-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński8 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać459 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2012-11-01
2014-12
Zdaje się, że to Szymborska protestowała przed dzieleniem książek na dobre i złe, ponieważ nawet w najgorszej książce może być coś godnego uwagi, chociaż to czy owo autorowi kompletnie się nie udało. I mniej więcej tyle można też powiedzieć o dramacie Przybyszewskiej.
Oczywiście, ponieważ jest to dramat, niechby i nawet dramat historyczny, trudno oczekiwać albo wymagać obiektywności, bezstronności, rzeczowej analizy przyczyn i skutków. No, może przy dramacie wyższych lotów, sprawniejszym technicznie można by mieć jakąś nadzieję, ale urok dziełka Przybyszewskiej polega między innymi na absolutnej, nieskrywanej, głębokiej i wręcz obsesyjnej fascynacji autorki postacią Robespierre'a. Jeśli komukolwiek się wydawało, że fanfick to współczesny wynalazek, proszę zerknąć w didaskalia "Sprawy Dantona": to już nawet nie jest próba ożywienia historycznych postaci, to jest próba tchnięcia życia w swoją własną fantazję (a skądinąd wiadomo, że Przybyszewska, jak chyba większość autorów z pretensjami, była niezwykle czuła na punkcie interpretacji swojej pracy).
Zatem wartość historyczna jest w najlepszym razie średnia, czemu zresztą trudno się dziwić, wartość artystyczna w mojej ocenie jest przynajmniej dyskusyjna. Są bowiem w tym dramacie fantastyczne fragmenty, jak niemal antyczny agon między Dantonem a Robespierrem, jest sporo momentów pełnych napięcia, ale i wiele mielizn, przede wszystkim w samym procesie Dantona, w których trudno oprzeć się wrażeniu, że autorka nie była w stanie zapanować nad treścią, znaleźć satysfakcjonującego sposobu na ukazanie kluczowych scen, wydobyć i zaakcentować ich znaczenie i głębię.
I te wszystkie braki w jakimś stopniu rekompensuje czytelna, widoczna, wypływająca z każdego niemal zdania fascynacja i uwielbienie dla podjętego tematu. Niełatwo znaleźć dziś autora, który by pisał z takim przekonaniem i taką pasją. A że styl trochę już trąci myszką, a sam Robespierre oceniany jest raczej na podstawie terroru niż - trudnych czasem do uchwycenia - tak zwanych dobrych chęci, idealizmu i chwalebnych intencji...?
Czytelnikom zainteresowanym gorąco rekomenduję odszukanie scenicznej adaptacji Jana Klaty, wyemitowanej swego czasu przez Teatr Telewizji. Wszystko, co w dramacie Przybyszewskiej jest zbędne, przegadane i raczej zaciemniające obraz niż go wzbogacające, Klata po mistrzowsku, odważnie wyciął. Przybyszewska prawdopodobnie przewróciłaby się w grobie, ale inscenizacja ma tę przewagę nad tekstem, że pozwala też postawić pytanie o naturę terroru, o jego konieczność, o jego źródła. I to nie tylko w kontekście Rewolucji Francuskiej.
A na to Przybyszewskiej z kolei zabrakło albo odwagi, albo przenikliwości.
Zdaje się, że to Szymborska protestowała przed dzieleniem książek na dobre i złe, ponieważ nawet w najgorszej książce może być coś godnego uwagi, chociaż to czy owo autorowi kompletnie się nie udało. I mniej więcej tyle można też powiedzieć o dramacie Przybyszewskiej.
Oczywiście, ponieważ jest to dramat, niechby i nawet dramat historyczny, trudno oczekiwać albo wymagać...
2014-02-01
Początkowo postać Nory nieźle mnie zirytowała - ja rozumiem realia epoki, ale jak to możliwe, że kobieta może być do tego stopnia infantylna i zwyczajnie głupia? Irytacja dość szybko zaczęła ustępować miejsca zaintrygowaniu, jakie tajemnice ukrywa ta pozornie pusta trzpiotka i czy rzeczywiście jest szczęśliwa w swojej perfekcyjnej, lukrowanej rzeczywistości.
Pewnie, niektóre rzeczy nadal mnie nie przekonują - mam zastrzeżenia do motywacji bohaterów, jednak składam to na karb nieco innej obyczajowości - ale na ostatnią scenę i finalną rozmowę małżonków warto było czekać trzy długie akty.
Początkowo postać Nory nieźle mnie zirytowała - ja rozumiem realia epoki, ale jak to możliwe, że kobieta może być do tego stopnia infantylna i zwyczajnie głupia? Irytacja dość szybko zaczęła ustępować miejsca zaintrygowaniu, jakie tajemnice ukrywa ta pozornie pusta trzpiotka i czy rzeczywiście jest szczęśliwa w swojej perfekcyjnej, lukrowanej rzeczywistości.
Pewnie,...
2014-02-01
Dobrze, dziś rozbite małżeństwa, nieślubne dzieci czy nierówne traktowanie stron w związku może nie budzić żadnego oburzenia ani nie stawiać przed człowiekiem moralnych dylematów. Sam postulat życia w prawdzie wydaje się cokolwiek anachroniczny i bardziej każe się zastanowić, czy w wirtualnym świecie istnieje jakakolwiek prawda, według której można lub należy żyć.
To wszystko może sprawiać, że "Dzika kaczka" wydaje się mocno nie na czasie i nie na czasie. Ale jeśli tylko odłożyć na bok kostiumy i dekoracje, zapomnieć na chwilę o tym, że niektóre problemy zostały już rozwiązane, a inne zwyczajnie przestały nas dotyczyć - zostają dwie postaci, które według mnie świadczą o klasie tego dramatu Ibsena. Młody Werle z jego niezachwianym idealizmem i wiarą, i śmieszny, i politowania godny, i heroiczny - oraz Hjalmar Ekdal wraz ze swoimi wadami, słabością, podatnością na sugestie i wpływy innych. Doprawdy, trudno znaleźć bardziej trafny i gorzki jednocześnie rachunek sumienia niż to rozliczenie ze złudzeniami.
Jeśli zatem nie za samą tematykę, to warto dla Hjalmara i chwili refleksji. A jeśli nawet dla tego nie - to dla klasy Ibsena, który był w stanie stworzyć tak żywą i przejmująco żywą postać.
Dobrze, dziś rozbite małżeństwa, nieślubne dzieci czy nierówne traktowanie stron w związku może nie budzić żadnego oburzenia ani nie stawiać przed człowiekiem moralnych dylematów. Sam postulat życia w prawdzie wydaje się cokolwiek anachroniczny i bardziej każe się zastanowić, czy w wirtualnym świecie istnieje jakakolwiek prawda, według której można lub należy żyć.
To...
2011-04-01
Lektura specyficzna, tak bym powiedziała. Przede wszystkim trzeba przestawić się z trybu "proza" na "dramat" i czytać na tyle uważnie, żeby niuanse przemycone w kwestiach bohaterów zastąpiły to, co zwykle wypełnia opis. Ale trzeba przyznać, że dramaty, przedstawienia, jakkolwiek to nazwać, mają pewien hipnotyzujący urok, wciągają w świat destrukcyjnych instynktów, umiejscowionych między uczuciami, pragnieniami a ograniczeniami, nakładanymi na bohaterów przez ich własną psychikę. A precyzja, z jaką Bergman od niewinnego początku prowadzi bohaterów do dramatycznego końca, i psychologiczne wyczucie potrafią uczynić lekturę wielkim przeżyciem.
Lektura specyficzna, tak bym powiedziała. Przede wszystkim trzeba przestawić się z trybu "proza" na "dramat" i czytać na tyle uważnie, żeby niuanse przemycone w kwestiach bohaterów zastąpiły to, co zwykle wypełnia opis. Ale trzeba przyznać, że dramaty, przedstawienia, jakkolwiek to nazwać, mają pewien hipnotyzujący urok, wciągają w świat destrukcyjnych instynktów,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-06
Wiecie, jaki jest problem z Ibsenem? Nie da się go zapomnieć. To dość frustrujące - sztuki, które mają sto lat z okładem, okazują się boleśnie trafne i aktualne.
Weźmy "Dom lalki", sztukę otwierającą ten tom. Niewątpliwie sto lat temu była to sztuka obrazoburcza i skandalizująca, skoro na jeden szali kładzie obowiązki kobiety jako matki, pani domu i ozdoby swojego męża, a na drugiej - obowiązki kobiety wobec samej siebie, obowiązki kobiety jako człowieka obdarzonego pewną moralną wrażliwością.
Dzisiaj żona spokojnie może wziąć kredyt za plecami męża i nie spadnie na nią społeczne odium, bo z jakiego powodu. A mimo to sztukę Ibsena czyta się z zapartym tchem właśnie dlatego, że konflikt nie rozgrywa się na poziomie ograniczeń nakładanych przez kulturę, ale bardzo indywidualnych wyborów, które dotyczą takich niemodnych, ale wciąż żywych i potrzebnych wartości, jak szlachetność, prawość, uczciwość względem samego siebie.
To samo można powiedzieć o bodaj jeszcze bardziej skandalizujących "Upiorach", w których cechy często przypisywane kobietom w XIX-wiecznej literaturze - bezmyślność, niewrażliwość, rozwiązłość, lekceważenie obowiązków - są pokazane również u mężczyzn, nie po to, aby wybielić lub oczernić któregoś z małżonków, ale żeby pokazać, jak krzywdzące są standardy podwójnej moralności.
Do sięgnięcia po ten tom skłonił mnie rewelacyjny "Wróg ludu" w reżyserii Klaty (kto nie widział, niech się spieszy) - byłam naprawdę ciekawa, czy tym razem też zaczarował grafomanię w doskonałą sztukę, czy materiał wyjściowy był trochę lepszy. Teraz nie jestem pewna, czy bardziej podobał mi się tekst Ibsena, czy krakowska interpretacja.
W ten sposób można omawiać każdy dramat Ibsena z tego tomu - wyraziste postacie, z których żadna nie jest jednowymiarowa; pozornie proste sytuacje, w jakich się znajdują, jednym słowem, jednym zdaniem zmienione w dramatyczne konflikty.
Kogo nie obchodzą ludzkie zmagania z życiem lub nie chce się kłopotać szukaniem odpowiedzi na pytania postawione sto lat wcześniej, niech czyta Ibsena dla jego warsztatu. Misterna konstrukcja tych sztuk, w których nie ma ani jednej niepotrzebnej sceny, ani jednego niepotrzebnego zdania powinna znaleźć się w Sevres jako wzorzec dla dramaturgów tuż obok Sofoklesa.
Creme de la creme.
Wiecie, jaki jest problem z Ibsenem? Nie da się go zapomnieć. To dość frustrujące - sztuki, które mają sto lat z okładem, okazują się boleśnie trafne i aktualne.
Weźmy "Dom lalki", sztukę otwierającą ten tom. Niewątpliwie sto lat temu była to sztuka obrazoburcza i skandalizująca, skoro na jeden szali kładzie obowiązki kobiety jako matki, pani domu i ozdoby swojego męża, a...
2017-07
Skarżyłam się już przy okazji tomu pierwszego, że nie mogę poradzić sobie z myślą, że dramaty Ibsena pozostają tak boleśnie aktualne. Mogę dokładnie to samo napisać w przypadku tomu drugiego - a przynajmniej jeśli chodzi o jego pierwszą połowę.
"Pani z morza", "Hedda Gabler" i "Kiedy wstaniemy z martwych" przenoszą ciężar "tematyki kobiecej" z podwójnej moralności na kwestię znacznie delikatniejszą i trudniejszą do uchwycenia - poczucie wolności jednostki, jej potrzebę niezależności i samostanowienia. Zdumiewa mnie jak Ibsen, żyjący przecież w czasach mało dla kobiet przyjaznych (matka, żona, najczęściej bezmyślna) potrafi na swoje bohaterki popatrzeć z takim zrozumieniem, z taką wrażliwością i przy niezwykłej delikatności tak precyzyjnie opisać stany, o których trudno jest mówić.
Najmniej ze wszystkich bohaterek lubię i rozumiem antypatyczną, egocentryczną i bezmyślnie destrukcyjną Heddę Gabler, ale myślę, że ona właśnie najbardziej zapada w pamięć.
Nie do końca przemawiała też do mnie tematyka "Budowniczego Solnessa" i "Johna Gabriela Borkmana", chociaż w tej drugiej niewątpliwie postacie były zarysowane wyraźniej, obdarzone fantastycznie nakreślonymi charakterami - żaden z bohaterów nie jest jednostronny, tylko dobry albo tylko zły.
Dodajmy jeszcze, że całość czyta się świetnie, a tłumaczka i redaktorka obu tomów, Anna Marciniakówna, zasługuje na niskie ukłony. Oba tomy są spójne, tematy i problemy kolejnych dramatów w naturalny sposób wynikają z poprzedników. Dostajemy wspaniałą panoramę najważniejszych kwestii, jakie poruszał Ibsen - podwójnej moralności, odpowiedzialności za swoje życie, odpowiedzialności jednostki wobec społeczeństwa, osobistej wolności, wreszcie sposobami na to, jak radzić sobie z życiową pustką.
Wszystkim, którzy zastanawiają się, czy czytać, czy nie czytać, serdecznie radzę, aby nabyli oba tomy na własność. Ibsena nie da się przeczytać i odstawić na półkę; to jest pisarz, którego pamięta się długo i do którego długo się wraca myślami, jeden z tych, których książki dobrze mieć na swojej półce i co jakiś czas podejmować lekturę od nowa. Również dla tej czytelniczej przyjemności obcowania z dramatem perfekcyjnie skonstruowanym.
Skarżyłam się już przy okazji tomu pierwszego, że nie mogę poradzić sobie z myślą, że dramaty Ibsena pozostają tak boleśnie aktualne. Mogę dokładnie to samo napisać w przypadku tomu drugiego - a przynajmniej jeśli chodzi o jego pierwszą połowę.
"Pani z morza", "Hedda Gabler" i "Kiedy wstaniemy z martwych" przenoszą ciężar "tematyki kobiecej" z podwójnej moralności na...
Ach, czego tu nie ma - i magia, i miłość, intryga, i żądza władzy, i trochę groteski, i spisek, choćby tak absurdalny, jak pomysł Kalibana, słowem: wszystko jest, tylko czytelniczej satysfakcji brakuje, tylko motywacja bohaterów mało przekonująca (serio, Prospero?), tylko charaktery niezbyt frapujące (może z wyjątkiem Sebastiana i Antonia, bo zakochany i dosłownie ogłupiały Alonso jest co najwyżej irytujący). Wolałabym wierzyć, że to moja nieuwaga, że niedokładna lektura, ale nawet przy drugim podejściu "Burza" nie zachwyciła mnie tak, jak inne sztuki.
Ach, czego tu nie ma - i magia, i miłość, intryga, i żądza władzy, i trochę groteski, i spisek, choćby tak absurdalny, jak pomysł Kalibana, słowem: wszystko jest, tylko czytelniczej satysfakcji brakuje, tylko motywacja bohaterów mało przekonująca (serio, Prospero?), tylko charaktery niezbyt frapujące (może z wyjątkiem Sebastiana i Antonia, bo zakochany i dosłownie ogłupiały...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Pierwsza tragedia Shakespeare'a, jaką przeczytałam, bodaj jeszcze w podstawówce. Jako dzieciak nie mogłam zrozumieć, z czym znowu ma problem duński książę, dlaczego zwyczajnie nie może wziąć się w garść? Logicznie rzecz biorąc, Hamlet powinien być bardziej oswojony ze śmiercią i zabójstwami niż z przebywaniem w towarzystwie duchów, więc czego on się bał, dlaczego nie mógł pomścić ojca, jakkolwiek nieprzyjemne było to zadanie?
Przeszłam zatem fazy od kompletnego braku zrozumienia, przez zniecierpliwienie ("Idź mi precz, trucicielu dusz, hamlecie" etc.) i dopiero wiadomy wiersz Herberta pokazał mi Duńczyka w innym świetle, a kiedy trochę lepiej poznałam kulturowy kontekst zemsty w krajach skandynawskich, tragedia Hamleta ukazała jeszcze inne oblicze.
Teraz wydaje mi się, że kwestia zemsty, pałacowych intryg i nieuchronności klęski to zaledwie drugorzędne tło dla przedstawienia tragedii głębszej i bardziej bolesnej - człowieka, który widzi miałkość świata, małość otaczających go ludzi i chociaż przewyższa ich wrażliwością, świadomością, nie jest w stanie zmusić się do działania. Klęska Hamleta nie jest już dla mnie klęską faceta, który nie może się zdecydować, więc smętnie siedzi i dzieli włos na czworo w niekończących się monologach. To raczej klęska, u podstawy której paradoksalnie legła wielkość postaci.
W liceum zastanawiałam się, co powiedział Horacjo Fortynbrasowi, jak przedstawił ten ciąg intryg, zabójstw, przypadkowych śmierci, tragicznych zbiegów okoliczności. Teraz zastanawiam się, czy Horacjo w ostatniej chwili nie zrozumiał, co tak naprawdę umarło wraz z jego przyjacielem, jaki wymiar miała jego śmierć - i czy w ogóle umiałby o tym mówić? Teraz zastanawiam się, czy racji nie miał umierający Hamlet - wobec tylu bezsensownych śmierci jego wewnętrzna, prywatna tragedia schodzi na dalszy plan, umyka uwadze. W ostatecznym rozrachunku rzeczywiście jest milczeniem, tym milczeniem, które pozostaje najdłużej.
Pierwsza tragedia Shakespeare'a, jaką przeczytałam, bodaj jeszcze w podstawówce. Jako dzieciak nie mogłam zrozumieć, z czym znowu ma problem duński książę, dlaczego zwyczajnie nie może wziąć się w garść? Logicznie rzecz biorąc, Hamlet powinien być bardziej oswojony ze śmiercią i zabójstwami niż z przebywaniem w towarzystwie duchów, więc czego on się bał, dlaczego nie mógł...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Prawda jest taka, że przeczytałam tę komedię tylko po to, żeby sprawdzić, jak elżbietański dramaturg przedstawi przebieranki i grę z gender, co dziś można śmiało interpretować jako bardzo queer. I nie zawiodłam się! Rozrywka była przednia, przekład Barańczaka bawi do łez, przebieranki, intrygi i ogólne qui pro quo trzyma w napięciu i ekscytuje - czterysta lat, a niejedna współczesna sztuka nie zachwyca do tego stopnia świeżością, lekkością i dowcipem.
Pewnie, że można zarzucać jej "schlebianie gustom publiczności", można kręcić nosem, że wszystkie przebieranki, ujawnienia tożsamości, odzyskanie należnych praw, szczęśliwe zakończenie są dość, powiedzmy, konwencjonalne, ale z drugiej strony co jest złego w dobrej rozrywce?
Prawda jest taka, że przeczytałam tę komedię tylko po to, żeby sprawdzić, jak elżbietański dramaturg przedstawi przebieranki i grę z gender, co dziś można śmiało interpretować jako bardzo queer. I nie zawiodłam się! Rozrywka była przednia, przekład Barańczaka bawi do łez, przebieranki, intrygi i ogólne qui pro quo trzyma w napięciu i ekscytuje - czterysta lat, a niejedna...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Początkowo wszystko wydaje się jasne i niejako z góry przesądzone: Juliusz Cezar jest tym "złym", jest tyranem, który chce władzy absolutnej, Brutus jest tym "dobrym", który występuje jako obrońca wolności. Pierwsza ostrzegawcza lampka zapala się, kiedy Brutus pod wpływem namów przyjaciela, Kasjusza, przystępuje do spisku na życie Cezara - motywacja Kasjusza jest, delikatniej mówiąc, nieco dwuznaczna, a manipulacja, jaką stosuje, budzi wątpliwości co do jego intencji.
Juliusz Cezar oczywiście ginie (to napięcie, kiedy kolejne wieszcze znaki przepowiadają jego rychłą śmierć, a on pozostaje ślepy i głuchy na ostrzeżenia), a dalszy rozwój akcji każe wątpić, czy rzeczywiście Cezar był postacią tak negatywną, jak wydawało się spiskowcom, czy triumwirowie kreujący się na ludzi prawych nie są w rzeczywistości grupą zżeranych przez ambicję, bezwzględnych karierowiczów, i z jakich pobudek dokonano zabójstwa Cezara.
Szlachetność Brutusa, jego idealizm znajdują odbicie w intrygach Kasjusza, spory wodzów przekreślają ich heroizm, który przywraca ich bohaterska, tragiczna śmierć; Marek Antoniusz potrafi być zręcznym politykiem i demagogiem, zasłaniającym się sprawą Cezara, podczas gdy między nim a Oktawianem już narasta napięcie i rywalizacja o władzę. Nie ma tu jednoznacznego bohatera, tak jak nie ma jednoznacznego anty-bohatera. To nawet nie to, że zdarzenia oglądane z różnych perspektyw jawią się jako naganne lub godne pochwały, raczej chodzi o złożoność ludzkiej natury, o niemożność jednoznacznego ocenienia człowieka.
Początkowo wszystko wydaje się jasne i niejako z góry przesądzone: Juliusz Cezar jest tym "złym", jest tyranem, który chce władzy absolutnej, Brutus jest tym "dobrym", który występuje jako obrońca wolności. Pierwsza ostrzegawcza lampka zapala się, kiedy Brutus pod wpływem namów przyjaciela, Kasjusza, przystępuje do spisku na życie Cezara - motywacja Kasjusza jest,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nie, zdecydowanie nie są to moje ulubione komedie.
"Komedia omyłek" wykorzystuje stary, jeszcze rzymski motyw bliźniąt, którzy niechcący zamieniają się rolami, z czego wynika masa mniej lub bardziej zabawnych perypetii - fakt, że intryga jest mistrzowsko poprowadzona, a cała rzecz mimo zagrożenia tragedią (egzekucja Egona) dość pogodna, ale po lekturze zostało mi uczucie pewnego niedosytu.
Podobnie rzecz się miała ze "Straconymi zachodami miłości". To nie jest komedia charakterów ani sytuacyjna, to komedia czysto językowa i rzeczywiście pod tym względem Barańczak pokazuje całą swoją klasę tłumacza. Gorzej z fabułą: sztuka, w której czterech średnio utalentowanych, mało rozgarniętych i zadufanych w sobie facetów próbuje flirtować z czterema dziewczynami, które widzą, z jaką grupą fajtłap mają do czynienia i konsekwentnie odrzucają ich awanse za bardzo przypomina rzeczywistość.
Nie, zdecydowanie nie są to moje ulubione komedie.
"Komedia omyłek" wykorzystuje stary, jeszcze rzymski motyw bliźniąt, którzy niechcący zamieniają się rolami, z czego wynika masa mniej lub bardziej zabawnych perypetii - fakt, że intryga jest mistrzowsko poprowadzona, a cała rzecz mimo zagrożenia tragedią (egzekucja Egona) dość pogodna, ale po lekturze zostało mi uczucie...
Jedna z tych szekspirowskich sztuk, które zrobiły na mnie największe wrażenie, może dlatego, że trudno było mi ją jednoznacznie ocenić, zaklasyfikować czy przyporządkować do jakiejś kategorii. "Koriolan" intryguje, niepokoi i budzi sprzeciw jednocześnie.
Odnoszę wrażenie, że wszystkie postaci tej sztuki, choć wyraziste postacie trybunów i matki Koriolana, Wolumnii, zapadają w pamięć - są tłem dla postaci Koriolana, butnego, aroganckiego wodza, który ma odwagę, aby w republikańskim Rzymie wprost mówić o swojej pogardzie dla ludu. Z jednej strony, w dobie politycznej poprawności, słowa Koriolana wciąż są obrazoburcze, z drugiej - patrząc na to, z jaką łatwością trybunowie manipulują nastrojami tłuszczy trudno nie zgodzić się z bohaterem tragedii.
Koriolan swoją nieustępliwością, dumą, konsekwencją budzi coś w rodzaju szacunku, może nawet sympatii. I zanim jeszcze te uczucia wybrzmią, sytuacja ulega dramatycznej zmianie, bo sprowokowany, urażony Koriolan przechodzi na stronę wroga w wojnie przeciwko Rzymowi. Pojawiają się zatem pytania o motywację Koriolana: czy u źródeł jego odwagi i determinacji leżała chęć zaskarbienia sobie uczuć matki, czy próżność, czy egoizm czy rzeczywiście miłość do ojczyzny i patriotyzm? Kim jest Koriolan: bezradnym człowiekiem, który nie potrafi pokonać słabości swojego charakteru, czy wielką osobowością o niezachwianej prawości, która nie godzi się na gierki, intrygi i podłości ze strony prominentów? Dlaczego ten samodzielny, niezależny mężczyzna, który manifestuje wręcz brak uczuć ulega prośbom żony i matki? Czy poświęca dla nich swoją dumę czy coś więcej - swoją tożsamość?
Przy okazji - plus pięć do kreatywności dla autora okładki, skojarzenie z przewróconym krzesłem kurulnym faktycznie trafne.
Jedna z tych szekspirowskich sztuk, które zrobiły na mnie największe wrażenie, może dlatego, że trudno było mi ją jednoznacznie ocenić, zaklasyfikować czy przyporządkować do jakiejś kategorii. "Koriolan" intryguje, niepokoi i budzi sprzeciw jednocześnie.
Odnoszę wrażenie, że wszystkie postaci tej sztuki, choć wyraziste postacie trybunów i matki Koriolana, Wolumnii,...
Nie jest to moja ulubiona sztuka Shakespeare'a - pewnie, że los Leara budzi coś w rodzaju litości, a scena jego szaleństwa jest przejmująca, ale dominującym uczuciem przy lekturze była dla mnie satysfakcja. I to ta ponura satysfakcja. Oto Lear dostaje może więcej, niż zasłużył, ale z drugiej strony ojciec, który osądza swoje dzieci po pozorach i warunkuje rodzicielskie uczucia w zależności od czegoś tak błahego jak deklaracja, nie budzi jakiejś szczególnej sympatii.
Nie jest to moja ulubiona sztuka Shakespeare'a - pewnie, że los Leara budzi coś w rodzaju litości, a scena jego szaleństwa jest przejmująca, ale dominującym uczuciem przy lekturze była dla mnie satysfakcja. I to ta ponura satysfakcja. Oto Lear dostaje może więcej, niż zasłużył, ale z drugiej strony ojciec, który osądza swoje dzieci po pozorach i warunkuje rodzicielskie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
To była, jeśli dobrze pamiętam, trzecia zaledwie tragedia Shakespeare'a, jaką przeczytałam i ta, która ugruntowała moją niesłabnącą sympatię dla angielskiego mistrza. "Króla Ryszarda III" czyta się dosłownie jak krwistą, mroczną powieść historyczną - jest tu ironia losu (lady Anna i jej małżeństwo z Ryszardem), są intrygi i żądza władzy, a trup oczywiście ściele się gęsto aż do dramatycznego końca.
Trzeba przyznać, że Shakespeare uczynił ze swojego bohatera prawdziwy czarny charakter, a był w tym tak przekonujący, że aż trudno uwierzyć, że Ryszard III nie był takim wcieleniem zła...
To była, jeśli dobrze pamiętam, trzecia zaledwie tragedia Shakespeare'a, jaką przeczytałam i ta, która ugruntowała moją niesłabnącą sympatię dla angielskiego mistrza. "Króla Ryszarda III" czyta się dosłownie jak krwistą, mroczną powieść historyczną - jest tu ironia losu (lady Anna i jej małżeństwo z Ryszardem), są intrygi i żądza władzy, a trup oczywiście ściele się gęsto...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Zdecydowanie jedna z moich ulubionych sztuk, która zrobiła na mnie największe wrażenie, choć do dziś nie jestem do końca pewna, o czym traktuje. Na początku w losach Makbeta widziałam po prostu przestrogę przed sięganiem po coś, co się nie należy, przed grecką hybris, przed naruszeniem pewnego decorum hierarchii i porządku społecznego - gdyby nie żądza władzy Makbeta, nie byłoby tego ciągu katastrof i samonapędzającej się spirali śmierci.
Potem uderzyło mnie, że Makbet tak naprawdę jest bezwolnym narzędziem w rękach swojej żony i jego tragedia stała się dla mnie tragedią pokrewną tragedii Hamleta - oto człowiek wbrew swojej woli rzucony w sytuację, która go przerasta. Różnica co najwyżej tkwi w rozczarowaniu, jakiego zapewne doświadczył Szkot, kiedy zrozumiał, że mimo marzenia o koronie i wszystkim swoim poświęceniom, nie jest w stanie udźwignąć ani ciężaru władzy, ani ciężaru zbrodni, które mu ją dały.
Teraz w "Makbecie" widzę przede wszystkim spadkobiercę greckich tragedii, gdzie w jednej chwili powstaje splot zdarzeń, których nie sposób powstrzymać, a które doprowadzą do tragicznego finału niezależnie od działań bohaterów. Podobnie jak w greckich tragediach, gdyby nie wyrocznia, nie ślepy los, nie przepowiednia czarownic, Makbet prawdopodobnie byłby zadowolony ze swojej roli na królewskim dworze. Wystarczyło to jedno spotkanie, aby na zawsze odmienić jego życie.
Pozostaje jedno pytanie: czy Makbet byłby zdolny zlekceważyć przepowiednię czarownic?
Zdecydowanie jedna z moich ulubionych sztuk, która zrobiła na mnie największe wrażenie, choć do dziś nie jestem do końca pewna, o czym traktuje. Na początku w losach Makbeta widziałam po prostu przestrogę przed sięganiem po coś, co się nie należy, przed grecką hybris, przed naruszeniem pewnego decorum hierarchii i porządku społecznego - gdyby nie żądza władzy Makbeta, nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Dla mnie bohaterem tej tragedii jest Jagon - ktoś więcej niż czarny charakter, postać budząca podziw i zgrozę swoim czystym złem "dużego kalibru". Jagon to zupełnie inny typ i może dlatego jego nikczemność jest tak przejmująca, nieledwie budząca zgorszenie i sprzeciw. Te małe podłości, te drobne intrygi, które doprowadzają do tragicznego końca, gdy sytuacja wymyka się spod kontroli.
Fascynację budzi natomiast, jak pogłębia się obłęd Otella, jak na podstawie poszlak i domysłów, błędnie zinterpretowanych sygnałów i przeinaczonych prawd jest w stanie zbudować niezachwianą pewność i w jej imię zabić ukochaną kobietę.
Dla złośliwych - można pytać, co ma wspólnego z miłością taki brak zaufania, ale malkontenci raczej nie doszukają się niekonsekwencji w motywacji Maura.
Dla mnie bohaterem tej tragedii jest Jagon - ktoś więcej niż czarny charakter, postać budząca podziw i zgrozę swoim czystym złem "dużego kalibru". Jagon to zupełnie inny typ i może dlatego jego nikczemność jest tak przejmująca, nieledwie budząca zgorszenie i sprzeciw. Te małe podłości, te drobne intrygi, które doprowadzają do tragicznego końca, gdy sytuacja wymyka się spod...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Mam pewien problem z oceną tego zbioru.
Tworzą go przede wszystkim dwa poematy dedykowane Henry'emu Wriothesly, hrabiemu Southampton, w którym część badaczy upatruje adresata sonetów - są to opowieść o nieszczęśliwej miłości Afrodyty do Adonisa oraz o zgwałceniu Lukrecji i jej samobójczej śmierci oraz o wynikłych z tego konsekwencjach. Zbiór uzupełniają poemat o miłości feniksa i turkawki, skarga zakochanej dziewczyny, a także sonety zarówno z najbardziej znanego zbioru dramaturga, jak i okolicznościowych, "na różną nutę'.
W moim odczuciu mitologiczna tematyka dłuższych utworów i niemal sielankowy nastrój pozostałych wobec innych dzieł Shakespeare'a niemal ocierają się o banał. Być może większych wrażeń dostarczałaby warstwa językowa, ale jeśli jest ktoś, kto nie powinien pod żadnym pozorem tłumaczyć angielskiego dramaturga to właśnie Maciej Słomczyński. Wystarczy porównać przekłady sonetów zamieszczone w tym zbiorze z sonetami w przekładzie Barańczaka, żeby uświadomić sobie przepaść, jaka dzieli tych dwóch tłumaczy.
Mam pewien problem z oceną tego zbioru.
Tworzą go przede wszystkim dwa poematy dedykowane Henry'emu Wriothesly, hrabiemu Southampton, w którym część badaczy upatruje adresata sonetów - są to opowieść o nieszczęśliwej miłości Afrodyty do Adonisa oraz o zgwałceniu Lukrecji i jej samobójczej śmierci oraz o wynikłych z tego konsekwencjach. Zbiór uzupełniają poemat o miłości...
Po raz pierwszy czytałam ten dramat w przekładzie Słomczyńskiego i raził mnie niemożliwie patosem, przesadą, kompletnym brakiem realizmu i szczeniacką egzaltacją. Nawet jeśli przyjąć, że tytułowi bohaterowie w realiach swojej epoki nie byli dziećmi, tylko młodymi ludźmi mniej więcej odpowiedzialnymi za siebie, to w dalszym ciągu można się głęboko zastanawiać, jakim cudem od przelotnego spotkania na balu i kilku chwil dwuznacznej rozmowy można się aż tak zakochać i robić z tego powodu taką dramę, to jeszcze mając w perspektywie, że to zadurzenie ma się stać podstawą związku na całe życie.
Po jakimś czasie spróbowałam dać mu drugą szansę z przekładem Barańczaka tym razem - i świetnie się ubawiłam. Nie tylko dlatego, że sztuka skrzy się autentycznym humorem we wszystkich partiach, gdzie pojawiają się słudzy, ale również dlatego, że za sprawą pięknego języka tragedia młodych stała się jednocześnie prawdziwsza. Paradoksalnie nabrałam też pewnego dystansu do perypetii zakochanych, a chwilami nie byłam pewna, czy to tylko moje życzenie, czy faktycznie gdzieś nad tymi miłosnymi hymnami nie unosił się dyskretnie duch ironii.
To nie to, że "Romeo i Julia" są złą sztuką - konstrukcja jest mistrzowska, w niczym nie ustępuje greckim tragediom. Ale są sztuki Shakespeare'a, które zostawiają głębsze wrażenie, nad którymi dłużej się myśli, które poruszają bardziej złożone problemy.
Po raz pierwszy czytałam ten dramat w przekładzie Słomczyńskiego i raził mnie niemożliwie patosem, przesadą, kompletnym brakiem realizmu i szczeniacką egzaltacją. Nawet jeśli przyjąć, że tytułowi bohaterowie w realiach swojej epoki nie byli dziećmi, tylko młodymi ludźmi mniej więcej odpowiedzialnymi za siebie, to w dalszym ciągu można się głęboko zastanawiać, jakim cudem od...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Tak się mówi, że największym dramatem Shakespeare'a o miłości jest "Romeo i Julia", a mnie się wydaje, że "Sen nocy letniej" znacznie lepiej opisuje naturę i różnorodną postać tego uczucia.
Przede wszystkim sam nastrój tej sztuki, pełen letniej zmysłowości, onirycznej swobody, magii i czarów - już samo to może uwieść czytelnika i zawrócić mu w głowie. I w tej całej pozornej beztrosce letniej nocy tętnią prawdziwe namiętności: jest zatem miłość targana przeciwieństwami charakterów, trawiona przez zazdrość, a przy tym na tyle dojrzała, żeby przetrwać to wszystko jak ta, która łączy Oberona i Tytanię; jest i miłość młodzieńcza, romantyczna, pełna idealizmu, jeszcze nie wystawiona na żadną próbę czasu, jeszcze nieokrzepła między Hermią i Lizandrem, jest zaborcza miłość Demetriusza, która tak wiernie portretuje egoizm zakochanych oraz uczucie Heleny, boleśnie odrzucanej i ignorowanej. I nad wszystkim tym magia letniej nocy, duszki i elfy, niewłaściwie rzucony czar i jak najbardziej na miejscu nareszcie szczęśliwe zakończenie.
Ileż tu jest zrozumienia, ile świadomości tego, jak jak różne oblicze przyjmuje to samo uczucie - i ile w nim opiera się na złudzeniu, magii i iluzji. Bo czy nie każdy zakochany ma swojego Puka?
Tak się mówi, że największym dramatem Shakespeare'a o miłości jest "Romeo i Julia", a mnie się wydaje, że "Sen nocy letniej" znacznie lepiej opisuje naturę i różnorodną postać tego uczucia.
Przede wszystkim sam nastrój tej sztuki, pełen letniej zmysłowości, onirycznej swobody, magii i czarów - już samo to może uwieść czytelnika i zawrócić mu w głowie. I w tej całej...
Nie wiem - może miałam zbyt wysokie oczekiwania wobec Williamsa, który był dla mnie literackim przedmiotem pożądania od ładnych kilku lat, a może jestem zbyt normalna, żeby zachwycać się cudzymi neurozami, ale rozczarowanie spotkało mnie straszne.
Nie wątpię, że na scenicznych deskach dramaty Williamsa bardzo zyskują, podbudowanie talentem i grą aktorską, ale w formie książkowej nie bardzo się bronią. Konstrukcyjnie nie ma się za bardzo czym zachwycać, skoro cała siła opowiadanych historii tkwi w dialogu i napięciu między bohaterami, a mimo wszystko tego sam tekst dramatu nie może zawsze oddać.
Bohaterowie Williamsa to znowu temat na odrębną dyskusję. Zazwyczaj żyjący w swoim świecie urojeń i psychoz, są wręcz irytująco neurotyczni, aż chwilami chciałoby się potrząsnąć mocno jednym czy drugim i zapytać, w czym w ogóle tkwi problem i czy można być tak niedostosowanym z tak błahych powodów - w moim prywatnym rankingu prym pod tym względem wiodą bohaterowie "Nocy iguany" - chociaż niewątpliwie koneserzy postaci neurotycznych docenią urok bohaterów Williamsa.
I słowo jeszcze o zachwytach nad językiem przekładu. Czuję się poniekąd przedstawicielką młodego pokolenia, dlatego nie rozumiem, dlaczego ma mnie zachwycić posługiwanie się w tekście dramatu polszczyzną, którą słyszę codziennie na ulicy - słówko "zajebiście" nie zyska na uroku tylko dlatego, że pojawi się w druku.
Nie wiem - może miałam zbyt wysokie oczekiwania wobec Williamsa, który był dla mnie literackim przedmiotem pożądania od ładnych kilku lat, a może jestem zbyt normalna, żeby zachwycać się cudzymi neurozami, ale rozczarowanie spotkało mnie straszne.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toNie wątpię, że na scenicznych deskach dramaty Williamsa bardzo zyskują, podbudowanie talentem i grą aktorską, ale w formie...