-
Artykuły
Najlepsze książki o zdrowiu psychicznym mężczyzn, które musisz przeczytaćKonrad Wrzesiński4 -
Artykuły
Sięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać2 -
Artykuły
„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać8 -
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać5
Biblioteczka
2017-02-09
2017-02-06
Recenzja pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Człowiek jako bariera ostateczna
Stanisław Lem w przedmowie do "Doskonałej próżni" stwierdził, że „pisanie powieści to utrata swobód twórczych”. Było to w okresie, gdy był przede wszystkim eseistą a dopiero potem powieściopisarzem. Ale mimo takiej zmiany kursu, Stanisław Lem wydał w latach osiemdziesiątych XX wieku swoje trzy ostatnie powieści. "Wizja lokalna" i "Pokój na Ziemi" to pożegnanie z Ijonem Tichym w wielkim stylu. A ostatnia rzecz - "Fiasko", czyli ostatnie spotkanie z Pirxem, to arcydzieło. Tak oto Lem, odchodzący od beletrystyki, spuentował ten właśnie obszar swojej twórczości – powieścią genialną.
To, że na Ziemi rozwinęło się rozumne życie jest wygraną na loterii. Skoro jednak graczy (planet) jest niezliczona ilość, to ktoś wygrać musiał i nie ma tutaj mowy o jakimś niebywałym szczęściu, dzięki któremu zaistnieliśmy. Zatem porozumienie z innymi takimi szczęściarzami, którzy trzymają w ręku zwycięski kupon, powinno być kwestią czasu. "Fiasko" jest powieścią o takim właśnie kontakcie a właściwie o próbie jego podjęcia. Stanisław Lem daje się poznać jako wielki pesymista w tej kwestii, rozwiewa wszelkie nadzieje. Powieść ta jest ostatecznym postawieniem kropki nad i oraz gorzkim podsumowaniem tego nurtu jego twórczości. Nawiązanie kontaktu zakończonego sukcesem (jeśli sukcesem możemy nazwać wymianę informacji pomiędzy kosmicznymi cywilizacjami) jest bliskie zeru, jeśli nie równe. I to z wielu powodów.
"Las Birnam" było jednym z opowiadań, które Lem napisał i wrzucił do szuflady. Po latach, gdy kształtowała się idea "Fiaska", Lem otworzył szufladę i tekst ten został pierwszym, najdłuższym rozdziałem powieści. Pilot Angus Parvis/Komandor Pirx/Mark Tempe (większość z Was zapewne wie o co chodzi - a jeśli nie to uznajmy, że od teraz głównego bohatera Fiaska nazywał będę pilotem, odsyłając jednocześnie do powieści) został wybrany z racji swojego doświadczenia i odwagi na członka „Eurydyki” - gigantycznego statku kosmicznego, poruszającego się z prędkością przyświetlną dzięki odkryciom nowej gałęzi fizyki. „Eurydyka” zbliża się do układu słonecznego, w którym na jednej z planet o nazwie Kwinta, naukowcy z Ziemi spodziewają się spotkać rozumne życie. Wyprawa jest pokojowa, głównym celem jest nawiązanie kontaktu z obcą cywilizacją. W końcu są, wbrew wszelkim przeciwnościom czasu, przestrzeni i fizyki. Kwinta wisi na niebie, można zaczynać. I co?
Pisanie recenzji "Fiaska" to przedsięwzięcie karkołomne, bo cokolwiek bym nie napisał - już było. Wiadomo, że Lem był sceptycznie nastawiony do powszechnego przekonania, że taki kontakt jest możliwy i negował tę możliwość na kilku poziomach. W pierwszej kolejności problem sprawiają niewyobrażalne odległości, które nie tylko uniemożliwiają podróże w miejsca gdzie być może istnieć inna cywilizacja, ale również negują najzwyklejszą komunikację. Co nam po sygnale sugerującym inteligentnego nadawcę, wysłanym z odległości dziesięciu tysięcy lat świetlnych, poza świadomością, że być może jest tam ktoś z kim można porozmawiać? Po drugie, Lem nawiązuje do paradoksu Fermiego, który wskazuje na sprzeczność pomiędzy faktem istnienia bilionów gwiazd we wszechświecie, pociągającym za sobą wysokie prawdopodobieństwo zaistnienia życia a brakiem jakichkolwiek sygnałów z kosmosu, świadczących o tym, że takie życie istnieje. Według Lema, każda cywilizacja w trakcie swego rozwoju ma niebywale krótki odcinek czasu, nazywany w powieści „oknem kontaktu”, w którym może w ogóle się komunikować. Przed oknem nie ma technicznych możliwości, po oknie kwestia kontaktu jest absolutnie nieważna dla cywilizacji, którą ciężko już nazwać cywilizacją w naszym rozumieniu tego słowa.
Ale nic to. „Eurydyka” wykorzystując wspomnianą rewolucyjną technologię, odbyła podróż do Kwinty i zastała ją, według opinii naukowców, w okresie owego „okna”. Udało się trafić piątkę w toto-lotka, teraz skoro jesteśmy tak blisko nie możemy się cofnąć, trzeba trafić szóstkę. Musimy zagadać, zbadać, pobrać próbki a przede wszystkim nawiązać udany kontakt. Jak w ogóle powinniśmy zdefiniować pojęcie „udanego kontaktu”? Jest to taka wymiana informacji pomiędzy nadawcą a odbiorcą, która odbywa się w taki sposób i za pomocą takich środków, że finalny przekaz znaczy dla odbiorcy dokładnie to samo co dla nadawcy i dodatkowo jest zgodny z intencją nadawcy. Aby jednak tego dokonać, musimy najpierw zaplanować jak to zrobić, wymodelować sobie Kwintan, ubrać ich w jakieś cechy, opierając się przede wszystkim na racjonalnej, naukowej metodzie. I tutaj pojawia się największa przeszkoda w drodze do kontaktu - sam człowiek.
Człowiek jest ewenementem w świecie przyrody rządzonym darwinowskimi prawami. Gatunek nasz, jako jedyny samoświadomy na Ziemi, wykształcił kulturę, która według Lema, jest jednym z kolejnych sposobów adaptacji ewolucyjnej. W eseju "Kultura jako błąd" ze zbioru "Doskonała próżnia" Lem pisze, że kultura, powstała w toku ewolucji ludzkiego gatunku, to sposób na radzenie sobie z zauważanym kątem oka bezsensem naszej egzystencji. Przez milenia, człowiek budował religie, tworzył tabu, sacrum i profanum, stawiał totemy, widział twarze w chmurach, działał nieracjonalnie, emocjonalnie, grzebał współplemieńców z honorami - wszystko po to, aby wyciszyć ten brzęczący gdzieś koło ucha głos, mówiący, że nie jesteśmy niczym więcej niż piasek na pustyni, że nie znaczymy nic. Całkowity przypadek rządzący światem i nasza w nim nieistotność, nasz egzystencjalny niepokój, cierpienia ciała i duszy spowodowane ich ułomnością, jako niewyobrażalny i nieakceptowalny dla nas fakt, ubieramy dzięki kulturze w jakąś wyższą konieczność. Kultura, rozwijająca się w cywilizacji od zarania dziejów, powoduje, że trudno mówić w przypadku ludzkiego poznania o całkowitej obiektywności i racjonalności. Więc to jak bohaterowie "Fiaska" poznają, czego oczekują od poznania, co w efekcie widzą i jakie wyciągają wnioski jest pochodną tego co odziedziczyli przez tysiące lat rozwoju ludzkiego gatunku. Całe modelowanie pierwszego kontaktu jest wykonane na ludzką modłę, inne jest przecież niemożliwe. Kwintanie otrzymują od ludzi tak wiele cech, które charakteryzują społeczeństwa na Ziemi, że praktycznie rzecz biorąc, naukowcy z "Fiaska" oczekują spotkania „ludzi”. A oczekiwanie to jest zupełnie bezpodstawne, nie ma takiej możliwości aby kultura Kwintan dzieliła z kulturą Ziemian choćby skrawek wspólnego mianownika.
Na pokładzie „Hermesa”, który opuścił wraz z wybraną częścią załogi „Eurydykę” i leci w kierunku Kwinty, znajduje się ktoś (coś?) wyrwany z objęć tych kulturowych naleciałości. GOD, superkomputer pokładowy, potrafiący rozumować w sposób niezależny od irracjonalności i emocji, matematycznie uzasadniający wszelkie decyzje. Jest to w prostej linii realizacja tezy docenta W. Kloppera, autora wspomnianej już fikcyjnej książki "Kultura jako błąd", imitacja człowieka wyzbyta ludzkich cech, tryumf techniki nad kulturą. Pomaga on załodze w podejmowaniu decyzji, jednak nie są to decyzje ludzkie. A to przecież ludzie mieli się kontaktować, jaki byłby sens pierwszego kontaktu, gdyby doszło do niego za pośrednictwem maszyny? Krzywe spojrzenie Lema na GODa jest ostateczną negacją tez Kloppera. Superkomputer, jako byt pozbawiony co prawda „błędu kultury”, może i spełnia warunek bezwzględnej racjonalności działań, ale jego intencje nie są ludzkie.
We "Fiasku" to ludzie są przybyszami z kosmosu. Kosmitami, którzy tak zakodowali sobie konieczność nawiązania jakiegoś porozumienia, że robią to wręcz siłą. Przywożą na Kwintę nie tylko swoją odmienność cywilizacyjną ale i pychę, dumę, ograniczone spojrzenie i tendencję do rozwiązywania wszystkiego na drodze konfliktu. Zwyczajnie nie wiedzą jak nawiązać kontakt - popełniają wszystkie błędy, które popełniają na Ziemi. Ostateczną przeszkodą w procesie poznania obcej cywilizacji okazuje się samo człowieczeństwo.
Stanisław Lem nie deprecjonuje jednak samej idei dążenia do kontaktu. Zdaje się mówić, że jedyne pytania jakie warto stawiać, przy jednoczesnej pełnej świadomości, że nigdy odpowiedzi nie uzyskamy, to pytania ostateczne. Odpowiedzi ostateczne nie istnieją, są za to ich protezy zanurzone w religii, mistycyzmie i filozofii. Wszechświat to labirynt rozrastający się w nieskończoność podczas procesu jego eksploracji, niemożliwe jest jego całkowite poznanie. Jednak zarzucenie poszukiwań byłoby sprzeczne z ludzką naturą, tacy po prostu jesteśmy.
Napiszę to jeszcze raz, "Fiasko" to powieść genialna. Ostatnia, książka z zaplanowanej przeze mnie drugiej w życiu podróży przez beletrystykę Lema. Za lat kilka wrócę, bo nie wyobrażam sobie innej sytuacji.
Recenzja pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Człowiek jako bariera ostateczna
Stanisław Lem w przedmowie do "Doskonałej próżni" stwierdził, że „pisanie powieści to utrata swobód twórczych”. Było to w okresie, gdy był przede wszystkim eseistą a dopiero potem powieściopisarzem. Ale mimo takiej zmiany kursu, Stanisław Lem wydał w latach osiemdziesiątych XX wieku...
2017-01-08
Opinia pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Ciężko napisać cokolwiek o książce, o której pisano przez lata na całym świecie i której przesłanie jest jasne jak słońce. "Folwark Zwierzęcy" przeczytałem właśnie po raz chyba szósty czy siódmy i mimo iż znam na pamięć, to nie mogę się powstrzymać przed czytaniem tego co kilka lat (z "1984" mam zresztą tak samo).
Do powszechnego obrazu Folwarku, jako ostrej krytyki wszelkiego rodzaju totalitaryzmów, należy dodać kilka uwag:
- pomimo uniwersalnego wydźwięku i przesłania powieści, należy wiedzieć, że chodzi przede wszystkim o krytykę Związku Radzieckiego. Orwell nie mógł zrozumieć dlaczego władze Wielkiej Brytanii i wszelkie wydawnictwa unikają jak ognia jakiejkolwiek krytyki Stalina i jego dworu. Można pisać paszkwile na Churchilla, kpić i krytykować angielski parlament, ale czerwonego sojusznika ze wschodu już nie.
- Orwell był lewicowcem i socjalistą. Nie przeszkadzało mu to w byciu jednocześnie zagorzałym antykomunistą. Wedle autora, alternatywą dla sowieckiego totalitaryzmu wcale nie miał być amerykański imperializm. Największą zbrodnią, jaką popełnili sowieci, była bowiem zdrada ideałów Rewolucji Październikowej i podtarcie sobie tyłka Marksem. Gdyby nie to, mogłoby być całkiem nieźle.
- Orwell uważał, że wystarczy chwilowy brak czujności społeczeństwa po rewolucji aby dać się omamić przez jej przywódców. Ogólna świadomość i wewnętrzne mechanizmy kontroli socjalistycznego społeczeństwa są niezbędne, aby taki kolektyw miał w ogóle sens i pełnił swoją rolę. Tylko czy jest w historii jakikolwiek przykład na takie samoświadome i światłe społeczeństwo?
Już niedługo siądę po raz któryś tam do "1984". Te dwa utwory Orwella to coś co każdy znać powinien, nieważne czy w ogóle lubi czytać. "Folwark Zwierzęcy" to prosta w swej formie i stylu lektura na dwie godziny. To co jednak kryje się za tą prostotą to gigantyczne, intelektualne przestrzenie – i co najważniejsze, cały czas aktualne.
Opinia pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Ciężko napisać cokolwiek o książce, o której pisano przez lata na całym świecie i której przesłanie jest jasne jak słońce. "Folwark Zwierzęcy" przeczytałem właśnie po raz chyba szósty czy siódmy i mimo iż znam na pamięć, to nie mogę się powstrzymać przed czytaniem tego co kilka lat (z "1984" mam zresztą tak samo).
Do...
2016-10-24
Właśnie drugie miejsce na podium w gatunku dystopii zostało zajęte w moim subiektywnym rankingu. Do „1984” Orwella dołącza „Mechaniczna Pomarańcza” Burgessa. Nad trzecim miejscem muszę jeszcze pomyśleć (choć Ray Bradbury z płonącymi książkami wydaje mi się mocnym kandydatem).
„Mechaniczna pomarańcza” to po nastojaszczy horror szoł. Niektórzy narzekają, że niezrozumiała, że forma przeważa nad treścią. Nie zgadzam się.
Ten cały „nadsat” czyli język Alexa i jego kumpli ma w zderzeniu z „normalnym językiem” wzmacniać efekt różnicy pokoleń, różnicy pomiędzy dorosłością (świadomym używaniem wolnej woli z odpowiedzialnością za te wybory) i niedojrzałością (chodzeniem na łatwiznę, brakiem autorefleksji nad popełnianymi czynami). Jest podejście płaskie emocjonalnie, ograniczone wąską perspektywą i uzależnione od przemocy oraz podejście wielowymiarowe, świadome konsekwencji własnych wyborów i patrzące szerzej, poza własną osobowość i własną korzyść.
A co do formy – pomimo jej nadmiernego momentami rozbuchania, nie przysłania ona w żaden sposób treści, którą Burgess przekazuje. Przestępstwo, grzech, przemoc, gwałt jako najprostsza metoda zapewnienia sobie pieniędzy, przyjemności i w ogóle sensu egzystencji jest centralny w powieści. To porusza mocno czytelnikiem. Jeszcze bardziej jednak porusza to, że zwyrodnialcy nie widzą w tym nic złego, to jest ich sposób na życie. Alex nie jest upośledzonym umysłowo dzikusem, to przecież inteligentny, słuchający muzyki poważnej, chłopak. Brak umiejętności prawidłowego odróżnienia dobra od zła szokuje, znowu jednak nie tak bardzo jak późniejszy scenariusz tworzenia z człowieka mechanicznej (a tak naprawdę „nakręcanej”) pomarańczy (dlaczego „nakręcana” łatwo zrozumieć, dlaczego „pomarańcza” już nie). Wizja lekko przesadzona (gangi nastolatków, wobec których reszta świata pozostaje całkowicie bezradna) ale dająca do zrozumienia, że wystarczy przyzwolenie na zło a ono się rozpleni.
Trzeba też oddać co nieco tłumaczowi. Robert Stiller jest tak naprawdę współautorem polskiej wersji książki. Jak dla mnie – bezbłędna, mistrzowska robota. Tłumaczenie spójne, brawurowe i oparte nie tylko na pomysłowym zastępowaniu słów „nadsatu” Burgessa polskimi odpowiednikami. To jest cały język, stworzony na nowo przez Stillera, nowy slang, który używany jest w książce konsekwentnie, bez żadnych dziur . Trochę gorsze wrażenie robi natomiast posłowie tłumacza. Daje się on tam poznać jako zarozumiały bufon, który wie wszystko lepiej od innych. Kubrick spartolił film, wszyscy źle się zabierają za tłumaczenia, ludzie w Polsce mają zbyt małe mózgi do nauki języków obcych, Tomasz Mann to niedouczony nudziarz i obskurant, a nawet sam Burgess wykazuje ignorancję w dziedzinie języków słowiańskich. Kto wie, może i ma trochę racji, ale nadęta forma i pyszałkowaty ton powodują, że podchodzę do jego wywodów z dużym dystansem.
Właśnie drugie miejsce na podium w gatunku dystopii zostało zajęte w moim subiektywnym rankingu. Do „1984” Orwella dołącza „Mechaniczna Pomarańcza” Burgessa. Nad trzecim miejscem muszę jeszcze pomyśleć (choć Ray Bradbury z płonącymi książkami wydaje mi się mocnym kandydatem).
„Mechaniczna pomarańcza” to po nastojaszczy horror szoł. Niektórzy narzekają, że niezrozumiała, że...
2016-10-18
„Kosmos” należy czytać dokładnie, najlepiej na głos. A jeszcze lepiej w skupieniu wysłuchać audiobooka. Narracja Gombrowicza jest wręcz hipnotyczna, depcząca wszystko do czego się do tej pory (przynajmniej ja) przyzwyczailiśmy. Główny bohater, Witold, kierowany przymusem interpretowania i szukania znaczenia (a może raczej nadawania znaczenia) każdego elementu otaczającego go świata, przywiedziony zostaje (sam przez siebie) na skraj poczytalności. Sens raz nadany, wyzwala łańcuch skojarzeń kolejnych, kolejne sensy i znaczenia wyłaniają się z powieszonego wróbla, miodu, dyszla, kamienia przy drodze. Świat, którego każdy element coś znaczy, jest jednak zbyt obfity dla ograniczonego umysłu ludzkiego. Skoro wszystko coś znaczy, to znaczy że wszystko nic nie znaczy. Skoro tak, to idziemy do wniosku, że wszystkie przedmioty poznania są sobie równe, podmiot zatem może dowolnie żonglować znaczeniami, szukając dowolnych kombinacji i korelacji między nimi. Chaos pojęciowy, związki pomiędzy zdarzeniami i przedmiotami, nie wynikające ze zdroworozsądkowej logiki lecz ze zwykłego podobieństwa wizualnego, dźwiękowego czy językowego, rozsadzają całkowicie wewnętrzny mikro-świat Witolda.
Gombrowicz, podobnie jak Lem, mocno negował możliwość pełnego, obiektywnego poznania rzeczywistości. Różnica jednak jest taka, że Lema interesował mocno naukowy, fizykalny aspekt tego zagadnienia, oparty równie mocno na możliwościach ludzkich zmysłów i uwarunkowań kulturowych. Gombrowicz natomiast wchodzi prosto do ludzkiej głowy, skąd wypływają wszystkie tak naprawdę interpretacje otaczającej nas rzeczywistości. Nie zmysły i sensoria ludzkie go interesują, nie pieczątka przystawiona przez tysiące lat rozwoju cywilizacji. Interesuje go to co dzieje się już dalej w warstwie skojarzeń, semantyki, kombinatoryki percepcyjnej. „Prywatnego” kosmosu nie jesteśmy w stanie zbudować i utrzymać w całości – a kosmos „publiczny” to już zupełnie inna historia. A sama książka wbrew temu co się o niej pisze, nie jest wcale najtrudniejsza z całej twórczości Gombrowicza. To już „Pornografia” stanowi wyższy mur do przeskoczenia.
Ekranizacji nie polecam. Gombrowicz-Żuławski 1:0.
„Kosmos” należy czytać dokładnie, najlepiej na głos. A jeszcze lepiej w skupieniu wysłuchać audiobooka. Narracja Gombrowicza jest wręcz hipnotyczna, depcząca wszystko do czego się do tej pory (przynajmniej ja) przyzwyczailiśmy. Główny bohater, Witold, kierowany przymusem interpretowania i szukania znaczenia (a może raczej nadawania znaczenia) każdego elementu otaczającego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-08-24
2016-06-20
Wobec tej książki nie boję się używać egzaltowanych słów. "Wilk Stepowy" to powieść piękna. Napisana wspaniałym, wyrazistym i nieco hipnotycznym stylem, stanowi nie tylko utwór o złożonej, niejednoznacznej fabule ale jest bardzo zaawansowanym traktatem filozoficznym. Wyrasta na gruncie egzystencjalizmu, ale takiego ze sprecyzowanym i ściśle określonym uzasadnieniem. Hesse nie tylko pisze o tym, że człowiek (człowiek?!) cierpi w zastanej rzeczywistości ale dokładnie tłumaczy dlaczego tak jest. A na przykładzie historii głównego bohatera, pokazuje jak pogodzić pewne z pozoru nieprzystawalne elementy filozofii egzystencjalizmu używając do tego motywów, które mocno eksploatuje u nas Olga Tokarczuk - nieświadomości zbiorowej Carla Gustava Junga. I wbrew pozorom i niektórym opiniom, nie jest to książka smutna i pesymistyczna - zbyt często w odniesieniu do niej używa się takich określeń. To książka-remedium na strachy egzystencjalizmu, bardzo pozytywna w ostatecznym rozrachunku. I lekki prztyczek w nos dla superintelektualistów, jojczących o upadku sztuki wysokiej i trywializacji wartości w codziennym życiu. Lekki, bo nie przekreślający ich przekonań, lecz je deprecjonujący, poprzez wskazanie pewnego środka zaradczego.
Główny bohater, Harry Haller, odbywa w powieści wewnętrzną podróż, przechodzi pewien test na człowieczeństwo. Podążając za nim, podobnie jak w powieści z rodzaju bildungsroman, dojrzewamy intelektualnie do takiego testu i przechodzimy go również. Ja po przeczytaniu ostatniej strony zacząłem od razu czytać od początku. Bo nie załapałem dostatecznie. Nie wiem czy załapałem wystarczająco go za drugim razem - wiem jednak, że powieść ta po drugim czytaniu spowodowała u mnie dość mocne przedmuchanie umysłu. I chyba ją rozumiem. I będę ją czytał regularnie. I często o niej myślę. Jak dla mnie, jest to zdecydowanie Mount Everest literatury - jeśli ktoś nie boi się naprawdę sporych intelektualnych wyzwań i chce poświęcić trochę czasu (tak naprawdę to sporo czasu, mimo niewielkich rozmiarów książki) na poznanie nie tylko powieści ale przede wszystkim samego siebie to jest to wybór idealny.
Kilka pytań na zwiększenie intelektualnych wrażeń po przeczytaniu:
- co symbolizuje "wilk"?
- dlaczego "stepowy"?
- kim tak naprawdę jest Hermina i co się z nią stało DOKŁADNIE pod koniec książki?
- czym jest "czwarty wymiar"?
- dlaczego w 1/5 powieści zmienia się narrator?
- dlaczego Magiczny Teatr jest "tylko dla obłąkanych"?
- kim/czym są Nieśmiertelni?
- dlaczego w ostatniej scenie słuchamy koncertu akurat przez radio?
- jak należy interpretować OSTATNI akapit książki?
Wobec tej książki nie boję się używać egzaltowanych słów. "Wilk Stepowy" to powieść piękna. Napisana wspaniałym, wyrazistym i nieco hipnotycznym stylem, stanowi nie tylko utwór o złożonej, niejednoznacznej fabule ale jest bardzo zaawansowanym traktatem filozoficznym. Wyrasta na gruncie egzystencjalizmu, ale takiego ze sprecyzowanym i ściśle określonym uzasadnieniem. Hesse...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-05-29
Recenzja zamieszczona pierwotnie na http://szortal.com/subiektywnie
Podróż do sedna fantastyki
Historia rodzaju ludzkiego od zawsze związana jest z wiarą w zjawiska nadprzyrodzone. Ten irracjonalny element naszego bytu tkwi w nas od zarania dziejów i pozostanie w nas po wszystkie czasy. To on zrodził wszelkie religie, mity, legendy, opowieści o duchach i wróżkach. Ale i również z niego wywodzi się cała fantastyka, czyli sposób na nieuświadamianą bezpośrednio tęsknotę za miejscem innym niż to w którym przyszło nam żyć, gdzie nie musimy już zastanawiać się co jest możliwe a co nie. Taki zbawienny, dla naszej racjonalnej z konieczności a nie z wyboru egzystencji, eskapizm, przez wieki realizowały nasze babcie opowiadając nam do snu baśnie. Dziecku łatwo uwierzyć w istnienie jakiegoś dodatkowego wymiaru rzeczywistości. W miarę jak dorastamy, wrota do krainy cudów, do tej baśniowej Nibylandii się zamykają, królicza nora zarasta. Dzieje się tak nie dlatego, że taki jest nasz wybór dorosłego, racjonalnego człowieka ale dlatego, że brakuje przesłanek, które, argumentując twardymi dowodami, wepchnęły by nasz but między drzwi. Brak nam wiary. Dlatego powieść-baśń dla dorosłego odbiorcy jawi się jako zadanie trudne, wymagające nie lada umiejętności. Czy jest wykonalne?
Małe, Duże Johna Crowleya to odpowiedź na to pytanie. Ta napisana w 1981 roku powieść, zawiera cechy realistycznej powieści XIX-wiecznej, wielopokoleniowej sagi rodzinnej oraz elementy realizmu magicznego i baśni. Przedstawiona historia sięga początków XX wieku, kiedy to John Drinkwater, zakochany w Violet Bramble, młodej kobiecie obdarzonej pewnymi nadprzyrodzonymi zdolnościami, buduje posiadłość Edgewood. Ten wielki dom, będący mieszaniną stylów architektonicznych, leży gdzieś w lasach nieopodal Miasta (nigdy nie poznajemy prawdziwej nazwy, choć oczywiście nietrudno się domyślić o jakie miasto chodzi), gdzieś na rozstajach dróg prowadzących w bliżej nieokreślonych kierunkach, krótko mówiąc "za górami, za lasami". Crowley prowadzi nas przez dzieje kolejnych pokoleń rodziny aż mniej więcej do początków XXI wieku, który jednak nieco różni się od tego co widzimy za oknem. Dekadenckie Miasto to siedlisko przemocy, biedy, ciągłej walki o przetrwanie, z kolei Edgewood to bezpieczna przystań i to nie tylko w sensie dosłownym.
Bo Edgewood to przede wszystkim to brama do innego świata, zamieszkałego przez wróżki, elfy i inne mocno efemeryczne istoty, nazywane w powieści Innymi. Życie w tej posiadłości to ciągłe doświadczanie uczucia jakoby nasza cała egzystencja, wybory jakie podejmujemy były częścią pewnej większej narracji. Aura niesamowitości otacza w Edgewood wszystko, każdą czynność, każdy przedmiot. Niektórzy mieszkańcy (głównie kobiety) mają bliski wgląd w świat nadprzyrodzony, rozmawiają z Innymi, doświadczają bezpośrednio ich obecności. Niektórzy pomimo wielu przesłanek, dziwów czasem dostrzeganych kątem oka a czasem wręcz wyraźnie jak na dłoni, nie wierzą w świat wróżek i trzymają się racjonalnej interpretacji świata. A jeszcze inni z kolei pozbawieni dostępu do jakichkolwiek nadnaturalnych zjawisk, uporczywie ich szukają, ogarnięci rosnącą obsesją. Bo wierzą.
Niezależnie jednak od stopnia relacji pomiędzy poszczególnymi ludźmi a Innymi, wszyscy mieszkańcy Edgewood są elementami Opowieści, historii z wyższego poziomu egzystencji, snutej przez mieszkańców tej nieuchwytnej krainy. Ale zachodzi tu również pewne sprzężenie zwrotne. Otóż to wiara ludzi w fairyland urealnia Innych. W miarę rozwoju cywilizacji, życia w pośpiechu, coraz większej racjonalizacji działań, wiara ludzi słabnie. Co wówczas poczną Inni? Czy mają jakiś Plan? W trakcie rozwoju akcji, z początku bardzo nieznacznie a w pewnym momencie coraz wyraźniej, zaczynamy dostrzegać pewien wzór, odkrywamy prawdopodobną rolę każdego z bohaterów, zamiary Innych stają się bardziej zrozumiałe. A może tylko nam się tak tylko wydaje?
Książka Johna Crowleya należy do tego rodzaju powieści, których nie wystarczy przeczytać tylko raz. Ale i kilkukrotne czytanie nie zagwarantuje wychwycenia wszystkich niuansów fabularnych, odcieni, znaczeń i tropów interpretacyjnych. Jeden z bohaterów książki, lecząc złamane serce, tworzy w swoim umyśle Pałac Pamięci. W tak utworzonym, wielkim domu, układa symbole, mające na celu przypomnienie mu później ważnych zdarzeń z jego przeszłości i szansę na separację od trawiącej go zgryzoty teraźniejszości. Jednak każda kolejna wizyta w uporządkowanym już Pałacu, uświadamia mu, że pewne detale zmieniają się zupełnie bez jego wiedzy, nadając nowe znaczenia przeżytym już zdarzeniom. To jest świetna analogia dla tej powieści. Jej odbiór ewoluuje z każdym kolejnym czytaniem, rozrasta się i zmienia, wołając o kolejne podejścia.
Małe, Duże prowadzi nas do samego sedna fantastyki, do jej źródeł. Fantastyka była zawsze czymś w rodzaju miejsca ucieczki od rutyny naszego życia, pewnym buforem, w którym realizujemy swoja potrzebę oderwania się od rzeczywistości. John Crowley idzie jeszcze dalej, wywraca schemat do góry nogami, stawiając plan fantastyczny na pozycji nadrzędnej w stosunku do planu realnego. To my jesteśmy opowiadani, używani do celów Innych, których nie pojmujemy. To odwrócenie sytuacji w moim odczuciu powoduje, że Małe, Duże to powieść tak bardzo fantastyczna jak mało która, to fantastyka podniesiona do potęgi. Całkowicie zaciera się granica pomiędzy światem realnym a nierealnym, pomiędzy istnieniem bytu a nie-bytem, tworząc trzecią drogę - stawanie się bytu, jego permanentną zmianę, jego kreację na zasadzie ciągłego snucia Opowieści. Co jednak stanie się gdy Opowieść się skończy? Czy w tak zbudowanym świecie możemy w ogóle rozważać taki scenariusz? Czy nie powinien on przyprawiać nas o dreszcze? Co to w ogóle jest Opowieść? Czy pozbawieni jesteśmy w takim świecie wolnej woli, czy wręcz przeciwnie? Czy istnieje przeznaczenie?
Na te pytania Crowley nam nie odpowiada. Przynajmniej nie bezpośrednio. Zmusza za to do samodzielnego poszukiwania odpowiedzi i nieubłaganie stawia nam kolejne znaki zapytania. Wymaga też od nas cierpliwości i skupienia. Genialna, subtelna powieść, której wystawiam maksymalną ocenę.
Recenzja zamieszczona pierwotnie na http://szortal.com/subiektywnie
Podróż do sedna fantastyki
Historia rodzaju ludzkiego od zawsze związana jest z wiarą w zjawiska nadprzyrodzone. Ten irracjonalny element naszego bytu tkwi w nas od zarania dziejów i pozostanie w nas po wszystkie czasy. To on zrodził wszelkie religie, mity, legendy, opowieści o duchach i wróżkach. Ale i...
2016-05-31
Rok temu „Ferdydurke”, dzisiaj „Trans-Atlantyk”. Gombrowicza trzeba powoli dawkować, bo to specyfik skrajnie mocny. Ale jakiż uzależniający.
Gombrowicz „Trans-Atlantykiem” mocno strollował patriotyczną inteligencję polską w latach 50’. Obraz Polski jako Świętej Ojczyzny, ten nienaruszalny mit, który od stuleci obrasta skorupą niepodważalnego, czołobitnego kultu, jawi się tu jako karykaturalny aparat opresji, który miast przynosić jakieś wymierne korzyści, ogranicza wolność. Ponieważ nie jest niczyją winą, że urodził się w takim to a takim czasie i w takim to a takim miejscu. Takiego wyboru nie posiadamy. Gombrowicz pisze o Polsce bo taki przykład jest bliski jemu i jego odbiorcom, ale chodzi tutaj nie tyle o Polskę konkretnie co o relację jednostka – Naród. Chodzi o Formę, którą autor w „Ferdydurke” traktuje jeszcze bardzo ogólnie.
W „Trans-Atlantyku” manifestacja idei Formy sprowadza się do kształtowania nienaturalnych, nielogicznych, wręcz niezdrowych wzorców myślowych u niektórych „patriotów” zaślepionych nacjonalistycznymi hasłami i narodowymi archetypami. Nie może być tak, że Naród zawłaszcza wolność jednostki w sposób bezdyskusyjny, że narzucona Forma jest nieprzejednana. Jednostka ma prawo stawiać warunki Narodowi i oczekiwać tego, że jej własne, indywidualne cechy, marzenia i wszystkie inne przymioty ukształtowane poprzez WŁASNE WYBORY, będą poszanowane i przynajmniej równorzędne. Myślę, że co niektórzy dzisiejsi polscy politycy powinni poczytać Gombrowicza. Bo ja nie odbieram tej książki jako antypolskiej czy bluźnierczej. Taki jej odczyt tylko potwierdza prawdziwość tez w niej zawartych i wystawia niezbyt ciekawą laurkę opiniodawcy.
A styl i fraza Gombrowicza to majstersztyk. Ja przez tekst po prostu płynąłem, bez najmniejszych problemów. Najwyższa półka, znowu.
Rok temu „Ferdydurke”, dzisiaj „Trans-Atlantyk”. Gombrowicza trzeba powoli dawkować, bo to specyfik skrajnie mocny. Ale jakiż uzależniający.
Gombrowicz „Trans-Atlantykiem” mocno strollował patriotyczną inteligencję polską w latach 50’. Obraz Polski jako Świętej Ojczyzny, ten nienaruszalny mit, który od stuleci obrasta skorupą niepodważalnego, czołobitnego kultu, jawi się...
2015-06-19
Recenzja zamieszczona pierwotnie na:
http://szortal.com/node/7818
Koszmar ultymatywny Thomasa Ligottiego
Thomas Ligotti, który na Zachodzie uzyskał już miano "pisarza kultowego", został przybliżony w 2014 roku polskiemu czytelnikowi za sprawą Wydawnictwa Okultura. Wydano zbiór opowiadań Teatro Grottesco, który moim zdaniem jest prawdziwym objawieniem literatury z pogranicza horroru. Pogranicza, – ponieważ jest to również książka w duchu gatunku weird-fiction, gdzie królował niepodzielnie Lovecraft, i jest to jednocześnie traktat filozoficzny. A po bliższym przyjrzeniu się twórczości pisarza i próbie dokładnej analizy otwierają się przed nami drzwi do koszmaru, przy którym opowieści Lovecrafta to zwykłe bajki na dobranoc.
Książka podzielona jest tematycznie na trzy części, w każdej z nich mamy kilka opowiadań połączonych między sobą nie tyle fabułą co zamiarem literackim pisarza.
Część pierwsza, zatytułowana Zaburzenia, to wstępny zarys wizji i filozofii Ligottiego - taki lekki policzek od autora na zwiększenie koncentracji - „czytaj między wierszami, czytelniku, czujesz to?”. Mamy tu stopniowe zarysowanie filozoficznych teorii autora: o niedoskonałości i "nieczystości" ludzkiego istnienia i percepcji (Czystość), o niedorzeczności i dziwności jako immanentnej cesze każdego bytu (Dziwowisko i inne opowiadania, Czerwona Wieża) o bezsensie i bezcelowości egzystencji, pozbawionej możliwości samostanowienia (Zarządca Miasta, Marionetka Błazna).
W części drugiej (Deformacje) dostajemy cios na odlew z drugiej strony, Ligotti zabiera nas głębiej w swoją spiskową/nie-spiskową teorię, drzwi do koszmaru otwierają się coraz szerzej. Dwa opowiadania utrzymane w tonacji znakomitego opowiadania Jeszcze nie skończyłem z ostatniego numeru Fantastyki - Wydanie Specjalne z 2014 roku, przynależne są do kategorii, którą utworzył sam Ligotti - horroru korporacyjnego. Zbliżamy się powoli do odkrycia prawdy - w ostatnim opowiadaniu W Obcym Mieście, Na Obcej Ziemi pisarz zastanawia się nad możliwymi reakcjami na to objawienie.
Część trzecia (Zniszczeni i zgnębieni) to jest prawdziwy nokaut, esencja wizji Ligottiego - stoimy u szeroko otwartych wrót egzystencjalnego piekła, o krok od utraty poczytalności. Opowiadania z tej części, (według mnie najlepsze, najbardziej hipnotyczne i wstrząsające) to już bezpośredni kontakt z drugą, prawdziwą naturą świata i możliwe scenariusze takich zbliżeń: aktywne poszukiwanie odpowiedzi i wkładanie palców między drzwi (Teatro Grottesco), zatopienie się bezpowrotne w koszmarze, z którego nie ma ucieczki (Severini), kryzys i redefinicja własnej tożsamości (Lunaparki przy stacjach benzynowych), wyparcie potworności, która powraca ze zdwojoną siłą (Bungalow) i finalnie szaleństwo oraz zamierzona rezygnacja z własnego ja, jako nieunikniona konsekwencja dotknięcia absolutu (Cień, Ciemność). I to jest prawdziwy horror.
Czego tak naprawdę boimy się czytając Teatro Grottesco? Lem, w jednej ze swoich powieści wyróżnił dwa rodzaje strachu: „wysoki, od wyobraźni” i „niski, prosto z kiszek”. Obecnie psychologia ten pierwszy rodzaj nazywa lękiem (bazujący na irracjonalnym poczuciu zagrożenia, powstający tylko w wyobraźni człowieka), a ten drugi strachem (atawistyczna reakcja na realne zagrożenie – gęsia skórka, przykurcz mięśni, postawa walcz/uciekaj). Strach mija szybko, po ustaniu bodźca go wywołującego już jest dobrze, lęk natomiast pozostaje z nami na długo, karmiony wewnętrznym, pozarozumowym pierwiastkiem naszej natury.
U Ligottiego niepokój towarzyszy bohaterom opowiadań i czytelnikowi cały czas. Jest to lęk przed tym, że świat, który obserwujemy wokół siebie, ma inną, niezrozumiałą dla nas naturę. Jest to lęk, który odczuwamy podczas oglądania Eraserhead Davida Lyncha, wynikający z odmienności oglądanego krajobrazu i jego wynaturzeniu. Jest to lęk, który ogarnia nas, gdy doznajemy uczucia "uncanny valley" podczas obserwacji ruchów robota naśladującego nasze, ludzkie. Jest to lęk przed faktem, że to, co uważamy za naszą świadomość, tak naprawdę nie istnieje, że my wszyscy jesteśmy tylko ciałem. Ostatecznie jest to lęk przed szaleństwem, które, paradoksalnie, może w świecie Ligottiego być jedynym ratunkiem.
Wszechświat wykreowany przez pisarza to niewytłumaczalny ogrom, przy którym ludzka egzystencja to nic nieznaczący detal. Widać tutaj wyraźnie wpływy prozy samotnika z Providence – jednakże Ligotti tłumaczy nieistotność i niedorzeczność ludzkości subtelnie i nie wprost, w przeciwieństwie do Lovecrafta. Nasze istnienie, nasza świadomość to pewna anomalia w tkance świata, tłumaczona jako emanacja nieznanej siły go definiującej. Ludzie to tylko powłoki-pacynki tańczące na sznurkach, puste naczynia dla irracjonalnej i niemożliwej do zdefiniowania potęgi.
Wydawać by się mogło, że Ligotti w swoich opowiadaniach odwołuje się przede wszystkim do filozofii Artura Schopenhauera. Sam autor wskazuje jednak na norweskiego filozofa Petera W. Zapffe, jako główne źródło inspiracji. Zapffe jest autorem eseju The Last Messiah, gdzie według Ligottiego filozofia Schopenhauera „zostaje sprowadzona na ziemię”, bo skupia się na ludzkiej świadomości. Świadomość wg. Zapffe odrywa nas od świata przyrody, gdzie pragnienia są proste – przeżyj i rozmnażaj się. Świadomość rujnuje nas, każe nam zastanawiać się, „kim jesteśmy”, „czym jest śmierć”, „dokąd zmierzamy”. Według tej wykładni my-ludzie, obdarzeni brzemieniem własnego ja, stajemy się największymi cierpiętnikami w świecie przyrody. Wykształcona w toku ewolucji jaźń to aberracja ontologiczna, powodująca, że gdzieś tam, w głębi duszy, czujemy, że coś jest nie tak z otaczającą nas rzeczywistością, że jej prawdziwa natura jest przed nami ukryta. Widzimy świat przefiltrowany, nieprawdziwy, wyobrażony, napędzany inercją schopenhauerowskiej ślepej mocy. Bariera postawiona pomiędzy nami, naszą świadomością a światem prawdziwym powoduje, że cierpimy i to nas napędza do działania. Działamy oczywiście w irracjonalny sposób i z irracjonalnych pobudek, ale przynajmniej działamy. Co zostanie, gdyby tę barierę usunąć?
Możemy na to pytanie odpowiedzieć odwołując się do biografii pisarza i jego problemów. Na twórczość autora (podobnie jak u Phillipa K. Dicka) wielki wpływ miała jego choroba - depresja, która wystąpiła u niego w specyficznej odmianie. Ligotti cierpiał na anhedonię – zespół dysfunkcji psychicznych uniemożliwiających mu odczuwanie jakiejkolwiek przyjemności, spłycenie odczuwania emocji, blokadę radości czy gniewu. Dodatkowo przez całe życie zmaga się z poważnymi stanami lękowymi, mającymi odzwierciedlenie w każdym jego utworze. W jednym wywiadzie stwierdził, że w stanie anhedonii byt i wszechświat ukazuje się w swoim prawdziwym kształcie – bezcelowości i bezsensu. Dopiero wtedy pozbywamy się przyciemnionego szkiełka, przez które patrzymy, przestajemy widzieć fenomeny, a widzimy rzeczywistość taką, jaka jest. Anhedonia przecina sznurki, którymi jesteśmy sterowani, ale jak to z marionetkami bywa, stają się one wtedy całkowicie bezużyteczne. Wizja Ligottiego jest porażająca, zapierająca dech i bardzo niepokojąca. Jest to coś, co pozostaje z nami na długo po zamknięciu książki.
Styl i sposób pisania Ligottiego można określić, jako amalgamat cech prozy Lovecrafta, Poego, Schulza, ale również Vandermeera, Harrisona i Barkera. Gęsta, wymagająca, sugestywna, hipnotyczna, ale i depresyjna oraz trudna w odbiorze proza, będąca jednocześnie bardzo osobistą wiwisekcją obsesji, choroby, paranoi i lęków pisarza.
Nie można też nie wspomnieć o jakości wydania, które jest po prostu znakomite. Twarda oprawa, niestandardowa czcionka i format stron. Na okładce i w środku piękne, psychodeliczne grafiki świetnie współgrające z nastrojem opowiadań. Przekład bardzo dobry, co nie dziwi, bo robili go ludzie uwielbiający i, co ważne, rozumiejący twórczość Ligottiego. Całości dopełnia przedmowa będąca idealnym, profesjonalnym podsumowaniem tej literatury, którą lepiej przeczytać na końcu.
Teatro Grottesco to horror idealny, nowa jakość gatunku. I nie ma w tym ani trochę przesady.
Recenzja zamieszczona pierwotnie na:
http://szortal.com/node/7818
Koszmar ultymatywny Thomasa Ligottiego
Thomas Ligotti, który na Zachodzie uzyskał już miano "pisarza kultowego", został przybliżony w 2014 roku polskiemu czytelnikowi za sprawą Wydawnictwa Okultura. Wydano zbiór opowiadań Teatro Grottesco, który moim zdaniem jest prawdziwym objawieniem literatury z...
2015-06-21
Recenzja pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Nie ma pigułki
Nie znalazłem jeszcze książki, która siłą oddziaływania na psychikę i sugestywnością wizji, choćby w małym stopniu zbliżyła się do tej powieści. Właśnie przeczytałem ją po raz trzeci na przestrzeni dwudziestu lat - i znowu, chyba nawet bardziej niż poprzednio, rozorała mi umysł. Być może są osoby, które po dokładnym przeczytaniu tej powieści i zastanowieniu się o czym właściwie ona traktuje twierdzą, że „Rok 1984” nie przeraża. Ja śmiem twierdzić, że zwyczajnie kłamią albo zupełnie nic nie zrozumiały. Kazamaty Ministerstwa Miłości, w których Winston Smith przechodzi swą reedukację w trzecim rozdziale powieści, to groza w stanie czystym. Ale nie jest to uczucie grozy, odruchowo definiowane po usłyszeniu tego hasła. Jest to bowiem groza dla intelektu, zdrowego rozsądku, groza przed odebraniem człowieczeństwa i uczynieniem bezosobowym trybem w maszynie, groza przed likwidacją wszelkich przymiotów owo człowieczeństwo definiujących, przed odcięciem wszelkich podpór na których opieramy percepcję i interpretację rzeczywistości.
Winston Smith jest jak Neo z wiadomego filmu Wachowskich. Neo, który czuje coraz bardziej, że świat, w którym żyje nie może być naturalnym, zdroworozsądkowo ustalonym stanem rzeczy. Realia, w których przyszło żyć Winstonowi to świat całkowicie podporządkowany zasadom wdrożonym przez Partię, czyli bezosobowy, ale jednak zbudowany z ludzi twór, będący wynaturzeniem totalitarnych władz - komunistycznych bądź nazistowskich. Rządzi ona niepodzielnie jednym z trzech światowych mocarstw, Oceanią, na którą składają się obie Ameryki, Wyspy Brytyjskie, Australia i południowa połówka Afryki. Oceania uwikłana jest w ciągłą, celowo prowadzoną wojnę naprzemiennie z dwoma innymi supermocarstwami: Eurazją, będącą tak naprawdę Związkiem Radzieckim rozrośniętym do monstrualnych rozmiarów oraz Wschódazją, czyli Chinami Mao Tse-tunga, które połknęły Azję południową i wschodnią.
Winston Smith pracuje jako urzędnik, zajmujący się korygowaniem roczników statystycznych, dokumentów, gazet, filmów, zdjęć tak aby zapisana na nich przeszłość była cały czas zgodna z linią polityki Partii, prowadzonej przecież w teraźniejszości, czyli wiecznie zmiennej rzeczywistości. Dostrzega coraz wyraźniej absurd świata w jakim żyje, ciągłe kłamstwa, które ludzie przyjmują za prawdę, ścisłą kontrolę każdego fragmentu życia, odebranie wszystkich możliwości samodzielnego decydowania o samym sobie, terror polegający na tym, że trzeba się pilnować, aby nie okazać emocji, czyli ludzkiej twarzy. Szykany te nie dotyczą wszystkich mieszkańców Oceanii, osiemdziesiąt pięć procent obywateli to tzw. prole, czyli z powodu niskiej inteligencji i ograniczonego horyzontu myślowego nie stanowiący zagrożenia dla Partii. To te pozostałe piętnaście, czyli członkowie samej Partii, ludzie inteligentni, są przedmiotem jej zainteresowania. Bowiem największą przewiną jakiej może dopuścić się Winston Smith jest myślozbrodnia. Nie zabójstwo, nie seks, nie kradzież. Myślozbrodnia, czyli dopuszczenie takich myśli i snucie takich wniosków, które są niezgodne z oficjalnymi nakazami Partii.
Winston jednak nie może się powstrzymać, wewnętrzny bunt wobec zastanego porządku, emocje i miłość zaczynają targać nim coraz mocniej. Szuka uporczywie matrixowej czerwonej pigułki, chce wybić szybę, wyrwać kable, wyjść ze słoja, w którym więzi go wyższa siła. Realia opisane w „Roku 1984” okazują się jednak matrixem odwróconym, matrixem Moebiusa, który ma tylko jedną stronę. Pigułki nie istnieją, świat, w którym żyje Winston to jest faktycznie matrixowy zbiornik na ciało, ale (uwaga!) nic poza tym zbiornikiem nie istnieje! Nie ma jak wyjść, bo nie ma DO CZEGO się udać, nie można wejść w pustkę. Cały świat Winstona to świat jak najbardziej realny i świat jedyny, a poza nim istnieją tylko marzenia o lepszej rzeczywistości, systematycznie niszczone przez demiurga, czyli samą Partię.
Orwellowska Partia to pierwsza struktura trzymająca władzę w historii świata w pełni świadoma tego, co jest prawdziwym celem tejże władzy. Partia nie chce powiększać swojego Liebensraumu, nie interesuje jej dobrobyt kraju, żadne tam bajania Marksa czy Engelsa. Dążenie do zdobycia władzy poprzez nazistów czy komunistów, było błędnie motywowane. Władza nie ma służyć jako środek do celu jakim jest ojczyzna równych sobie i bogatych obywateli. To mrzonka pierwszej połowy XX wieku i rodzących się wtedy totalitaryzmów. Okazuje się, że dobre chęci, dopóki pozostają w świecie idei i mrugają na ścianach jaskini są czymś z wszech miar pożądanym. Ale jak tylko podprowadzimy je Platonowi, gdy odwróci wzrok, okazują się piekielną kostką brukową - ludzie nie potrafią się ich trzymać w świecie realnym.
Władza jest celem sama w sobie. Można ją trzymać terrorem, tak jak trzymała średniowieczna inkwizycja, Stalin czy Hitler. Ale prawdziwa władza to nie tylko uzyskanie posłuszeństwa, to również ciągłe upokorzenie podwładnego, zadanie mu cierpienia i zmuszenie do lizania ręki trzymającej bat. Jest to oczywiście prawdziwy horror, zniewolenie i bieda, ale metoda ta pozostawia jedną, jedyną rzecz wolną. Ludzki mózg, ten ostatni kilkucentymetrowy obiekt, który jest indywidualną ludzką własnością, niedostępną władzy. To przez tę jedną, ostatnią instancję wolności, dziejowe wahadło trwa w swoim cyklicznym ruchu. Wahadło ścięło Hitlera, ścięło Stalina, w końcu zahaczy tez o północnokoreański skansen, chyba, że tylko Kim Dzong Un i jego najbliższa świta to jedyni nie-prole w całym kraju. Ideologia Partii ma jednak sposób na zatrzymanie wahadła, to właśnie ta metoda, której podatne jednostki ulegają na co dzień a oporne w podziemiach Ministerstwa Miłości, jest grozą największą, ostateczną. Dwójmyślenie.
Partia anulowała niezmienność przeszłości, która stała się palimpsestem, przepisywanym wciąż i wciąż na nowo. Istnieje rozciągnięta na nim wiecznie zmienna teraźniejszość, ciągle modyfikowana przez ludzi pokroju Winstona lub propagandę z Wielkim Bratem na sztandarach. Jeśli nagle Partia stwierdzi, że toczy wojnę z Wschódazją (pomimo, że toczyła jeszcze wczoraj z Eurazją) to po prostu staje się to powszechnie przyjętą wersją rzeczywistości. Nie tylko zmienia się suchy zapis w dokumentach, zmieniają się też zapisy w ludzkich umysłach i podobnie jak w „Aegypcie” Crowleya dzieje się tak, że mamy zupełnie nową rzeczywistość, a o starej zapominamy. Jeśli nie – popełniamy myślozbrodnię. Dwójmyślenie polega na umiejętności świadomej akceptacji tego, że przeszłość się zmieniła przy jednoczesnym nieświadomym wyparciu tego faktu w kolejnym kroku. Szczęśliwy ten, kto posiadł tę zdolność, oporny trafia w ręce Partii, która w przeciwieństwie do poprzednich totalitaryzmów nie wypala herezji publicznie, nie zabija myślozbrodniarzy. Ona ich leczy – cierpieniem, bólem, butem miażdżącym twarz, ostatecznie wizytą w pokoju 101. I nie ma takiej siły, która pozwoliłaby umysłowi pozostać nadal ostatnim wolnym od kajdanów elementem.
Obywatele Oceanii przestają być ludźmi, są tylko śrubkami, trybami, elementami kolektywu jakim jest Partia. Puste, wyczerpane bateryjki, ładowane co chwila Dżinem Zwycięstwa, Dwoma Minutami Nienawiści, przemówieniami Wielkiego Brata. A Partia idzie dalej, bo nie tylko przeszłość można zmienić. Mózg jest miejscem, gdzie znajduje się cała ludzka maszyna interpretacyjna, cały nasz świat. Skoro Partia ma nad nim niepodzielną władzę, może sprawić, że niebo będzie czerwone, ludzie zaczną lewitować, a Wielki Brat będzie na zawsze przytulał wątpiących do swej kochającej piersi. I to dlatego Winston pozostanie na zawsze w swoim słoju, jako element zbiorowego solipsyzmu. A nawet czegoś o wiele bardziej przerażającego - jest to solipsyzm na jawie bez możliwości wybudzenia się, kreowany na bieżąco przez okrutnego demiurga, który nie przewidział żadnych czerwonych pigułek. Świat Partii to rzeczywistość strachu, bólu, upodlenia, kaźni, braku miłości, przyjaźni, indywidualności, wolności i człowieczeństwa. Świat władzy.
I właśnie ta niemoc stanowi największą grozę w powieści Orwella. A całość przedstawiona jest tak dosadnie, z taką sugestywnością i dbałością o szczegóły, że dosłownie zapiera dech. Jest to jedna z książek, które według mnie każdy powinien przeczytać.
Recenzja pochodzi z
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo tohttp://plejbekpisze.blogspot.com/
Nie ma pigułki
Nie znalazłem jeszcze książki, która siłą oddziaływania na psychikę i sugestywnością wizji, choćby w małym stopniu zbliżyła się do tej powieści. Właśnie przeczytałem ją po raz trzeci na przestrzeni dwudziestu lat - i znowu, chyba nawet bardziej niż poprzednio, rozorała mi umysł. Być może są osoby, które...