważne kogo znasz”, „Jedyna różnica między samobójstwem a męczeństwem polega w istocie na stopniu zainteresowana mediów”, „Cały świat jest katastrofą, która czeka, żeby się przydarzyć”). Autor lekko przesadził z ich ilością, choć osobiście, w trakcie czytania, zacząłem tą manierę w końcu akceptować jako dobrodziejstwo inwentarza.
No dobra, zatem wolni od wolności jesteśmy już za życia, a wolni od „wolności” będziemy po śmierci. Czy to właśnie dlatego narrator znajduje się w pędzącej już tylko siłą inercji, metalowej puszcze zbliżającej się do wybrzeży Australii? Czy może chodzi o coś zupełnie innego? Nie powiem. Bardzo polecam za to lekturę „Rozbitka”, doktor Palahniuk jest właśnie w trakcie sekcji zwłok rozkładającego się społeczeństwa początku XXI wieku.
Recenzja przygotowana we współpracy z portalem Szortal - była też tam pierwotnie publikowana (http://szortal.com/node/11509).
Można też przeczytać ją na
http://plejbekpisze.blogspot.com/
"Wolność"
„Rozbitek” Chucka Palahniuka to jego druga opublikowana powieść, choć napisał ją jako trzecią. Autor, jeszcze przed „Fight Club”, stworzył „Niewidzialne potwory” – powieść,...
2017-02-09
Recenzja pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Nie ma pigułki
Nie znalazłem jeszcze książki, która siłą oddziaływania na psychikę i sugestywnością wizji, choćby w małym stopniu zbliżyła się do tej powieści. Właśnie przeczytałem ją po raz trzeci na przestrzeni dwudziestu lat - i znowu, chyba nawet bardziej niż poprzednio, rozorała mi umysł. Być może są osoby, które po dokładnym przeczytaniu tej powieści i zastanowieniu się o czym właściwie ona traktuje twierdzą, że „Rok 1984” nie przeraża. Ja śmiem twierdzić, że zwyczajnie kłamią albo zupełnie nic nie zrozumiały. Kazamaty Ministerstwa Miłości, w których Winston Smith przechodzi swą reedukację w trzecim rozdziale powieści, to groza w stanie czystym. Ale nie jest to uczucie grozy, odruchowo definiowane po usłyszeniu tego hasła. Jest to bowiem groza dla intelektu, zdrowego rozsądku, groza przed odebraniem człowieczeństwa i uczynieniem bezosobowym trybem w maszynie, groza przed likwidacją wszelkich przymiotów owo człowieczeństwo definiujących, przed odcięciem wszelkich podpór na których opieramy percepcję i interpretację rzeczywistości.
Winston Smith jest jak Neo z wiadomego filmu Wachowskich. Neo, który czuje coraz bardziej, że świat, w którym żyje nie może być naturalnym, zdroworozsądkowo ustalonym stanem rzeczy. Realia, w których przyszło żyć Winstonowi to świat całkowicie podporządkowany zasadom wdrożonym przez Partię, czyli bezosobowy, ale jednak zbudowany z ludzi twór, będący wynaturzeniem totalitarnych władz - komunistycznych bądź nazistowskich. Rządzi ona niepodzielnie jednym z trzech światowych mocarstw, Oceanią, na którą składają się obie Ameryki, Wyspy Brytyjskie, Australia i południowa połówka Afryki. Oceania uwikłana jest w ciągłą, celowo prowadzoną wojnę naprzemiennie z dwoma innymi supermocarstwami: Eurazją, będącą tak naprawdę Związkiem Radzieckim rozrośniętym do monstrualnych rozmiarów oraz Wschódazją, czyli Chinami Mao Tse-tunga, które połknęły Azję południową i wschodnią.
Winston Smith pracuje jako urzędnik, zajmujący się korygowaniem roczników statystycznych, dokumentów, gazet, filmów, zdjęć tak aby zapisana na nich przeszłość była cały czas zgodna z linią polityki Partii, prowadzonej przecież w teraźniejszości, czyli wiecznie zmiennej rzeczywistości. Dostrzega coraz wyraźniej absurd świata w jakim żyje, ciągłe kłamstwa, które ludzie przyjmują za prawdę, ścisłą kontrolę każdego fragmentu życia, odebranie wszystkich możliwości samodzielnego decydowania o samym sobie, terror polegający na tym, że trzeba się pilnować, aby nie okazać emocji, czyli ludzkiej twarzy. Szykany te nie dotyczą wszystkich mieszkańców Oceanii, osiemdziesiąt pięć procent obywateli to tzw. prole, czyli z powodu niskiej inteligencji i ograniczonego horyzontu myślowego nie stanowiący zagrożenia dla Partii. To te pozostałe piętnaście, czyli członkowie samej Partii, ludzie inteligentni, są przedmiotem jej zainteresowania. Bowiem największą przewiną jakiej może dopuścić się Winston Smith jest myślozbrodnia. Nie zabójstwo, nie seks, nie kradzież. Myślozbrodnia, czyli dopuszczenie takich myśli i snucie takich wniosków, które są niezgodne z oficjalnymi nakazami Partii.
Winston jednak nie może się powstrzymać, wewnętrzny bunt wobec zastanego porządku, emocje i miłość zaczynają targać nim coraz mocniej. Szuka uporczywie matrixowej czerwonej pigułki, chce wybić szybę, wyrwać kable, wyjść ze słoja, w którym więzi go wyższa siła. Realia opisane w „Roku 1984” okazują się jednak matrixem odwróconym, matrixem Moebiusa, który ma tylko jedną stronę. Pigułki nie istnieją, świat, w którym żyje Winston to jest faktycznie matrixowy zbiornik na ciało, ale (uwaga!) nic poza tym zbiornikiem nie istnieje! Nie ma jak wyjść, bo nie ma DO CZEGO się udać, nie można wejść w pustkę. Cały świat Winstona to świat jak najbardziej realny i świat jedyny, a poza nim istnieją tylko marzenia o lepszej rzeczywistości, systematycznie niszczone przez demiurga, czyli samą Partię.
Orwellowska Partia to pierwsza struktura trzymająca władzę w historii świata w pełni świadoma tego, co jest prawdziwym celem tejże władzy. Partia nie chce powiększać swojego Liebensraumu, nie interesuje jej dobrobyt kraju, żadne tam bajania Marksa czy Engelsa. Dążenie do zdobycia władzy poprzez nazistów czy komunistów, było błędnie motywowane. Władza nie ma służyć jako środek do celu jakim jest ojczyzna równych sobie i bogatych obywateli. To mrzonka pierwszej połowy XX wieku i rodzących się wtedy totalitaryzmów. Okazuje się, że dobre chęci, dopóki pozostają w świecie idei i mrugają na ścianach jaskini są czymś z wszech miar pożądanym. Ale jak tylko podprowadzimy je Platonowi, gdy odwróci wzrok, okazują się piekielną kostką brukową - ludzie nie potrafią się ich trzymać w świecie realnym.
Władza jest celem sama w sobie. Można ją trzymać terrorem, tak jak trzymała średniowieczna inkwizycja, Stalin czy Hitler. Ale prawdziwa władza to nie tylko uzyskanie posłuszeństwa, to również ciągłe upokorzenie podwładnego, zadanie mu cierpienia i zmuszenie do lizania ręki trzymającej bat. Jest to oczywiście prawdziwy horror, zniewolenie i bieda, ale metoda ta pozostawia jedną, jedyną rzecz wolną. Ludzki mózg, ten ostatni kilkucentymetrowy obiekt, który jest indywidualną ludzką własnością, niedostępną władzy. To przez tę jedną, ostatnią instancję wolności, dziejowe wahadło trwa w swoim cyklicznym ruchu. Wahadło ścięło Hitlera, ścięło Stalina, w końcu zahaczy tez o północnokoreański skansen, chyba, że tylko Kim Dzong Un i jego najbliższa świta to jedyni nie-prole w całym kraju. Ideologia Partii ma jednak sposób na zatrzymanie wahadła, to właśnie ta metoda, której podatne jednostki ulegają na co dzień a oporne w podziemiach Ministerstwa Miłości, jest grozą największą, ostateczną. Dwójmyślenie.
Partia anulowała niezmienność przeszłości, która stała się palimpsestem, przepisywanym wciąż i wciąż na nowo. Istnieje rozciągnięta na nim wiecznie zmienna teraźniejszość, ciągle modyfikowana przez ludzi pokroju Winstona lub propagandę z Wielkim Bratem na sztandarach. Jeśli nagle Partia stwierdzi, że toczy wojnę z Wschódazją (pomimo, że toczyła jeszcze wczoraj z Eurazją) to po prostu staje się to powszechnie przyjętą wersją rzeczywistości. Nie tylko zmienia się suchy zapis w dokumentach, zmieniają się też zapisy w ludzkich umysłach i podobnie jak w „Aegypcie” Crowleya dzieje się tak, że mamy zupełnie nową rzeczywistość, a o starej zapominamy. Jeśli nie – popełniamy myślozbrodnię. Dwójmyślenie polega na umiejętności świadomej akceptacji tego, że przeszłość się zmieniła przy jednoczesnym nieświadomym wyparciu tego faktu w kolejnym kroku. Szczęśliwy ten, kto posiadł tę zdolność, oporny trafia w ręce Partii, która w przeciwieństwie do poprzednich totalitaryzmów nie wypala herezji publicznie, nie zabija myślozbrodniarzy. Ona ich leczy – cierpieniem, bólem, butem miażdżącym twarz, ostatecznie wizytą w pokoju 101. I nie ma takiej siły, która pozwoliłaby umysłowi pozostać nadal ostatnim wolnym od kajdanów elementem.
Obywatele Oceanii przestają być ludźmi, są tylko śrubkami, trybami, elementami kolektywu jakim jest Partia. Puste, wyczerpane bateryjki, ładowane co chwila Dżinem Zwycięstwa, Dwoma Minutami Nienawiści, przemówieniami Wielkiego Brata. A Partia idzie dalej, bo nie tylko przeszłość można zmienić. Mózg jest miejscem, gdzie znajduje się cała ludzka maszyna interpretacyjna, cały nasz świat. Skoro Partia ma nad nim niepodzielną władzę, może sprawić, że niebo będzie czerwone, ludzie zaczną lewitować, a Wielki Brat będzie na zawsze przytulał wątpiących do swej kochającej piersi. I to dlatego Winston pozostanie na zawsze w swoim słoju, jako element zbiorowego solipsyzmu. A nawet czegoś o wiele bardziej przerażającego - jest to solipsyzm na jawie bez możliwości wybudzenia się, kreowany na bieżąco przez okrutnego demiurga, który nie przewidział żadnych czerwonych pigułek. Świat Partii to rzeczywistość strachu, bólu, upodlenia, kaźni, braku miłości, przyjaźni, indywidualności, wolności i człowieczeństwa. Świat władzy.
I właśnie ta niemoc stanowi największą grozę w powieści Orwella. A całość przedstawiona jest tak dosadnie, z taką sugestywnością i dbałością o szczegóły, że dosłownie zapiera dech. Jest to jedna z książek, które według mnie każdy powinien przeczytać.
Recenzja pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Nie ma pigułki
Nie znalazłem jeszcze książki, która siłą oddziaływania na psychikę i sugestywnością wizji, choćby w małym stopniu zbliżyła się do tej powieści. Właśnie przeczytałem ją po raz trzeci na przestrzeni dwudziestu lat - i znowu, chyba nawet bardziej niż poprzednio, rozorała mi umysł. Być może są osoby, które...
2017-02-06
Recenzja pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Człowiek jako bariera ostateczna
Stanisław Lem w przedmowie do "Doskonałej próżni" stwierdził, że „pisanie powieści to utrata swobód twórczych”. Było to w okresie, gdy był przede wszystkim eseistą a dopiero potem powieściopisarzem. Ale mimo takiej zmiany kursu, Stanisław Lem wydał w latach osiemdziesiątych XX wieku swoje trzy ostatnie powieści. "Wizja lokalna" i "Pokój na Ziemi" to pożegnanie z Ijonem Tichym w wielkim stylu. A ostatnia rzecz - "Fiasko", czyli ostatnie spotkanie z Pirxem, to arcydzieło. Tak oto Lem, odchodzący od beletrystyki, spuentował ten właśnie obszar swojej twórczości – powieścią genialną.
To, że na Ziemi rozwinęło się rozumne życie jest wygraną na loterii. Skoro jednak graczy (planet) jest niezliczona ilość, to ktoś wygrać musiał i nie ma tutaj mowy o jakimś niebywałym szczęściu, dzięki któremu zaistnieliśmy. Zatem porozumienie z innymi takimi szczęściarzami, którzy trzymają w ręku zwycięski kupon, powinno być kwestią czasu. "Fiasko" jest powieścią o takim właśnie kontakcie a właściwie o próbie jego podjęcia. Stanisław Lem daje się poznać jako wielki pesymista w tej kwestii, rozwiewa wszelkie nadzieje. Powieść ta jest ostatecznym postawieniem kropki nad i oraz gorzkim podsumowaniem tego nurtu jego twórczości. Nawiązanie kontaktu zakończonego sukcesem (jeśli sukcesem możemy nazwać wymianę informacji pomiędzy kosmicznymi cywilizacjami) jest bliskie zeru, jeśli nie równe. I to z wielu powodów.
"Las Birnam" było jednym z opowiadań, które Lem napisał i wrzucił do szuflady. Po latach, gdy kształtowała się idea "Fiaska", Lem otworzył szufladę i tekst ten został pierwszym, najdłuższym rozdziałem powieści. Pilot Angus Parvis/Komandor Pirx/Mark Tempe (większość z Was zapewne wie o co chodzi - a jeśli nie to uznajmy, że od teraz głównego bohatera Fiaska nazywał będę pilotem, odsyłając jednocześnie do powieści) został wybrany z racji swojego doświadczenia i odwagi na członka „Eurydyki” - gigantycznego statku kosmicznego, poruszającego się z prędkością przyświetlną dzięki odkryciom nowej gałęzi fizyki. „Eurydyka” zbliża się do układu słonecznego, w którym na jednej z planet o nazwie Kwinta, naukowcy z Ziemi spodziewają się spotkać rozumne życie. Wyprawa jest pokojowa, głównym celem jest nawiązanie kontaktu z obcą cywilizacją. W końcu są, wbrew wszelkim przeciwnościom czasu, przestrzeni i fizyki. Kwinta wisi na niebie, można zaczynać. I co?
Pisanie recenzji "Fiaska" to przedsięwzięcie karkołomne, bo cokolwiek bym nie napisał - już było. Wiadomo, że Lem był sceptycznie nastawiony do powszechnego przekonania, że taki kontakt jest możliwy i negował tę możliwość na kilku poziomach. W pierwszej kolejności problem sprawiają niewyobrażalne odległości, które nie tylko uniemożliwiają podróże w miejsca gdzie być może istnieć inna cywilizacja, ale również negują najzwyklejszą komunikację. Co nam po sygnale sugerującym inteligentnego nadawcę, wysłanym z odległości dziesięciu tysięcy lat świetlnych, poza świadomością, że być może jest tam ktoś z kim można porozmawiać? Po drugie, Lem nawiązuje do paradoksu Fermiego, który wskazuje na sprzeczność pomiędzy faktem istnienia bilionów gwiazd we wszechświecie, pociągającym za sobą wysokie prawdopodobieństwo zaistnienia życia a brakiem jakichkolwiek sygnałów z kosmosu, świadczących o tym, że takie życie istnieje. Według Lema, każda cywilizacja w trakcie swego rozwoju ma niebywale krótki odcinek czasu, nazywany w powieści „oknem kontaktu”, w którym może w ogóle się komunikować. Przed oknem nie ma technicznych możliwości, po oknie kwestia kontaktu jest absolutnie nieważna dla cywilizacji, którą ciężko już nazwać cywilizacją w naszym rozumieniu tego słowa.
Ale nic to. „Eurydyka” wykorzystując wspomnianą rewolucyjną technologię, odbyła podróż do Kwinty i zastała ją, według opinii naukowców, w okresie owego „okna”. Udało się trafić piątkę w toto-lotka, teraz skoro jesteśmy tak blisko nie możemy się cofnąć, trzeba trafić szóstkę. Musimy zagadać, zbadać, pobrać próbki a przede wszystkim nawiązać udany kontakt. Jak w ogóle powinniśmy zdefiniować pojęcie „udanego kontaktu”? Jest to taka wymiana informacji pomiędzy nadawcą a odbiorcą, która odbywa się w taki sposób i za pomocą takich środków, że finalny przekaz znaczy dla odbiorcy dokładnie to samo co dla nadawcy i dodatkowo jest zgodny z intencją nadawcy. Aby jednak tego dokonać, musimy najpierw zaplanować jak to zrobić, wymodelować sobie Kwintan, ubrać ich w jakieś cechy, opierając się przede wszystkim na racjonalnej, naukowej metodzie. I tutaj pojawia się największa przeszkoda w drodze do kontaktu - sam człowiek.
Człowiek jest ewenementem w świecie przyrody rządzonym darwinowskimi prawami. Gatunek nasz, jako jedyny samoświadomy na Ziemi, wykształcił kulturę, która według Lema, jest jednym z kolejnych sposobów adaptacji ewolucyjnej. W eseju "Kultura jako błąd" ze zbioru "Doskonała próżnia" Lem pisze, że kultura, powstała w toku ewolucji ludzkiego gatunku, to sposób na radzenie sobie z zauważanym kątem oka bezsensem naszej egzystencji. Przez milenia, człowiek budował religie, tworzył tabu, sacrum i profanum, stawiał totemy, widział twarze w chmurach, działał nieracjonalnie, emocjonalnie, grzebał współplemieńców z honorami - wszystko po to, aby wyciszyć ten brzęczący gdzieś koło ucha głos, mówiący, że nie jesteśmy niczym więcej niż piasek na pustyni, że nie znaczymy nic. Całkowity przypadek rządzący światem i nasza w nim nieistotność, nasz egzystencjalny niepokój, cierpienia ciała i duszy spowodowane ich ułomnością, jako niewyobrażalny i nieakceptowalny dla nas fakt, ubieramy dzięki kulturze w jakąś wyższą konieczność. Kultura, rozwijająca się w cywilizacji od zarania dziejów, powoduje, że trudno mówić w przypadku ludzkiego poznania o całkowitej obiektywności i racjonalności. Więc to jak bohaterowie "Fiaska" poznają, czego oczekują od poznania, co w efekcie widzą i jakie wyciągają wnioski jest pochodną tego co odziedziczyli przez tysiące lat rozwoju ludzkiego gatunku. Całe modelowanie pierwszego kontaktu jest wykonane na ludzką modłę, inne jest przecież niemożliwe. Kwintanie otrzymują od ludzi tak wiele cech, które charakteryzują społeczeństwa na Ziemi, że praktycznie rzecz biorąc, naukowcy z "Fiaska" oczekują spotkania „ludzi”. A oczekiwanie to jest zupełnie bezpodstawne, nie ma takiej możliwości aby kultura Kwintan dzieliła z kulturą Ziemian choćby skrawek wspólnego mianownika.
Na pokładzie „Hermesa”, który opuścił wraz z wybraną częścią załogi „Eurydykę” i leci w kierunku Kwinty, znajduje się ktoś (coś?) wyrwany z objęć tych kulturowych naleciałości. GOD, superkomputer pokładowy, potrafiący rozumować w sposób niezależny od irracjonalności i emocji, matematycznie uzasadniający wszelkie decyzje. Jest to w prostej linii realizacja tezy docenta W. Kloppera, autora wspomnianej już fikcyjnej książki "Kultura jako błąd", imitacja człowieka wyzbyta ludzkich cech, tryumf techniki nad kulturą. Pomaga on załodze w podejmowaniu decyzji, jednak nie są to decyzje ludzkie. A to przecież ludzie mieli się kontaktować, jaki byłby sens pierwszego kontaktu, gdyby doszło do niego za pośrednictwem maszyny? Krzywe spojrzenie Lema na GODa jest ostateczną negacją tez Kloppera. Superkomputer, jako byt pozbawiony co prawda „błędu kultury”, może i spełnia warunek bezwzględnej racjonalności działań, ale jego intencje nie są ludzkie.
We "Fiasku" to ludzie są przybyszami z kosmosu. Kosmitami, którzy tak zakodowali sobie konieczność nawiązania jakiegoś porozumienia, że robią to wręcz siłą. Przywożą na Kwintę nie tylko swoją odmienność cywilizacyjną ale i pychę, dumę, ograniczone spojrzenie i tendencję do rozwiązywania wszystkiego na drodze konfliktu. Zwyczajnie nie wiedzą jak nawiązać kontakt - popełniają wszystkie błędy, które popełniają na Ziemi. Ostateczną przeszkodą w procesie poznania obcej cywilizacji okazuje się samo człowieczeństwo.
Stanisław Lem nie deprecjonuje jednak samej idei dążenia do kontaktu. Zdaje się mówić, że jedyne pytania jakie warto stawiać, przy jednoczesnej pełnej świadomości, że nigdy odpowiedzi nie uzyskamy, to pytania ostateczne. Odpowiedzi ostateczne nie istnieją, są za to ich protezy zanurzone w religii, mistycyzmie i filozofii. Wszechświat to labirynt rozrastający się w nieskończoność podczas procesu jego eksploracji, niemożliwe jest jego całkowite poznanie. Jednak zarzucenie poszukiwań byłoby sprzeczne z ludzką naturą, tacy po prostu jesteśmy.
Napiszę to jeszcze raz, "Fiasko" to powieść genialna. Ostatnia, książka z zaplanowanej przeze mnie drugiej w życiu podróży przez beletrystykę Lema. Za lat kilka wrócę, bo nie wyobrażam sobie innej sytuacji.
Recenzja pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Człowiek jako bariera ostateczna
Stanisław Lem w przedmowie do "Doskonałej próżni" stwierdził, że „pisanie powieści to utrata swobód twórczych”. Było to w okresie, gdy był przede wszystkim eseistą a dopiero potem powieściopisarzem. Ale mimo takiej zmiany kursu, Stanisław Lem wydał w latach osiemdziesiątych XX wieku...
2017-01-08
Opinia pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Ciężko napisać cokolwiek o książce, o której pisano przez lata na całym świecie i której przesłanie jest jasne jak słońce. "Folwark Zwierzęcy" przeczytałem właśnie po raz chyba szósty czy siódmy i mimo iż znam na pamięć, to nie mogę się powstrzymać przed czytaniem tego co kilka lat (z "1984" mam zresztą tak samo).
Do powszechnego obrazu Folwarku, jako ostrej krytyki wszelkiego rodzaju totalitaryzmów, należy dodać kilka uwag:
- pomimo uniwersalnego wydźwięku i przesłania powieści, należy wiedzieć, że chodzi przede wszystkim o krytykę Związku Radzieckiego. Orwell nie mógł zrozumieć dlaczego władze Wielkiej Brytanii i wszelkie wydawnictwa unikają jak ognia jakiejkolwiek krytyki Stalina i jego dworu. Można pisać paszkwile na Churchilla, kpić i krytykować angielski parlament, ale czerwonego sojusznika ze wschodu już nie.
- Orwell był lewicowcem i socjalistą. Nie przeszkadzało mu to w byciu jednocześnie zagorzałym antykomunistą. Wedle autora, alternatywą dla sowieckiego totalitaryzmu wcale nie miał być amerykański imperializm. Największą zbrodnią, jaką popełnili sowieci, była bowiem zdrada ideałów Rewolucji Październikowej i podtarcie sobie tyłka Marksem. Gdyby nie to, mogłoby być całkiem nieźle.
- Orwell uważał, że wystarczy chwilowy brak czujności społeczeństwa po rewolucji aby dać się omamić przez jej przywódców. Ogólna świadomość i wewnętrzne mechanizmy kontroli socjalistycznego społeczeństwa są niezbędne, aby taki kolektyw miał w ogóle sens i pełnił swoją rolę. Tylko czy jest w historii jakikolwiek przykład na takie samoświadome i światłe społeczeństwo?
Już niedługo siądę po raz któryś tam do "1984". Te dwa utwory Orwella to coś co każdy znać powinien, nieważne czy w ogóle lubi czytać. "Folwark Zwierzęcy" to prosta w swej formie i stylu lektura na dwie godziny. To co jednak kryje się za tą prostotą to gigantyczne, intelektualne przestrzenie – i co najważniejsze, cały czas aktualne.
Opinia pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Ciężko napisać cokolwiek o książce, o której pisano przez lata na całym świecie i której przesłanie jest jasne jak słońce. "Folwark Zwierzęcy" przeczytałem właśnie po raz chyba szósty czy siódmy i mimo iż znam na pamięć, to nie mogę się powstrzymać przed czytaniem tego co kilka lat (z "1984" mam zresztą tak samo).
Do...
2016-12-05
Recenzja zamieszczona pierwotnie na http://szortal.com/node/11181
oraz
http://plejbekpisze.blogspot.com
W poszukiwaniu sensu i znaczenia
„Dom z liści” powstawał długo. Mark Z. Danielewski przygotowywał swój debiut przez dziesięć lat, poświęcając mu mnóstwo czasu i tworząc wokół procesu jego pisania nimb tajemnicy. Ryzykował sporo jako debiutant, poszedł bezkompromisowo, po bandzie. „Dom z liści” polaryzuje opinię czytelniczą, książka ta, w opiniach odbiorców, jest zazwyczaj absolutnym literackim novum, kakofonią znaczeń ciągnącą czytelnika na manowce interpretacyjne, objawieniem nie tylko w dziedzinie literatury ale i w sztuce w ogóle, nieudanym mariażem weird fiction z literaturą ergodyczną, kultem od pierwszej strony i oczywiście przerostem formy nad treścią. A sam Danielewski to jednocześnie geniusz, tytan intelektu, Lynch i Picasso literatury w jednym oraz oszust, hochsztapler, popkulturowy troll serwujący intelektualną pustkę pod przykrywką niby wyszukanej, a tak naprawdę tylko szokującej formy.
Wydawnictwo MAG od długiego już czasu zapowiadało „Dom z liści”. Skomplikowana forma, konstrukcja nietolerująca żadnych odstępstw od oryginału w procesie przekładu i trudy realizacyjne, wynikające z konieczności trzymania się tego rygoru, regularnie przesuwały premierę. W końcu jest. Przeczytałem. I mimo iż nie znajduję w tej książce arcydzieła totalnego, to oceniam ją bardzo wysoko. Cieszę się bardzo, że taka powieść w Polsce wyszła i mam nadzieję na więcej Danielewskiego w przyszłości.
Fabuła
Will Navidson, słynny fotoreporter, który zjeździł pół świata, chce naprawić swój rozpadający się związek. W tym celu kupuje posiadłość w Wirginii i przeprowadza się do niej wraz ze swoją partnerką Karen i dziećmi. Zaraz po przeprowadzce montuje w każdym pomieszczeniu kamery, chcąc dzięki temu zarejestrować proces uzdrawiania swoich relacji z Karen. Ostatecznie powstaje nowe „Blair Witch Project”. Pewnego dnia rodzina jedzie na wycieczkę, a po powrocie znajduje w domu nowe pomieszczenie, do którego wejście jakimś cudownym zrządzeniem losu pojawiło się w salonie, chociaż przed wyjazdem go nie było. Kamery oczywiście niczego nie zarejestrowały. Pomieszczenie to okazuje się być tunelem, który dosłownie rozrasta się w trakcie jego eksploracji, pojawiają się jego kolejne odnogi, gigantyczne sale, kilometrowe schody a wokół panuje absolutna cisza, absolutna ciemność i stała, bliska zeru temperatura. Słowem – byłaby to idealna deprywacja sensoryczna, gdyby nie była przerywana z rzadka pomrukiem jakiejś bliżej nieokreślonej bestii.
Jakby tego było mało, gdyby wyjść z salonu i sprawdzić co jest po drugiej stronie ściany, w której pojawiło się wejście, okazuje się, że tam nic się nie zmieniło – eksplorując tunel wchodzimy w pustkę. Navidson wszystko to filmuje, organizuje wyprawy do labiryntu, robi pomiary, analizuje. Powstały tym sposobem film pod tytułem „Relacja Navidsona” trafia do kin, zdobywa uznanie, powstają naukowe opracowania na jego temat, filozoficzne eseje, wywiady z Navidsonami i uczestnikami eksploracji.
Opowieść o zdarzeniach w domu Navidsonów została spisana w postaci notatek na luźnych kartkach i zeszytach – a nawet serwetkach! – przez pewnego dziwnego, niewidomego samotnika o nazwisku Zampano. Zampano opisał historię tworzenia „Relacji Navidsona”, przeanalizował każdy kadr, przygotował mnóstwo wycinków artykułów i analiz. Część z nich w trakcie zamazał, zniszczył, porozrzucał po mieszkaniu. Zampano umiera w swoim zagraconym, zatęchłym pokoju, do którego trafia przypadkowo Johnny Wagabunda wraz z kolegą. Johnny zagłębia się w zapiski Zampano i zaczyna stopniowo tracić kontakt z rzeczywistością. Filmu opisywanego przez Zampano nigdzie nie ma, nikt o nim nie słyszał, ale jednocześnie trudno całkowicie zanegować tak szczegółową i dopracowaną zawartość notatek. Wprost nie można się od niej uwolnić. Johnny zaczyna cierpieć na halucynacje, prześladują go potworne wizje rejestrowane gdzieś kątem oka, obezwładniający strach przed nienazwanym zagrożeniem i bezsenność.
Struktura
Książka, którą trzymamy w rękach to właśnie zebrane przez Johnny’ego Wagabundę zapiski Zampano, jego szczegółowa analiza „Relacji Navidsona” wraz z bogatym komentarzem opartym o naukowe opracowania. Wagabunda systematyzuje chaos pozostawiony przez Zampano, (na ile pozwala mu jego pogarszająca się ciągle kondycja psychiczna ), odzyskuje niektóre zamazane przez Zampano fragmenty, wzbogaca o własne przypisy. Finalnie otrzymujemy relacje zdarzeń w domu Navidsonów, przeplatane komentarzami Zampano, analizy biografii Navidsonów i całe wypracowania na temat historii tej rodziny oraz próby naukowego wyjaśniania zdarzeń w ich domu. Pomiędzy tym wszystkim przewija się wątek paranoi Wagabundy, z którego budujemy z kolei jego biografię i poznajemy psychikę. Dodatkowo Wagabunda dołączył do tego wszystkiego listy, które otrzymywał przez całe swe nastoletnie życie od chorej psychicznie matki zamkniętej w szpitalu psychiatrycznym. Ten epistolograficzny wątek rzuca kolejne światło na konstrukt Danielewskiego. „Dom z liści” strukturalnie przywodzi na myśl chwyty znane z „Miasta Szaleńców i Świętych” Jeffa Vandermeera, tyle że rozbudowane do karykaturalnych rozmiarów.
Forma
Trudno napisać cokolwiek o formie, nie spłycając tematu. Tego trzeba doświadczyć samemu. Zmieniająca się co chwilę czcionka, położona czasem do góry nogami, zmniejszająca się lub zwiększająca w zależności od sytuacji, fragmenty tekstu zapisane w lustrzanym odbiciu, czytane wspak, w odwrotnej kolejności stron. Są strony z jedną linijką, strony z tekstem w kształcie kwadratu, całe przekreślone akapity (co znamienne – wszystkie dotyczą opracowań na temat mitu o Minotaurze), ciągi stron imitujące tekstem kolejne klatki zdjęciowe, z wisienką na torcie – szeregiem stron w których tekst obrazuje rozbryzg krwi i mózgu na ścianie po postrzale w głowę. Jest cały rozdział opisujący eksplorację tunelu w domu Navidsonów, w którym układ tekstu imituje podróż bohatera przez pomieszczenia podziemi. Gigantyczna liczba rozbudowanych przypisów, które mają swoje własne przypisy, często wiodące na manowce (albo tak nam się tylko wydaje), zamazane fragmenty tekstu, zakodowane treści.
Sama fabuła jednak, prowadzona na dwóch poziomach (wydarzenia w domu Navidsonów oraz erozja zdrowia psychicznego Wagabundy, którą śledzimy z jego przypisów do opracowań Zampano), nie ma mocno zaburzonej ciągłości fabularnej. Wydarzenia konsekwentnie posuwane są naprzód, a częstotliwość dygresji i wstecznych spojrzeń nie przekracza mocno tego, do czego przyzwyczaja nas większość książek. Kontrowersje i problemy rodzi coś innego.
Interpretacja
Oczywiście nie będzie tu mojej interpretacji. Nie napiszę też nic o żadnych tropach, podpowiedziach ukrytych tu i ówdzie, ani o tym o co tak naprawdę chodzi w powieści. I nie tylko by uniknąć spojlerowania, ale również dlatego, że tej powieści nie da się ująć w łatwe interpretacyjne schematy bez wypaczenia idei autora. Bo wszystko to co napisałem powyżej o fabule, strukturze i formie „Domu z liści” to tylko czubek góry lodowej – pod powierzchnię wody każdy musi zajrzeć samodzielnie.
Każde medium kultury, które niesie jakieś treści ujęte w fabułę (literatura, film, serial , komiks) podlega interpretacjom odbiorcy. Większość takich produktów interpretuje się łatwo, jednoznacznie i w zgodzie z zamierzeniem autora. Autor mówi prosto, przejrzyście i nie kryje nigdzie pułapek. Inne produkty kultury nie poddają się już odbiorcy tak łatwo. Drugie dna, brak linearnej fabuły, eksperymenty z formą powodują rozbieżne opinie na temat tego co autor chciał przekazać, po co chciał to przekazać i co znaczą poszczególne zabiegi twórcy i czy w ogóle coś znaczą. Takie są filmy Davida Lyncha, Charliego Kaufmana, Richarda Kelly’ego, w tym kierunku idzie Christopher Nolan, Alejandro Inarritu czy Darren Aronofsky. Tak w Polsce pisze Dukaj a na świecie chociażby M. John Harrison, Hal Duncan, Christopher Priest czy Gene Wolfe (że ograniczę się tylko do obszaru fantastyki). Takie produkty fabularne polaryzują odbiorców, tworzą między nimi barykady, prowokują skrajne opinie. Są odbiorcy, którzy zamykają się na książki i filmy, w których podejmowana jest z nimi nierówna gra, w których autor nie daje kompletu kluczy do wszystkich drzwi w swojej budowli. Inni wręcz przeciwnie, drążą nawet tam, gdzie wszystko wskazuje na to, że twórca sobie z nimi pogrywa.
Jest jednak jedno podstawowe założenie, którego istoty nigdy dotąd nie podważałem. Oglądając film lub czytając książkę musimy zawsze uważać za prawdziwą pewną tezę. Autor ma jedno, niezmienne rozwiązanie interpretacyjne, które być może ewoluowało w trakcie procesu tworzenia, ale w momencie oddania produktu do powszechnego użytku jest ono w pełni ukształtowane, nawet jeśli nikomu jeszcze do tego rozwiązania nie udało się dotrzeć. I tu pojawia się Mark Z. Danielewski, który jak nikt przedtem poddał w wątpliwość powyższą zasadę. Wiadomo, że nie mogę być pewien tego, jaka jest prawda, nie rozmawiałem z Danielewskim. Jeśli to założenie jest spełnione, oznacza to, że autor „Domu z liści” jest geniuszem totalnym. Jeśli nie jest – oznacza to, że mamy do czynienia z totalnym hochsztaplerem i bogiem trolli.
Kilka uwag
Środki, zastosowane przez Danielewskiego, wytrącają z ręki czytelnika wszelki oręż, z którym wybierał się do tej pory na interpretacyjne eskapady.
Po pierwsze:
Co jest fikcją a co realnym światem na kartach powieści? W literaturze grozy („Dom z liści” najlepiej wpasowuje się chyba w gatunek weird fiction) zjawiska nadnaturalne uznajemy za prawdziwe. Więc zdarzenia z „Relacji Navidsona” powinniśmy za takowe przyjąć. Nie zapominajmy jednak, że Johnny Wagabunda nie może nigdzie znaleźć nawet wzmianki o domu Navidsonów i filmowej relacji z wydarzeń, które miały tam miejsce, poza chaotycznymi notatkami niewidomego (!) Zampano. Sam Wagabunda zresztą, z powodu gwałtownie postępującej choroby psychicznej, wywołanej obcowaniem ze spuścizną ślepca, staje się narratorem jeszcze mniej wiarygodnym niż ci wykreowani przez Wolfe’a czy Priesta. Czy zatem Zampano istniał naprawdę? A idąc dalej, do kolejnej szkatułki – wchodzimy do umysłu szalonej matki Johnny’ego i zestawiając to z ostatnimi zapiskami Wagabundy, możemy dojść jeszcze do innej, wprost zatrważającej konkluzji. A to przecież nie ostatnia szkatułka – my jako czytelnicy jesteśmy jeszcze wyżej, trzymamy w ręku całe fikcyjne uniwersum Danielewskiego, które (nikt przecież chyba nie zaprzeczy?) jest fikcją literacką.
Po drugie:
Struktura książki to bezpardonowy atak na czytelnicze przyzwyczajenia. Jest to szum nadmiaru informacji, podsycanie niepokoju poznawczego poprzez odebranie możliwości logicznej interpretacji. Labirynt wyrosły w domu Navidsonów to najdziwniejsza, najbardziej odporna na racjonalne wyjaśnienia rzecz, z jaką spotkałem się w literaturze. Czas upadku monety, sygnalizowany brzękiem uderzenia o posadzkę, sugeruje, że głębokość pewnej sali w labiryncie jest większa niż średnica Ziemi, a próbki materiału zebrane ze ścian wskazują na to, że labirynt jest starszy niż Układ Słoneczny. To przecież NIEMOŻLIWE. Igra z nami fizyka czy nasz własny umysł? Niemożliwe nie jest niczym szczególnym, dopóki pozostaje w sferze intelektualnych szarad i w grach pojęciowych. Jeśli natomiast zdarza się w materialnej rzeczywistości, umysł i ciało gwałtownie się buntują.
Po trzecie:
W centrum opowieści jest film. Dodatkowo forma zapisu, jaką przyjął Zampano, powoduje, że to czego doświadczamy przypomina bardziej seans kinowy niż lekturę książki. W wyniku tego subiektywizacja narracji osiąga u Danielewskiego wprost nieograniczone rozmiary, znikąd stabilnego oparcia. I tak jest do samego końca, „Dom z liści” to film o filmie, swoja własna ekranizacja. Wiem skądinąd, że Mark Z. Danielewski kilkukrotnie odrzucił już propozycje przeniesienia swojej książki na ekran filmowy. I raczej nigdy jej nie przyjmie, dla książki i dla autora byłaby to spektakularna porażka i zanegowanie wszystkiego co chciał osiągnąć poprzez swoją powieść.
Po czwarte:
Sama książka, w ostatecznym rozrachunku, okazuje się metaforą labiryntu. Labirynt w domu Navidsonów odcina zmysły, zabiera im bodźce. Mózg człowieka zaczyna w takiej sytuacji produkować własne abstrakcyjne pojęcia, tworzy sensy i zawzięcie je interpretuje, brak zewnętrznych impulsów i uwięzienie we własnym wewnętrznym świecie paraliżuje grozą. Czytelnik jest Navidsonem, który doświadcza nienazwanej trwogi bezpośrednio, ale jest również jak Zampano i Wagabunda w swoim uporczywym dążeniu do usystematyzowania własnych doświadczeń. Kołdra jest ciągle za krótka, interpretacje jednostkowe kłócą się między sobą a całościowa jest nieuchwytna i zbudowana na niestabilnym podłożu. Dlaczego ludzie zmagają się z pytaniami bez odpowiedzi? Dlatego, że zapowiadają one poprzez samą swoją definicję, że odpowiedź istnieje. Odpowiedź, czyli potwierdzenie, że otaczający nas świat nie wymyka się nam, że utrzymuje swoje elementy w naszym zbiorze pojęciowym i możemy dopasować go do samych siebie, naszego wewnętrznego uniwersum umysłu. Czujemy się wtedy bezpieczni.
Żadna książka spośród tych, które przeczytałem, nie stawia tylu pytań po zakończeniu lektury i jednocześnie żadna nie ma tak dużego odsetka pytań z kilkoma jednocześnie funkcjonującymi odpowiedziami (czyli tak naprawdę – bez odpowiedzi). Dlaczego wyraz dom pisany jest w książce zawsze niebieską czcionką? Dlaczego wszystkie fragmenty o Minotaurze są czerwone i pieczołowicie wymazane z notatek Zampano? Co prześladuje Wagabundę? Co jest realne? Dlaczego tylko ludzie (a dokładniej mężczyźni) wchodzą do labiryntu? Dlaczego zwierzęta wchodząc do labiryntu pojawiają się automatycznie z drugiej strony muru, jakby nie dla nich był ten fenomen? Jakie znaczenie ma zdjęcie umierającej z głodu sudańskiej dziewczynki z czyhającym sępem w tle, które przyniosło Navidsonowi uznanie i sławę? Co czyta Navidson w swej ostatniej eksploracji i dlaczego akurat to? O co, do diabła, chodzi z matką Wagabundy i drzewem Ygddrasil? Dlaczego pytań ciągle przybywa i nie sposób uwolnić się od prób odpowiedzi na nie?
Po piąte:
Czytanie „Domu z liści” to obcowanie z fragmentami większej całości, ukrytej przed odbiorcą. Pajęczyna powiązań i odniesień działa tak jak kurtyna za którą ukrywała się nienazwana groza, którą malował Pickman z opowiadania Lovecrafta. Czytelnik jest takim właśnie Pickmanem, dotykającym cały czas elementów tego, czego nie może objąć w całości rozumem, grozy, która jest tym bardziej przerażająca im mniej zdefiniowana. Może jest tak, że każdy o ile się postara jest w stanie kurtynę zerwać – tylko czy jest gotowy aby być Pickmanem naprawdę? Bo jak pisał Johnny: ”Po przeczytaniu tej książki nic się nie wydarzy. Dopiero po czasie, po latach zauważysz drobne zmiany w otaczającej Cię rzeczywistości, w Tobie i uświadomisz sobie, że są one obok ciebie od zawsze. Korytarze będą coraz dłuższe, cisza coraz bardziej przejmująca, cienie o wiele głębsze. Zakochasz się w ciemności, będziesz bał się odwrócić wzrok i zasnąć.”
Po szóste i ostatnie:
"Dom z liści" to zaawansowany test naszej percepcji. Problematyka utworu krąży wokół zagadnień interpretacji rzeczywistości, niewidomy Zampano pisze głównie o naszym postrzeganiu, o widzeniu. Co widzimy, jak widzimy, dlaczego to, a nie coś innego, dlaczego nie widzimy i czego nie widzimy. Dywaguje o pojęciach przestrzeni, o tym, że wszystko co obserwujemy może być tylko echem naszej obecności odbitej o nieskończoną pustkę jaką tak naprawdę przestrzeń jest, powidokiem niepoznawalnego uniwersum. Ujawnia się tu kolejna postać książki. Książka to wszechświat, stworzony przez demiurga–Danielewskiego. I nieważne już czy to demiurg–wariat, demiurg–nadczłowiek czy demiurg–kanciarz. Mamy tylko naszą zawodną percepcję jako klucz do jego poznania, które nie jest możliwe w żadnym z trzech powyższych przypadków.
„Dom z liści” to coś w rodzaju literackiego doświadczenia granicznego. Jest to powieść formalnie trudna, męcząca, wkurzająca, szarpiąca nerwy czytelnika, nieprzystępna. Fascynująca. I dokładnie taka ma ona być, o to właśnie chodzi. „Dom z liści” cały czas mocno dzieli odbiorców. Ale linia podziału nie biegnie pomiędzy czytelnikami bardziej lub mniej inteligentnymi, doświadczonymi czy oczytanymi. To bardziej podział na konserwatystów formy i zwolenników eksperymentu. Na tych co potrzebowali takiej książki dla czytelniczej odmiany i tych, którym taka odmiana nie jest do niczego potrzebna. Ja potrzebowałem.
W powieści Danielewskiego obok treści i fabuły ważne jest też to, jak całość rezonuje w czytelniku. Dla niektórych może to być za mało, dla niektórych wręcz za dużo. Staram się zrozumieć głosy krytyki, rozżalenia i określanie jej mianem powieści całkowicie przereklamowanej. Nie chcę też nikomu odbierać prawa do jego własnego, krytycznego zdania. Proponuję jednak każdemu niezadowolonemu czytelnikowi zastanowić się nad tym, jakie dokładnie zastrzeżenia ma do „Domu z liści”. Może po przemyśleniu sprawy okaże się, że większość zarzutów jest jednak wynikiem żalu do autora, za to, że nie gra on na warunkach, jakie chciałby dyktować odbiorca. Ja mam nadzieję, że Danielewski pojawi się jeszcze kiedyś w Polsce. Tymczasem złapany na wędkę, ruszam w odmęty internetu, by potwierdzić lub obalić swoje własne tezy. Możliwe, że to droga w pustkę i nicość, tak jak w otchłań domu przy Ash Tree Lane.
Recenzja zamieszczona pierwotnie na http://szortal.com/node/11181
oraz
http://plejbekpisze.blogspot.com
W poszukiwaniu sensu i znaczenia
„Dom z liści” powstawał długo. Mark Z. Danielewski przygotowywał swój debiut przez dziesięć lat, poświęcając mu mnóstwo czasu i tworząc wokół procesu jego pisania nimb tajemnicy. Ryzykował sporo jako debiutant, poszedł bezkompromisowo,...
2016-12-02
„Opowieści miłosne, śmiertelne i tajemnicze” wydawnictwa Vesper to mój pierwszy kontakt z twórczością Poego. Zebrano tu wszystkie najważniejsze (po prawdzie – prawie wszystkie) nowele autora i zaprezentowano je nie chronologicznie, lecz tematycznie. Równolegle z lekturą książki, poczytałem trochę o biografii Poego i sprawdziłem listę jego utworów. Doszedłem do wniosku, że w temacie tego autora, nie potrzeba mi już żadnej innej książki niż ta właśnie od Vespera. Tu jest wszystko co potrzeba, aby poznać legendę, o której słyszał przecież chyba każdy. No to co z tą legendą zatem?
Po pierwsze, naprawdę warto choć trochę poznać biografię Poego, aby nabrać pewnej perspektywy i szerszego spojrzenia na jego twórczość. Po drugie, należy zwrócić uwagę na to, że Poe pisał 170-180 lat temu (lata trzydzieste i czterdzieste XIX wieku to szczyt jego drastycznie przerwanej kariery). To był romantyzm, trochę inny od tego naszego, z Mickiewiczem i Słowackim na czele. Poe nie pisał ku pokrzepieniu żadnych serc, pisał przede wszystkim o swoich własnych fascynacjach i obsesjach. Ocena tej twórczości jest trudna, nie mamy tej wrażliwości, wiedzy o świecie co ludzie sprzed prawie dwustu lat, nie pętają nas ówczesne konwenanse. Świat bardzo się zmienił i odbiór Poego siłą rzeczy zmienił się również. Po trzecie w końcu, warto zwrócić uwagę na to jak wielkim źródłem inspiracji dla późniejszych utworów literackich był Poe (Artur Conan Doyle, Agata Christie, H.P. Lovecraft, Oscar Wilde, Juliusz Verne, Edgar Rice Burroughs czy w końcu nasz Stefan Grabiński – wymieniam tylko tych najbardziej znanych).
Twórczość Poego to trzy podstawowe (czasem się zazębiające) odnogi: groza (niektórzy znawcy zaliczają ten nurt do literatury gotyckiej, niektórzy twierdzą, że groza Poego to osobny gatunek), opowieści detektywistyczne i przygoda w skali mikro oraz nowele podróżniczo-awanturnicze i przygoda w skali makro.
Groza Poego, to ta część jego twórczości, która jest najbardziej rozpoznawalna. W zbiorze wydawnictwa Vesper, trzy pierwsze rozdziały zawierają między innymi takie klasyki jak „Beczka Amontillado”, „Ligeja”, „Maska Śmierci Szkarłatnej” oraz dwa najlepsze, wprost genialne opowiadania: „Studnia i Wahadło” i „Zagłada Domu Usherów”. Poe konsekwentnie, uporczywie trzyma się pewnych stałych motywów (wyrzuty sumienia prowadzące na skraj obłędu, nieuzasadniony popęd człowieka do działaniu wbrew instynktowi samozachowawczemu czyli tzw. bies przewrotności, drastyczne, bardzo obrazowe sceny śmierci, rozkładu i zbrodni, fascynacja śmiercią, jej definicją, rozważania na temat tego czym śmierć jest naprawdę i czy jest końcem istnienia, utrata ukochanej osoby pociągająca za sobą niewyobrażalne cierpienia, istnienie doppelgangerów, złych bliźniaków, pogrzebanie żywcem, wędrówka dusz, hipnoza, nazywana w tamtych czasach magnetyzmem, figury efemerycznych, prawie przezroczystych kobiet, wiecznie cierpiących na bliżej nie sprecyzowane choroby, postaci mężczyzn ogarniętych nadwrażliwością na odbierane bodźce, zafiksowanych na szczegółach otaczającego świata, nadinterpretowujących rzeczywistość, długodystansowe opiumowe odloty i w końcu omszałe, owiane lodowatą grozą domostwa, zdające się być równie żywe co ich mieszkańcy).
Nie znalazłem słabego opowiadania w tej sekcji. Nie znalazłem też średniego. Jestem naprawdę pod wielkim wrażeniem, języka, obrazów, które Poe maluje przed czytelnikiem, tego jak mocno jego wizje działają na wyobraźnię. Groza Poego to nie jest weird fiction ani nawet horror. Wszystkie koszmary dzieją się przede wszystkim w umysłach bohaterów, wszechświaty ich jaźni są jedynymi obszarami, w których zasadza się groza. Świat, w którym żyją nie musi być wcale nadnaturalnie skażony, to w człowieku i jego duszy mieszka zło, horror i szaleństwo. Ogląd świata jest tu skrajnie subiektywny, żaden z narratorów nie jest wiarygodny, każdy z bohaterów, żyje w swoim własnym kokonie obsesji i lęków, nie ma zła obiektywnego. W sumie – nic nie jest obiektywne. Ocena tej części to bezdyskusyjne 10/10. Widać tutaj podstawową różnicę pomiędzy twórczością Poego a dziełami drugiej legendy (którą notabene też oceniam bardzo wysoko) literatury grozy jaką jest Lovecraft. U Lovecrafta zło pochodzi spoza ludzkiej istoty. Sam świat jest zły i skażony od podstaw. To jest podstawowa cecha ontologii Lovecrafta, całego gatunku weird fiction zresztą. U Poego jest inaczej, zupełnie inaczej. Czy lepiej? Groza Poego przemawia do mnie mocniej, bardziej bezpośrednio, jak lodowate palce na kręgosłupie. Jednak gdybym miał wskazać na CAŁOKSZTAŁT twórczości - wybrałbym Lovecrafta. Dlaczego?
Czwarty rozdział zatytułowany „Zagadki i tajemnice realności” to już nurt detektywistyczno-przygodowy. Mamy tutaj opowiadanie „Złoty Żuk” w którym poszukujemy skarbu na podstawie informacji zaszytych w jakimś pergaminie. Są trzy opowiadania, w których narrator opowiada historię o tym jak asystował pewnemu nadludzko inteligentnemu detektywowi o nazwisku Dupin w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych, krótkie nowelki o tym jak nasza percepcja może wprowadzić nas w błąd i zniekształcić ocenę rzeczywistości. I ta część nie jest już tak zajmująca. Te opowiadania są zupełnie średnie, najwyżej oceniam zabawną nawet historię p.t. „Okulary” w której to pewien niedowidzący idiota, unikający z powodów estetycznych noszenia okularów, zakochuje się w pewnej nieodpowiedniej (lekko mówiąc) kobiecie. Warto też zwrócić uwagę na postać detektywa Dupina (to pierwszy detektyw w historii literatury, pierwowzór Sherlocka Holmesa i Herculesa) i jego oddanego asystenta. Poe w tych opowiadaniach wyrywa się trochę z objęć romantyzmu, logika, wywodzenie konkluzji z faktów a nie domysłów oraz siła intelektu to droga do rozwikłania zagadki. Być może popełniam grzech recepcji tego elementu twórczości, poprzez pryzmat mojego, napiętnowanego nowoczesnością umysłu. Może. Nie zmienia to faktu, że o ile do grozy Poego będę wracał regularnie to do przygód Dupina już raczej nie. Jak dla mnie 6/10.
Ostatnim obszarem twórczości Poego jest przygoda w skali makro. Wojaże po morzach i oceanach, awantura, niewyobrażalny Maelstrom, Latający Holender pędzący na zatracenie w stronę Antarktydy, podróż balonem na księżyc i w końcu jedyna powieść (mini-powieść) Poego pod tytułem „Opowieść Artura Gordona Pyma z Nantuckett”. Przed wiekami czytałem Juliusza Verne’a (kto nie czytał?). To jest bardzo podobna literatura, tylko, że z małym odchyleniem w stronę makabreski, tej charakterystycznej pieczątki, którą Poe przystawia każdemu swojemu dziełu. Autora fascynuje niepoznane, białe plamy na mapach świata i puste strony w naukowych kompendiach. Przygody, które przeżywają bohaterowie Poego są niekiedy absurdalne, ale nie sposób nie odnaleźć w nich zaangażowania i ekscytacji autora, która po trochu udziela się też czytelnikowi. Ocena 8/10.
Na koniec otrzymujemy jeszcze Poego-satyryka. „Bujda Balonowa” o nowej pasji ludzkości jaką stały się loty balonem, „Zaesowanie agapitu”, o przekomicznej rywalizacji dwóch wydawców gazet codziennych. „Kariera literacka JWP Fintiflucha Boba” o karierze pewnego pisarza, rekapitulującego na starość swe dokonania. I to jest naprawdę świetna i przede wszystkim zabawna lektura.
Edgar Allan Poe to jest legenda, czy komu się to podoba czy nie. Poe to także twórca nieśmiertelny, nieusuwalny z historii literatury. Odkładam na półkę zadowolony z tego, że w końcu znam, nawet pomimo tego, że nie rozpłynąłem się w zachwycie. Wrócę do tego na pewno, choć raczej nie do wszystkich opowiadań.
„Opowieści miłosne, śmiertelne i tajemnicze” wydawnictwa Vesper to mój pierwszy kontakt z twórczością Poego. Zebrano tu wszystkie najważniejsze (po prawdzie – prawie wszystkie) nowele autora i zaprezentowano je nie chronologicznie, lecz tematycznie. Równolegle z lekturą książki, poczytałem trochę o biografii Poego i sprawdziłem listę jego utworów. Doszedłem do wniosku, że w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-10-25
Recenzja zamieszczona pierwotnie na http://szortal.com/node/10961
Nieobecność
Toruńskie wydawnictwo C&T wydało właśnie kolejny tom Biblioteki Grozy, swej sztandarowej kolekcji. Pozycja jest wyjątkowa z kilku powodów. Nie jest to książka należąca do klasyki sprzed kilkudziesięciu lat, co do tej pory było cechą charakterystyczną serii. Nie jest to, w żadnym wypadku horror, gatunek na który wskazują niektóre internetowe opinie i recenzje. Nie jest to też typowe weird fiction, choć do tej odmiany literatury ta mini-powieść ma najbliżej. Czym jest zatem "Nie ma wędrowca" i dlaczego bardzo żałuję, że nie mogę nigdzie znaleźć "Powrotu", czyli debiutanckiego zbioru opowiadań Wojciecha Guni?
Bezimienny narrator, wieczny nomada bez życiowej kotwicy, w nieuzasadnionej z pozoru ucieczce od cywilizacji, odwiedza odludne, zapomniane przez czas miejsca. Jest to jego sposób na odcięcie się od natłoku zdarzeń, nadmiaru słów, tętniącej magmy obrazów i dźwięków, od wszystkich tych czynników, z którymi on – jako człowiek – musi, chcąc nie chcąc, wejść w interakcję. Trafia w końcu do wsi na końcu świata, witającej go pomnikiem upamiętniającym masową egzekucję z bliżej nieokreślonej wojny, budynkiem starego tartaku z ogłoszeniem o pracę w roli nocnego stróża i nadchodzącym mrokiem srogiej zimy. Naznaczona nocną samotnością praca na odludziu, którą nie bez podejrzliwego niedowierzania ze strony pracodawcy, narrator w końcu otrzymuje, rozbudza w nim początkowo niewytłumaczalną fascynację jednym ze swoich poprzedników. Zmarłym przed dwoma laty Roszczukiem, o którym pracownicy tartaku wiedzieli tylko tyle, że skrywa jakąś niewypowiedzianą i straszną tajemnicę, sygnalizowaną ciągle łzami i milczeniem.
Mamy w książce zimową scenerię niedaleko lasu z samotnym człowiekiem w opuszczonym tartaku. Niby horrorowa klisza. Efemeryczne postaci dzieci, bawiących się nieopodal tartaku, o mało wiarygodnej pozycji ontycznej, które już na pierwszy rzut oka przypominają znany motyw z horrorów o sierocińcach. Znowu niby klisza. Tajemnicze dźwięki i szepty, które nocami nawiedzają narratora. Klisza. Demony przeszłości kładące się cieniem na teraźniejszość. Także klisza. Jednak te wszystkie elementy, które wymieniłem, nie zostały umieszczone w książce w celu straszenia czytelnika. Nie są kliszami, bo nie z horrorem mamy do czynienia. Horror to gatunek, gdzie w zwykły i w pełni akceptowalny poznawczo świat, wnikają niewytłumaczalne, nadnaturalne zjawiska, budzące grozę, z którymi bohaterowie walczą o powrót do normalności. Bo to sam świat wykreowany przez Wojciecha Gunię jest już wypaczony, nienormalny, skrywający swą aberrację przed ludźmi. Dochodzenie do objawienia, łyknięcie czerwonej matrixowej pigułki i następujący po tym szok spowodowany ujrzeniem prawdy o świecie, jest charakterystyczny dla gatunku weird fiction, dla koszmarów Lovecrafta, Schulza, Bierce’a czy Chambersa. Jednak zaszeregowanie "Nie ma wędrowca" do tego gatunku i zamknięcie tematu, byłoby zbyt wielkim uproszczeniem.
Inność świata Guni nie polega na inności bytu. Nie ukrywają się nigdzie Wielcy Przedwieczni, nie ma Króla w Żółci ani ludzkich karakonów. Wojciech Gunia jest raczej jak Thomas Ligotti i jego filozofia totalnego pesymizmu, absurdu ludzkiego „ja” i samoświadomości. Nie ma wędrowca to znakomity, przeszywający siłą wyrazu traktat filozoficzny. Elementy weird są tu subtelne, wynaturzające podstawy założeń konstytuujących wnętrze człowieka a nie jego zewnętrzny świat. „Kim jestem?” – okazuje się najbardziej tragicznym pytaniem, jakie można sobie zadać. Kim jest człowiek, fizyczny konglomerat tkanek, oddziaływujący cały czas z otoczeniem, które oznacza go etykietką „człowieka”? Ten byt, rozpaczliwie dążący do nadawania sensu własnej egzystencji, uzasadniający tę nadaną etykietkę, walczący cały czas o wypełnianie otaczającego świata swą obecnością w obawie, że brak obecności sprowadzi na niego cierpienie i zgryzotę. A przecież, według Guni, świat istniał długo przed nami, nieustanne trwanie planet, gwiazd, konstelacji i kosmosu są rząd rzędów ponad ludzkimi tragediami, masowymi mordami i złem, którego doświadczamy. Ludzie są tylko sumą wrażeń i wyobrażeń, rzeźbą ulepioną z pamięci o przeszłych zdarzeniach, kombinacją reakcji na bodźce napływające z zewnętrznego świata. Powinniśmy wziąć pod uwagę to, że może nas tak naprawdę nie być. Że akceptacja tego faktu i nasza izolacja od wspomnień, nieobecność, wyparcie, odrzucenie własnego „ja” poprzez odosobnienie w jakimś metaforycznym tartaku to jedyna droga do pogodzenia się z naturą świata. Że może warto pójść drogą Ascrobiusa z opowiadania "Cień jego wzniesie się do wyższego domu" Thomasa Ligottiego. Że może są bodźce i ich rejestracja, ale nie ma rejestratora. Że istnieje ścieżka, że jest wędrówka, ale nie ma wędrowca. To jest dopiero weird…
I nie jest to tylko sfabularyzowana wersja "Spisku przeciwko ludzkiej rasie", którego elementów trudno nie odnaleźć w książce. Autor patrzy jeszcze szerzej, wręcz dyskutuje z Ligottim, konfrontując nieskończony pesymizm Amerykanina z poglądami, które wykłada narratorowi ksiądz Woźniak, spotkany przez niego podczas prowadzonych poszukiwań prawdy o dozorcy Roszczuku. Postać duchownego, jakże innego od stereotypowego księdza, ślepo trzymającego się kościelnej doktryny. Jego wykład-rozmowa z narratorem o teodycei, jawnie wyzywająca pesymistów-nihilistów na pojedynek, to najmocniejszy rozdział w książce. Jest to filozofia mocno osadzona w rzeczywistości, lokująca zło w człowieku a nie poza nim, tłumacząca chrystusowe przesłanie o nadstawianiu drugiego policzka jako pierwszy krok do zrozumienia fenomenu wiary. Po prostu majstersztyk. I to właśnie ten filozoficzny dyskurs wynosi powieść Wojciecha Guni ponad przeciętność, to ona stanowi jej największą wartość.
Autor pisze bardzo plastycznie, sugestywnie, w sposób niezwykle mocno działający na wyobraźnię. Ostatni rozdział czyta się po prostu jednym tchem, mając przed oczami mrok lodowatej nocy, czując zapach palonych trocin, odczuwając potworny mróz i żar buchający z pieca podtrzymującego ciepło w tartaku. Książka aż się prosi o ekranizację. Jednocześnie sam układ powieści jest bardzo prosty, bez formalnych eksperymentów i fajerwerków, konkret za konkretem, w pełni domknięta szkatułka. Wojciechu, pisz więcej, pomimo tlącej się gdzieś tam trzewiach obawy, że jest treść, jest czytanie, ale nie ma czytającego…
Recenzja zamieszczona pierwotnie na http://szortal.com/node/10961
Nieobecność
Toruńskie wydawnictwo C&T wydało właśnie kolejny tom Biblioteki Grozy, swej sztandarowej kolekcji. Pozycja jest wyjątkowa z kilku powodów. Nie jest to książka należąca do klasyki sprzed kilkudziesięciu lat, co do tej pory było cechą charakterystyczną serii. Nie jest to, w żadnym wypadku horror,...
2016-10-24
Właśnie drugie miejsce na podium w gatunku dystopii zostało zajęte w moim subiektywnym rankingu. Do „1984” Orwella dołącza „Mechaniczna Pomarańcza” Burgessa. Nad trzecim miejscem muszę jeszcze pomyśleć (choć Ray Bradbury z płonącymi książkami wydaje mi się mocnym kandydatem).
„Mechaniczna pomarańcza” to po nastojaszczy horror szoł. Niektórzy narzekają, że niezrozumiała, że forma przeważa nad treścią. Nie zgadzam się.
Ten cały „nadsat” czyli język Alexa i jego kumpli ma w zderzeniu z „normalnym językiem” wzmacniać efekt różnicy pokoleń, różnicy pomiędzy dorosłością (świadomym używaniem wolnej woli z odpowiedzialnością za te wybory) i niedojrzałością (chodzeniem na łatwiznę, brakiem autorefleksji nad popełnianymi czynami). Jest podejście płaskie emocjonalnie, ograniczone wąską perspektywą i uzależnione od przemocy oraz podejście wielowymiarowe, świadome konsekwencji własnych wyborów i patrzące szerzej, poza własną osobowość i własną korzyść.
A co do formy – pomimo jej nadmiernego momentami rozbuchania, nie przysłania ona w żaden sposób treści, którą Burgess przekazuje. Przestępstwo, grzech, przemoc, gwałt jako najprostsza metoda zapewnienia sobie pieniędzy, przyjemności i w ogóle sensu egzystencji jest centralny w powieści. To porusza mocno czytelnikiem. Jeszcze bardziej jednak porusza to, że zwyrodnialcy nie widzą w tym nic złego, to jest ich sposób na życie. Alex nie jest upośledzonym umysłowo dzikusem, to przecież inteligentny, słuchający muzyki poważnej, chłopak. Brak umiejętności prawidłowego odróżnienia dobra od zła szokuje, znowu jednak nie tak bardzo jak późniejszy scenariusz tworzenia z człowieka mechanicznej (a tak naprawdę „nakręcanej”) pomarańczy (dlaczego „nakręcana” łatwo zrozumieć, dlaczego „pomarańcza” już nie). Wizja lekko przesadzona (gangi nastolatków, wobec których reszta świata pozostaje całkowicie bezradna) ale dająca do zrozumienia, że wystarczy przyzwolenie na zło a ono się rozpleni.
Trzeba też oddać co nieco tłumaczowi. Robert Stiller jest tak naprawdę współautorem polskiej wersji książki. Jak dla mnie – bezbłędna, mistrzowska robota. Tłumaczenie spójne, brawurowe i oparte nie tylko na pomysłowym zastępowaniu słów „nadsatu” Burgessa polskimi odpowiednikami. To jest cały język, stworzony na nowo przez Stillera, nowy slang, który używany jest w książce konsekwentnie, bez żadnych dziur . Trochę gorsze wrażenie robi natomiast posłowie tłumacza. Daje się on tam poznać jako zarozumiały bufon, który wie wszystko lepiej od innych. Kubrick spartolił film, wszyscy źle się zabierają za tłumaczenia, ludzie w Polsce mają zbyt małe mózgi do nauki języków obcych, Tomasz Mann to niedouczony nudziarz i obskurant, a nawet sam Burgess wykazuje ignorancję w dziedzinie języków słowiańskich. Kto wie, może i ma trochę racji, ale nadęta forma i pyszałkowaty ton powodują, że podchodzę do jego wywodów z dużym dystansem.
Właśnie drugie miejsce na podium w gatunku dystopii zostało zajęte w moim subiektywnym rankingu. Do „1984” Orwella dołącza „Mechaniczna Pomarańcza” Burgessa. Nad trzecim miejscem muszę jeszcze pomyśleć (choć Ray Bradbury z płonącymi książkami wydaje mi się mocnym kandydatem).
„Mechaniczna pomarańcza” to po nastojaszczy horror szoł. Niektórzy narzekają, że niezrozumiała, że...
2016-10-22
Nie, nie przeczytałem tego dziś. Robiąc porządki w szafie znalazłem zaczytany doszczętnie mój egzemplarz sprzed dwudziestu siedmiu lat. Gdy miałem chyba z dziesięć, jedenaście - rodzice kupili tę książkę na urodziny chyba. Nie pamiętam, żadnej innej z czasów dzieciństwa, która wzbudzałaby we mnie taki zachwyt i uwielbienie ("Władca Pierścieni" przyszedł dwa, trzy lata później). Przygoda, komiks w książce (niezapomniana Szarlota Pawel), matematyka na wesoło, geometria przekazana tak, że nawet nie zauważamy, że się cały czas uczymy.
Polecam wszystkim rodzicom 8-12 letnich dzieci.
Nie, nie przeczytałem tego dziś. Robiąc porządki w szafie znalazłem zaczytany doszczętnie mój egzemplarz sprzed dwudziestu siedmiu lat. Gdy miałem chyba z dziesięć, jedenaście - rodzice kupili tę książkę na urodziny chyba. Nie pamiętam, żadnej innej z czasów dzieciństwa, która wzbudzałaby we mnie taki zachwyt i uwielbienie ("Władca Pierścieni" przyszedł dwa, trzy lata...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-10-18
„Kosmos” należy czytać dokładnie, najlepiej na głos. A jeszcze lepiej w skupieniu wysłuchać audiobooka. Narracja Gombrowicza jest wręcz hipnotyczna, depcząca wszystko do czego się do tej pory (przynajmniej ja) przyzwyczailiśmy. Główny bohater, Witold, kierowany przymusem interpretowania i szukania znaczenia (a może raczej nadawania znaczenia) każdego elementu otaczającego go świata, przywiedziony zostaje (sam przez siebie) na skraj poczytalności. Sens raz nadany, wyzwala łańcuch skojarzeń kolejnych, kolejne sensy i znaczenia wyłaniają się z powieszonego wróbla, miodu, dyszla, kamienia przy drodze. Świat, którego każdy element coś znaczy, jest jednak zbyt obfity dla ograniczonego umysłu ludzkiego. Skoro wszystko coś znaczy, to znaczy że wszystko nic nie znaczy. Skoro tak, to idziemy do wniosku, że wszystkie przedmioty poznania są sobie równe, podmiot zatem może dowolnie żonglować znaczeniami, szukając dowolnych kombinacji i korelacji między nimi. Chaos pojęciowy, związki pomiędzy zdarzeniami i przedmiotami, nie wynikające ze zdroworozsądkowej logiki lecz ze zwykłego podobieństwa wizualnego, dźwiękowego czy językowego, rozsadzają całkowicie wewnętrzny mikro-świat Witolda.
Gombrowicz, podobnie jak Lem, mocno negował możliwość pełnego, obiektywnego poznania rzeczywistości. Różnica jednak jest taka, że Lema interesował mocno naukowy, fizykalny aspekt tego zagadnienia, oparty równie mocno na możliwościach ludzkich zmysłów i uwarunkowań kulturowych. Gombrowicz natomiast wchodzi prosto do ludzkiej głowy, skąd wypływają wszystkie tak naprawdę interpretacje otaczającej nas rzeczywistości. Nie zmysły i sensoria ludzkie go interesują, nie pieczątka przystawiona przez tysiące lat rozwoju cywilizacji. Interesuje go to co dzieje się już dalej w warstwie skojarzeń, semantyki, kombinatoryki percepcyjnej. „Prywatnego” kosmosu nie jesteśmy w stanie zbudować i utrzymać w całości – a kosmos „publiczny” to już zupełnie inna historia. A sama książka wbrew temu co się o niej pisze, nie jest wcale najtrudniejsza z całej twórczości Gombrowicza. To już „Pornografia” stanowi wyższy mur do przeskoczenia.
Ekranizacji nie polecam. Gombrowicz-Żuławski 1:0.
„Kosmos” należy czytać dokładnie, najlepiej na głos. A jeszcze lepiej w skupieniu wysłuchać audiobooka. Narracja Gombrowicza jest wręcz hipnotyczna, depcząca wszystko do czego się do tej pory (przynajmniej ja) przyzwyczailiśmy. Główny bohater, Witold, kierowany przymusem interpretowania i szukania znaczenia (a może raczej nadawania znaczenia) każdego elementu otaczającego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-09-14
Ta powieść jest chyba jeszcze lepsza od "Rozłąki". Pisanie Priesta zawsze mi się podobało ale tutaj wspiął się na wyżyny. Książka wciąga niesamowicie, poznajemy relację zdarzeń najpierw z punktu widzenia dziennikarza żyjącego współcześnie, potomka Alfreda Bordena, jednego z iluzjonistów-adwersarzy; potem relację jednego samego Bordena; potem relację potomkini drugiego z iluzjonistów - Ruperta Angiera i na koniec dziennik zdarzeń, których uczestnikiem był sam Angier.
Całość funkcjonuje jako zbiór pierwszoosobowych opowieści, obciążona brakiem wszechwiedzy narratorów ale również ich mocno subiektywnym oglądem zdarzeń i niepełnym obrazem tego co naprawdę się wydarzyło (obok braku wiedzy dochodzi też celowe ukrycie faktów). Każda opowieść dopełnia pozostałe, uzupełniając dziury w fabule i ją reinterpretując.
Sama fabuła funkcjonuje jako przedstawienie iluzjonisty. Mamy "Obietnicę", czyli etap wprowadzenia publiczności, zapowiedź tricku, podniesienie napięcia. Mamy "Punkt zwrotny" - czyli etap gdzie następuje niesamowite zdarzenie, zaprzeczenie praw fizyki, magia a tak naprawdę przede wszystkim odwrócenie uwagi. I mamy w końcu "Prestiż", gdzie rzecz lub człowiek poddany działaniu "Punktu zwrotnego" pojawia się ponownie a publiczność, która wie przecież, że została "oszukana" bije brawo w zachwycie.
Film widziałem dawno, jak sobie przypomnę to zdecyduję czy jest lepszy od książki. W każdym razie "Prestiż" to zdecydowanie jedna z najlepszych książek jakie przeczytałem w tym roku. I naprawdę, tak angażującej w fabułę książki dawno nie czytałem. Daję 9,5/10.
Ta powieść jest chyba jeszcze lepsza od "Rozłąki". Pisanie Priesta zawsze mi się podobało ale tutaj wspiął się na wyżyny. Książka wciąga niesamowicie, poznajemy relację zdarzeń najpierw z punktu widzenia dziennikarza żyjącego współcześnie, potomka Alfreda Bordena, jednego z iluzjonistów-adwersarzy; potem relację jednego samego Bordena; potem relację potomkini drugiego z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-08-24
2016-06-24
Szkoda, że odkryłem Hessego tak późno. Albo i nie szkoda bo mam teraz kolejnego literackiego idola.
"Demian" to opowieść o inicjacji Emila Sinclaira (alter ego autora), 10 latka żyjącego na samym początku XX wieku. Jego życie w protestanckiej, uduchowionej, wykształconej, bogatej rodzinie, w bezpiecznym zakątku, który jest JASNĄ stroną świata, wydane jest na zagrożenia CIEMNEJ strony (samotność, izolacja, strach, zagrożenie, brak stabilności). Zbyt szybko zaczyna w pełni uczestniczyć w świecie dorosłych. Wystawiony do starcia, którego nie jest w stanie wygrać, potrzebuje mentora. I znajduje go - jest nim tytułowy Demian - chłopak o kilka lat starszy, postać dziwna, półrealna, magnetyczna. I losy ich splątane zostają już na zawsze.
"Demian" to mocno filozoficzna powieść, zawierająca pierwsze szkice myśli Hessego, które rozwija on w powieści "Siddhartha" i puentuje w "Wilku Stepowym". Jest tu Fryderyk Nietzsche, jest Carl Gustav Jung ze swoją psychoanalizą, jest gnoza, jest manicheizm, jest reinterpretacja opowieści o Kainie i Ablu oraz opowieści o dwóch ukrzyżowanych łotrach, no i w końcu jest też wspaniała literatura.
Są jeszcze trzy książki tego autora, które mam na celowniku. Miałem zrobić przerwę, nie wiem jak długo się powstrzymam.
Szkoda, że odkryłem Hessego tak późno. Albo i nie szkoda bo mam teraz kolejnego literackiego idola.
"Demian" to opowieść o inicjacji Emila Sinclaira (alter ego autora), 10 latka żyjącego na samym początku XX wieku. Jego życie w protestanckiej, uduchowionej, wykształconej, bogatej rodzinie, w bezpiecznym zakątku, który jest JASNĄ stroną świata, wydane jest na zagrożenia...
2016-06-23
Krótka mini-powieść o tym, że najlepszym nauczycielem jest samo życie a nie inni ludzie. O tym że istnieje złoty środek, który godzi filozofię szukającą ponadczasowych wartości w oderwaniu od spraw przyziemnych z "filozofią" hedonizmu i pełnej miski. O tym, że istnieje mądrość poza religią i filozofią, w nas samych. Bardzo podobny wydźwięk jak w "Wilku Stepowym", rozsądny przede wszystkim.
No i jest to taka dość mocna polemika z tezami Buddyzmu - Sansara i Nirwana to taka ściema trochę, zdaje się mówić Hesse.
I znowu - pięknie napisane, naprawdę pięknie.
Krótka mini-powieść o tym, że najlepszym nauczycielem jest samo życie a nie inni ludzie. O tym że istnieje złoty środek, który godzi filozofię szukającą ponadczasowych wartości w oderwaniu od spraw przyziemnych z "filozofią" hedonizmu i pełnej miski. O tym, że istnieje mądrość poza religią i filozofią, w nas samych. Bardzo podobny wydźwięk jak w "Wilku Stepowym",...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-12-01
2016-06-20
Wobec tej książki nie boję się używać egzaltowanych słów. "Wilk Stepowy" to powieść piękna. Napisana wspaniałym, wyrazistym i nieco hipnotycznym stylem, stanowi nie tylko utwór o złożonej, niejednoznacznej fabule ale jest bardzo zaawansowanym traktatem filozoficznym. Wyrasta na gruncie egzystencjalizmu, ale takiego ze sprecyzowanym i ściśle określonym uzasadnieniem. Hesse nie tylko pisze o tym, że człowiek (człowiek?!) cierpi w zastanej rzeczywistości ale dokładnie tłumaczy dlaczego tak jest. A na przykładzie historii głównego bohatera, pokazuje jak pogodzić pewne z pozoru nieprzystawalne elementy filozofii egzystencjalizmu używając do tego motywów, które mocno eksploatuje u nas Olga Tokarczuk - nieświadomości zbiorowej Carla Gustava Junga. I wbrew pozorom i niektórym opiniom, nie jest to książka smutna i pesymistyczna - zbyt często w odniesieniu do niej używa się takich określeń. To książka-remedium na strachy egzystencjalizmu, bardzo pozytywna w ostatecznym rozrachunku. I lekki prztyczek w nos dla superintelektualistów, jojczących o upadku sztuki wysokiej i trywializacji wartości w codziennym życiu. Lekki, bo nie przekreślający ich przekonań, lecz je deprecjonujący, poprzez wskazanie pewnego środka zaradczego.
Główny bohater, Harry Haller, odbywa w powieści wewnętrzną podróż, przechodzi pewien test na człowieczeństwo. Podążając za nim, podobnie jak w powieści z rodzaju bildungsroman, dojrzewamy intelektualnie do takiego testu i przechodzimy go również. Ja po przeczytaniu ostatniej strony zacząłem od razu czytać od początku. Bo nie załapałem dostatecznie. Nie wiem czy załapałem wystarczająco go za drugim razem - wiem jednak, że powieść ta po drugim czytaniu spowodowała u mnie dość mocne przedmuchanie umysłu. I chyba ją rozumiem. I będę ją czytał regularnie. I często o niej myślę. Jak dla mnie, jest to zdecydowanie Mount Everest literatury - jeśli ktoś nie boi się naprawdę sporych intelektualnych wyzwań i chce poświęcić trochę czasu (tak naprawdę to sporo czasu, mimo niewielkich rozmiarów książki) na poznanie nie tylko powieści ale przede wszystkim samego siebie to jest to wybór idealny.
Kilka pytań na zwiększenie intelektualnych wrażeń po przeczytaniu:
- co symbolizuje "wilk"?
- dlaczego "stepowy"?
- kim tak naprawdę jest Hermina i co się z nią stało DOKŁADNIE pod koniec książki?
- czym jest "czwarty wymiar"?
- dlaczego w 1/5 powieści zmienia się narrator?
- dlaczego Magiczny Teatr jest "tylko dla obłąkanych"?
- kim/czym są Nieśmiertelni?
- dlaczego w ostatniej scenie słuchamy koncertu akurat przez radio?
- jak należy interpretować OSTATNI akapit książki?
Wobec tej książki nie boję się używać egzaltowanych słów. "Wilk Stepowy" to powieść piękna. Napisana wspaniałym, wyrazistym i nieco hipnotycznym stylem, stanowi nie tylko utwór o złożonej, niejednoznacznej fabule ale jest bardzo zaawansowanym traktatem filozoficznym. Wyrasta na gruncie egzystencjalizmu, ale takiego ze sprecyzowanym i ściśle określonym uzasadnieniem. Hesse...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-06-14
Przeczytałem w końcu tą ikoniczną i legendarną powieść. Pierwsze skojarzenia, oparte na własnych doświadczeniach z popkulturą, to oczywiście David Lynch (prawie na każdym kroku), Ligotti i jego „horror korporacyjny”, oniryzm Brunona Schulza oraz nie tak dawno czytany „Pamiętnik Znaleziony w Wannie” Lema. A że trochę ostatnio poczytywałem tekstów w klimatach egzystencjalizmu – najpopularniejsza interpretacja, oparta na tej filozofii, nasuwa mi się siłą rzeczy. Kafka nie podziela optymizmu Camusa. Człowiek wolny bezgranicznie, samotny świadomy byt wśród mechanicznego otoczenia, nie mający żadnej egzystencjalnej podpory w zewnętrznej, wiecznie zrelatywizowanej rzeczywistości, nie wytrzymuje konfrontacji z światem (za „świat” można podstawić „aparat państwowy”, „prawo”, „życie”, „czas”, „przestrzeń” czy „nieskończoność”). Tylko nie „totalitaryzm” – tej drogi interpretacyjnej (jakże popularnej w odniesieniu do „Procesu”) nie przyjmuję. Nie pasuje mi rok powstania książki a o zdolności prekognicyjne Kafki bym nie posądzał.
Duża doza groteski, teatralnych rekwizytów, dusznych i klaustrofobicznych scenografii. To lubię. A nie daję 10/10 tylko przez swoje subiektywne odczucia – nie będę udawał mądrzejszego i wrażliwszego niż jestem.
Przeczytałem w końcu tą ikoniczną i legendarną powieść. Pierwsze skojarzenia, oparte na własnych doświadczeniach z popkulturą, to oczywiście David Lynch (prawie na każdym kroku), Ligotti i jego „horror korporacyjny”, oniryzm Brunona Schulza oraz nie tak dawno czytany „Pamiętnik Znaleziony w Wannie” Lema. A że trochę ostatnio poczytywałem tekstów w klimatach egzystencjalizmu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Recenzja przygotowana we współpracy z portalem Szortal - była też tam pierwotnie publikowana (http://szortal.com/node/11677).
Można też przeczytać ją na
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Imitacje
To mógł być debiut Chucka Palahniuka. „Niewidzialne potwory” to jego pierwsza powieść , wydana jednak dopiero jako trzecia, uratowana przed zapomnieniem w szufladzie na fali popularności dwóch poprzednich. Jest to bardziej kontrowersyjna i rozgorączkowana wersja „Fight Clubu”, większy fabularny kolaż i eksperyment narracyjny niż „Rozbitek”. Formalnie mocniej i odważniej, ideowo jednak bardziej chaotycznie i mniej spójnie. Chuck Palahniuk i jego pierwszy skowyt, któremu dane było w końcu zabrzmieć w świecie.
Narratorką powieści jest wzięta modelka, której kariera gwałtownie się załamuje. Miała wszystko, uśmiechała się z okładek magazynów, biły się o nią domy mody, była uosobieniem marzenia wielu młodych dziewcząt. Miała chłopaka, agenta policji, którego kochała całym sercem. Miała przyjaciółkę – również modelkę – z którą brała udział w najbardziej prestiżowych sesjach zdjęciowych. Pocisk, który przebija szybę samochodu i odrywa jej dolną szczękę, zmienia całkowicie jej dotychczasowe życie. Koniec kariery, ból, szpital, strach przed lustrem i alienacja. Chłopak zostawia ją dla jej najlepszej przyjaciółki, praktycznie koniec świata.
Równolegle z tą historią poznajemy też wydarzenia późniejsze. Narratorka, zasłonięta szczelnie woalką, gna przez Stany Zjednoczone wraz z dwoma indywiduami: transseksualistką Brandy oraz pewnym mężczyzną, któremu z niezrozumiałych z początku przyczyn obie „panie” dosypują estrogen do napojów, aby wyzwolić w nim „kobietę”. Ich eskapada to amok, kradzieże w bogatych willach wystawionych na sprzedaż, ciągłe narkotyczne odloty i perwersyjny seks. Istne wariactwo, bunt przeciw wszystkiemu i wszystkim, a najbardziej przeciw samemu sobie.
Narracyjnie mamy do czynienia z karykaturalnie rozrośniętym patchworkiem z „Rozbitka”. Palahniuk potłukł fabułę w drobny mak i rozłożył ją przed czytelnikiem, przeplatając kolejne epizody błyskiem flesza aparatu. Oglądamy tak naprawdę widokówki, pojedyncze zdjęcia, które w miarę czytania, przy pojawiających się co chwila twistach fabularnych rodem z brazylijskiej telenoweli, układają się razem w całkiem zgrabną i sensowną całość, zmuszając w trybie ciągłym do reinterpretacji tego, co już pozornie ułożone. Czytanie tej książki jest jak obcowanie z kolorowym czasopismem, z którego wysypują się saszetki perfum i mnóstwo ulotek z reklamami kremów do ciała. To tabloid z wrzeszczącą nam w twarz estetyką, spreparowaną pod nasze niskie gusta i chęć wstydliwego dowartościowania faktem, że istnieje coś o wiele od nas płytszego.
Ale w tym szaleństwie jest metoda. Świat Palahniuka to miejsce dominacji silikonu udającego piersi, prochów udających remedium na mękę codzienności, szkła udającego kryształ, telewizji udającej prawdziwe życie i karier udających spełnienie marzeń. To miejsce, gdzie nie ma nic oryginalnego i zdefiniowanego przez cechy własne. Wszystko jest imitacją. Ludzie to chodzące reklamy szamponów do włosów, butów i ubrań. To policjanci-geje, udający heteroseksualnych bliźniaków Steve'a Burnsa z filmu "Zadanie specjalne", to modelki kłębki nerwów, zmuszane do szerokiego uśmiechu maskującego wewnętrzny histeryczny chichot, to dzieci kochające rodziców szczególnie wtedy, gdy mają jakiś problem, to stare pudernice cofające licznik na swojej metryce. To krzyk głównej bohaterki: „Pokażcie mi cokolwiek w tym całym popierdolonym świecie, co jest tym, na co wygląda!”
Człowiek Palahniuka to swój własny erzac, zbiorowe dzieło otoczenia, telewizji, wygórowanych oczekiwań innych i własnych frustracji. Bohaterowie są uwięzieni w totalitarnym państwie kultury masowej i komercji. Ich życia są również produktem, sztucznie sfabrykowanym ciągiem dni, złożonym z nieustannej walki o wpasowanie się w wyznaczone odgórnie trendy, są egzystencją-atrapą. Tresura, którą funduje nam kultura i wzorce postępowań, mające na celu przeprowadzenie nas przez życie tak abyśmy nie popełnili żadnego błędu, całkowicie odbierają nam człowieczeństwo. Podążanie tą drogą to domykanie sideł, w które wdepnęliśmy. Bo bycie człowiekiem to zgoda na możliwość popełniania błędów i uczenia się na nich. To umiejętność wyjścia poza schematy cywilizacji rozpasanego konsumpcjonizmu i znalezienie prawdziwych, oryginalnych wartości, dostrzeżenie rzeczy brzydkich i niewygodnych. To akceptacja „niewidzialnych potworów”, takich jak główna bohaterka, która wszędzie widzi tylko odwracające się szybko głowy i konspiracyjne szepty. Ludzie-automaty zwyczajnie wymazują ją z istnienia, odmawiają jej wszystkich cech osobowych. Co gorsza, również ona sama ich sobie odmawia, staje się rysą na powszechnie akceptowalnym, ustandaryzowanym estetycznie świecie, gdzie nie ma miejsca na potwory. Trzeba więc uciec, przestać gonić za szczęściem i urodą, przestać robić to, za co nas akceptują i „kochają”. Konieczne jest odwrócenie wektora wszystkich życiowych poszukiwań, tylko w ten sposób w imitacji reprodukcji falsyfikatu znajdziemy coś prawdziwego i oryginalnego. To metoda aby poczuć coś prawdziwie, aktem woli i pokochać bezinteresownie.
Gdzie pędzą bohaterowie powieści? Czy gnając stanową autostradą, od billboardu do billboardu, od willi do willi, na narkotycznym haju, uciekają przed przeszłością, starzeniem się, stawieniem czoła różnicy pomiędzy oczekiwaniami i rzeczywistością? Czy może uciekają od swojej własnej wykrzywionej definicji, od niemożliwości popełnienia błędu – i tym samym stają się coraz bardziej prawdziwi? Dlaczego ciągle zmieniają swe tożsamości i stają się kameleonami okoliczności? Chuck Palahniuk pisząc „Fight Club”, uderzył tak naprawdę w te same struny, których pierwotny dźwięk dobiegał jeszcze cichutko z szuflady gdzie leżały „Niewidzialne potwory”. Jednak o ile Tyler Durden podrywał do walki całe pokolenie i pragnął widzieć cywilizację w płomieniach, o tyle niewidzialny potwór podrywa jednostkę i sprowadza pożogę na pojedyncze posiadłości. Kameralny dramat jest zawsze o wiele bardziej poruszający niż zbiorowe tragedie, nawet tak groteskowy jak ten, będący udziałem potwora, mężczyzno-kobiety i kobieto-mężczyzny.
„Niewidzialne potwory” to jak do tej pory najbardziej oryginalna powieść Palahniuka. Książka całkowicie bezkompromisowa, testująca bez skrępowania wytrzymałość czytelniczą. Trochę może drażniąca swą wyolbrzymioną groteskowością, która w pewnym momencie odbiera jej wiarygodność. Jeszcze nie tak klarowna jak „Rozbitek”, jeszcze nie tak spójna jak „Fight Club”. Ale brawurowa i odważna.
Recenzja przygotowana we współpracy z portalem Szortal - była też tam pierwotnie publikowana (http://szortal.com/node/11677).
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toMożna też przeczytać ją na
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Imitacje
To mógł być debiut Chucka Palahniuka. „Niewidzialne potwory” to jego pierwsza powieść , wydana jednak dopiero jako trzecia, uratowana przed zapomnieniem w szufladzie na fali...