-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński6
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać9
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2023-04-26
2023-12-02
W świecie, w którym od 400 lat toczy się wojna na granicy, jeźdźcy smoków są ostatnią siłą, która może utrzymać bariery. Violet, córka generał, od dziecka marzyła o zostaniu skrybką, chcąc iść w ślady ojca. Matka jednak nie pozwala jej na to i dziewczyna, mimo choroby, trafia do akademii smoczych jeźdźców, w której najprawdopodobniej czeka ją szybka śmierć.
„Czwarte skrzydło”, powieść, którą napisała Rebecca Yarros, szturmem podbiła książkowe media, trafiając na półki bestsellerów, także w Polsce. I choć rozumiem powody, dla których może innych bawić, w moim odczuciu jest to fantazja erotyczna, „ukryta” pod płaszczykiem powieści fantasy o smokach, której autorce zabrakło warsztatu i wiedzy, aby była historią napisaną przynajmniej poprawnie.
Uwaga, w tekście mogą pojawiać się spoilery, za pomocą których będę próbować wyjaśnić, co mam dokładnie na myśli.
Zacznijmy od tej pierwszej kwestii. Wydawać by się mogło, że przy długiej na ponad pięćset stron książce dwie sceny erotyczne to w gruncie rzeczy wcale nie jest szczególnie dużo, więc jak tu mówić o fantazji erotycznej w jej kontekście? Wydaje mi się jednak, że jak najbardziej można, bo mam poczucie, że cała fabuła była kreowana właśnie z myślą o nich. Już od samego początku myśli i rozmowy protagonistki zmierzają właśnie w te rejony. Mimo że w teorii Violet powinna być zestresowana sytuacją i skupiona na przeżyciu, ona często jednak skupia się na pięknych, niezwykle silnych i twardych klatach, czy po prostu wprost mówi o tym, że chciałaby się z kimś przespać. Nie ma w samym tym fakcie absolutnie niczego złego, tylko nawet taka fabuła wymaga pewnych umiejętności, której Yarros po prostu w moim odczuciu po prostu zabrakło.
Mimo jednak tego, że jest to przede wszystkim historia pisana z myślą o lekkim romansie/erotyku, autorka wybrała sobie setting fantasy, próbując tworzyć swój własny świat. Skoro zaś właśnie na to postawiła, to przynajmniej ja mam zamiar wymagać od autora przynajmniej sensownych podstaw światotwórstwa. Tego niestety zdecydowanie tutaj brakuje. Świat jest ubogi, pełny głupot, często zupełnie nielogiczny. Te bzdury pojawiają się zaś na dosłownie każdym poziomie, od ogólnej konstrukcji armii, która nie ma sensu, przez smoki, które odmawiają noszenia siodeł po 400-latach współpracy z ludźmi (a wszyscy wciąż się dziwią, czemu tylu jeźdźców umiera), po trening pod postacią bicia się ZARAZ PO OBIEDZIE. Cały czas zadaję sobie pytanie, czy oni w tym uniwersum naprawdę aż tak bardzo lubią sprzątać wymiociny uczniów… Dodajmy do tego fakt, że ta bardzo przerażająco straszna akademia smoczych jeźdźców przypomina w gruncie rzeczy liceum i że w najlepszej jednostce edukacyjnej w kraju nikt nie jest w stanie nawet przypilnować pokoju pani generał, w którym znajdują się kluczowe dla wojny mapy.
Nie zapominajmy też o topornej ekspozycji. W tej historii protagonistka, aby się uspokoić, recytuje sobie w pamięci treści czytanych książek i zupełnym przypadkiem są to np. opisy mapy, albo opisy gatunków smoków. Brawo, to bardzo szprytne rozwiązanie.
Autorce też naprawdę kiepsko wychodzi rozpisywanie scenek rozwojowych, w których to Vi próbuje zdobyć jakąś wiedzę. O ile gdy akcja się toczy to się jeszcze jakoś czyta, tak te fragmenty są po prostu niezmiernie nudne.
Być może przymknęłabym na to wszystko oko, gdyby kreacja bohaterów oraz ich wzajemne relacje stały na wysokim poziomie. Ale niestety, jest im do tego zdecydowanie daleko. Protagoniści z „Czwartego skrzydła” to nie pełnokrwiste postacie, a marionetki, które nie przechodzą żadnej zauważalnej drogi na przestrzeni całego tomu. Przejdźmy więc przez nasze główne trio, czyli przez Violet, Daina oraz Xandera.
Violet teoretycznie na początku chce zostać skrybką i szczyci się szczególną inteligencją. W tej historii nie widać jednak ani jednego, ani drugiego, bo protagonistka już właściwie na samym początku po prostu godzi się ze swoim losem. Przez cały czas trwania historii zachowuje się zaś niemal dokładnie tak samo i choć w teorii tą przemianę przechodzi, w momencie, w którym powiedziała do swojego przyjaciela: hej, wiesz, zmieniłam się, ja pytałam siebie samą tylko: gdzie? Nie zauważyłam. Oczywiście w trakcie zdobywa nowe super moce i staje się coraz to potężniejsza, będąc doskonałym przykładem postaci typu Mary Sue, ale jej wnętrze w moim odczuciu pozostaje niezmienne.
Później mamy Daina. Bohatera, który z założenia jest przyjacielem Violet od czasów dzieciństwa i oczywiście, jest w niej zauroczony. Jest też postacią, która bardzo mocno trzyma się zasad. I jak najbardziej widzę, że konflikt pomiędzy: „zależy mi na Tobie, Violet”, a „ważne są dla mnie reguły” może być pociągający i dobrze zrobiony, ale ponownie TU TEGO NIE MA. Dain od początku chce tylko kontrolować protagonistkę, nie ma w nim cienia zrozumienia, pomiędzy tymi postaciami nie ma żadnej chemii, nie czuć ich wieloletniej przyjaźni. Autorka zrobiła z tej postaci potwora, nie realnego człowieka, który z troski o bliską mu osobę próbuje podjąć decyzje za nią.
No i na końcu mamy docelowego chłopaka Violet, czyli Xandera. Mężczyznę trochę starszego od niej (wszyscy mają na oko jakieś 20-26 lat), który z założenia jest wrogiem jej rodziny, kimś, komu bohaterka nie ufa. I o ile w narracji Violet wykłada nam to wielokrotnie, o tyle w jej zachowaniu, reakcji na jego słowa, w ich dialogach tego kompletnie nie widać. Autorka chciała wyraźnie stworzyć tu motyw od nienawiści do miłości, ale tej nienawiści tu nie ma. Oni od samego początku są w sobie zauroczeni i to ze wzajemnością.
Jeśli więc w romansie brakuje nie tylko świata przedstawionego, ale też dobrze napisanych relacji, także romantycznych… to cóż to jest za romans?
„Czwarte skrzydło” to powieść napisana bardzo lekkim stylem, która (nieudolnie wprawdzie) realizuje kuszące motywy. Bo kto nie chciałby latać na smokach? Kto nie chciałby mieć SWOJEGO SMOKA? Niemal każdy marzy też o bliskich relacjach z innymi, spora część osób pragnie bliskiej relacji romantycznej. Dlatego rozumiem, jeśli ta powieść się komuś podoba w takiej formie. Mnie jednak niezmiernie boli, że nawet wykorzystując te same schematy, ale pisząc w sposób bardziej kompetentny, skupiając się bardziej na kreacji świata i sensownym przedstawieniu bohaterów moglibyśmy dostać naprawdę przyjemną powieść fantasy. W tym przypadku zaś to co najwyżej przykład tego, jak takich książek absolutnie nie należy pisać.
W świecie, w którym od 400 lat toczy się wojna na granicy, jeźdźcy smoków są ostatnią siłą, która może utrzymać bariery. Violet, córka generał, od dziecka marzyła o zostaniu skrybką, chcąc iść w ślady ojca. Matka jednak nie pozwala jej na to i dziewczyna, mimo choroby, trafia do akademii smoczych jeźdźców, w której najprawdopodobniej czeka ją szybka śmierć.
„Czwarte...
2023-12-31
Lyrissa od dziecka przejawia wyjątkowe, magiczne zdolności. Gdy ma dziesięć lat, zostaje porwana przez okrutny Zakon Umysłów, który torturuje ją przez długie lata. Z niewoli ratuje ją dawny przyjaciel i król. Szybko okazuje się, że ich świat czeka potężne starcie.
Z debiutami bywa różnie. Jedne wychodzą bardziej, inne mniej. Czasem sprawiają wciąż wrażenie amatorskiej pisaniny, innym razem widać w nich często jeszcze nieoszlifowany, ale jednak talent. Zdecydowanie chciałam, aby Angelika Botor trafiła do tej kategorii tych lepszych debiutantów. W końcu działa w mediach książkowych tak samo, jak ja, do pewnego stopnia się więc z nią utożsamiam, a poza tym zawsze brakuje mi przyjemnej fantastyki. Niestety, nie mogę – „Opowieść wysłanniczki” jest zdecydowanie jedną z najsłabszych książek od wydawnictwa SQN, jaką w ogóle czytałam. A czytałam ich naprawdę sporo, włącznie z ich serią „Fantastycznie nieobliczalni”, prezentującą właśnie fantastyczne debiuty. Tamte książki nie były raczej wybitne, ale przynajmniej miały w sobie jakieś ciekawe elementy, których w tej książce nie widzę.
Jako że materiały autorki wyświetlały mi się w książkowych mediach, wiedziałam, że powieść celuje raczej w baśniowe klimaty, jednak nie wnikałam głębiej w to, o czym ma być sama fabuła. Przyznam, że gdy zobaczyłam okładkę, pozytywnie zaskoczyłam się tym, jak ona wygląda: nie jest może wybitna, ale sprawia wrażenie dobrze zrobionej, a ponadto personalnie lubię połączenie różu i niebieskości. Niestety, wewnątrz już tak przyjemnie kolorowo nie jest.
Ta powieść sprawia przede wszystkim wrażenie jednego wielkiego bajzlu, w którym króluje „byle-jakość”. Nie wiem, na ile temu winny jest brak doświadczenia pisarskiego i odpowiedniego warsztatu ze strony Botor, a na ile po prostu brak skrupulatności w pisaniu i redakcji, ale naprawdę to pierwsze określenie, jakie przychodzi mi na myśl, gdy przypominam sobie o tej książce. Aby więc się w tym bałaganie nie zgubić, może spróbuje wyjaśnić punkt po punkcie co mam na myśli.
Po pierwsze w stylu Angeliki Botor widzę brak świadomości słowa i dużo sztuczności. Autorka nie buduje językiem klimatu w odpowiedni sposób. Widzę próbę stworzenia go, ale regularnie byłam z niego wybijana przez użycie słów niepasujących do sytuacji. Ponadto zarówno narracja (pierwszoosobowa), jak i dialogi często brzmią jak połączenie szkolnego wypracowania z kościelnym kazaniem niskiej klasy bądź jakiejś książki psychologiczno-edukacyjnej. Przykładowo, jeden z bohaterów w którymś momencie bardzo cieszy się, że stworzył nowe życie i powtarza to kilkukrotnie w dialogach, używając właśnie tego sformułowania. Czy to brzmi jak coś wypowiadanego przez pozytywnie zaskoczonego, przyszłego ojca? Absolutnie nie. Czy to brzmi jak coś, co mogłoby paść z ambony? Do cholery, jasne!
Po drugie, autorka przynajmniej w tej powieści nie panuje nad fabułą i nie potrafi dobrze określać, które momenty są ważne do rozpisania, a które nie. Dostajemy w tej historii sporo scenek obyczajowych, sporo wyznawania sobie uczuć i wzajemnego obrażania się, a potem godzenia się z bohaterami. Za to wszystkie kluczowe fabularnie opisy, które wprowadzają jakiś zwrot akcji są traktowane zdawkowo. Ot, stało się, tylko po to, by postacie znów mogły dramić i mówić sobie (nienaturalne) miłe słówka. Ach, i jeszcze pić sok owocowy o smaku jabłek, arbuza i truskawek, który ratuje protagonistkę od wielkiego smutku.
Po trzecie, jak na książkę fantasy, w tej powieści jest naprawdę bardzo kiepsko rozpisane światotworzenie. Jak pisałam na początku, „Opowieść wysłanniczki” miała być z założenia baśniową opowieścią, ale nawet taka potrzeba ustanowienia pewnych zasad w świecie, a te tutaj działają tak, jak autorce jest chyba wygodnie i jak jej się podoba. Część z nich jest wyjaśniana, ale dzieje się to zdecydowanie za późno w trakcie fabuły i na dodatek czasem wygląda to tak, jakby Botor wymyślała zasady w trakcie pisania, jakby nie zaplanowała tego wcześniej.
Dla przykładu, mamy tu kwestię nieśmiertelności bohaterów. W tym uniwersum niektóre osoby po prostu są nieśmiertelne. W którymś momencie ich życia ich procesy starzeniowe zatrzymują się. Na samym początku powieści miałam poczucie, że autorka sugeruje mi, jakoby te osoby same wybierały sobie ten moment, trochę jak w cyklu o Wiedźminie robiły to czarodziejki i czarodzieje. Dlaczego? A no dlatego, że narracja wyjaśnia nam, że kobiety są zawsze bardzo młode, a widok 36-letniego nieśmiertelnego jest już dla protagonistki zaskakujący, bo tak „starych” ludzi raczej nie widuje. Gdy jednak narracja wyjaśnia nam zasady panujące w świecie okazuje się, że nieśmiertelność jest darem, który trafia się bardzo losowo. To jest BARDZO ważna informacja, która powinna mieć POTĘŻNY wpływ na świat. Ale nie, nie, po co to wyjaśnić wcześniej…
Skoro jestem zaś przy temacie nieśmiertelności to po czwarte – po co robić z bohaterów nieśmiertelnych, skoro i tak zachowują się jak nastolatkowie? Rozumiem, że Lyrissa miała być postacią nieufną, z traumami; takie było jej założenie. Taka postać ma pełne prawo być nieco bardziej intanfylna. Z tym, że jej przeszłość i traumy moim zdaniem zupełnie nie wybrzmiewają. Dlatego w momencie, kiedy 100-letnia kobieta robi dla swojego ukochanego ręcznie napisaną książeczkę z obrazkami (gdzie ona nie potrafi rysować), zostawia mu ją pod drzwiami i ucieka, podglądając, aby sprawdzić jego reakcję to ja nie mam wrażenia, że to jest słodkie i urocze, albo creepy, ale wynikające z traumy. Ja mam wrażenie, że to jest po prostu absurdalnie głupie.
Takich głupotek jest w tej historii naprawdę dużo więcej. Zresztą, już sam początek to pokazuje. Protagonistka zostaje porwana przez jakiś zakon, który ją torturuje i źle traktuje, ale nie mamy w żadnym momencie wyjaśnienia, jakim cudem Lyrissa nie uciekła, mimo że potrafi przecież samodzielnie tworzyć portale. Ten zakon zaś chce ją wykorzystać przez wzgląd na jej magiczne moce i tak z nich korzysta, że każe jej uwieść, a następnie zabić pewnego władcę. Z tym, że o ile jakieś moce bohaterki zostały ustanowione to jej umiejętność kokieterii już nie. Nic o nich nie wiadomo, nie widać ich zresztą przez całą powieść. Dlaczego więc zakon wybrał Lyrissę, a nie jakąś wyszkoloną kurtyzanę albo damskiego szpiega? Kutwa, nie wiem, nie pytajcie.
Jeśli miałabym cokolwiek dobrego o tej książce powiedzieć to może mogłabym uznać, że w sumie to się dość szybko czyta, bo ten styl może i jest toporny i nienaturalny, ale jednak dość lekki. Ponadto mogłabym docenić, że autorka podejmuje próbę napisania czegoś ciepłego i w miarę komfortowego. Tyle że ta książka, jako całokształt, wygląda najwyżej jak wprawka pisarska, która powinna zostać w szufladzie, a nie porządnie rozpisana powieść, która powinna zostać wydana przez jakiekolwiek wydawnictwo. Przepraszam Angeliko Botor, jeśli chcesz pisać i jeszcze tego nie zrobiłaś – znajdź sobie porządnego, ostrego redaktora, zapłać mu nawet z własnej kieszeni i podejmij próbę porządnego nauczenia się pisania, jeśli chcesz to dalej robić.
A ja „Opowieści wysłanniczki” nie polecam. Zwłaszcza że jako wydana w SQN Orginals nie jest dostępna na platformach innych, niż strona wydawcy, w związku z czym nie ma możliwości. przynajmniej na tę chwilę, zapoznania się z nią w ramach abonamentu. A że nie jest bardzo popularna, to pewnie znalezienie jej w bibliotece też może być wyzwaniem.
Lyrissa od dziecka przejawia wyjątkowe, magiczne zdolności. Gdy ma dziesięć lat, zostaje porwana przez okrutny Zakon Umysłów, który torturuje ją przez długie lata. Z niewoli ratuje ją dawny przyjaciel i król. Szybko okazuje się, że ich świat czeka potężne starcie.
Z debiutami bywa różnie. Jedne wychodzą bardziej, inne mniej. Czasem sprawiają wciąż wrażenie amatorskiej...
Bastian przypadkiem trafia do antykwariatu, gdzie natrafia na wyjątkowo kuszącą go książkę. Gdy zaczyna ją czytać, odkrywa, że historia Atreju wyruszającego, aby uratować świat, niezwykle go wciąga. Jeszcze nie wie, że w tej opowieści on sam będzie wkrótce odgrywał ważną rolę.
„Niekończąca się historia” to dzięki filmowi (polskie tłumaczenie „Niekończąca się opowieść”) wręcz kultowe fantasy dla dzieci i młodszej młodzieży, choć książka w Polsce nie należy do szczególnie popularnych. Autorem tej opowieści jest Michael Ende, niemiecki pisarz zmarły w 1995 roku. Książka została zaś wydana w 1979 roku (film jest z 1984 roku) – nie należy więc do najnowszych. Dobra literatura powinna być jednak ponadczasowa, a więc pojawia się pytanie, czy historia Bastiana i Atreju przetrwała próbę czasu?
Wydaje mi się, że odpowiedź na to pytanie brzmi: tak. Co prawda w książce są drobne elementy, sugerujące, że nie jest to najnowsza książka, jak odwoływanie się bohaterów do bycia lub niebycia zniewieściałym, albo narracja, która moim zdaniem piętnuje, że Bastian jest niski i gruby, jednak wydają mi się to tylko drobne elementy.
Fabularnie dostajemy tutaj bardzo baśniowe fantasy, które zaczyna się dość klasycznie, bo od podróży wybrańca, której celem jest uratowanie całej krainy. Podróż Atreju jest naprawdę dość przyjemna w obserwowaniu, choć to raczej prosta przygodówka z – powiedziałabym – jednym, mocniejszym fabularnym elementem. W pierwszej połowie historii Bastian jest czytelnikiem, wraz z którym obserwujemy całą opowieść, co ma sens w kontekście całej historii, jednak nie chcę tu zdradzać zbyt wiele.
Druga połowa jest jednak nieco inna. Tej części nie było już w wersji filmowej. W niej głównym bohaterem staje się sam Bastian – to on odbywa podróż, w trakcie której musi się czegoś nauczyć. Powiedziałabym, że jest to nieco mniej klasyczna część powieści, skupiona bardziej na rozwoju postaci i próbie nauczenia czegoś młodego protagonisty, z którym prawdopodobnie będzie utożsamiał się młody czytelnik. Z tym, że w moim odczuciu w tej części tempo historii jest już nieco gorsze i może być ona odebrana wręcz za nieco nudnawą. Mi to nie przeszkadzało, ale jednak bardziej podobał mi się klimat pierwszej połowy książki.
Ogólnie jednak to naprawdę całkiem przyjemna opowieść, którą wydaje mi się, że warto postać. To dość lekka jednotomówka, która przy tym przez filmową adaptację zapisała się w pamięci wielu osób i samo poznanie oryginalnej wersji było dla mnie ciekawym doznaniem.
Na koniec warto dodać parę słów o samym wydaniu. To książka, która nie ma może ilustracji, ani farbowanych brzegów, ale za to ma… kolorowy druk. Słowa są zielone lub różowe/czerwone i naprawdę nie spodziewałam się, że w trakcie lektury sam ten fakt sprawi mi tyle radości. Jakoś tak od razu czytanie stało się bardziej kolorowe.
Bastian przypadkiem trafia do antykwariatu, gdzie natrafia na wyjątkowo kuszącą go książkę. Gdy zaczyna ją czytać, odkrywa, że historia Atreju wyruszającego, aby uratować świat, niezwykle go wciąga. Jeszcze nie wie, że w tej opowieści on sam będzie wkrótce odgrywał ważną rolę.
„Niekończąca się historia” to dzięki filmowi (polskie tłumaczenie „Niekończąca się opowieść”)...
2023-12-26
2023-12-16
2023-12-05
Od dwudziestu lat wiedza o tym, że cień człowieka może ożyć, stając się marionetką swojego właściciela jest powszechna. Charlie zaś słynie z tego, że jest w stanie ukraść lub zdobyć wszystko, co jest potrzebne do zdobywania wiedzy na temat tej wyjątkowej magii. Postanawia się jednak odciąć, chcąc rozpocząć normalne życie. Wkrótce odkrywa jednak, że jej chłopak nie jest tym, za kogo się podawał i rozpoczyna śledztwo.
.
To był wieczór po dniu, w którym próbowałam przeczytać ile się dało z „Olimpu” Dana Simmonsa. Poirytowana trochę samą tą książką, otworzyłam czytnik, szukając czegoś lekkiego, najlepiej radosnego, na tzw. odmóżdżenie, po męczeniu się fantastyką naukową z której nie byłam zadowolona. A że „Księga nocy” Holly Black, jej pierwsza książka dla dorosłego czytelnika, akurat na nim była to otwarłam, ot, tak po prostu. I dostałam coś, czego raczej się nie spodziewałam, choć właściwie nie do końca wiem czemu.
Dlatego że nie czytając nic o tej książce wcześniej, założyłam, że będzie to kolejna powieść, która wyrosła na fali książek młodzieżowych i która od takowych różni się tylko obecnością scen erotycznych i wiekiem bohaterów. A dostałam książkę, która naprawdę jest powieścią fantasy dla dorosłego czytelnika, poruszającą również trudniejsze tematy, dojrzałą w prowadzeniu bohatera i ciekawą pod kątem kreacji świata.
Moje pierwsze spotkanie z Holly Black miało miejsce lata temu, kiedy w koszu z danią książką wygrzebałam jej debiut. „Danina. Nowoczesna baśń” („Zła królowa”) to historia, do której wracałam latami i do dziś mam w stosunku do niej dużą nostalgię. Jej protagonsitka ma 16-lat i pochodzi z patologicznej, dysfunkcyjnej rodziny. Charlie, bohaterka „Księgi nocy” jest w pewnych aspektach bardzo podobna. Choć starsza (28 lat), również nie wychowała się w najlepszych warunkach. Musiała zbyt szybko dorosnąć, wzięła na siebie odpowiedzialność za młodszą siostrę, a mając lat 13 przed nieodpowiedzialność matki została wkręcona w światek przestępczy, stając się oszustką, złodziejką, mistrzynią w odnajdywaniu rzeczy, których znaleźć się nie da. To, po pierwsze, sprawiło, że ponownie wróciła moja nostalgia do debiutu Black, a po drugie… jest cholernie dobrze rozpisane.
Mniej więcej pierwsza ¼ tej powieści to powiem nie tyle, co wartka akcja, a studium tego, kim jest Charlie: jej przeszłości, jej charakteru, jej silnych stron, jej problemów z samooceną. Choć jak najbardziej jest to rozrywkowe fantasy, które czerpie garściami z popkulturowych motywów, to Holly Black zdaje się bardzo dobrze rozumieć mechanizmy patologii oraz światka przestępczego. Przez to z jednej strony Charlie to pełnowartościowa, wielowymiarowa bohaterka, z drugiej zaś przyznaję, początkowo poczułam się przez ogólny klimat książki trochę przytłoczone. Ostatecznie przyznaję, że ta analiza była potrzebna, nie tylko dając owoce później w fabule pod postacią lepszego zrozumienia protagognistki, ale również ustanawiając sam jej przebieg, ale sięgając po tę historię warto wziąć pod uwagę, że poruszane w niej tematy nie zawsze są przyjemne.
Bardzo podobała mi się też relacja romantyczna Charlie, która ponownie, jest zaskakująco realistyczna. Bohaterka nie zakochuje się, jak to często bywa, a jest już zakochana; jest w stałym związku, ale w gruncie rzeczy nie wierzy w to, że tego przystojnego, pracowitego chłopaka jest warta. Autorka w naprawdę wiarygodny sposób opisuje jej zachowania, jednocześnie częściej faktycznie pokazując, niż tylko pisząc. Ta relacja jest zaś o tyle istotne, że to tak naprawdę wokół niej kręci się główna część historii, mimo że nie jest to stricte romans. Tu warto dodać, że w książce pojawiają się opisy scen erotycznych, jednak są one bardzo zdawkowe, Black zdecydowanie nie na tym się skupia i to nie z ich powodu jest to powieść dla dorosłego czytelnika.
Poza aspektem kreacji bohaterów i ich relacji mamy tu też oczywiście aspekt fantastyczny, czyli kreację świata przedstawionego. Trafiamy do uniwersum urban fantasy, do naszego (alternatywnego) świata, w którym jedyną magią jest magia cieni, połączona trochę z magią krwi. W tym świecie dwadzieścia lat wcześniej ludzkość dowiedziała się o istnieniu nadnaturalnych sił. Zaczęto ich nie tylko używać na co dzień, ale także są one po prostu wykładane na uniwersytetach, badane. I choć tej magii pozornie nie ma „dużo”, bo nie mamy tu elfów/wampirów/czarownic/innych cudów na kiju to wydaje mi się, że jest naprawdę dość dobrze rozpisana i jest jej wystarczająco, by dobrze i w interesujący sposób wypełniła świat.
Jednocześnie przez pochodzenie Charlie czytelnik nie obraca się w sferach wyższych, naukowych, a raczej w dość niebezpiecznym półświatku, gdzie każdy chce zgarnąć jak najwięcej tajemnic cieni dla siebie. To kuszące motywy, które jednak często autorom nie wypadają najlepiej, bo mimo wszystko nie są proste do realizacji, ale jak już pisałam, moim zdaniem to jak najbardziej Holly Black wyszło.
Dostajemy tu więc i dobrze rozpisanych bohaterów, i całkiem ciekawy system magiczny z jasnymi zasadami, i gęsty, raczej mroczniejszy klimat. Ponadto uważam, że historia ma dość prosty, ale naprawdę satysfakcjonujący zwrot akcji pod sam koniec, bohaterzy naprawdę są wiarygodni i mimo swoich wad dają się polubić, że jest wystarczająco realistyczne i popkulturowo jednocześnie i… po prostu dałam się w to wszystko wkręcić. A to wcale nie zdarza się aż tak znowu często.
Na pewno „Księga nocy” nie będzie tytułem dla tych, dla których triggerem są historie z dość realistycznie przedstawionymi dysfunkcjonalnymi rodzinami i relacjami, bo jednak to na nich Charlie jest zbudowana jako bohatera. To powieść, która wymaga też odrobinę cierpliwości, bo zdaje sobie sprawę z tego, że nie każdy ma ochotę brnąć przez taki kawał powieści głównie po to, by poznać przeszłość protagonistki (w tym przypadku naprawdę uzasadnioną, nie jak np. w „Archiwum burzowego światła” Sandersona). To też nie jest romans, to nie jest erotyk. Relacje w tej historii są moim zdaniem naprawdę bardzo ważną jej częścią, ale ona po prostu nie jest o znajdowaniu pożądania i leceniu z kimś do łóżka. Nie jest to też powieść dla młodzieży, bo zawiera takie sceny, które zdecydowanie kategoryzują ją jako co najmniej 16+. Niemniej, jeśli to wszystko Was nie odstrasza i jeszcze jej nie znacie, a macie ochotę na tego typu fantasy to może to być naprawdę fajny wybór.
Od dwudziestu lat wiedza o tym, że cień człowieka może ożyć, stając się marionetką swojego właściciela jest powszechna. Charlie zaś słynie z tego, że jest w stanie ukraść lub zdobyć wszystko, co jest potrzebne do zdobywania wiedzy na temat tej wyjątkowej magii. Postanawia się jednak odciąć, chcąc rozpocząć normalne życie. Wkrótce odkrywa jednak, że jej chłopak nie jest tym,...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-25
Vincent pracuje jako asystent czarodziejki Marqueritte. Jego posługa niedługo jednak ma się skończyć, a on sam planuje spokojne dalsze życie z ukochaną. Niestety, w trakcie, wydawałoby się, zwyczajnej misji coś idzie nie do końca zgodnie z planem i mężczyzna zaczyna orientować się, że los chce od niego czegoś innego.
Aleksandra Janusz to autorka, z którą mam bardzo ciepłe wspomnienia. Jej „Dom wschodzącego słońca” był dość chaotyczny, ale podobały mi się w nim relacje pomiędzy postaciami i ich ogólna kreacja. Znam też część z jej opowiadań i naprawdę za nimi przepadam. Dlatego w końcu zabrałam się za pierwszy tom z cyklu „Kroniki rozdartego świata”, czyli za powieść „Asystent czarodziejki”.
Nim przejdę do samej książki, wydaje mi się, że powinnam napisać parę słów o historii samego cyklu. Z tego co się orientuje, ta wydana w 2016 roku książka była swego rodzaju eksperymentem wydawniczym Naszej Księgarni jeśli chodzi o wydawanie tytułów fantastycznych. Niestety, w trakcie coś poszło nie tak i po trzech tomach seria została wstrzymana. Należy tutaj jednak zwrócić uwagę na to, że z tego co mi wiadomo, dwie pierwsze części stanowią zakończoną historię, więc jak najbardziej można je bez obaw czytać.
Ta powieść to high fantasy, osadzone w świecie, który kilkaset lat wcześniej został rozdarty na dwie części, dwa osobne wymiary/uniwersa. Nasi bohaterowie żyją w świecie Arborii, która wciąż boryka się z pewnymi problemami, będącymi właśnie wynikiem konfliktu sprzed lat. Z jednej strony więc mamy w powieści Aleksandry Janusz całkiem ciekawe światotwórstwo, z drugiej: to zdecydowanie powieść rozrywkowa, dość humorystyczna.
I mój prywatny problem z tym tytułem wynika chyba właśnie z tego drugiego powodu. Gdy „Asystent czarodziejki” pojawił się w 2016 roku na półkach, nie było dostępu do aż takiej ilości tego typu literatury. Niełatwo było znaleźć lekkie fantasy, które bazowałoby na lekkim humorze, nawiązującym do współczesności, wbijającym nam szpile w lekki sposób, nie próbując głębiej analizować istniejących problemów, a po prostu je zauważając. Obecnie takie książki są jak najbardziej w modzie i mam wrażenie, że wyskakują zza każdego rogu, co wiąże się z tym, że jestem nimi już nieco zmęczona. Dlatego powieść Janusz nie wciągnęła mnie aż tak mocno, jakby mogła przy moim innym nastawieniu/nastroju.
Jednocześnie w pełni zdaje sobie sprawę z tego, że takie powieści cały czas są „w cenie”. Jeśli więc szukacie tego typu lekkiego fantasy, w którym będzie ciekawy pomysł na świat, ale w którym nie będzie nadmiaru romansu, w którym bohaterzy będą dość wyraziści i w którym będzie pojawiała się pewna dawka humoru (bez przekleństw i odniesień fekalnych) – to może być dobra opcja dla Was.
Poza tym to ogólnie rzecz ujmując, przyjemna i lekka powieść przygodowa, która ma swój własny, indywidualny charakter. Opiera się na pewnych schematach, ale przełamuje je w wystarczającym stopniu, aby w trakcie nie wiało nudą. Akcja jest wartka, dzieje się tu całkiem sporo, a system magiczny jest naprawdę dość ciekawy.
Mimo wiec tego, że troszkę kręciłam w trakcie czytania nosem, chętnie prędzej czy później zapoznam się z dalszą częścią historii Vincenta, bo tego typu książki są świetnym przerywnikiem pomiędzy trudniejszymi lekturami.
Vincent pracuje jako asystent czarodziejki Marqueritte. Jego posługa niedługo jednak ma się skończyć, a on sam planuje spokojne dalsze życie z ukochaną. Niestety, w trakcie, wydawałoby się, zwyczajnej misji coś idzie nie do końca zgodnie z planem i mężczyzna zaczyna orientować się, że los chce od niego czegoś innego.
Aleksandra Janusz to autorka, z którą mam bardzo ciepłe...
2023-11-18
Do pewnej karczmy przybywają trzy tajemnicze kobiety. Właściciel niechętnie je przyjmuje. Na nieznajome szczególną uwagę zwraca jednak szesnastoletni stajenny, stopniowo poznając ich tajemnice.
Jako że Peter S. Beagle oczarował mnie zarówno swoim „Ostatnim jednorożcem”, jak i wydanym u nas w formie książki opowiadaniem „W Kalabrii” nie mogłam sobie odpuścić i nie sięgnąć po jego kolejną książką. Tak w moje ręce trafiła „Pieśń karczmarza”. Choć teoretycznie nie miałam w stosunku do niej większych oczekiwań, w praktyce jednak chciałam chyba powtórki z rozrywki, a jednak to nie jest ten sam typ historii, co opowieści o jednorożcach tegoż autora i chyba trochę rozminęłam się z oczekiwaniami.
To jednak nie jest tak, że po tej wydanej w Polsce w 1996 roku (a potem wznowionej w 1999) książce nie widać podobieństw do wspomnianych wcześniej tytułów. Tak jak i one, tak i „Pieśń karczmarza” charakteryzuje się naprawdę ładnym, baśniowym stylem. Niektóre cytaty wręcz nadają się do oprawienia w ramkę, a niektóre sceny naprawdę mnie wciągały. To, co mi chyba nie do końca osobiście podpasowało to sposób poprowadzenia historii.
Ta książka nie należy do tych z szybką, wartką akcją. Przeciwnie. Miałam wrażenie, że wszystko toczy się bardzo powoli i często opiera się na niedopowiedzeniach, na domyślaniu się. To ten rodzaj fantasy, który nie jest mocno zakotwiczony w rzeczywistości, faktycznie czasem bardziej przypominając baśń. Niby pojawia się tu jakaś akcja, jakaś intryga, ale dla mnie to zdecydowanie bardziej jest powieść, którą trzeba poczuć, niż zrozumieć.
A niestety, w moim przypadku poczucie po prostu nie przyszło. Rozumiem, że to książka ładna, taka, która niektórych czytelników może oczarować swoim ładnym językiem i ogólnym klimatem. To w moim przypadku się jednak po prostu nie zdarzyło i cóż… czasem bywa, prawda?
Warto tu chyba też dodać, że w tej powieści nie ma jednego głównego bohatera, który prowadziłby narracje. Ta zmienia się z rozdziału na rozdział: obserwujemy zarówno karczmarza, stajennego, innych pracowników karczmy, trzy kobiety, a także inne postacie z nimi związane. Każdy segment jest podpisany imieniem bohatera (lub ew. jego nazwą/stanowiskiem), więc jest to dość klarowne, niemniej chyba tego typu prowadzenie narracji również nie pomogło w we „wciągnięciu się” w historię.
Chyba rozumiem, czemu ta powieść jak na razie nie doczekała się wznowienia. Mam wrażenie, że „Ostatni jednorożec” i „W Kalabrii” to książki, które zestarzały się trochę lepiej, choć ponieważ, jak już wspominałam, „Pieśń karczmarza” to powieść z tych, które trzeba trochę poczuć, rozumiem, jeśli to będzie dla kogoś odkrycie roku. Dlatego jeśli ktoś czuje zainteresowanie tego typu historią to sprawdzić jak najbardziej można – zdecydowanie to nieco inny typ literatury, niż zupełnie lekka rozrywka, która obecnie dominuje na półkach księgarni.
Do pewnej karczmy przybywają trzy tajemnicze kobiety. Właściciel niechętnie je przyjmuje. Na nieznajome szczególną uwagę zwraca jednak szesnastoletni stajenny, stopniowo poznając ich tajemnice.
Jako że Peter S. Beagle oczarował mnie zarówno swoim „Ostatnim jednorożcem”, jak i wydanym u nas w formie książki opowiadaniem „W Kalabrii” nie mogłam sobie odpuścić i nie sięgnąć...
2023-11-12
Avery na siedemnaście lat i ani grosza przy duszy. Wyróżnia ją inteligencja, jednak w szkole jest zwyczajną, szarą myszką. Aż do dnia, kiedy okazuje się, że pewien miliarder zapisał jej w spadku cały swój majątek. Zasada jest jedna: ma przez rok mieszkać pod jego dachem.
Nim za tę książkę się zabrałam, przewijała mi się co jakiś czas w książkowych mediach społecznościowych. Nie słuchałam raczej pełnych opinii, ale, tak czy siak, wytworzyła mi się pewna wizja tej książki. I dlatego też sięgając po „The Inheritance Games” wydawało mi się, że będzie to jakaś historia z zagadkami, które będę mogła rozwiązywać wraz z bohaterką. Przy okazji wydawało mi się, że całość będzie miała motyw podobny do krwawych igrzysk i że będzie po prostu czymś, co trzyma w napięciu przez cały czas. Dostałam jednak coś trochę innego.
Faktycznie Avery trafia do domu milionera, który kochał zagadki. Jego wnukowie, będący w zbliżonym wieku do protagonistki, powtarzają to wielokrotnie. Historia zaś polega głównie na rozwiązywaniu zagadki dotyczącej tego, czemu akurat ona dostała spadek, a nie krewni mężczyzny. Jednakże nie jest to zagadka, którą można śledzić i próbować na bieżąco rozwiązywać. Ona jest zrozumiała dla bohaterów, ale nie dla czytelnika, w związku z czym nie ma tutaj możliwości, aby krok po kroku samodzielnie dochodzić do prawdy.
Rozczarowałam się pod tym względem i przyznam, że dla mnie, dorosłego czytelnika, lektura była po prostu dość nudnawa. Niby sporo się tu działo, ale postacie często powtarzały dokładnie to samo. Nie był to romans, a Avery regularnie musiała komentować piękne klaty chłopców, nawet jeśli pomiędzy nimi nie dochodziło do większych bliższych interakcji (chociaż wątek romantyczny się pojawia). Sporo jest tu też obyczajowych, szkolnych scenek, które nie były napisane wystarczająco ciekawie, by utrzymać moje zainteresowanie, a nie jestem już w wieku, w którym po prostu czytanie o chodzeniu do szkoły jest wystarczające.
Ponadto autorka książki chyba sama nie do końca rozumie, ile tak naprawdę funduszy odziedziczyła jej bohaterka. Avery z dnia na dzień stała się jedną z kilku najbogatszych osób w USA i tym samym raczej nie uczęszczałaby do zwykłej szkoły z internatem o podwyższonym standardzie, bo to byłoby po prostu dla niej dość niebezpieczne. Niemniej, rozumiem, że jest to część konwencji.
Sam styl tej książki jest bardzo lekki, wchodzący bez większego problemu, więc w tym względzie „The Inheritance Games” spełniają swoją funkcję.
Nie jest to najgorsza książka, jaką czytałam w ostatnim czasie i rozumiem, skąd wzięła się jej popularność. Niemniej, chyba miałam jednak nadzieję, że będę się w trakcie lepiej bawić. Rozumiem, jeśli dla kogoś taka opowieść daje wystarczającą satysfakcję i też nie mam zamiaru odradzać osobom, które czują, że to lektura dla nich, ale warto chyba wziąć pod uwagę swoje oczekiwania do lektury.
Avery na siedemnaście lat i ani grosza przy duszy. Wyróżnia ją inteligencja, jednak w szkole jest zwyczajną, szarą myszką. Aż do dnia, kiedy okazuje się, że pewien miliarder zapisał jej w spadku cały swój majątek. Zasada jest jedna: ma przez rok mieszkać pod jego dachem.
Nim za tę książkę się zabrałam, przewijała mi się co jakiś czas w książkowych mediach...
2023-11-12
Fani fantastyki stosunkowo często ruszając na studia, chcą pisać o swoim ulubionym gatunku. Wtedy jednak pojawia się problem dotyczący źródeł, których aż tak dużo znowu nie ma, zwłaszcza jeśli chodzi o polską literaturę. I tak na pomoc przychodzą takie książki jak „Mitologie Andrzeja Sapkowskiego” Elżbiety Żukowskiej.
Tak po prawdzie ta niedługa książeczka to właśnie jest… praca magisterska z 2006 roku. Została wydana przez Gdański Klub Fantastyki w ramach cyklu Anatomia Fantastyki i to u nich tę książkę można dostać; osobiście kupowałam ją przez portal Allegro i z tego co widzę, jest tam wciąż dostępna.
To nie jest żadne wybitnie odkrywcze dzieło, czy wchodzące w tematykę szczególnie głęboko. Autorka omawia pokrótce mitologię słowiańską, celtycką i germańską, a także charakteryzuje ogólne mityczne założenia i pokazuje elementy, które Sapkowski wykorzystał w swoim cyklu o Wiedźminie. Mam więc poczucie, że to praca skierowana do dwóch typów osób.
Po pierwsze, do osób, które kompletnie nie są w temacie i nie wgłębiały się nigdy bardziej w mitologię. Dla których historia o Geralcie to synonim mitologii słowiańskiej, albo po prostu chcą wiecieć więcej, będąc np. świeżo po lekturze cyklu. Wówczas prosto, jasno i na temat zdobędą podstawowe informacje, które pozwolą przejść w poszukiwaniach dalej.
Po drugie, dla osób, które same podobną pracę piszą i potrzebują źródeł. Wówczas nie tylko po prostu można podać tę książkę w liście przypisów i wykorzystać Żukowską w swojej pracy, ale również zainspirować się jej przypisami i sprawdzić źródła, do których autorka dotarła. A dzięki temu, że nie jest to pozycja długa, to na pewno przebrnięcie przez nią nie zajmie zbyt dużo czasu, co przecież przy pisaniu tego typu prac jest niezmiernie istotne.
Sama nie czuje, bym dowiedziała się z tej książki czegoś szczególnie nowego, ale że tego typu źródła zbieram i czasem nawet do nich wracam, to cieszę się, że mam ten tytuł na półce.
Fani fantastyki stosunkowo często ruszając na studia, chcą pisać o swoim ulubionym gatunku. Wtedy jednak pojawia się problem dotyczący źródeł, których aż tak dużo znowu nie ma, zwłaszcza jeśli chodzi o polską literaturę. I tak na pomoc przychodzą takie książki jak „Mitologie Andrzeja Sapkowskiego” Elżbiety Żukowskiej.
Tak po prawdzie ta niedługa książeczka to właśnie jest…...
2023-11-06
Antian to królestwo, w którym panuje Wola, magiczna siła, którą władać może jedynie władca. Urodzony w dobrej rodzinie Tagard Logor Szalan odkrywa w sobie pasję do nauki. Pragnie nie tylko tworzyć unikatowe wynalazki, ale również chce zostawić świat lepszym, niż zastał. Nie jest jednak świadom, jakich poświęceń będzie to wymagać.
Są książki, które zdobywają nominacje do nagród i człowiek zastanawia się, jakim cudem to się zdarzyło. Na całe szczęście, są też takie, które te nominacje zdobywają w sposób całkowicie zasłużony. „Bóg Maszyna” to debiut Joanny Gajzler, który w 2021 roku miał szansę zdobyć Zajdla. I choć uważam, że nagrodzony wówczas „Płomień” zdecydowanie na to zasłużył, to cieszę się, że i ta powieść została zauważona, bo to naprawdę solidny, rozrywkowy steampunk.
Jak to z debiutami bywa, jest wprawdzie trochę nieoszlifowany. Pojedyncze słowa być może wymagałyby podmienienia na inne, czy lekką zmianę szyku, by tekst był nieco płynniejszy. Powieść ma również drobne problemy z tempem. To są jednak naprawdę nieduże problemy w stosunku do tego, co „Bóg maszyna” jako całość oferuje.
To tak naprawdę typowe „orgin story”: historia jednego bohatera, które pokazuje jego dorastanie i dojrzewanie, docieranie do momentu, w którym ma ostatecznie się znaleźć. To sprawia, że historia toczy się raczej powoli. Mnie jednak raczej to nie przeszkadzało. Co prawda, jak już wspominałam, w niektórych momentach być może lepiej byłoby, gdyby tempo troszeczkę przyśpieszyło, bądź gdyby COŚ więcej się zadziało, jednak generalnie mimo ogólnie spokojnej narracji, powieść Gajzler całkiem nieźle trzymała mnie w napięciu.
A to najpewniej przez sam styl autorki, który jest tym, co w rozrywkowej fantastyce lubię. Jest lekki, ale ma w sobie wystarczająco kolorytu i ciężaru, by jednak móc się troszeczkę w mojej głowie i emocjach zakotwiczyć historii. Oczywiście jest w nim jeszcze troszeczkę do poprawy (a przynajmniej było na etapie pisania tej powieści), ale mam poczucie, że autorka i tak pisze w sposób zdecydowanie ciekawszy, niż większość typowych twórców fantastyki, skupiających się bardziej na rozrywkowej stronie tego gatunku.
Bohaterzy w powieści w moim odczuciu są prowadzone trochę tak, jak RPG-owe postacie, ale w dobrym znaczeniu tych słów. Miałam poczucie, że autorka zna i lubi swoich bohaterów; rozumie ich i podchodzi do nich z empatią, nawet jeśli popełniają swoje błędy wynikające z charakterów, jakie im nadała. Osobiście bardzo lubię mieć poczucie, że autor wykreował świat, wrzucił do niego jakieś wymyślone postacie i po prostu trochę pozwolił im żyć „po swojemu”. Niełatwo czasem nad takim tekstem zapanować, zwłaszcza jeśli nie zaplanowało się go porządnie od początku do końca (nie mam pojęcia, jak to było w tym przypadku), ale wydaje mi się, że w „Bogu maszynie” to po prostu zostało zrobione i zadziałało
Przy tym wszystkim uważam, że to jedna z niewielu książek od dawna, w której naprawdę wciągnęłam się w dworskie intrygi. Autorzy często próbują to robić, starają się tym bawić, bo jest to niewątpliwie interesujący motyw, ale naprawdę nieczęsto czuje się w nie zaangażowana, a tu po prostu się to udało. Zdecydowanie podoba mi się też ogólna dynamika pomiędzy bohaterami, którzy po prostu wzajemnie się uzupełniają.
Sama książka, jak i świat przedstawiony mają przyjemny, steampunkowy klimat. Całość jest wystarczająco oryginalna, by nie wydawała się kopią czegoś, ale jednocześnie jest na tyle typowa dla gatunku, aby czytelnik po prostu rozumiał, co czyta, bez konieczności nadmiernego wysiłku umysłowego. I mi osobiście tego typu kompromis jak najbardziej odpowiada.
Przez wolne tempo oraz fakt, że jest to po prostu historia początku (nie zakończenia!) bohatera doskonale wiem, że nie będzie to opowieść, która „siądzie” każdemu w tym samym stopniu, co mi. Jednocześnie sama sobie życzyłabym większej ilości właśnie tego typu fantastyki – takiej, co wciąga i bawi, ale jednocześnie wcale nie męczy nadmiernie głowy i nie nudzi zupełną wtórnością, czy zupełnie przezroczystym stylem.
PS Jeśli lubicie Victora z „Arcane” to w tej historii znajdziecie trochę punktów wspólnych.
Antian to królestwo, w którym panuje Wola, magiczna siła, którą władać może jedynie władca. Urodzony w dobrej rodzinie Tagard Logor Szalan odkrywa w sobie pasję do nauki. Pragnie nie tylko tworzyć unikatowe wynalazki, ale również chce zostawić świat lepszym, niż zastał. Nie jest jednak świadom, jakich poświęceń będzie to wymagać.
Są książki, które zdobywają nominacje do...
2023-11-11
Ołeksandr Petrowycz Tiuryn miał być w Kijowie tylko przejazdem. Los jednak zatrzymał detektywa w mieście na dłużej. W 1913 roku, w alternatywnej rzeczywistości, nie brakuje magicznych stworzeń prosto ze słowiańskiej mitologii. To sprawia, że rozwiązywanie kryminalnych zagadek może być jeszcze trudniejsze.
Ostatnio niełatwo mnie „kupić” i sprawić, bym po lekturze oczekiwała czegoś więcej, niż przeciętnej powieści, zwłaszcza w przypadku nieznanych mi autorów. Jednak gdy wydawnictwo specjalizujące się w fantastyce postanawia wydać ukraińską książkę i to w wydaniu lepszym i ładniejszym, niż to robią zazwyczaj to trudno nie poczuć się zaintrygowanym. Dlatego „Lazarus” Switłany Taratoriny trafił do mnie, gdy pojawił się w przedsprzedaży. Wiedziałam, że to kryminalne urban fantasy, co do którego nie mam nic przeciwko i liczyłam na przyjemną rozrywkę. Ostatecznie okazało się, że książka jest źle wydanym i w gruncie rzeczy dość nudnym średniakiem.
Zacznijmy od tego, co nie gra w samym wydaniu. Książka ma twardą oprawę, jest szyta, ma wyklejki i wyciąganą mapę. Wydawałoby się więc, że wydana jest dobrze. Otóż nie: książka nie przeszła przez redakcję, bo redakcję w rozpisce nie ma. To zaś wiąże się z tym, że zapis dialogów w całości jest błędny (choć to rola redakcji, acz uważam, że redaktor mógłby to wychwycić), a styl książki być może właśnie z tegoż powodu jest… cóż, taki, jaki jest.
Sam „Lazarus” to trochę powieść ukryta w opowiadaniach. Na ponad pięciuset stronach znajduje się sześć zagadek kryminalnych, które łączy detektyw i miasto, w którym rozgrywa się akcja. Przy tym przez wszystkie teksty ciągnie się zagadka z przeszłości rodzinnej Tiuryna, głównego bohatera. Jest to konstrukcja dość typowa i całkiem bezpieczna, zważając na to, że autorka właśnie tą książką debiutowała (nad krótszymi segmentami tekstu łatwiej jest zapanować), a sama historia w Ukrainie zdobyła nagrody gatunkowe, toteż mogłoby się wydawać, że jest to dobry wybór lektury.
Z tym że dla mnie ta książka była po prostu i przede wszystkim… nudna. Ani przez chwilę nie poczułam się wciągnięta w opowieści autorki, mimo że wydawać by się mogło, że wszystko jest na miejscu. Przede wszystkim winiłabym tu styl, który wypada dość topornie. Być może właśnie jest to kwestia już wspomnianej, nieistniejącej redakcji, być może to kwestia stylu autorki, albo złego tłumaczenia – nie wiem tego i raczej się nie dowiem, zważając na to, że języka oryginału nie znam i nie sądzę, bym poznała go na poziomie pozwalającym płynne czytanie.
W trakcie lektury miałam też poczucie, że świat przedstawiony jest bardzo chaotyczny. Że magiczne istoty nie zostały w odpowiedni sposób zakotwiczone w świecie; że istnieją, ale nie znamy do końca zasad, jakimi są obwarowane. O ile takie „luźne” podejście do kreacji tych elementów może nie przeszkadzać np. w powieści przygodowej, czy skupiającej się na rozterkach bohatera, to w przypadku kryminału niestety przeszkadzają niezmiernie. Niestety, gdy zasady nie są klarowne, trudno podążać za zagadką, trudno próbować ją rozwiązywać razem z detektywem, a przez to również trudno się w opowieść naprawdę wciągnąć.
Przy tym wszystkim miałam poczucie, że mimo udziału samej magii historie detektywistyczne są niemrawe, pisane zgodnie z popularnymi i przemielonymi wielokrotnie schematami, bez odpowiednio zbudowanych punktów kulminacyjnych.
Doceniam fakt, że wydawca spróbował wydać na rynku polskim ukraińską fantastykę. Cieszę się, że miałam możliwość zapoznania się z czymś, co pochodzi z nieco innego niż zwykle kraju. Nie podoba mi się jednak podejście wydawnictwa do wydania, a sama książka okazała się dla mnie dość rozczarowująca. Doceniam jej setting i zdaje sobie sprawę z tego, że z powodu nieustającej od lat mody na mitologię słowiańską może być kuszącą lekturą; nie uważam też, aby była to absolutnie najgorsza historia na rynku i być może osoby scricte zainteresowane tego typu klimatami będą z lektury zadowolone.
Dla mnie to jednak osobiście książka co najwyżej przeciętna, przy której wcale dobrze się nie bawiłam. A że to literatura rozrywkowa to chyba gorszego odczucia po jej przeczytaniu mieć nie mogę…
Ołeksandr Petrowycz Tiuryn miał być w Kijowie tylko przejazdem. Los jednak zatrzymał detektywa w mieście na dłużej. W 1913 roku, w alternatywnej rzeczywistości, nie brakuje magicznych stworzeń prosto ze słowiańskiej mitologii. To sprawia, że rozwiązywanie kryminalnych zagadek może być jeszcze trudniejsze.
Ostatnio niełatwo mnie „kupić” i sprawić, bym po lekturze oczekiwała...
2023-11-04
Do karczmy Kociołka przyjeżdżają lokalni władcy. Okazuje się, że Pogorzałek, jedyna osoba będąca w stanie pertraktować z trollami zaginęła. Dlatego też kucharz oraz jego drużyna wyruszają, aby go odnaleźć.
Marcin Mortka jak na razie mnie swoją twórczością nie zachwycał, ale w końcu do trzech razy sztuka. „Głodna puszcza”, czyli kontynuacją „Nie ma tego Złego” pojawiła się na mojej półce, więc w końcu nadszedł czas na zapoznanie się z kolejnym tomem. Nie okazał się on na szczęście słabszy od poprzedniego, ale i lepszy również nie jest.
Schemat tej części jest bardzo podobny do tego, jak była zbudowana część pierwsza. Ot, mamy drużynę wyjętą z rozgrywki RPG, bez jakiś szczególnych charakterów, a raczej opierającą się na znanych schematach, która podróżuje i przeżywa przygody. Tak jak i w pierwszej części, tak i tutaj nie czułam jednak ciężaru całej sytuacji. Ot, idą na przygodę, często popełniając błędy, ale i tak wyjdą z tego cało, więc jest zabawnie – no nie, mnie to samo w sobie po prostu nie bawi.
Nie bawi również przez wzgląd na żart, jakim Mortka operuje. Wiele osób właśnie za to go chwali i dlatego na tych książkach dobrze się bawi, ale dla mnie kompletnie on nie przemawia. Dlatego że polega on na wzajemnym wyzywaniu się i używaniu brzydkich słów, bo hehe, takie to śmieszne, że ktoś kurwą rzuci. Nie powiem, taki ostrzejszy żart MOŻE być śmieszny, jeśli jest traktowany z umiarem i wyczuciem, a i jednego, i drugiego w tej narracji moim zdaniem brakuje. To po prostu rynsztokowy humor w nieco wygładzonej wersji.
Jeśli coś wypada tu nieco lepiej w stosunku do części pierwszej to być może ustanowienie bohaterów. W tomie pierwszym nie czułam kompletnie ich charakterów i byli dla mnie raczej niepotrzebną masą – gdyby Kociołek wędrował tylko z jednym towarzyszem, efekt byłby ten sam lub podobny. Tutaj w końcu troszeczkę ich poczułam, faktycznie ta drużyna się tutaj jest widoczna nieco bardziej, ale jak na powieść właśnie o zespole dalej jest dość marnie. Te postacie są swoimi klasami postaci, a nie indywidualnymi charakterami. Nie mam nic przeciwko, by bohaterów tworzyć wokół jakiś ogólnych konceptów, ale jednak jakaś odrobinka głębi jednak by im się przydała.
Ja naprawdę rozumiem, czemu ta książka się może podobać. Jest napisana lekkim stylem. Nie jest zbyt wymagająca i pozwala na pewne odcięcie się, jeśli kogoś akurat wciągnie. To bezpieczny wybór, w którym raczej nikt nie zginie, będzie (mimo humoru) dość puchato i klasycznie, bez królujących obecnie w fantasy romansów/erotyków. I jeśli ktoś właśnie tego szuka – proszę bardzo, to jest taka książka.
Mnie jednak brakuje w niej jakiegoś ciężaru, czegokolwiek więcej, czy to w stylu, fabule, czy kreacji bohaterów. Oczekuje od fantastyki, że zaskoczy mnie czymś kreatywnym, ładnym, ciekawym – a w „Głodnej puszczy”, tak jak i w poprzedniej części z serii tego nie znalazłam. Dlatego przynajmniej na razie twórczość tego autora odpuszczam… chyba że znów „przypadkiem” kupię jego książkę w dużej promocji, jak to było z tym tomem.
Do karczmy Kociołka przyjeżdżają lokalni władcy. Okazuje się, że Pogorzałek, jedyna osoba będąca w stanie pertraktować z trollami zaginęła. Dlatego też kucharz oraz jego drużyna wyruszają, aby go odnaleźć.
Marcin Mortka jak na razie mnie swoją twórczością nie zachwycał, ale w końcu do trzech razy sztuka. „Głodna puszcza”, czyli kontynuacją „Nie ma tego Złego” pojawiła się...
2023-11-02
Bibliotekarka Margo wywodzi się z rodziny czarownic, ale kategorycznie odmawia używania i nauko czarów. Pewnego dnia spotyka się z przyjaciółką i udaje przed nią, że rzuca zaklęcie, mające przywołać jej wymarzonego mężczyznę. Nie wie jednak, że czar okazał się zaskakująco udany.
Ta książka wzbudza we mnie sprzeczne emocje. „Do zakochania jeden urok” to powieść, którą napisała Ludka Skrzydlewska. Nie znałam wcześniej tej autorki, a wydawnictwu Kobiecemu nieszczególnie ufam, jeśli chodzi o jakość literatury, ale przyznaję, że… kupiła mnie okładka. Ot, tak po prostu uznałam, że całkiem mi się podoba i w związku z tym przeczytam sobie tę książkę, zwłaszcza że tematycznie idealnie wpasowywała mi się jako książka na „dobranoc” i przerywnik od cięższej Ursuli Le Guin. I mniej więcej przez pierwszą połowę plułam sobie w brodę za tę decyzję.
To, co od razu rzuciło mi się negatywnie w oczy to styl autorki. Wprawdzie dość lekki, ale zdecydowanie wymagający (jeszcze?) większego wsparcia redakcji. Już od pierwszych stron narracja powtarza nam kilkukrotnie, kto jest kim, gdzie studiowała Margo, dlaczego wróciła, gdzie wróciła, jak bardzo jest wyjątkowa, jak bardzo jest normalna, jak bardzo bardzo lubi tego przystojnego weterynarza i jak bardzo lubi i jednocześnie nie lubi swojej rodziny. Nie ma w tym za grosz subtelności, a powtórzenia przynajmniej dla mnie szybko stały się po prostu męczące.
Gdy już zostaje nam ustanowione, kto jest kim i dlaczego troszeczkę się ten stan rzeczy normuje, ale w dalszym ciągu w trakcie zdarzają się w narracji tego typu powtórzenia, tak jakby czytelnikowi TRZEBA BYŁO KONIECZNIE o wszystkim przypominać, bo przecież, po co uwierzyć w jego intelekt i w to, że załapał już za pierwszym razem.
W każdym razie, po tym niezbyt zgrabnym wstępie, autorka wrzuca nas do pierwszego segmentu powieści, w którym to Margo wpada w miłosny trójkąt. I jeden, i drugi mężczyzna jest protagonistką szczerze zainteresowany, choć ta jest przecież zwykłą szarą myszką. Żaden też w moim odczuciu nie ma z nią żadnej chemii, obydwoje zachowują się dość toksycznie (Margo zresztą troszkę też), a ten, którego bohaterka sobie „wyczarowała” wzbudzał we mnie cały czas szczególną nieufność. Nie chce tu zbyt wiele zdradzać, jednak sposób, w jaki jest wykreowany Theo, określiłabym po prostu jako „creepy”.
Przyznaję, obawiałam się, że tak będzie wyglądała cała powieść i gdyby tak było, pewnie nawet bym jej nie skończyła. Pierwsza połowa naprawdę mnie męczyła i miałam poczucie, że w sumie nie mam czego w tej historii szukać.
W drugiej połowie jednak romans odchodzi na dalszy plan, a narracja zaczyna skupiać się na rozwiązywaniu rodzinnej tajemnicy. Oczywiście już w pierwszej połowie w narracji pojawiały się zapowiedzi, że coś takiego będzie miało miejsce, jednak spodziewałam się, że będzie to raczej dodatek, który pomoże doprowadzić do jakiegoś finału, jak to często w romantasy bywa, a nie aż tak mocna zmiana. Po prostu w którymś momencie ze słodkiego (sic!) romansu historia zmienia się w niemal pełnoprawny kryminał fantasy – być może nie najwyższych lotów, ale… całkiem wciągający.
Naprawdę tego kompletnie się nie spodziewałam. W jednej chwili miałam ochotę po prostu odłożyć to głupie romansidło, ale uznałam, że jeszcze kawałek… a potem ocknęłam się po przeczytaniu kilkudziesięciu stron, odkrywając, że wsiąknęłam, co ostatnio wcale nie zdarza mi się często.
Oczywiście to w dalszym ciągu była bardzo lekka historia, której styl naprawdę chwilami nie domagał, a zakończenie było w moim odczuciu dość łatwe do przewidzenia, jednak wydaje mi się, że autorce udało się wstrzelić w odpowiedni rytm opowiadania historii, a podpowiedzi i wskazówki stopniowo podawane czytelnikowi w pierwszej połowie książki zaczęły się „spłacać”.
Przyznaję, jest to trochę ironiczne, że w książce, która w ponad połowie jest po prostu romansem (bo w drugiej połowie też swoje elementy ma), najsłabszym ogniwem jest właśnie romans. Ta książka wygląda trochę tak, jakby autorka początkowo nie wiedziała do końca, co chce napisać i trochę kręciła się w kółko, a potem wszystko jej „kliknęło” i zaczęło tworzyć spójną całość. Chyba już dawno nie trafiłam na powieść, która w trakcie zmieniłaby się na lepsze, a nie na gorsze, i to w znacznym stopniu.
Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie wspomniała o chyba najgorszej scenie w tej powieści. [SPOILERY] Wyobraźcie sobie, że tajemnicza siła czyha na Wasze życie. Zmarła Wasza kuzynka, odszedł Wasz kot, Wasza matka i inny bliski człowiek są w szpitalu, prawdopodobnie przez Was. Czekacie jak na szpilkach na dalsze działania, wiecie, że lada chwila temat może ruszyć z kopyta. Co robicie w takiej sytuacji? Ja pewnie siedziałabym jak na szpilkach, odświeżając telefon, albo łażąc w kółko po pomieszczeniu. Margo zaś uznała, że to doskonały moment na przeżycie swojego pierwszego razu z miłością życia, o której właściwie nic nie wie. Na całe szczęście, scenka erotyczna była tylko jedna i to na dodatek całkiem krótka. [KONIEC]
„Do zakochania jeden urok” na pewno jest moim o dziwo, pozytywnym zaskoczeniem. Czy polecałabym tę książkę? Tym, którzy szukają lekkiej literaty pewnie tak, choć z zastrzeżeniem, że ma ona swoje problemy. Niemniej, oczywiście, jeśli ktoś ma kosę z romansami i jest szczególnie czuły na problemy ze stylem – zdecydowanie przemyślałabym dwa razy, czy jest sens po nią sięgać.
Bibliotekarka Margo wywodzi się z rodziny czarownic, ale kategorycznie odmawia używania i nauko czarów. Pewnego dnia spotyka się z przyjaciółką i udaje przed nią, że rzuca zaklęcie, mające przywołać jej wymarzonego mężczyznę. Nie wie jednak, że czar okazał się zaskakująco udany.
Ta książka wzbudza we mnie sprzeczne emocje. „Do zakochania jeden urok” to powieść, którą...
2023-11-01
Po latach wróciłam do twórczości Ursuli Le Guin. „Wracać wciąż do domu” to ok. 1200-stronnicowy omnibus, który zawiera tytułową powieść, zbiór opowiadań „Międzylądowania” oraz trylogię „Kroniki Zachodniego Brzegu”. Jako że to książka długa, a moje ostatnie spotkanie z tą autorką było dość męczące, odkładałam jej lekturę, ile wlezie i swoje na mojej półce przeleżała. Ale jak się okazało, nie do końca słusznie.
Tę książkę można właściwie podzielić na pół. Pierwsza połowa to fabularna trylogia, druga zaś to dzieła nieco bardziej… cóż, koncepcyjne? Chyba tak mogę to określić. Poszczególne jej części są więc zupełnie inne, ale pewne dla mnie jest jedno – styl pisania Ursuli Le Guin jest bardzo, ale to bardzo charakterystyczny. Mam wrażenie, że gdybym dostała jakiś jej tekst, nie wiedząc, czyj jest, bez większego problemu zgadłabym, kto go napisał.
Le Guin tworzy trochę tak, jakby pisała kronikę. Niezależnie od tego, jaką historię opowiada i czy w ogóle jest to historia, to zawsze stoi jakby z boku. Przy tym ma niezwykle ładne, wręcz poetyckie pióro. W swoich historiach nie skupia się zaś na wielkich i potężnych bitwach, a raczej na tym, co z nich wynika dla zwykłych ludzi. Gdy w standardowej powieści fantasy główny bohater będzie wojownikiem, biorącym udział w starciach, tak u niej będzie to mieszkaniec wioski, która została napadnięta. To wszystko sprawia, że jej twórczość jest jednocześnie bardzo unikatowa, jak i czasem męcząca oraz zdecydowanie nie dla wszystkich. To po prostu inny sposób narracji niż ten, do którego współczesny czytelnik jest przyzwyczajony.
Należy jednak tu też dodać, że to autorka o unikatowej wrażliwości, która była świetną obserwatorką rzeczywistości. Z tego powodu poruszane przez nią problemy społeczne, czy proponowane rozwiązania na takowe zawsze są przynajmniej interesujące i zasługujące na to, by się nad nimi pochylić.
Jeśli chodzi o same jej prace zawarte w tym zbiorze, to zacznijmy najpierw od tych, które znajdują się na początku, czyli od młodzieżowej trylogii „Kroniki Zachodniego Brzegu”. To trzy powieści, skonstruowane trochę tak jak trylogia „Zamek” Diany Wynny Jones. Bohaterowie pojawiający się w tomie pierwszym spinają wszystkie trzy części, jednak poza właśnie tomem pierwszym nie grają pierwszych skrzypiec. Każda z tych powieści jest przy tym od siebie inna.
Pierwsza część, czyli „Dary” to dość obyczajowa opowieść o młodych ludziach z niezwykłymi mocami, którzy jakoś próbują sobie przeżyć w niewielkiej wsi. Rzecz ładna, poruszająca wątki rodzinne, choć bez szczególnie dużej akcji. Dla mnie osobiście była to po prostu dość komfortowa lektura, z takim zastrzeżeniem, że nie byłabym w stanie czytać takich rzeczy bezustannie; jednak chciałabym ciut więcej akcji.
Druga część, czyli „Głosy” podobała mi się najbardziej. To powieść osadzona w niegdyś naukowym mieście, które zostało podbite przez lud uznający słowo pisane za herezję. To historia o różnicach kulturowych, opowiadana z perspektywy nastolatki będącej potomkinią dwóch ludów. Odpowiadał mi tu zarówno klimat, ogólna tematyka, jak i rytm powieści, w której już nieco więcej się działo.
„Moce” to zaś historia niewolnika, który zostaje z pewnych powodów zmuszony do wyruszenia w podróż. Choć jest najdłuższa z nich wszystkich i choć w teorii to historia podróży to sama miałam wrażenie, że najmniej mi wnosi do życia i szczerze mówiąc, zaczynałam się już przy niej męczyć. Jednak może to była też wina zmęczenia materiałem.
Dwa kolejne dzieła to tak naprawdę opisy fantastycznych światów. I w tym przypadku mój osobisty problem z nimi polega na tym, że personalnie kompletnie mnie coś takiego nie interesuje. Oczywiście pojawiają się tam jakieś krótsze historie, jednak autorka skupia się tam na kreacji innych rzeczywistości, także z np. podaniem wierszy, opisów chorób, zwierząt etc. Jak najbardziej rozumiem, że mogą być osoby zafascynowane takimi publikacjami, ale to po prostu nie jestem ja; jeśli mam czytać o wyimaginowanych światach to wolałabym sięgnąć po książkę popularnonaukową, albo jakiś reportaż. Niemniej, jeśli ktoś właśnie czegoś takiego szuka, to w tym omnibusie to znajdzie.
Jak się dla mnie okazało, nie taki diabeł straszny, jak go wspomnienia malują. Od dawna cenie sobie twórczość Le Guin, jednak moje poprzednie spotkanie z jej twórczością zakończyło się bodaj zastojem czytelniczym oraz lękiem przed ciężkością jej pióra. I chociaż zdecydowanie do najlżejszych nie należy, a jej wizje skupiające się tylko na kreacji światów kompletnie nie są dla mnie, to naprawdę doceniam i piękne pióro tej autorki, i jej spojrzenie na rzeczywistość. Choć nie dla każdego to zdecydowanie jest jakościowa fantastyka.
Po latach wróciłam do twórczości Ursuli Le Guin. „Wracać wciąż do domu” to ok. 1200-stronnicowy omnibus, który zawiera tytułową powieść, zbiór opowiadań „Międzylądowania” oraz trylogię „Kroniki Zachodniego Brzegu”. Jako że to książka długa, a moje ostatnie spotkanie z tą autorką było dość męczące, odkładałam jej lekturę, ile wlezie i swoje na mojej półce przeleżała. Ale jak...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-27
Dwukwiat to pierwszy turysta w Świecie Dysku. Bogaty i beztroski, wyrusza w podróż. Tak trafia do Ankh-Morpork, gdzie piecze zaczyna sprawować nad nim niezbyt utalentowany mag, Rincewind.
Tej książki podobno nie lubił sam Terry Pratchett. „Kolor magii” to jego pierwsza powieść, która rozpoczyna całą serię o Świecie Dysku. Choć z autorem miałam już do czynienia, to tak naprawdę dopiero teraz postanowiłam, że spróbuje zapoznać się z całym cyklem i tak jak zostałam już przez wiele osób wcześniej ostrzeżona, pierwsza część tej historii zdecydowanie nie jest najlepszą.
Pojawia się w niej oczywiście typowy dla Pratchetta humor, pełny celnych spostrzeżeń. Gdyby ktoś zacytował mi konkretne fragmenty książki, pewnie pokiwałabym głową, uznając, że hej, to całkiem trafne. Być może Pratchett nie bawi mnie na tyle, bym śmiała się w głos, ale potrafię docenić to, jak sprawnym obserwatorem rzeczywistości był.
Problem polega na tym, że ta książka jest jednocześnie bardzo prosta fabularnie… i bardzo chaotyczna. Właściwie mamy tu po prostu przygodową historię fantasy, w której nieodpowiedzialny Dwukwiat ładuje się bezustannie w kłopoty, a mag Rincewind towarzyszy mu w tej podróży i próbuje sprawić, by ten jednak ją przeżył. Bohaterowie w trakcie latają na smokach, chodzą po lesie, uciekają przed osobami, które próbują je zabić, czy złożyć w ofierze. Przy okazji na ich drodze stają też inni bohaterowie, którzy np. są satyrą na znanych herosów fantasy. Nie jest to nic nietypowego dla gatunku, szczególnie dzisiaj. W końcu „Kolor magii” to powieść z lat 80. XX wieku i wtedy to mogłoby być czymś całkiem świeżym.
Gdy słyszałam wcześniej o chaotyczności tej powieści, ubzdurałam sobie, że chodzi o jakiś brak liniowości, o jakąś zabawę stylem narracji, ale… nie. Fabuła jest opowiadana od początku, do końca, bez jakiś szczególnych zabaw stylistycznych. A jednak mimo tego chaotyczna faktycznie jest. Trochę tak, jakby autor wymuszał na postaciach kolejne i kolejne przygody, byleby tylko pokazać swój kolejny żart, swój kolejny pomysł, swój kolejny pogląd. I to po prostu z czasem zaczęło robić się piekielnie męczące. Choć nie jest to długa książka, osobiście pod koniec miałam jej po prostu dosyć.
Jestem na takim etapie swojego czytania, że Pratchetta po prostu „głupio nie znać”, dlatego trochę świadomie zdecydowałam się na sięgnięcie po wcale nie aż tak uwielbiany „Kolor magii”. Bo to jednak z takich książek i takich serii, które po prostu warto znać. Po lekturze wiem jedno. Ten autor generalnie w nadmiarze jest dla mnie męczący. A w swojej debiutanckiej formie… cóż, nawet nie w nadmiarze. Jedna powieść jest do tego wystarczająca.
Dwukwiat to pierwszy turysta w Świecie Dysku. Bogaty i beztroski, wyrusza w podróż. Tak trafia do Ankh-Morpork, gdzie piecze zaczyna sprawować nad nim niezbyt utalentowany mag, Rincewind.
Tej książki podobno nie lubił sam Terry Pratchett. „Kolor magii” to jego pierwsza powieść, która rozpoczyna całą serię o Świecie Dysku. Choć z autorem miałam już do czynienia, to tak...
2023-10-23
Dubhe uciekła z gildii zabójców i wraz ze swoim władającym czarami przyjacielem poszukuje Sennara. W tym czasie Ido wyrusza w poszukiwanie syna zmarłej Nihal, który po śmierci matki odciął się od ojca, ścigając się z czasem. Jeśli to gildia dotrze do niego pierwsza, mężczyźnie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
Przyznam szczerze, że byłam przekonana, że w prozie Lici Troisi nie ma już dla mnie żadnych emocji. Że po drugi tom „Wojen świata wynurzonego”, czyli po „Dwie wojowniczki” sięgam tylko dlatego, że mam tę książkę na półce. W końcu „Kroniki…” czytałam już dawno i wiem, że nie zrobiłyby na mnie tego samego wrażenia, co w szkole podstawowej, dwa tomy „Legend…” wydawały mi się zupełnie niemrawe, a pierwszy tom z tego cyklu też niczego lepszego nie zapowiadał. Ale jednak autorka odrobinę mnie zaskoczyła.
Oczywiście, to nie tak, że drugi tom z cyklu nagle stał się zupełnie wybitną nowatorką lekturą. To w dalszym ciągu dość sztamowe młodzieżowe fantasy w starym stylu: z nieco topornym językiem, z delikatnym romansem bez scen erotycznych oraz z bardzo typowymi schematami. To jedna z tych powieści, które mi czyta się bardzo szybko, bo mimo wszystko nie ma w nich czegoś, czego bym już nie znała. Nie muszę zastanawiać się nad worldbuildingiem, czy pochylać nad kreacją bohatera, bo widziałam już to wielokrotnie.
Miałam jednak poczucie, że w tomie pierwszym autorka ustanowiła to, co do ustanowienia było, więc teraz akcja powoli rusza z kopyta. Bohaterowie ruszają w podróż i przeżywają swoje przygody. Dlatego też po prostu tę część czytało mi się nieco lepiej, niż poprzednią, co już samo w sobie odebrałam jako plus.
To, co jednak mnie w tej książce zaskoczyło to… moja reakcja na Ida. Mimo wszystko do „Kronik świata wynudzonego” mam trochę nostalgii. Relacja Sennara i Nihal była jedną z moich ulubionych przez lata i to chyba trochę dzięki niej odkryłam, że bardzo lubię motyw od przyjaźni do miłości. W tamtym okresie to było dla mnie coś nowego. W związku z czym w momencie, w którym Ido przybywa do miasta, w którym historia Nihal się rozpoczęła, poczułam po prostu ukłucie nostalgii, mając poczucie, że trochę współodczuwam razem z bohaterem. W takich chwilach naprawdę chciałabym wrócić do tamtych czasów, kiedy czytanie było łatwiejsze, bo człowiek mniej znał, mniej wymagał, mniej narzekał i po prostu mógł cieszyć się lekturą.
To też sprawiło, że trochę pożałowałam wyboru Troisi co do doboru bohaterów. Wiem, że autorka po prostu pisze powieści dla młodzieży, ale naprawdę nie miałabym nic przeciwko, gdyby spróbowała napisać coś dla dorosłych, z dojrzalszymi bohaterami, bo mam poczucie, że z tego mogłoby wyniknąć coś sympatycznego.
Mam wrażenie, że przez trudną dostępność książek z tego cyklu, jak i w ogóle powieści Lici Troisi mało kto będzie dziś na siłę tych powieści szukał na półce. Prawdopodobnie słusznie, bo podobnych historii nie brakuje, a często są jednak lepiej dopasowane do obecnych czasów, poruszając bardziej interesujące dla młodzieży tematy. Ale jednak w tym włoskim fantasy coś tkwi, mimo że prawdopodobnie do tych książek raczej prędko nie wrócę. No, chyba że zdobędę ostatnie dwa brakujące mi tomy (trzecie z dwóch cyklów), jednak z tego co widzę, nie będzie to wcale aż tak proste.
Dubhe uciekła z gildii zabójców i wraz ze swoim władającym czarami przyjacielem poszukuje Sennara. W tym czasie Ido wyrusza w poszukiwanie syna zmarłej Nihal, który po śmierci matki odciął się od ojca, ścigając się z czasem. Jeśli to gildia dotrze do niego pierwsza, mężczyźnie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
Przyznam szczerze, że byłam przekonana, że w prozie Lici...
Viv to orczyca, najemniczka i poszukiwaczka przygód. Postanawia jednak zakończyć swoją karierę, próbując czegoś nowego. Opuszcza swoją drużynę, aby otworzyć kawiarnię w mieście, które nawet nie wie, co to kawa.
Przytulna, lekka fantastyka, która przy okazji trzyma pewien poziom to coś, co sprawdza się doskonale zawsze, nie tylko jesienią. Jednakże nie łatwo jest znaleźć taką, która przy tym byłaby po prostu naprawdę dobrą i wciągającą książką. „Legendy i latte” Travisa Baldree chyba jednak nawet nie próbowały ponad pewną przeciętność wyjść, w związku z tym, choć to lektura całkiem sympatyczna, to jednak chciałabym, aby było w niej troszeczke więcej „czegoś”.
To doskonały przykład obyczajowego fantasy. Takiego, który opisuje po prostu zwykłe życie niby magicznych stworzeń. Dostajemy więc raczej generyczny świat wyjęty z rozgrywki RPG, którego nie trzeba szczególnie przedstawiać, bo to nie on jest tutaj istotny. Autor wyraźnie wie, z czym to się je i dobrze czuje się w takich realiach, więc przedstawia je wystarczająco dobrze, skupiając się na głównej bohaterce oraz na tym, jak rozwija ona swój interes.
„Legendy i latte” to nie jest powieść o jakiejś bardzo skonkretyzowanej fabule, która w jakiś sposób trzyma w napięciu. To naprawdę prosta, obyczajowa historia, w której Viv po prostu tworzy kawiarnie. Obserwujemy najpierw jak ją kupuje, remontuje, zatrudnia kolejne osoby, sprzedaje kawę… W międzyczasie zaczyna zaprzyjaźniać się z częścią postaci, a w tle pojawia się prościutka intryga, która pozwala autorowi nieco podkręcić akcję na samym końcu i domknąć powieść jako całość.
Biorąc pod uwagę, że mamy tu do czynienia z debiutem, historia jest napisana naprawdę poprawnie. Czyta się ją lekko i miło. Baldree stawia przy tym raczej na ogólnie poczucie ciepła w tekście, niż na rzucacie żartami, jak to robi na przykład Marcin Mortka w „Nie ma tego złego”.
Niemniej, jak już wspominałam, mi w tej historii po prostu brakuje „czegoś”. I „tym czymś” mogłoby być naprawdę wszystko: bardziej wyrazisty styl, lepsza chemia pomiędzy bohaterami, nieco mocniej zawiązana intryga. Coś, co naprawdę wyróżniłoby tę powieść na tle podobnej fantastyki i sprawiłoby, że trudno o niej zapomnieć. Coś, dzięki czemu „Legedny i latte” byłyby czymś nieco więcej, niż książkowym symulatorem zakładania kawiarni, w trakcie którego odblokowuje się kolejne rodzaje kaw i ciasta, które można dodać do menu.
Co chyba warto zauważyć, choć to pierwszy tom z serii to powieść sama w sobie jest zamkniętą całością. W związku z czym bez problemu można potraktować ją po prostu jako jedyne spotkanie z bohaterami, jeśli akurat ktoś nie przepada za cyklami.
Z tego też powodu w moim odczuciu to kolejna dość generyczna historia, która niewiele do mojego w życia wnosi i w którą nie wkręciłam się na tyle, aby móc o niej powiedzieć, że zagwarantowała mi sporo dobrej rozrywki. Nie oznacza to jednak, że inne osoby się w nią nie wkręcą i nie będą się przy niej dobrze bawić, także jeśli przedstawiony przeze mnie opis powieści Wam odpowiada to być może „Legendy i latte” akurat Wam sprawią trochę radości.
Viv to orczyca, najemniczka i poszukiwaczka przygód. Postanawia jednak zakończyć swoją karierę, próbując czegoś nowego. Opuszcza swoją drużynę, aby otworzyć kawiarnię w mieście, które nawet nie wie, co to kawa.
Przytulna, lekka fantastyka, która przy okazji trzyma pewien poziom to coś, co sprawdza się doskonale zawsze, nie tylko jesienią. Jednakże nie łatwo jest znaleźć...
2023-10-21
Nie wiem, czy ta książka trafiła na zły czas, czy jest to kwestia samej jej jakości, czy też mojego gustu, ale „Anatomia pęknięcia” była dla mnie męczącą lekturą, z której niewiele wyniosłam. Przynajmniej częściowo winne było moje nastawienie: byłam przekonana, że czytam powieść i kolejne teksty, kolejni bohaterowie jakoś nie chcieli mi się łączyć w całość. Być może powinnam książce dać drugą szansę i porządnie nad nią przysiąść, ale przyznaję, nie mam ochoty – zbyt dużo innych rzeczy czeka na mojej półce.
Nie wiem, czy ta książka trafiła na zły czas, czy jest to kwestia samej jej jakości, czy też mojego gustu, ale „Anatomia pęknięcia” była dla mnie męczącą lekturą, z której niewiele wyniosłam. Przynajmniej częściowo winne było moje nastawienie: byłam przekonana, że czytam powieść i kolejne teksty, kolejni bohaterowie jakoś nie chcieli mi się łączyć w całość. Być może...
więcej mniej Pokaż mimo to
Sorcha mieszka wraz z szóstką braci w zaczarowanym królestwie, którym włada ich ojciec. Gdy ten znajduje sobie nową żonę, rodzeństwo zauważa, że coś z nią jest nie tak. Szybko okazuje się, że kobieta nie ma względem nich dobrych zamiarów. Nakłada na braci klątwę, zmieniając ich w łabędzia. Trzynastoletniej dziewczynie udaje się uciec, a lud lasu daje jej szansę na odzyskanie rodziny. Cena, którą jednak będzie musiała zapłacić, jest jednak niewyobrażalnie wysoka.
„Córka lasu” jest powieścią, która styrała mnie jak dawno żadna powieść. To naprawdę unikatowy przypadek: nie dzieje się tu niby zbyt dużo, a jednocześnie w tych słowach czai się tyle treści i emocji, że w trakcie lektury naprawdę warto zadbać o skupienie.
Powieść Juliet Marillier jest w pewnym sensie podobna do historii tworzonych przez Annę Brzezińską. Z jednej strony jest bardzo baśniowa, napisana w pięknym stylu, nawiązując do opowieści o sześciu braciach, czy irlandzkiej mitologii. Jednak pod tą piękną otoczką kryje się realny świat, który często po prostu jest okrutny i brutalny.
Styl autorki jest przy tym gęsty, mimo tego, że opowieść snuje się powoli. Tu istotne są drobne gesty, szczegóły, pojedyncze słowa. Dlatego też ani przez chwilę „Córka lasu” nie wydaje się tzw. laniem wody, które tak często widzę w pisanej dzisiaj fantastyce. Warto tu chyba dodać, że premiera tej powieści miała miejsce w 1999 roku — pozornie nie aż tak dawno, jednak nie da się ukryć, że rynek książki od końca lat 90. znacznie się zmienił.
Biorąc pod uwagę aktualny wysp powieści fantasy dla młodzieży, które często są również retellingami, wydaje mi się, że warto tu dodać, że ta historia ani przez chwilę nawet nie stoi koło takowych. To dość ciężka emocjonalnie powieść, w której protagonistka nie raz i nie dwa przeżywa naprawdę okrutne rzeczy i choć nie chce powiedzieć, że młodsza osoba się w niej nie odnajdzie, to na pewno po prostu nie jest jej targetem.
To, co mnie w tej powieści urzekło to relacje między Sorchą a otaczającymi ją osobami. Nie zawsze są pozytywne i nie zawsze są w pełni zdrowe, ale są zbudowane z naprawdę bardzo dobrym wyczuciem. Ponadto to nie jest też tak, że autorka w tej powieści epatuje przemocą. Przeciwnie, raczej panuje tu pewien balans, w związku z tym mamy tu też dość dużo pozytywnych relacji. Nie brakuje rodzinnego ciepła, czy przyjaźni.
Bardzo podoba mi się również to, że Sorcha jest dobrze wyważoną postacią. Z jednej strony jest bardzo młoda i czasem woli skryć się za plecami kogoś starszego, czy spytać o radę. Z drugiej jest naprawdę silną osobą, która jest w stanie wiele znieść, a kiedy ktoś nie traktuje jej odpowiednio, jest w stanie to zauważyć. Dba o samą siebie, na ile jest to możliwe, a to jest coś, czego w wielu historiach mi brakuje.
Warto tu też dodać, że chociaż to historyczne fantasy to jednak historię czyta się bardziej jak high fantasy. Akcja osadzona jest gdzieś, kiedyś, niby w Irlandii, niby pojawiają się Brytowie, ale nie ma to w gruncie rzeczy większego znaczenia. To trochę jak z bajkami Disney’a. Niby wiemy, że akcja „Krainy lodu” rozgrywa się w Skandynawii, widzimy nawiązania, ale wiemy, że to w gruncie rzeczy jakiś świat obok naszego, tylko przypominający realną rzeczywistość.
Pierwsze kilka rozdziałów przyprawiały mnie o ból głowy, mimo że widziałam, że ta historia jest napisana w naprawdę piękny sposób. W kolejne naprawdę mocno się wciągnęłam, ale po każdej „sesji czytelniczej” czułam się po prostu zmęczona. Jednak mimo tego mam wrażenie, że to jak na razie najlepsza książka fantasy, którą przeczytałam od dłuższego czasu, a już na pewno w tym roku. Jednocześnie należy zaznaczyć: nie będzie to na pewno odpowiednia lektura dla każdego.
Sorcha mieszka wraz z szóstką braci w zaczarowanym królestwie, którym włada ich ojciec. Gdy ten znajduje sobie nową żonę, rodzeństwo zauważa, że coś z nią jest nie tak. Szybko okazuje się, że kobieta nie ma względem nich dobrych zamiarów. Nakłada na braci klątwę, zmieniając ich w łabędzia. Trzynastoletniej dziewczynie udaje się uciec, a lud lasu daje jej szansę na...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to