-
Artykuły
Zapowiedzi książek: gorące premiery lipca 2024LubimyCzytać4 -
Artykuły
Mroczne strony dorastania. „Prawda czy wyzwanie” Natashy PrestonBarbaraDorosz1 -
Artykuły
Zapraszamy na spotkanie online z Magdą Tereszczuk. Zadaj pytanie i wygraj książkę „Błahostka“LubimyCzytać3 -
Artykuły
Ojcowie w literaturze, czyli świętujemy Dzień OjcaKonrad Wrzesiński35
Biblioteczka
2017-04-25
2020-10
Książka, która stała się bestsellerem, zanim jeszcze pojawiła się na sklepowych półkach. Szeroko rozreklamowana, kusiła wielkimi oczekiwaniami. W końcu nazwisko autora zobowiązuje, a historia Kingsbridge, odkąd została sfilmowana, zawładnęła umysłami nie tylko książkoholików. Sama spodziewałam się ogromnie dużo i nie zawiodłam się. Podczas czytania podróżowałam ku nowym lądom, odkrywałam historię Europy, o której miałam tylko mgliste pojęcie, a przede wszystkim wczułam się w sytuację głównych bohaterów. I smakowałam jak dobre wino znakomity styl autora.
Katedra w Kingsbridge stoi i góruje nad miastem, niezmienna od kilku wieków, odkąd ostatnie witraże zostały obsadzone w oknach przez Toma Budowniczego i Jacka Jacksona. W tej powieści katedra ta tworzy jednak jedynie tło dla wydarzeń i jest kością niezgody między katolikami i protestantami. Przedstawicielami dwóch wyznań tej samej wiary, którzy w imię tego samego Boga dopuszczają się okropności nieprzystających ludziom rozumnym. Na tronie ma zasiąść królowa Elżbieta, a główny bohater powieści, Ned Willard, odkrywa, że jego ukochana Margery została wbrew swej woli obiecana wicehrabiemu Shiring. Zrozpaczony Ned postanawia zaciągnąć się na służbę do królowej, by chronić ją przed sabotażem. W tym samym czasie w całej Europie narasta zjawisko fanatyzmu religijnego, Hiszpania staje się bastionem katolicyzmu, a we Francji hugenoci z narażeniem życia rozpowszechniają Biblię po francusku. Powieść jest na tyle wielowątkowa, że trudno wyodrębnić w niej główną oś fabularną czy głównych bohaterów, Postaci pierwszoplanowe pochodzą ze wszystkich liczących się w owych czasach krajów, a ich losy nieustannie się ze sobą przeplatają, co jest dla Folletta bardzo charakterystyczne. I za co jak zwykle chylę czoła, bo to prawdziwa sztuka, nie pogubić się w skomplikowanych koligacjach.
Nie wiem, czy to właściwe określenie, ale ja Folletta nazwałabym pisarzem feministycznym i to bynajmniej nie ze względu na jego zainteresowanie sufrażystkami. Po prostu w jego powieściach najlepiej skonstruowanymi postaciami zawsze są kobiety i tak jest też tym razem. Na pierwszy plan wybijają się wspomniana już Margery oraz paryżanka Sylvie. Jedna z nich to katoliczka, druga zaś jest protestantką, ale łączy ich nieustraszoność w szerzeniu swej wiary. Również dwie królowe, Elżbieta i Maria, zapadają w pamięć. Nie da się ich jednoznacznie przypisać do postaci pozytywnych lub negatywnych, bo narrator nie sprzyja żadnej ze stron. Follett jak zawsze doskonale przygotował się do pisania kolejnej powieści historycznej i w wiarygodny sposób przedstawia realia opisywanych czasów. Dzięki temu czytelnik, zagłębiając się w kolejne rozdziały, sam ma szanse wyrobić zdanie o przedstawionych wydarzeniach.
Trudno mi jednak myśleć o tej powieści jako o kontynuacji "Filarów Ziemi". Nie jest to trylogia w stylu "Stulecia", gdzie cała akcja toczy się wokół losów kilku rodzin na przestrzeni XX wieku. Tutaj nie ma żadnego powiązania z poprzednimi częściami, a jedynym spoiwem jest pojawiające się kilka razy miasteczko Kingsbridge. Jest to lekkie rozczarowanie, bo chociaż wydarzenia dzieli ogromna przepaść czasowa, to liczyłam przynajmniej na poznanie potomków bohaterów tamtych powieści. Moim zdaniem najlepiej potraktować "Słup ognia" jako osobną powieść i po prostu cieszyć się kolejną znakomitą pozycją w domowej biblioteczce.
Książka, która stała się bestsellerem, zanim jeszcze pojawiła się na sklepowych półkach. Szeroko rozreklamowana, kusiła wielkimi oczekiwaniami. W końcu nazwisko autora zobowiązuje, a historia Kingsbridge, odkąd została sfilmowana, zawładnęła umysłami nie tylko książkoholików. Sama spodziewałam się ogromnie dużo i nie zawiodłam się. Podczas czytania podróżowałam ku nowym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-02-02
Nie lubię zostawiać niedokończonych książek. Ale sama myśl, że miałabym przebrnąć jeszcze przez prawie trzysta stron tej powieści, budzi we mnie skojarzenia z drogą przez mękę.
To typ powieści, którego nie cierpię - mam wrażenie, że autor za wszelką cenę chciał przekazać coś głębokiego i rozprawić się z przeszłością, postanowił więc ubrać to w płaszczyk naiwnej historii pełnej nijakich postaci. Bo chociaż męczyłam się niezmiernie przez kilka tygodni, nie zapamiętałam ani imion, ani cech charakterystycznych głównych bohaterów, prawdopodobnie dlatego, że ich nie mają. Beznadziejne opisy obrzydziły mi nawet tytułowy kabriolet. Tak więc przyszedł czas na decyzję, nie przeczytałam i prawdopodobnie nie przeczytam. Na szczęście książka wygląda jak nowa i znakomicie nada się na prezent. Dla kogoś, za kim nie przepadam.
Nie lubię zostawiać niedokończonych książek. Ale sama myśl, że miałabym przebrnąć jeszcze przez prawie trzysta stron tej powieści, budzi we mnie skojarzenia z drogą przez mękę.
To typ powieści, którego nie cierpię - mam wrażenie, że autor za wszelką cenę chciał przekazać coś głębokiego i rozprawić się z przeszłością, postanowił więc ubrać to w płaszczyk naiwnej historii...
2020-05-15
Jeśli chodzi o prozę Nicholasa Evansa, to znam go głównie z bestsellerowego "Zaklinacza koni", zapewne podobnie jak wielu czytelników. I miło mi stwierdzić, że ta książka nie powiela schematu, choć zachowuje niepowtarzalny klimat i wszystkie zalety najbardziej znanej powieści autora. Czytelnik ponownie jest świadkiem stopniowego rozpadu pozornie szczęśliwej i zwyczajnej rodziny, a rzecz dzieje się w tych samych okolicach Montany. Jest to już jednak zupełnie nowa historia. Równie ciekawa i warta przeczytania.
Początek książki wydaje się zapowiadać zagadkę kryminalną. Młoda kobieta zostaje odnaleziona w bryle lodu w niedostępnych Górach Skalistych. Po krótkiej weryfikacji okazuje się, że to ekoterrorystka Abbie Cooper, poszukiwana między innymi za morderstwo. Dalszych kilkaset stron stanowi retrospekcję, z której krok po kroku dowiadujemy się, jak doszło do przemiany z córki idealnej w zbiega ściganego listem gończym.
Nieczęsto zagłębiam się w życiorysy pisarzy, więc byłam przekonana, że Evans pochodzi właśnie z okolic, które opisuje w swoich książkach. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że pochodzi z Wielkiej Brytanii, a w Montanie bywał tylko turystycznie. Zaintrygowana, dotarłam do wywiadu, w którym przyznaje, że ten obszar USA pasjonował go, zanim jeszcze zobaczył Góry Skaliste na żywo, i że Montana zajmuje szczególne miejsce w jego sercu. I to widać. Miałam wrażenie, że opisuje krajobrazy i codzienność ranczerów nie tyle z dziennikarską precyzją, lecz wręcz z czułością. To nieliczne książki, w których przysłowiowe trawy bujające się przez dziesięć stron są dla mnie zaletą, a nie wadą. Cokolwiek Evans napisze o amerykańskim Zachodzie, mogę to czytać godzinami. A dodatkowo już w kolejnej jego książce piękne opisy łączą się z fabułą o odpowiednio dobranej dynamice rozwoju - akcja nie toczy się ani za szybko, ani za wolno, można ją smakować jak dobre wino, ale nie usypiać.
Evans jest też bardzo dobrym obserwatorem i potrafi pisać o relacjach międzyludzkich. W "Przepaści" widzimy, jak zwyczajna szczęśliwość ustępuje miejsca erotycznej fascynacji i pragnieniu odmiany, co pociąga za sobą konsekwencje uderzające w kolejnych członków dotkniętych rozpadem rodzin. Poruszone zostały tematy kryzysu wieku średniego, problemów dojrzewania i progu dorosłości, kiedy młody umysł jest podatny na manipulację, zwłaszcza podszytą szlachetnymi ideami. Autor stawia śmiałe pytania o etykę i moralność, zwłaszcza w kontekście dewastacji środowiska naturalnego i walki o jego ochronę. To powieść o tym, co człowieka może zniszczyć i wzmocnić, skonstruowana w uporządkowany i ciekawy sposób, która poprzez fabułę skłania do myślenia. A ja takie książki bardzo lubię.
Jeśli chodzi o prozę Nicholasa Evansa, to znam go głównie z bestsellerowego "Zaklinacza koni", zapewne podobnie jak wielu czytelników. I miło mi stwierdzić, że ta książka nie powiela schematu, choć zachowuje niepowtarzalny klimat i wszystkie zalety najbardziej znanej powieści autora. Czytelnik ponownie jest świadkiem stopniowego rozpadu pozornie szczęśliwej i zwyczajnej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-12-20
Nie dziwię się, że ta książka tak długo królowała na listach bestsellerów. Jest to pewnie w jakimś stopniu związane z ogólną modą na czerpanie z dawnych wierzeń. Kiedy Europa Wschodnia czerpie pełnymi garściami z historii bóstw słowiańskich, trudno się dziwić, że ktoś zainteresował się Grecją, kolebką cywilizacji. Spotkanie z Kirke, do którego podchodziłam bez większych oczekiwań, okazało się pyszną rozrywką i pozwoliło mi odświeżyć nieco wiedzę z zakresu mitologii greckiej, z którą ostatni raz zetknęłam się w szkole.
Z pewnością takie przedstawienie motywów mitologicznych bardziej zachęca do dalszego zagłębienia się w temat niż sztampowe omawianie kolejnych bogów na lekcjach. W książce Madeline Miller jest wszystko, czego potrzeba, aby stworzyć pasjonującą lekturę. Mamy główną bohaterkę, z którą możemy sympatyzować. Pojawia się namiętność i nienawiść, samotność i poczucie odrzucenia, czułość i okrucieństwo. I wszystko oparte jest niemal dokładnie na mitologicznych przekazach.
Kirke, niekochana córka Heliosa, jest postacią niejednoznaczną. Z jednej strony współczujemy jej losu wyrzutka, z drugiej możemy obserwować, jak z zahukanej dziewczyny przeobraża się w okrutną czarownicę. Jej działania ściągają gniew i strach bogów, aż w końcu staje się ofiarą rozgrywki pomiędzy mieszkańcami Olimpu i tytanami. Zesłana na bezludną wyspę, ma całą wieczność na poukładanie sobie życia na Ajai. Jej zmagania z samotnością i nauka gospodarowania skojarzyły mi się z historią Robinsona Cruzoe, Także relacje z pojawiającymi się na wyspie śmiertelnikami opisane zostały w sposób bardzo przemawiający do wyobraźni.
W ogóle trzeba przyznać, że mocną stroną autorki jest kreacja bohaterów. W warstwie fabularnej nie wymyśliła bowiem niczego nowego, wszystkie zwroty akcji zostały zaczerpnięte z mitów greckich. Ale udało jej się coś, za co chylę czoła, czyli uzupełnienie dość oszczędnych relacji o emocje i stworzenie bohaterów z krwi i kości w ramach powszechnie znanych przekazów. W dodatku bez naginania tych przekazów do własnych potrzeb tam, gdzie wielu autorów zasłania się licentia poetica. Specjalnie zajrzałam do kilku zbiorów mitów, żeby to sprawdzić. I większych odstępstw nie znalazłam.
Kreacja bohaterów, obrazowy język i dobre tempo rozwoju wydarzeń sprawiły, że lektura była prawdziwą przyjemnością. Madeline Miller to dla mnie jedno z odkryć roku 2019 i chętnie zapoznam się z innymi opracowaniami mitów w jej wykonaniu.
Nie dziwię się, że ta książka tak długo królowała na listach bestsellerów. Jest to pewnie w jakimś stopniu związane z ogólną modą na czerpanie z dawnych wierzeń. Kiedy Europa Wschodnia czerpie pełnymi garściami z historii bóstw słowiańskich, trudno się dziwić, że ktoś zainteresował się Grecją, kolebką cywilizacji. Spotkanie z Kirke, do którego podchodziłam bez większych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-12-11
Do kolejnego tomu przygód Jane Rizzoli i Maury Isles podchodziłam jak pies do jeża. Z jednej strony od pierwszej książki uwielbiam sposób budowania fabuły przez Tess Gerritsen, z drugiej wolę powieści spoza cyklu, bo życie osobiste głównych bohaterek niezmiernie mnie irytuje. Nie potrafię się jakoś z nimi zżyć. Ale w "Umrzeć po raz drugi" ten aspekt mi nie przeszkadzał. Może autorce lepiej udało się ułożyć proporcje, a może wątek kryminalny był na tyle trzymający w napięciu, że nie zwróciłam uwagi na wspomniane wątki wyrodnej matki jednej z bohaterek i sprzeczek małżeńskich drugiej.
Z posłowia dowiadujemy się, że autorka miała okazję przeżyć safari w dziewiczym buszu Botswany i widać to w bardzo obrazowych opisach. Na takiej samej wycieczce umieściła bohaterów powieści "Umrzeć po raz drugi" i chociaż początkowo wszystko szło zgodnie z planem, to ostatecznie zamiast niezapomnianych wrażeń zafundowała im krwawą jatkę pod przykrywką ataku dzikich zwierząt. Niewinna przygoda zamieniła się w koszmar, kiedy sprzęt odmówił posłuszeństwa, a dzikie zwierzęta zaczęły po kolei eliminować członków grupy złożonej z przypadkowych turystów. Tam, gdzie nie ma zasięgu i zdobyczy cywilizacji, obowiązuje prawo dżungli. Ludzie pokazują swoje prawdziwe oblicze, rozpadają się relacje i nikt nieprzystosowany nie ma prawa przetrwać...
Równolegle do wspomnień jednej z uczestniczek feralnego safari, czytelnik poznaje kulisy śledztwa toczącego się w Bostonie. Krwawe morderstwo zapalonego łowcy i znanego w branży specjalisty od sprawiania skór odbija się szerokim echem na miejscowej komendzie. Funkcjonariuszom brakuje punktu zaczepienia, jedynym tropem jest charakterystyczny sposób obchodzenia się ze zwłokami przypominający praktyki myśliwych. Tymczasem w miejscowym zoo dochodzi do dramatycznego wypadku z udziałem pantery afrykańskiej, okazuje się, że ofiara morderstwa od tej samej placówki dostała zlecenie wypchania uśpionego niedawno okazu, a w noc morderstwa życie straciła także aktywistka broniąca praw zwierząt. Jaki związek ze śmiercią tylu osób ma natura wielkich kotów? Śledczy kwalifikują sprawy jako niepowiązane ze sobą, jednak subtelna sieć powiązań między denatami nie daje Jane Rizzoli spokoju. Decyduje się zagłębić w sprawę, nawet jeśli miałoby ją to kosztować konflikt z kolegami i z przyjaciółką Maurą Isles. I chociaż pierwsze efekty nie są zachęcające, to nieustępliwa natura prowadzi Jane w coraz dalsze rejony świata i głębsze akta spraw sprzed lat.
Zagadka naprawdę mnie wciągnęła, do tego stopnia, że połowę książki przeczytałam w ciągu jednego wieczora. Bardzo wyraźnie widać połączenie wartkiej akcji, kontrowersyjnego tematu i ciekawego tła dla fabuły. To właśnie oczarowało mnie w "Infekcji", pierwszej powieści Gerritsen, z którą się spotkałam. I nie ukrywam, że w większości tomów Rizzoli/Isles brakowało mi takiej zgrabnej mieszanki. Napięcie rosnące wśród bohaterów było wyczuwalne, to z resztą cecha wielu książek Gerritsen - nie da się przy nich usnąć. Intryga faktycznie jest bardzo skomplikowana, a autorka wiele razy odwraca o 180 stopni wszystko, czego zdążyliśmy się domyślić. Ale mimo wszystko łatwo jest w głowie odtworzyć skomplikowany łańcuch postaci i zdarzeń i na koniec wychodzi z niego bardzo przejrzysty, choć koronkowy splot.
Do kolejnego tomu przygód Jane Rizzoli i Maury Isles podchodziłam jak pies do jeża. Z jednej strony od pierwszej książki uwielbiam sposób budowania fabuły przez Tess Gerritsen, z drugiej wolę powieści spoza cyklu, bo życie osobiste głównych bohaterek niezmiernie mnie irytuje. Nie potrafię się jakoś z nimi zżyć. Ale w "Umrzeć po raz drugi" ten aspekt mi nie przeszkadzał....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-09-21
Jak wiele zachodu i szczęścia czasem potrzeba, żeby spotkało się dwoje normalnych ludzi? To znaczy takich, którzy oczywiście mają swoje dziwactwa, ale nie są psychopatami ani oszustami? Taką historię opowiada powieść „Współlokatorzy”, która oprócz dostarczenia rozrywki porusza kilka istotnych społecznie tematów.
Tiffy i Leon teoretycznie są współlokatorami. Teoretycznie, bo nigdy nie czekają, aż to drugie zwolni łazienkę. Podzielili się mieszkaniem i porami dnia, w których mogą w nim przebywać. Ta niecodzienna sytuacja jest korzystna dla obojga, bo Tiffy liże rany po ciężkim rozstaniu, a Leon zmaga się z problemami rodzinnymi. Choć do facto się nie znają, zaczynają zostawiać sobie liściki. Notatki, które dotyczą początkowo spraw organizacyjnych, z czasem stają się bardziej osobiste, a między bohaterami nawiązuje się przyjaźń korespondencyjna. I na tym w zasadzie historia mogłaby się zakończyć, gdyby nie stało się nieuniknione - Tiffi i Leon przez przypadek znajdują się w mieszkaniu w tym samym czasie. To zdarzenie staje się impulsem dla dalszego rozwoju ich relacji, ale ta miłość od początku nie jest jak z bajki.
Przede wszystkim, oboje mają za sobą złe doświadczenia i są ostrożni, a to idealne warunki do zmarnowania wielu okazji. Po drugie, towarzyszy im plejada barwnych postaci drugoplanowych, przyjaciół i członków rodzin. Brat Leona, Richie, siedzi w więzieniu, próbując udowodnić swoją niewinność. Jego pacjenci w hospicjum doszukują się romansu, żeby ubarwić smutną rzeczywistość. A ja najbardziej polubiłam Gerty i Mo, parę przyjaciół Tiffy, którzy starają się pomóc jej z traumą po patologicznym związku i regularnie sprowadzają ją na ziemię. Zwłaszcza prawniczka Gerty wydaje się być konkretną babką i myślę, że dobrze bym się z nią dogadała.
Podoba mi się styl Beth O’Leary. Jest obrazowy i bardzo dobrze oddaje klimat zagraconego mieszkanka w Londynie i brytyjskich nadmorskich miasteczek. Byłam w stanie wyobrazić sobie każdy z dziwacznych szalików Tiffy i artystyczny nieład, jaki zrobili tytułowi współlokatorzy. Może nie w każdej książce takie opisy są istotne, ale tu tworzą spójną całość z historią.
A w tle dobrze rokującego romansu pojawiają się prawdziwe życiowe problemy, z którymi zmaga się część społeczeństwa. Niewydolny system sądownictwa, rany w psychice, patologiczne relacje, śmiertelne choroby i przemijalność życia są gdzieś w tle i kształtują bohaterów i ich relację. To mi się podoba, bo dzięki takiemu ujęciu romantyczna powieść nie ocieka niestrawnym lukrem. Ale jest przy tym lekka i zabawna, myślę, że to świetna lektura na wydłużające się jesienne wieczory.
Jak wiele zachodu i szczęścia czasem potrzeba, żeby spotkało się dwoje normalnych ludzi? To znaczy takich, którzy oczywiście mają swoje dziwactwa, ale nie są psychopatami ani oszustami? Taką historię opowiada powieść „Współlokatorzy”, która oprócz dostarczenia rozrywki porusza kilka istotnych społecznie tematów.
Tiffy i Leon teoretycznie są współlokatorami. Teoretycznie,...
2013-09-08
Bardzo dobra książka. Cieszyłam się na ponowne spotkanie z mieszkańcami Kingsbridge i przeżywanie z nimi kolejnych lat wypełnionych intrygami, namiętnościami i niebezpieczeństwami. Elegancki, a przy tym niezwykle wyrazisty styl Folletta naprawdę przeniósł mnie do tamtych czasów i pozwolił odczuć losy wszystkich warstw społecznych średniowiecznej Anglii.
Intrygujące jest to, jak bardzo splatają się losy głównych bohaterów. Merthin, budowlaniec z Kingsbridge jest bratem okrutnego hrabiego Ralfa, Caris, ukochana Merthina, to przyjaciółka Gwendy, żony Wulfrica, którego hrabia prześladuje za drobny afront z przeszłości. Co ciekawe, choć wiodą zupełnie różny tryb życia, ich historia zaczyna się w jednym miejscu i nieustannie przenika. Cóż, pewnie to urok słabiej zaludnionych niż obecnie miast z tamtych czasów, ale budzi we mnie podziw kunszt pisarza, który ani razu nie zaplątał się w misternie utkaną sieć powiązań międzyludzkich.
Sama historia jest może nieco mniej porywająca niż w "Filarach ziemi". Momentami brakowało mi głównej osi, wokół której toczyłyby się wydarzenia. W pierwszej części mieliśmy budowę katedry, która spajała wszystkie wątki w jedną spójną całość, tutaj wydarzenia toczyły się jak rzeka, której bieg wyznaczały mijające lata. Było trochę o rozbudowie katedry, trochę o zarazie, o tkactwie i wojnie. To w zasadzie nie przeszkadza, ale jest jedynym minusem, jaki mogę zauważyć w powieści. Zdecydowanie warto przeczytać i zapamiętać.
Bardzo dobra książka. Cieszyłam się na ponowne spotkanie z mieszkańcami Kingsbridge i przeżywanie z nimi kolejnych lat wypełnionych intrygami, namiętnościami i niebezpieczeństwami. Elegancki, a przy tym niezwykle wyrazisty styl Folletta naprawdę przeniósł mnie do tamtych czasów i pozwolił odczuć losy wszystkich warstw społecznych średniowiecznej Anglii.
Intrygujące jest to,...
2013-08-18
2018-02-13
Co łączy umierających pacjentów szpitala Bayside w Bostonie, rosyjskie sieroty i grono doświadczonych transplantologów? To, co wszystkich ludzi na świecie - bicie serca. Ale w porywającej książce Tess Gerritsen te miarowe uderzenia brzmią bardzo złowieszczo i skłaniają do przemyśleń - jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć, żeby uratować ukochaną osobę? Gdzie przebiega granica między życiem a śmiercią? W którym momencie medycyna powinna ustąpić?
Transplantologia to cudowna dziedzina nauki, daje ona chorym szansę na nowe życie, ale wciąż nie jesteśmy w stanie "wyprodukować" narządów, które pobierane są od dawców. Zwykle dawcy to członkowie rodziny chorego albo ofiary tragicznych wypadków, jednak w powieści "Dawca" główna bohaterka, stażystka na oddziale chirurgii, przypadkiem wpada na ślad przestępczego procederu ratującego życie bogaczy kosztem innych. Jej historia zaczyna się od decyzji, by serce kobiety po wypadku samochodowym wszczepić nastolatkowi, a nie żonie bogatego przedsiębiorcy. Ten poprzysięga jej zemstę i na wiele sposobów próbuje ją zdyskredytować, choć narząd dla jego żony udaje się znaleźć w ciągu kilkudziesięciu godzin. Abby zastanawia się, jakim cudem dzień po dniu umiera dawca z tą samą grupą krwi i w tym samym rejonie. Zaczyna drążyć sprawę, co wzbudza niepokój innych lekarzy z zespołu. Tymczasem w szpitalu dochodzi do tajemniczych śmierci zatrudnionych tam lekarzy, a dane dawcy serca dla pani Voss znikają z rejestrów. Abby zaczyna przeczuwać, że grozi jej niebezpieczeństwo, jednak jej dążenie do rozwikłania zagadki jest zbyt silne, by mogła się wycofać. Jednocześnie poznajemy historię rosyjskich chłopców, którzy zostali wytypowani do adopcji w USA i płyną zarejestrowanym w Panamie frachtowcem z Rygi do Bostonu. Na pierwszy rzut oka historie te nie są ze sobą powiązane, nikt chyba jednak nie ma wątpliwości, że ich losy połączą się w sali operacyjnej...
Powieść jest napisana w takim stylu, że dosłownie połyka się kolejne strony, nie zdając sobie sprawy z upływu czasu. To Tess Gerritsen w najlepszym wydaniu, przypomniała mi czasy, kiedy emocjonowałam się "Infekcją" i potem bezskutecznie szukałam tego samego dreszczyku w kolejnych powieściach. Przychodzi zastanowienie, czy takie historie dzieją się gdzieś wokół nas? Czy zabija się tych, o których nikt się nie upomni, żeby bardziej majętni mogli żyć? Tego typu historie nie są przecież tajemnicą. W Chinach jako dawców traktuje się wyznawców Falun Gong, a biznesmeni z Japonii i reszty świata jeżdżą tam "na podratowanie zdrowia". Oprócz wartkiej akcji i wyrazistych bohaterów Gerritsen po raz kolejny funduje nam zatem szereg pytań o etyczną stronę medycyny i dostarcza nie tylko świetnej rozrywki, lecz także przemyśleń.
Co łączy umierających pacjentów szpitala Bayside w Bostonie, rosyjskie sieroty i grono doświadczonych transplantologów? To, co wszystkich ludzi na świecie - bicie serca. Ale w porywającej książce Tess Gerritsen te miarowe uderzenia brzmią bardzo złowieszczo i skłaniają do przemyśleń - jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć, żeby uratować ukochaną osobę? Gdzie przebiega...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-07-29
Trudno jest czytać książkę, której adaptację filmową od wielu lat zna się praktycznie na pamięć. Przed oczami zamiast podsuniętych przez wyobraźnię obrazów pamięć podsuwa kadry z Vivien Leigh i Clarkiem Gable, a znajomość losów bohaterów zupełnie odbiera element zaskoczenia. A jednak "Przeminęło z wiatrem" przeczytałam z dużym zainteresowaniem i dość szybko.
Jako pierwsza rzuciła mi się w oczy dokładność wersji filmowej. Dopiero po przeczytaniu powieści widzę, na jaki podziw zasługują twórcy, którzy zadbali o to, żeby zgadzały się nie tylko nazwiska postaci głównych i drugoplanowych, a nawet dopilnowali kolorów i krojów większości strojów Scarlett. Jestem pod ogromnym wrażeniem, tym bardziej że w 1939 roku niczego nie można było ulepszyć komputerowo.
Lektura powieści pozwoliła mi też spojrzeć na Scarlett i Rhetta z innej perspektywy i wyjaśniła motywy ich postępowania, co nie było możliwe do przerzucenia na ekran. Wcześniej w Scarlett widziałam inteligentną, mądrą kobietę, z którą okrutnie obeszło się życie, teraz wiem już, że była pełną uroku ignorantką, której nie można z pewnością przypisać jakiegokolwiek wykształcenia, a nawet obycia w europejskim tego słowa znaczeniu. Urzekła mnie miłość Rhetta i sposób jej ukazania. Uczucie, którego nawet zawierucha dziejowa nie była w stanie wymazać z serca mężczyzny nie jest w tej książce przedstawiona w ckliwy i przesadnie słodki sposób, lecz tak, że Rhett wzbudza sympatię i współczucie.
Książkę warto zatem przeczytać, nawet jeśli zna się film (czy jest ktoś, kto go nie zna?), bo wiele zdarzeń jest dokładnie wyjaśnionych, wątki są poszerzone, dowiadujemy się chociażby dalszych losów sióstr Scarlett i jej ukochanej Tary, a w książce pojawiają się też zaskakujące dla miłośników filmu postaci, jak choćby Ella i Wade.
Trudno jest czytać książkę, której adaptację filmową od wielu lat zna się praktycznie na pamięć. Przed oczami zamiast podsuniętych przez wyobraźnię obrazów pamięć podsuwa kadry z Vivien Leigh i Clarkiem Gable, a znajomość losów bohaterów zupełnie odbiera element zaskoczenia. A jednak "Przeminęło z wiatrem" przeczytałam z dużym zainteresowaniem i dość szybko.
Jako pierwsza...
Przeczytane, ale bez zachwytów. Nie jest to poziom "Władcy Barcelony", czyli pierwszej książki autora, którą przeczytałam. Nie jest to też aż tak porywająca historia, jak obiecuje opis na okładce. A może po prostu motywy są tak oklepane, że nie są już w stanie specjalnie poruszyć.
Tytułowi wyklęci to oczywiście Żydzi, Naród Wybrany, który od stuleci był obiektem ataków ze strony chrześcijan. Powodem tego było przede wszystkim ich bogactwo - w czasach, kiedy chrześcijanom nie wolno było udzielać pożyczek na procent, oni parali się tym bez problemów i w ten sposób majątki rosły. A dłużnik, kiedy dokonywał spłaty, nie pamiętał już, jak bardzo potrzebował tych pieniędzy. Do tego odmienność obyczajów i odwieczne spory pod hasłem "Mój Bóg jest lepszy od twojego" - chociaż to w gruncie rzeczy ten sam Bóg. I tragedia gotowa. Tragedia, której okropności w żaden sposób nie umniejszam, ale Llorens nie potrafił przedstawić jej tak, żeby ta groza poruszyła moje serce.
W takich książkach przewidywalne są także życiorysy bohaterów. Ci pozytywni żyją sobie spokojnie, są przykładnymi obywatelami, a zamieszki wyzwalają w nich nowe pokłady szlachetności. W tym przypadku akcja toczy się dwutorowo, z jednej strony mamy średniowieczną Hiszpanię, z drugiej hitlerowskie Niemcy, zupełnie jakby autor nie mógł się zdecydować albo chciał pokazać, jak ogromne były krzywdy Żydów przez wieki, czego wcale nie neguję. Oczywiście pojawia się obietnica połączenia tych wątków, ale w praktyce wypada to bardzo blado i naciąganie. Podobnie jak motywy przyjaźni między żydowską rodziną a zwolennikami Hitlera albo próba opisania ruchu oporu w nazistowskich Niemczech. II wojnę światową pan Llorens powinien zdecydowanie zostawić Follettowi, który potrafi to przedstawić lepiej i bardziej wiarygodnie.
Fragmentami, które podobały mi się zdecydowanie bardziej, były te z Hiszpanią w tle. Motyw miłości Esther i Simóna, a także obyczaje panujące w XIV-wiecznej wspólnocie żydowskiej to najciekawsze momenty książki. Podobały mi się opisy życia codziennego, rozterki bohaterów i miłość ojca do córki, która jednak nie przezwyciężyła wpływu tradycji na ich życie. Widać, że Chufo Llorens Hiszpanię rozumie i kocha, bo potrafi przekazać ten klimat na kartach swojej powieści. I tego powinien się trzymać.
Nie jest to dzieło wybitne ani epokowe. To długa powieść, która ma sporo wad, choć w sumie ciekawie się ją czyta. Polecam fanom gatunku, bo reszta może być raczej zawiedziona.
Przeczytane, ale bez zachwytów. Nie jest to poziom "Władcy Barcelony", czyli pierwszej książki autora, którą przeczytałam. Nie jest to też aż tak porywająca historia, jak obiecuje opis na okładce. A może po prostu motywy są tak oklepane, że nie są już w stanie specjalnie poruszyć.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toTytułowi wyklęci to oczywiście Żydzi, Naród Wybrany, który od stuleci był obiektem ataków ze...