-
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant5 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać423 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant13 -
Artykuły
Zapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać5
Biblioteczka
2015-12-07
2015-11-19
Angus Watson zadebiutował w świecie fantasy z wielkim hukiem. Powieść, którą dzisiaj zrecenzuję, otrzymała bardzo dobre noty na wielu portalach poświęconych literaturze i zyskała wielu fanów. Po tych wszystkich rekomendacjach i dobrych ocenach nie sposób było przejść obojętnie obok tej książki. Właśnie dlatego fabryka słów postanowiła, że wyda w naszym kraju niniejszą powieść. Czy wszystkie te pochwały były zasłużone? Czy warto poznać historię pechowego najemnika, którego kłopoty znajdują dosłownie wszędzie? Moim zdaniem warto. Jest to bowiem jedna z lepszych książek fantasy wydana w tym roku.
Zacznę może od tego, że autor postawił przed sobą trudne zadanie. Napisał bowiem powieść, która dzieje się w czasach, gdzie Rzymianie próbowali podbić Brytanię. Zapytacie, co w tym takiego dziwnego. Otóż o wydarzeniach z tamtego okresu nie wiemy praktycznie nic. Po części dlatego, z chęcią sięgnąłem po książkę Angusa Watsona. Chciałem zobaczyć, jaką wizję tamtych wydarzeń miał autor.
Dug Fokarz jest typowym najemnikiem, który dąży do zdobycia sławy i pieniędzy. Pomóc w osiągnięciu celu ma mu zaciągnięcie się do niezwyciężonej armii bezwzględnego króla Zadara, przed którą drżą królestwa i pomniejsze wioski. Jako, że nasz główny bohater jest osobą posiadającą piętno pechowca, plan zaciągnięcia się do armii legł w gruzach już na samym początku. Jakby tego było mało, przez liczne zrządzenia losu, staje on po drugiej stronie barykady i ściąga na siebie gniew władcy, do którego chciał się przyłączyć. Nieoczekiwaną grupą wsparcia i zarazem źródłem kłopotów okazują się dwie damy: Lowa – była łuczniczka Zadara i Wiosna – niesforna małolata o niezwykłych umiejętnościach. Czy ekipa w tym składzie wywinie się Zadarowi i ucieknie przed jego gniewem? Nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić do zapoznania się z tą niezwykłą i emocjonującą historią. Zainspirować was może ocena ogólna.
„Czas żelaza” to książka, która mnie pozytywnie zaskoczyła. Nie spodziewałem się tak dobrej i pasjonującej powieści.
Autor zachwycił mnie prostym, a zarazem fachowym językiem. Sceny walki zostały przedstawione bardzo profesjonalnie i z wielką starannością. Nie nudziłem się ani przez sekundę. To ogromny plus dla autora, że mógł przyciągnąć czytelnika taką różnorodnością. Jak na debiut, wypadło to nadzwyczaj imponująco. Liczne pojedynki i nagłe zwroty akcji zapewniły mi rozrywkę na długie godziny.
O głównych bohaterach też warto wspomnieć, bo zostali oni świetnie wykreowani. Dug Fokarz, jako postać kluczowa, spisuje się na medal, a jego kompanki idealnie pasują do całej historii. Z ogromną przyjemnością czytałem przemyślenia i dialogi, przyprawione rubasznym i momentami wulgarnym humorem. To szczególnie przypadło mi do gustu, bo jestem fanem tego typu żartobliwości. Postacie poboczne też dają radę. Bezwzględny Zadar i jego pomagierzy robią wrażenie. Dobrze mi się czytało sceny, gdzie to oni odgrywali kluczową rolę.
Czy ta powieść posiada jakieś minusy? Owszem, ale są one tak małe, że nie warto ich wspominać. Nie przeszkadzały mi w najmniejszym stopniu.
Cóż mogę rzec na sam koniec? „Czas żelaza” to książka, która mnie zachwyciła. Cieszę się, że w planach są dwie kolejne części. Z niecierpliwością będę wypatrywał tomu drugiego. Polecam i zachęcam do kupna.
Angus Watson zadebiutował w świecie fantasy z wielkim hukiem. Powieść, którą dzisiaj zrecenzuję, otrzymała bardzo dobre noty na wielu portalach poświęconych literaturze i zyskała wielu fanów. Po tych wszystkich rekomendacjach i dobrych ocenach nie sposób było przejść obojętnie obok tej książki. Właśnie dlatego fabryka słów postanowiła, że wyda w naszym kraju niniejszą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-11-15
"Front burzowy" to kryminał z licznymi wątkami fantastycznymi w tle. Takie połączenie szczególnie przypadło mi do gustu, ponieważ jestem fanem obu gatunków. Powieść Jima Butchera nie jest może wysokich lotów, ale miło spędziłem przy niej czas i to jest najważniejsze.
Solidna dawka emocji z dodatkiem dobrego humoru umili czas każdemu, kto sięgnie po książkę z Harrym Dresdenem.
"Front burzowy" to kryminał z licznymi wątkami fantastycznymi w tle. Takie połączenie szczególnie przypadło mi do gustu, ponieważ jestem fanem obu gatunków. Powieść Jima Butchera nie jest może wysokich lotów, ale miło spędziłem przy niej czas i to jest najważniejsze.
Solidna dawka emocji z dodatkiem dobrego humoru umili czas każdemu, kto sięgnie po książkę z Harrym...
2015-11-02
Książka „Krew na śniegu”, mimo niskich ocen i niezbyt pochlebnych recenzji,bardzo mi się spodobała i miło spędziłem czas poznając Olava i jego historię. Przypadł mi do gustu przede wszystkim sam Olav – intrygujący, płatny morderca o ciekawej przeszłości. Poza głównym bohaterem, reszta historii też wypadała całkiem nieźle. Spójna fabuła, emocjonujące momenty i nagłe zwroty akcji. Jak na tak krótką książkę (raptem 167 stron), wypadło to przyzwoicie.
Sięgając po „Więcej krwi” nie spodziewałem się niczego szczególnego. Chciałem, żeby książka była na podobnym poziomie, co poprzedniczka. Chodziło mi przede wszystkim o ciekawą historię i głównego bohatera, jakiego polubiłem. Niestety, ale po dobrnięciu do ostatniej strony, muszę stwierdzić, że trochę się zawiodłem. Najbardziej na tym, że tajemniczość Olava uleciała wraz z kolejnymi rozdziałami.
„Więcej krwi” to kontynuacja wspomnianej na wstępie „Krwi na śniegu”. Jon, po oszukaniu największej szychy narkotykowej w Oslo – Rybaka, udaje się na daleką północ Norwegii, gdzie zaszywa się w leśnej chacie i ukrywa przed zemstą gangstera. Pomaga mu w tym Lea, samotna matka i jej syn, Knut.Kluczowe pytanie dla całej historii jest takie, czy w małej wiosce na północy uniknie on zemsty swojego prześladowcy. Odpowiedź poznamy na końcu opowieści. I to tyle, jeżeli chodzi o fabułę. Pora przejść do oceny ogólnej.
Każdy, kto miał styczność z twórczością Jo Nesbo,może czuć się zawiedziony po skończeniu tej nowelki. Jest ona napisana bez większego polotu. Niczym mnie nie zaskoczyła ani specjalnie nie zachwyciła. W „Krwi na śniegu” były momenty emocjonujące i nasycone dobrą dawką napięcia. Tutaj niestety tego nie doświadczymy. Przez większość książki śledzimy losy głównego bohatera i jego rozterki emocjonalne. Jest to raczej historia o nieszczęśliwie zakochanym człowieku i ucieczce przed trudną przeszłością, niż kryminał czy nawet thriller. Ubolewam też nad tym, że autor przedstawił główną postać znacznie gorzej,aniżeli w części pierwszej. Zabrakło przede wszystkim tej tajemniczości, która intrygowała i sprawiała, że chciało się śledzić losy bohatera do samego końca. Na plus mogę zaliczyć barwne opisy zamkniętej społeczności i wioski, w której dzieje się akcja. Jest to niewątpliwie ciekawe i klimatyczne miejsce. Reszta wypadła bardzo przeciętnie. A szkoda, bo „Krew na śniegu” zapowiadała ciekawe zakończenie całej historii.
Jo Nesbo w tej nowelce nie pokazał wysokiej klasy, do jakiej przyzwyczaił swoich fanów. Wprawdzie „Więcej krwi” to nie jest zła książka, ale do wybitnych czy nawet dobrych nie należy. Jeśli ktokolwiek chce spędzić miłe popołudnie, czy umilić sobie czas podczas jazdy pociągiem lub innym środkiem komunikacji miejskiej, to szczerze polecam. Tym, którzy pokochali Nesbo w dłuższej formie, polecam zapoznanie się z „Łowcą głów” czy genialnym „Synem”.
Książka „Krew na śniegu”, mimo niskich ocen i niezbyt pochlebnych recenzji,bardzo mi się spodobała i miło spędziłem czas poznając Olava i jego historię. Przypadł mi do gustu przede wszystkim sam Olav – intrygujący, płatny morderca o ciekawej przeszłości. Poza głównym bohaterem, reszta historii też wypadała całkiem nieźle. Spójna fabuła, emocjonujące momenty i nagłe zwroty...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-10-28
Kupując książkę o tematyce historycznej, zwracam szczególną uwagę na dwie kwestie. Pierwszą z nich jest okres, do którego odnosi się dany tytuł i wydanie. Autor schodzi na boczny plan. Poznaję go dopiero w chwili, kiedy zagłębiam się w to, co czytam. Książka, którą dzisiaj zrecenzuję trafiła w moje gusta i przykuła mnie do lektury na kilka wieczorów.
„Ludzie średniowiecza” to opowieść o sześćdziesięciu dziewięciu postaciach, żyjących między IX a XV wiekiem w Europie i na Bliskim Wschodzie. Michael Prestwich wybrał swoje postacie z różnych klas społecznych i narodowości, co sprawia, że książka nie jest nudna i przyciąga uwagę z każdą kolejną stroną. Poznajemy życie nie tylko osób postawionych na wysokich stanowiskach (papieży, poetów, artystów, świętych czy wielkich uczonych), ale także zwykłych wieśniaków, poszukiwaczy przygód czy żołnierzy. Bez względu na funkcję, jaką pełnili w średniowieczu, mają jedną cechę wspólną: w pewnym stopniu zasłużyli się dla danej epoki i odcisnęli trwałe piętno na kartach historii. Wszystkich bohaterów nie wymienię, żeby nie popsuć radości z zagłębiania się w kolejne strony, ale mogę przytoczyć te, które każdy powinien znać. Są to między innymi: Karol Wielki, Joanna d’Arc, Urban II czy Dante Alighieri. W książce znalazło się też kilka nazwisk, z którymi nie miałem do czynienia, ale warto je było poznać i poszerzyć horyzonty. Dla miłośnika historii średniowiecza była to nie lada gratka. Czas przejść do oceny ogólnej.
Biorąc do ręki niniejszy tytuł, widzimy staranność, z jaką została wydana książka. Twarda oprawa, dobry papier i liczne ilustracje (jest ich w sumie 179 w tym 171 w kolorze) robią kolosalne wrażenie. Tak ekskluzywne wydanie świetnie komponuje się w mojej biblioteczce i jest powodem do dumy. Nad ilustracjami spędzałem czasami długie minuty, by wyłapać wszystko, co najlepsze dla oka. Było mi często żal, że nie widzę tego wszystkiego na żywo.
Książka podzielona jest na pięć epok. W każdej epoce wymienionych jest kilka postaci z różnych kultur i narodowości. Opisy bohaterów nie są długie, ale zawierają w sobie wszystkie najpotrzebniejsze informacje i ciekawostki. Każda postać ma swoją biografię i ilustracje z nią powiązane. Warto wspomnieć, że autor w bardzo przystępny i interesujący sposób opisał swoich bohaterów, co sprawia, że po ten tytuł może sięgnąć dosłownie każdy. Dobrze, że Michael Prestwich wymienił też kilka mniej znanych nazwisk. Dzięki temu miłośnicy historii poszerzą swoją wiedzę jeszcze bardziej i będą mogli zabłysnąć nie tylko w szkole, ale także wśród znajomych. Fajnie, że na polskim rynku wydawniczym można natrafić na takie perełki.
Zapewne niektórych potencjalnych czytelników odstraszy cena, która wynosi 119 zł. Przyznam, że jest ona wysoka. Jeśli jednak zobaczymy ekskluzywne wydane i przepiękne ilustracje znajdujące się w środku, to cenę można zrozumieć. Jest ona niewątpliwie adekwatna do jakości i treści.
„Ludzie średniowiecza” to świetna książka, dzięki której dowiemy się kilku interesujących faktów na temat życia w tamtych czasach i poznamy wiele ciekawych postaci, które przyczyniły się do najważniejszych wydarzeń epoki średniowiecza. Dla miłośników historii pozycja obowiązkowa.
Wydanie: 9
Treść: 8
Cena: 6
Ogólna ocena: mocne 7
Kupując książkę o tematyce historycznej, zwracam szczególną uwagę na dwie kwestie. Pierwszą z nich jest okres, do którego odnosi się dany tytuł i wydanie. Autor schodzi na boczny plan. Poznaję go dopiero w chwili, kiedy zagłębiam się w to, co czytam. Książka, którą dzisiaj zrecenzuję trafiła w moje gusta i przykuła mnie do lektury na kilka wieczorów.
„Ludzie...
2015-10-15
Brandona Sandersona poznałem za sprawą dwóch pierwszych książek z serii „Archiwum burzowego światła” i od tamtej chwili sięgam po wszystkie powieści, które wyszły spod pióra tego pisarza. Każdy, kto miał styczność z twórczością Sandersona wie, że jego dzieła nie należą do krótkich i mogą odstraszać potencjalnego czytelnika, który zobaczy w księgarni opasłe tomisko liczące grubo ponad 600 stron, a czasami nawet i 900, jeżeli chodzi o „Drogę królów” czy „Słowa światłości”. Wszystkich miłośników fantastyki, którzy zobaczą książkę tego autora w księgarni czy na półkach biblioteki, pragnę uspokoić. Każda z jego powieści ma w sobie coś, co sprawia, że kolejne rozdziały pochłania się z zatrważającą szybkością, a po zakończonej lekturze żałujemy, że tych stron nie ma jeszcze więcej. Tym razem było podobnie. Pierwsza część otwierająca cykl „Ostatnie imperium” to solidna dawka emocji i fantastyki na najwyższym poziomie.
Akcja powieści dzieje się w świecie, gdzie ludzie z niższych sfer są zniewoleni i traktowani jako tania siła robocza. Pracują oni na plantacjach szlachetnie urodzonych i w kopalniach, wydobywając cenne surowce, dające nieograniczoną władzę „Ostatniemu imperatorowi”. Jest to władca wyjątkowo surowy. Rządzi on w królestwie twardą ręką i wprowadza terror wśród jego mieszkańców. Apodyktyczny władca to nie jedyny problem. Od tysiąca lat z nieba spada popiół, który zniszczył dawną przyrodę i zmienił życie na jeszcze trudniejsze. W czasach, które nadeszły, nikt nie jest w stanie nawet marzyć o lepszym jutrze, dlatego ludzie porzucili wszelką nadzieję i podporządkowali się swojemu Bogu. Iskierkę nadziei rozpala pokryty bliznami pół-skaa, który uciekł z więzienia i odnalazł w sobie moce „Zrodzonego z mgły”. Czy ten sprytny złodziejaszek poprowadzi rebelię i okaże się urodzonym przywódcą, który doprowadzi do upadku „Ostatniego imperatora”? Warto dodać, że ten bohater nie jest postacią pierwszoplanową. Przez większość czasu akcję będziemy obserwować z perspektywy Vin – dziewczyny o wielkiej mocy, która wychowała się w slumsach i dołączyła do grupy rebeliantów.
Czytając opis fabuły, wielu czytelników powie, że słyszała już podobną historię setki razy. Owszem, muszę się z tym zgodzić. Sam przeczytałem w swoim życiu wiele powieści posiadających podobny wątek. Czym więc może nas zaskoczyć książka Brandona Sandersona? Niewątpliwie świetnie wykreowanym światem. Na każdej stronie czuć ponury nastrój i niesamowity klimat. Spadający popiół, zniewoleni ludzie, tajemnicza mgła okalająca wszystko wokół. Autor zadbał o nasze wrażenia barwnymi opisami. Przyznaję, że wyszło mu to wyśmienicie. Kolejnym plusem są moce naszych bohaterów. Spalanie metali w celu uzyskania nadnaturalnej prędkości, słuchu, wzroku czy nawet spojrzenia w przyszłość by zablokować coś przeciwnika? Coś niesamowitego. Tych mocy jest jeszcze więcej, ale nie chcę ich zdradzać, by nie popsuć przyjemności z czytania. Fabuła obfituje także w nagłe zwroty akcji i ciekawe pojedynki. Wszystko to połączone w jedną całość robi ogromne wrażenie.
Postacie zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowe są dobrze przedstawione. Ich historia wciąga i pozwala na lepsze zrozumienie ich celów i motywacji do działań. Fajnie, że autor poświęcił czas na dopracowanie kilku pobocznych postaci. Nie chodzi tu tylko o rebeliantów, ale także o czarne charaktery i postacie wyjęte wprost z największych koszmarów. Przyznam się szczerze, że podziwiam twórcę za tak barwną wyobraźnię w tworzenie świata i bohaterów.
„Z mgły zrodzony” to powieść, która spodoba się każdemu miłośnikowi tego gatunku. Brandon Sanderson kolejny raz udowodnił, że potrafi napisać książkę ze świetną fabułą i klimatycznym światem. Fani fantastyki koniecznie muszą poznać tego autora i jego dzieła. Polecam.
Brandona Sandersona poznałem za sprawą dwóch pierwszych książek z serii „Archiwum burzowego światła” i od tamtej chwili sięgam po wszystkie powieści, które wyszły spod pióra tego pisarza. Każdy, kto miał styczność z twórczością Sandersona wie, że jego dzieła nie należą do krótkich i mogą odstraszać potencjalnego czytelnika, który zobaczy w księgarni opasłe tomisko liczące...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-09-23
Michała Gołkowskiego cenię przede wszystkim za ogromny wkład, jaki włożył w rozpowszechnienie uniwersum stalkera w Polsce. Nie chodzi mi tylko o napisane przez niego książki, których akcja dzieje się w czarnobylskiej zonie, ale także za tłumaczenia rosyjskich powieści takich autorów, jak Wiktor Noczkin. To ogromny prezent dla fanów gry komputerowej i kultowego już „Pikniku na skraju drogi”. Sięgając po książkę „Stalowe szczury: Chwała” byłem bardzo sceptycznie do niej nastawiony. Kluczowe pytanie, jakie sobie zadałem, trzymając w ręku niniejszą powieść było takie, czy autor odnajdzie się w innym świecie i poradzi sobie poza zoną. W końcu trudno oderwać się od korzeni i jednocześnie zadowolić fanów poprzednich tytułów. Wszystkich, którzy zadają sobie podobne pytanie widząc tę książkę w księgarni, pragnę uspokoić. Gołkowski to już nie tylko stalker. Ten autor poradził sobie świetnie nie tylko z anomaliami, ale także w roku 1922, tuż po I Wojnie Światowej.
Powieść „Stalowe szczury: Chwała” opowiada historię kapitana Reinhardta i jego ludzi, którzy wyruszają na bardzo ważną misję. Dobrze wykonane zadanie może zakończyć trwającą ósmy rok Wielką Wojnę i doprowadzić do zażegnania konfliktu, więc stawka jest naprawdę bardzo wysoka. W dotarciu do celu niezbędna jest „Marlene”… nie mam na myśli kobiety, tylko ogromny sterowiec, który moim zdaniem nadaje powieści niesamowitego klimatu. Tymczasem w cieniu tej wielkiej wyprawy, wśród największej śmietanki towarzyskiej, snuta jest intryga, która sięga aż do zimnego Königsberga. Nikt tak naprawdę nie wie, jaką rolę odegra w tym przedstawieniu. Kto jest pionkiem, a kto rozdaje karty? Tego dowiemy się w trakcie czytania. Zdradzić mogę tylko tyle, że fabuła nie raz potrafi zaskoczyć czytelnika.
Cała historia zaczyna się z mocnym przytupem i tak też się kończy. Przez całą książkę doświadczymy licznych potyczek i nagłych zwrotów akcji. Na ogromną pochwałę zasługują w szczególności sceny dziejące się nad ziemią, gdzie załoga sterowca „Marlene” toczy powietrzne batalie. Nie ma co ukrywać, że autor włożył mnóstwo pracy w ten aspekt powieści. Emocje towarzyszą nam praktycznie przez cały czas co sprawia, że nie będziemy się nudzić nawet przez chwilę. Od strony technicznej też wygląda to całkiem nieźle. Widać, że Michał interesuje się militariami i jest obeznany w temacie, o której pisze. Świadczą o tym szczegółowe opisy broni i fachowe słownictwo. Dla osób lubiących takie klimaty, „Stalowe szczury” to pozycja obowiązkowa.
O postaciach też warto coś napisać, a w szczególności o Reinhardzie i jego załodze. Te postacie bowiem idealnie pasują do klimatu powieści i są świetnie wykreowane. Dialogi pomiędzy poszczególnymi bohaterami dobrze się czytało i warto było odpocząć od bitew, czytając rozmowy między załogą. W „Stalowych szczurach” są też czarne charaktery, które spiskują i sieją zamęt. Dobrze, że autor umieścił takie postacie w swojej książce.
Ponarzekać mogę jedynie na trudne wyrażenia, które są wplecione między dialogami. Przeczytanie mi ich sprawiało małą trudność, ale tylko na samym początku. Po czasie nauczyłem się ich na pamięć. Do całej reszty trudno się przyczepić. Wprawdzie są małe niedociągnięcia, ale można przymknąć na to oko.
„Stalowe szczury: Chwała” to pozycja obowiązkowa dla miłośników wartkiej akcji i militariów. Michał Gołkowski serią „Stalowe szczury” udowodnił, że poza czarnobylską zoną radzi sobie równie dobrze. Moim zdaniem warto sięgnąć po ten tytuł i poznać historię kapitana Reinharda i „Marlene”. Następne tomy przeczytam z przyjemnością i życzę powodzenia.
Michała Gołkowskiego cenię przede wszystkim za ogromny wkład, jaki włożył w rozpowszechnienie uniwersum stalkera w Polsce. Nie chodzi mi tylko o napisane przez niego książki, których akcja dzieje się w czarnobylskiej zonie, ale także za tłumaczenia rosyjskich powieści takich autorów, jak Wiktor Noczkin. To ogromny prezent dla fanów gry komputerowej i kultowego już „Pikniku...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-09-13
Kiedy przeczytałem w zapowiedzi, że akcja powieści Marcina Podlewskiego dzieje się w kosmosie i jest z gatunku postapokalipsy, to zrobiłem wielkie oczy ze zdumienia. Postapokalipsa w kosmosie? Nigdy czegoś podobnego nie czytałem. Może dlatego, że nie jestem wielkim fanem science fiction i po tego typu książki sięgam naprawdę rzadko. Postanowiłem jednak, że dam szansę autorowi i zgłoszę się do zrecenzowania przedpremierowo jego powieści. Czy było warto? Jak najbardziej.
Akcja powieści dzieje się w kosmosie, a dokładniej w Wypalonej Galaktyce, inaczej Drodze Mlecznej. Kluczowym wydarzeniem w świecie stworzonym przez Marcina Podlewskiego były dwie wielkie wojny, które zniszczyły większość planet i doprowadziły do tego, że tylko nieliczne nadają się do zamieszkania. Konflikt skutkował także tym, że została utracona dawna technologia i pomimo upływu setek lat, nie została ona w pełni odzyskana. Po tych wydarzeniach większą część władzy przejęło „Zjednoczenie”, w którego skład wchodziły trzy największe frakcje. Wprawdzie istniały wolne światy - „Księstwa Graniczne”, ale nie mogły one konkurować z potęgą „Zjednoczenia”. Właśnie ten świat przemierza załoga skokowca „Wstążka”, wraz ze swoim kapitanem Myrtonem Grunwaldem.
Zacznę może od tego, że należą się brawa dla autora, za stworzenie tak fantastycznego świata. Byłem wprost oczarowany barwnymi opisami nie tylko planet, ale także technologii czy frakcji, zamieszkujących galaktykę. Widać, że włożono w to mnóstwo serca i pracy. Wprawdzie na samym początku bywały momenty, że trudno mi było połapać się z fachowym nazewnictwem, ale im dalej w las, tym lepiej. Z biegiem czasu przyswojenie skomplikowanych pojęć przychodziło mi coraz łatwiej. Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to zbyt wielka ich ilość. Wprawdzie takie opisy nadają klimatu książce, ale czasami było ich zdecydowanie zbyt dużo i powieść momentami stawała się nużąca. Mam nadzieję, że w następnej części będzie ich trochę mniej.
Fabularnie „Głębia. Skokowiec” jest typową powieścią science fiction. Historia opisana w książce kręci się głównie wokół tytułowego skokowca i jego załogi. Z biegiem czasu, kiedy przeskakujemy z rozdziału na rozdział, dowiadujemy się coraz więcej o kompanach Myrtona Grunwalda i o nim samym. Szczególnie spodobały mi się rozdziały, opowiadające o przeszłości poszczególnych członków załogi i o samej wojnie, którą wspominałem wcześniej. Oczywiście wydarzenia, które dzieją się w teraźniejszości są równie fascynujące.
Autor zadbał nie tylko o wykreowanie samego świata, ale także postaci. Główni bohaterowie są świetnie skonstruowani. Mają swój oryginalny charakter, przeszłość i co najważniejsze - idealnie wplatają się w całą historię. O postaciach pobocznych również nie zapomniano. Tutaj warto wspomnieć o sektach (Zbiór, Elohim i Stripsach), które są świetnie przemyślane i dobrze opisane. Bez wątpienia nadają książce niepowtarzalnego klimatu.
„Głębia. Skokowiec” to solidna fantastyka z ciekawym światem, intrygującymi bohaterami i fabułą, która zadowoli każdego miłośnika science fiction.
Kiedy przeczytałem w zapowiedzi, że akcja powieści Marcina Podlewskiego dzieje się w kosmosie i jest z gatunku postapokalipsy, to zrobiłem wielkie oczy ze zdumienia. Postapokalipsa w kosmosie? Nigdy czegoś podobnego nie czytałem. Może dlatego, że nie jestem wielkim fanem science fiction i po tego typu książki sięgam naprawdę rzadko. Postanowiłem jednak, że dam szansę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-08-14
Po tych wszystkich pozytywnych opiniach na temat książki Brenta Weeksa postanowiłem, że muszę sięgnąć po „Drogę cienia”, tym bardziej, że jestem ogromnym fanem powieści fantasy. Kiedy już zagłębiłem się w pierwsze rozdziały zrozumiałem, że czeka mnie jedna z lepszych książek z tego gatunku. Zapraszam do zapoznania się z moją recenzją.
„Droga cienia” opowiada historię Merkuriusza, dziecka wychowanego w slumsach, który chce zmienić swoje dotychczasowe życie i postanawia, że już nigdy nie będzie ofiarą losu ani popychadłem. Pomóc ma mu w tym jeden z największych płatnych morderców w królestwie: Durzo Blint, który pomimo swojej żelaznej zasady nie przyjmowania uczniów, postanawia dać chłopakowi szansę i szkoli go na siepacza – zawodowego, płatnego zabójcę na usługach zamożnych ludzi. Warunkiem przyjęcia pod skrzydła Durzo Blinta jest kompletna rezygnacja z dawnego życia. Merkuriusz musi porzucić nie tylko swój klan, przyjaciół, ale także dawne imię. Już jako Kylar Stern porusza się drogą cienia i poznaje mroczne sekrety swojego nowego fachu. Tak w skrócie przedstawia się treść powieści Brenta Weeksa.
Po opisie fabuły możemy wywnioskować, że historia jest denna i oklepana. W końcu ten wątek nie jest obcy miłośnikom powieści fantasy. Nic bardziej mylnego. Problematyka jest tutaj świetnie przedstawiona. Każdy motyw, jakim kieruje się główny bohater, jest dobrze wytłumaczony i przedstawiony. Fabuła obfituje w nagłe zwroty akcji i mnóstwo emocji. Autor zadbał o to, żebyśmy się nie nudzili, dlatego poznajemy nie tylko życie siepacza od podstaw, ale także wnikamy w konflikty polityczne czy rozterki miłosne. Trudno znaleźć moment, w którym będziemy narzekali na monotonię, także ze względu na innych bohaterów, których poznajemy poprzez osobne rozdziały. Moim zdaniem, takie rozwiązanie jest bardzo dobre. Dzięki temu lepiej wczuwamy się w klimat.
Jak już jesteśmy przy głównych bohaterach to warto wspomnieć, że są oni świetnie wykreowani. Na szczególną uwagę zasługuje Durzo Blint, który jest bardzo intrygujący i dodaje klimatu całej powieści. Moim zdaniem jest to jedna z barwniejszych postaci fantasy. Merkuriusz, podobnie jak Durzo, jest postacią wyjątkowo ciekawą. Polubiłem tego chłopaka od samego początku, głównie ze względu na jego ludzkie odruchy względem przyjaciół i pochodzenie. Autor opisuje życie w slumsach bardzo szczegółowo co sprawia, że momentami staje się nam żal mieszkańców tych nędznych dzielnic. Inne postacie poboczne są równie interesujące. Rozdziały z nimi nie zwalniają tempa akcji i są ciekawym uzupełnieniem fabuły. Jestem zaskoczony, że autor tak sprawnie to wszystko połączył.
„Droga cienia” to solidna powieść fantasy z ciekawą fabułą, intrygującymi postaciami i niepowtarzalnym klimatem. Ja osobiście polecam i z chęcią zabiorę się za część drugą, tym bardziej, że książka skończyła się nadzwyczaj ciekawie.
Z czystym sumieniem polecam
Po tych wszystkich pozytywnych opiniach na temat książki Brenta Weeksa postanowiłem, że muszę sięgnąć po „Drogę cienia”, tym bardziej, że jestem ogromnym fanem powieści fantasy. Kiedy już zagłębiłem się w pierwsze rozdziały zrozumiałem, że czeka mnie jedna z lepszych książek z tego gatunku. Zapraszam do zapoznania się z moją recenzją.
„Droga cienia” opowiada historię...
2015-07-26
„Ciemne tunele” Siergieja Antonowa to nie jest zła książka, ale daleko jej do ideału. Powieść, jak przystało na Uniwersum Metro 2033, jest bardzo klimatyczna i to fani całego projektu Dmitrija Glukhovskiego docenią. Fajnie, że autor wrócił do moskiewskiego metra i tam umiejscowił akcję. Każdy, kto przeczytał kultowe już Metro 2033, pozna nazwy stacji, frakcje i wyłapie najróżniejsze ciekawostki, związane właśnie z książką, która całe uniwersum zapoczątkowała. Fabularnie nie jest źle. Wartka akcja praktycznie od samego początku do końca sprawia, że nie sposób się nudzić. Szkoda tylko, że główny wątek, który napędza całą historię jest już trochę oklepany. Czytając mamy wrażenie, że gdzieś już to widzieliśmy. Nie zmienia to jednak faktu, że historia wciąga i jest bardzo interesująca. Moim zdaniem warto przeczytać.
„Ciemne tunele” Siergieja Antonowa to nie jest zła książka, ale daleko jej do ideału. Powieść, jak przystało na Uniwersum Metro 2033, jest bardzo klimatyczna i to fani całego projektu Dmitrija Glukhovskiego docenią. Fajnie, że autor wrócił do moskiewskiego metra i tam umiejscowił akcję. Każdy, kto przeczytał kultowe już Metro 2033, pozna nazwy stacji, frakcje i wyłapie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-07-13
Na drugi tom „Kowala słów” czekałem z niecierpliwością. Przyczyniło się do tego zakończenie, które nie znalazło rozwiązania w części pierwszej i postać Ainara Skalda, którą wyjątkowo polubiłem. Nie miałem jakichś wielkich wymagań dotyczących kontynuacji. Wiedziałem, że mogę spodziewać się tego samego, co w pierwszym tomie, dlatego zależało mi głównie na zamknięciu historii dwóch kaganów.
Fabuła rozpoczyna się w miejscu, w którym skończyła się pierwsza część „Kowala słów”. Ainar Skald wypełnia powierzone mu zadanie i dostarcza narzeczoną kaganowi Tirusowi Wielkiemu. Niestety, ale zamiast obiecanej nagrody i chwały, zostaje wtrącony do więzienia, a jego śmierć ma uświetnić dzień zaślubin wspomnianego kagana i Ingigerdy Złotowłosej. Dawni towarzysze pieśniarza: Ali Czarny Berserk i Haukrhedin nie zapominają o zdradzie i zmierzają do Dyragardu, żeby rozmówić się z poetą. Tymczasem władcy Glaesiru i Odainsaku szykują się do ostatecznej wojny.
Akcja drugiego tomu skupia się głównie na wojnie między dwoma kaganami. Widać, że autor włożył mnóstwo pracy w ukazanie potyczek. Bitwy zostały świetnie przedstawione i pokazane w sposób, który trafia do czytelnika. Są brutalne i pełne emocjonujących momentów. Osobiście uważam, że w książkach z gatunku fantasy brutalność powinna być obecna i pokazana bardzo szczegółowo, żeby trafić do czytelnika. W tym aspekcie autor dał radę. Na pochwałę zasługuje także profesjonalne podejście do tematu. W każdej książce Łukasza Malinowskiego widać, że pisarz zna się na rzeczy. Fachowe słownictwo (słowniczek na końcu książki), odniesienia do historii i mitologii nordyckiej, to nie lada gratka dla miłośników takich klimatów.
Ponarzekać mogę jedynie na brak Ainara Skalda, znanego z „Karmiciela kruków”. Momentami nawet pieśniarz schodzi na boczny plan, na rzecz berserka czy Haukrhedina. Bardzo nad tym ubolewam, gdyż wolałem Ainara Skalda w wydaniu, w jakim ujrzeliśmy go w „Karmicielu kruków”. Na całe szczęście postacie poboczne są świetnie wykreowanei potrafią przyciągnąć czytelnika. Moim numerem jeden jest postać Haukrhedina i jego braci. Są to bohaterowie wyjątkowo intrygujący.
„Kowal słów” to porcja bardzo dobrej fantastyki. Każdy miłośnik tego gatunku, który sięgnie po książkę Łukasza Malinowskiego, otrzyma solidną dawkę emocji, ciekawą historię i dozę czarnego humoru, który jest dewizą tej serii. Czy warto poznać Ainara Skalda, pieśniarza o ciętym języku i barwnych strofach? Oczywiście, że tak. W moim rankingu Ainar zajmuje jedno z czołowych miejsc w fantastyce. Pozostaje tylko czekać na kolejną część. Polecam i szczerze zachęcam do sięgnięcia w głąb tej serii.
Na drugi tom „Kowala słów” czekałem z niecierpliwością. Przyczyniło się do tego zakończenie, które nie znalazło rozwiązania w części pierwszej i postać Ainara Skalda, którą wyjątkowo polubiłem. Nie miałem jakichś wielkich wymagań dotyczących kontynuacji. Wiedziałem, że mogę spodziewać się tego samego, co w pierwszym tomie, dlatego zależało mi głównie na zamknięciu historii...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-06-29
Do trylogii z Mickeyem Bolitarem mam ogromny sentyment, bo właśnie od „Schronienia” zaczęła się moja przygoda z Harlanem Cobenem i kryminałami. W dwóch poprzednich częściach urzekła mnie przede wszystkim interesująca fabuła z polskim akcentem w tle i główni bohaterowie, którzy sprawiali, że książkę czytało się bardzo przyjemnie i z uśmiechem na ustach. Po „Odnalezionym” spodziewałem się tego samego i życzyłem sobie, żeby wszystkie nierozwiązane wątki z dwóch poprzednich części zostały w końcu zakończone. Tak też się stało. Szkoda tylko, że kluczowy wątek dla całej historii zakończył się tak kiepsko i mało spektakularnie. Jakby tego było mało,autor zostawił kilka niejasności.
Na samym początku muszę powiedzieć, że dla lepszego zrozumienia fabuły wymagana jest znajomość dwóch poprzednich części. Wątki, które pojawiają się w „Odnalezionym” miały swój początek w pierwszej i drugiej części. Wprawdzie autor streszcza niektóre wydarzenia, ale nie są to opisy szczegółowe. Dlatego warto przeczytać „Schronienie” i „Kilka sekund od śmierci” i dopiero wtedy zabrać się za „Odnalezionego”. Wprawdzie można zacząć od razu od części trzeciej, tym bardziej, że są wątki poboczne niepowiązane z głównym wątkiem, ale frajda będzie zdecydowanie mniejsza.
Fabuła nadal skupia się na tajemniczej śmierci ojca Mickeya i Schronisku Abeona. Główny bohater, który jest bratankiem słynnego Myrona Bolitara ma wątpliwości, czy jego ojciec zginął w wypadku samochodowym, dlatego prowadzi swoje prywatne śledztwo i chce dociec prawdy. Podczas tego dochodzenia poznaje także tajemniczą organizację, która miała swój początek jeszcze za czasów II Wojny Światowej. W międzyczasie główny bohater musi zmierzyć się z kolejnymi problemami, a mianowicie aferą dopingową w swojej drużynie i zniknięciem chłopaka jego najlepszej przyjaciółki. Chciałbym powiedzieć coś więcej, ale obawiam się, że mogę popsuć komuś zabawę.
Na główną oś fabularną nadal nie mogę narzekać. Obfituje ona w wiele nagłych zwrotów akcji i - co najważniejsze -jest opowiedziana bardzo spójnie i treściwie. Książkę przeczytałem wyjątkowo szybko i z ogromną przyjemnością, także przez sympatyczne postacie, które idealnie pasują do całej historii. Jestem przekonany, że każdy, kto sięgnie po ten tytuł, polubi głównych bohaterów. Największym plusem fabularnym jest moim zdaniem historia Schroniska Abeony. Ten wątek wyjątkowo przypadł mi do gustu. Uważam, że został dobrze przemyślany i niesamowicie wciąga. Spodobały mi się także wątki poboczne, w których Coben porusza ważne młodzieżowe sprawy i problemy. Ponarzekać mogę na to, że czasami wątek, który powinien być kluczowy, schodzi za bardzo na boczny plan. Autor mógł poświęcić więcej miejsca na tajemniczą śmierć ojca Mickeya i więcej opowiedzieć o schronisku. Nie spodobało mi się także zakończenie. Wydawało mi się, że zostało napisane bez większego zaangażowania. Szkoda także, że historia urwała się tak nagle. Myślę jednak, że Coben nie zrezygnuje z tego bohatera i kiedyś jeszcze o nim usłyszymy.
Trylogię z Mickeyem Bolitarem mogę polecić osobom, które zaczynają przygodę z kryminałem. Wprawdzie starzy wyjadacze nie będą szczególnie zachwyceni, ale tym początkującym na pewno bardzo przypadnie do gustu. Mam nadzieję, że Harlan Coben nie zrezygnuje na dobre z tej postaci i jeszcze usłyszymy o Schronisku Abeony.
Do trylogii z Mickeyem Bolitarem mam ogromny sentyment, bo właśnie od „Schronienia” zaczęła się moja przygoda z Harlanem Cobenem i kryminałami. W dwóch poprzednich częściach urzekła mnie przede wszystkim interesująca fabuła z polskim akcentem w tle i główni bohaterowie, którzy sprawiali, że książkę czytało się bardzo przyjemnie i z uśmiechem na ustach. Po „Odnalezionym”...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-06-24
Od zawsze byłem ogromnym fanem stalkerowskich klimatów. Przy grach komputerowych z tego uniwersum spędzałem całe godziny i cieszyłem się jak dziecko, kiedy odwiedzałem opuszczone kompleksy czy znajdowałem nowe fanty. Po ukończeniu wszystkich części S.T.A.L.K.E.R-a, pozostawało tylko czekać, aż jakieś polskie wydawnictwo zacznie wydawać książki, których akcja dzieje się w ZONIE albo w pokrewnym jej świecie. Inicjatywa Fabryki słów i jej cykl Fabryczna zona od samego początku miała moje błogosławieństwo. Dlatego z chęcią sięgnąłem po „Wektor zagrożenia”.
Akcja powieści dzieje się w świecie Survarium, w którym to matka natura rozdaje karty. Po dawnej cywilizacji pozostały tylko zgliszcza, a miejsce ludzi zajął Las i jego fauna i flora. Głównymi bohaterami powieści są włóczęga Aleks, cierpiący na amnezję Szwed i złodziejka Jana. Cała trójka, za sprawą dziwnych zbiegów okoliczności, wplątuje się w poszukiwanie sekretów porzuconych laboratoriów naukowych i staje w samym środku konfliktu między dwoma frakcjami: Czarnym Rynkiem oraz Armią Odrodzenia. W międzyczasie Szwed stara się odzyskać pamięć, by dowiedzieć się, kim tak naprawdę jest i jaką rolę odegrał w świecie, w którym pozostało mu żyć.
Już z samego początku mojej recenzji można wywnioskować, że kluczowym elementem dla mnie będzie klimat. To na ten aspekt zwróciłem szczególną uwagę. Dlatego na samym początku wypowiem się właśnie na ten temat. Survarium to całkiem ciekawe uniwersum, ale czegoś mi tutaj zabrakło. Zmutowane rośliny i zwierzęta nie intrygują tak bardzo, jak pijawki czy zwinne snorki. Brakowało też anomalii i artefaktów. Wielka szkoda, że Noczkin nie pokazał świata po zagładzie w bardziej brutalny i dobitny sposób. Survarium trochę za bardzo zaczynało odbiegać od tego stalkerowskiego charakteru. Nie mówię, że klimat jest kiepski. Wystarczy tylko wyłączyć oczekiwania, a książka zaintryguje. Łatwiej jednak będą mieli Ci, którzy nie znają uroków ZONY.
Fabularnie nie jest źle, chociaż mogłoby być o wiele lepiej. Momentami główny wątek wręcz nużył, pomimo całkiem ciekawych scen akcji. Szkoda, że większość historii opiera się na ucieczce głównych bohaterów przed frakcjami, zamiast skupić się na odzyskiwaniu pamięci przez Szweda czy tajemniczym projekcie naukowym. Gdyby autor zaserwował nam trochę mniej akcji, a w miejsce tego wstawił jakiś intrygujący wątek poboczny albo rozwinął wspomniany wcześniej projekt naukowy, byłoby o wiele lepiej.
Główni bohaterowie na tle całej historii dają radę, chociaż można by ich wątek rozwinąć trochę bardziej, dlatego,że nie wiemy o nich praktycznie nic. Aleks lubi czytać książki, a Jana jest stosunkowo sprawną złodziejką, która zaszła za skórę niejednemu człowiekowi. I to na tyle. Całość ratują całkiem udane dialogi i przekomarzania pomiędzy Aleksem a Janą. Moim zdaniem z tej trójki najlepiej został wykreowany Szwed.
„Wektor zagrożenia” to nie jest zła książka. Zabrakło jej jednak kilku ważnych elementów i dopieszczenia tych,które już zostały zawarte. Mam nadzieję, że następnym razem będzie lepiej, bo cała seria ma ogromny potencjał.
Od zawsze byłem ogromnym fanem stalkerowskich klimatów. Przy grach komputerowych z tego uniwersum spędzałem całe godziny i cieszyłem się jak dziecko, kiedy odwiedzałem opuszczone kompleksy czy znajdowałem nowe fanty. Po ukończeniu wszystkich części S.T.A.L.K.E.R-a, pozostawało tylko czekać, aż jakieś polskie wydawnictwo zacznie wydawać książki, których akcja dzieje się w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-06-19
Jo Nesbø już dawno udowodnił, że nie samym Harrym Hole żyje. Genialny „Syn” to dowód, że autor potrafi się odnaleźć bez postaci, która wyniosła go na wyżyny światowego kryminału. Dlatego sięgając po „Krew na śniegu” byłem spokojny o to, że nie będę zawiedziony i otrzymam kryminał na najwyższym poziomie, do którego autor zdążył mnie przyzwyczaić. Ilość stron jest bardzo mała i wskazuje raczej na krótką opowieść, ale w tej niewielkiej ilości stron zostało zawarte wszystko to, co powinno się znaleźć w dobrej powieści kryminalnej.
Głównym bohaterem książki jest płatny zabójca Olav, który jest dobry w tym, co robi i jak sam wspomina - w innych rzeczach jest wręcz kiepski. Nie jest to rasowy i bezwzględny morderca, ale człowiek, który ma zasady i potrafi współczuć innym ludziom. Usposobienie głównego bohatera rzuca na niego zupełnie inne światło. Pracę ułatwia mu myśl, że zabija ludzi, którzy na to w pełni zasługują. Właśnie dlatego swoje zlecenia wykonuje bardzo skrupulatnie. Wszystko toczy się swoim normalnym rytmem, do czasu, kiedy Olav otrzymuje od swojego szefa nietypowe zlecenie - ma zabić jego żonę. Zadanie jest o tyle trudniejsze, że kobieta, na którą wydano wyrok okazuje się wręcz ideałem stworzonym właśnie dla niego. Tak w skrócie przedstawia się fabuła niniejszej powieści.
„Krew na śniegu” to nie jest rasowy kryminał. Elementem dominującym w tym utworze jest akcja. Autor postarał się, żeby filar jego powieści wypadł dobrze. Tak też się stało. Praktycznie przez całą książkę nie ma czasu na nudę. Akcja nabiera tempa z rozdziału na rozdział i doprowadza nas do momentu kulminacyjnego, który swoją drogą bardzo mnie zaskoczył. Podobnie zresztą jak zakończenie, które moim skromnym zdaniem zostało świetnie rozegrane. Fabuła nie jest może wybitna, bo któż z nas nie słyszał o mordercy, który zakochuje się w swojej ofierze? Warto jednak się w nią zagłębić, głównie ze względu na bohatera, który potrafi zaintrygować i jest postacią bez wątpienia oryginalną. To, co mi się jeszcze spodobało to ironia, która w pewnych momentach jest wręcz niestosowna, ale idealnie pasuje do danej sytuacji. Czarnego humoru nigdy nie za wiele.
Po dobrnięciu do ostatniej strony mogę śmiało stwierdzić, że warto sięgnąć po „Krew na śniegu”. Nie jest to szczyt możliwości Jo Nesbø, ani jego najlepsza książka, ale warto poznać Olava i przeczytać jego historię w jedno popołudnie. Polecam.
Jo Nesbø już dawno udowodnił, że nie samym Harrym Hole żyje. Genialny „Syn” to dowód, że autor potrafi się odnaleźć bez postaci, która wyniosła go na wyżyny światowego kryminału. Dlatego sięgając po „Krew na śniegu” byłem spokojny o to, że nie będę zawiedziony i otrzymam kryminał na najwyższym poziomie, do którego autor zdążył mnie przyzwyczaić. Ilość stron jest bardzo mała...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-06-07
Uwielbiam książki historyczne, których akcja rozgrywa się w epokach bardzo nam odległych. Od zawsze fascynowały mnie czasy średniowiecza czy początki nowożytności. Lubię poszerzać swoją wiedzę o informacje, które dały początek światu, w jakim teraz żyjemy. Czasy, w których ludzie wierzyli w liczne zabobony, gdzie religia odgrywała kluczową rolę a wykształcenie posiadali tylko nieliczni, uważam za szczególnie fascynujące. Kiedy przeczytałem zapowiedź „Opowieści kata” wiedziałem, że ta książka musi znaleźć się w mojej biblioteczce. Niezwłocznie po otrzymaniu egzemplarza recenzenckiego zabrałem się za lekturę, by poznać wszystkie tajniki zawodu kata.
„Opowieść kata” to biografia Frantza Schmidta, który wykonywał jeden z najbardziej niepożądanych zawodów w ówczesnym świecie, a mianowicie - jak sam tytuł wskazuje - był katem. Działał on w latach 1573-1618w cesarskim mieście Norymberdze. Z jego dziennika wynika, że uśmiercił 394 osoby, w tym mężczyzn, kobiety, a nawet dzieci. Warto dodać, że przed egzekucją czasami musiał torturować skazańców. Wszystko oczywiście zgodnie z wyrokiem sądu. W czasach, gdzie wykrywalność przestępstw była bardzo niska, tylko zastraszanie i publiczne egzekucje mogły przestrzec przed popełnianiem zbrodni. Właśnie dlatego praca kata była niezbędna do utrzymania ładu w społeczeństwie. W tajniki tego niezwykłego zawodu wprowadzi nas Joel F. Harrington.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to piękne wydanie w twardej oprawie. Wydawnictwo Poznańskie postarało się, żeby książka wyglądała bardzo okazale. Okładka przyciąga wzrok i idealnie pasuje do tematyki. Mogę śmiało powiedzieć, że przeglądając okładki z przekładów zagranicznych, to my możemy pochwalić się tą najlepszą. Każdy z nas jednak słyszał słynne powiedzenie: „Nie oceniaj książki po okładce”. Dlatego teraz przyjrzymy się treści.
Joel F. Harrington opiera się na autentycznym dzienniku mistrza Frantza Schmidta i wprowadza nas w tajniki pracy kata stopniowo, od samego początku, gdzie młody jeszcze Frantz uczy się fachu od ojca,po jego emeryturę. Jako, że jest to książka oparta na autentycznych wydarzeniach i niewiele wiadomo o dzieciństwie głównego bohatera, autor skupia się głównie na dzienniku, w którym Frantz Schmidt już jako kat go prowadził. Nie zabrakło też miejsca na przemyślenia czy komentarze autora dotyczące tamtych wydarzeń, które moim zdaniem były bardzo trafione. Z książki dowiemy się nie tylko jak wykonywano egzekucje, ale także jak wydobywano zeznania czy klasyfikowano zbrodnie. Jestem przekonany, że większość czytelników, którzy sięgną po tę lekturę nie zdawało sobie sprawy, że cały proces wykonywania egzekucji był tak rozległy i czasochłonny, a praca kata nie polegała tylko na wykonywaniu wyroków sądu, ale także chociażby na lecznictwie. Dowiemy się także, że zawód ten pomimo tego, że był bardzo potrzebny, to nie cieszył się dużym uznaniem. Ci, którzy go wykonywali, musieli się liczyć z tym, że będą żyli na uboczu, a ludność miast nie będzie darzyła ich sympatią. Taka praca wiązała się z ogromnymi wyrzeczeniami.
Książka została wzbogacona także o autentyczne ilustracje, imiona straceńców czy dokładne daty wykonywanych egzekucji. Frantz Schmidt opisywał czasami szczegóły zbrodni jakich dokonali ludzie, których miał stracić. Widać, że z wiekiem stawał się coraz bardziej doświadczony i wykształcony, dlatego w późniejszych zapiskach będziemy mogli przeczytać jego przemyślenia i to, jakich zbrodni szczególnie się brzydził. Ogromny plus dla autora, że potrafił złożyć fragmenty dziennika w jedną całość i korzystając ze swojej wiedzy opowiedzieć to w sposób, który przyciąga czytelnika.
„Opowieść kata” to świetna książka, która pokazuje pracę kata od zaplecza i rozwiewa wszelkie niejasności dotyczące ich pracy. Joel F. Harrington przedstawił mi jedną z najbardziej fascynujących postaci w historii, za co bardzo mu dziękuję.
Uwielbiam książki historyczne, których akcja rozgrywa się w epokach bardzo nam odległych. Od zawsze fascynowały mnie czasy średniowiecza czy początki nowożytności. Lubię poszerzać swoją wiedzę o informacje, które dały początek światu, w jakim teraz żyjemy. Czasy, w których ludzie wierzyli w liczne zabobony, gdzie religia odgrywała kluczową rolę a wykształcenie posiadali...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-05-26
Jacek Komuda przyzwyczaił nas do powieści historycznych, których akcja dzieje się w XVII wieku. Tym razem autor porzucił te realia na rzecz wydarzeń, które rozegrały się w latach 80. i 90. ubiegłego stulecia. Warto wspomnieć, że historia opisana w książce wydarzyła się naprawdę. Na próżno jednak szukać tych postaci w Internecie, ponieważ ich imiona i nazwiska zostały zmienione. Głównym bohaterem powieści jest Kuba Błażyk, obiecujący szermierz warszawskiej Legii. Jest on świetnym szablistą, który bardzo angażuje się w swoje walki i daje z siebie wszystko. Kiedy bierze udział w Spartakiadzie w bratnim NRD, przegrywa kluczowy pojedynek na rzecz Rosjanina. Jak wszyscy doskonale wiemy, w czasach komunizmu Rosjanin musiał wygrać. Jak nie w uczciwej, honorowej walce, to dzięki sędziemu. I tak też się stało. Rozgoryczony i skrzywdzony Błażyk ma dość komunizmu i tego, że jego treningi idą na marne. Pewnego razu otrzymuje interesującą, a zarazem bardzo ryzykowną propozycję z zachodu. Ma on rozgrywać pojedynki do „pierwszej krwi” dla bogatych klientów, którzy - wystawiając swojego szablistę -tak rozstrzygają swoje spory. Ogromne - jak na tamte czasy - pieniądze zachęcają głównego bohatera do krwawych pojedynków. Nie wie on jednak, że owe walki mają też drugie dno. Mistrz, u którego się uczy, wciąga go w ten sposób do konfliktu, który sięga czasów przedwojennej kawalerii i Wieniawy-Długoszowskiego.
Każdy miłośnik powieści historycznych, który przeczyta opisy fabuły, powinien sięgnąć po ten tytuł. Mnie osobiście tematyka niezwykle przypadła do gustu i bardzo chętnie sięgnąłem po książkę Jacka Komudy, tym bardziej, że została oparta na autentycznych wydarzeniach. Pozostaje pytanie, czy autor podołał zadaniu i przedstawił historię w taki sposób, że książkę można z czystą przyjemnością przeczytać i spędzić przy niej kilka fajnych godzin. Moja odpowiedź brzmi: tak. Powiem więcej - jestem zaskoczony, że wyszło to tak dobrze.
Książka „Ostatni honorowy” wywarła na mnie ogromne wrażenie. Powieść jest bardzo dynamiczna. Pojedynki na szable dostarczyły mi mnóstwo emocji. Śledziłem potyczki głównego bohatera z kolejnymi przeciwnikami z wielką uwagą. Wprawdzie ten rodzaj walki nie jest mi bliski i czasami musiałem zajrzeć do krótkiego słownika wyrażeń,żeby zrozumieć poszczególne akcje szermiercze, ale po krótkim czasie zapamiętałem chwyty i zagrania, dzięki czemu lepiej wyobrażałem sobie kolejne starcia. Ogromną uwagę poświęcono także na życie głównego bohatera między walkami. Życiowe perypetie, takie jak romanse, spotkania z kolegami i problemy, które nawiedzały domostwa w tamtych czasach też są tutaj ukazane i całkiem fajnie przedstawione. Szczególnie spodobało mi się pokazanie kontrastu między Polską komunistyczną a państwami, w których odbywały się pojedynki. Na pochwałę zasługuje także język, jakim autor się posługuje. Opisy nie są nudne, a dialogi przyprawione ostrym językiem nadają tej powieści klimatu. Prosty język sprawił, że dynamika nie zwalnia nawet na sekundę, dzięki czemu czyta się ją wyjątkowo szybko. Bohaterowie są wyraziści i interesujący. Szkoda, że dla niektórych postaci zabrakło miejsca na szczegółowe opisanie, bo chętnie bym się bardziej zagłębił w ich historie. To jest chyba minus tego dzieła. Moim zdaniem, autor powinien poświęcić trochę miejsca na wątki poboczne. Przymknę na to oko przez rozdziały, których akcja działa się w przeszłości. Nie było ich dużo, ale nadały sens całej historii. Ogólnie cała powieść wypadła bardzo dobrze.
„Ostatni honorowy” to książka, która mnie pozytywnie zaskoczyła. Eksperyment z przeniesieniem akcji w bardziej współczesne realia uważam za udany. Mam nadzieję, że Pan Jacek jeszcze to powtórzy i napisze podobną powieść.
Jacek Komuda przyzwyczaił nas do powieści historycznych, których akcja dzieje się w XVII wieku. Tym razem autor porzucił te realia na rzecz wydarzeń, które rozegrały się w latach 80. i 90. ubiegłego stulecia. Warto wspomnieć, że historia opisana w książce wydarzyła się naprawdę. Na próżno jednak szukać tych postaci w Internecie, ponieważ ich imiona i nazwiska zostały...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-05-17
Stronę metro2033.pl śledzę bardzo uważnie. Może dlatego, że jeszcze na samym początku jej istnienia byłem z nią bardzo związany. Konkursy na najlepsze opowiadania osadzone w uniwersum Dmitrija Glukhovsky’ego pamiętam, ale nie brałem w nich czynnego udziału. Samą inicjatywę w pełni popieram. Wydawnictwo Insignis już raz udowodniło, że potrafi zadbać o fanów i wydało w formie ebooka zbiór opowiadań zatytułowany „W blasku ognia”, który osiągnął całkiem spory sukces. Tym razem Insignis poszło o krok dalej i wydało kolejną część zbioru opowiadań w formie książki, a dokładniej dodatku do powieści „Ciemne tunele” Siergieja Antonowa. Innymi słowy „Szepty zgładzonych” otrzymujemy w pakiecie dosłownie za darmo. Właśnie dlatego postanowiłem poświęcić kilka godzin na przeczytanie opowiadań znajdujących się w zbiorze.
Nie zamierzam oceniać każdego opowiadania osobno, dlatego odniosę się do całości.
Zacznę może od tego, że opowiadania zachowały klimat i z tego się bardzo cieszę. Widać, że autorzy włożyli dużo pracy w ten aspekt i chwała im za to. Niektórzy nawet zrezygnowali z ciasnych tuneli metra i przenieśli akcję w zupełnie inne miejsca. Mamy nawet opowiadanie, które rozgrywa się z perspektywy bohaterów lecących balonem nad zrujnowanymi miastami. Pomysł może fajny, ale moim zdaniem zupełnie nie pasuje do tego uniwersum. Bardziej przypadły mi do gustu historie, które rozgrywały się w ciasnych, klaustrofobicznych pomieszczeniach. Nie zmienia to jednak faktu, że pomysłów w tej antologii nie brakuje. O prowadzeniu akcji nie będę się wypowiadał, ponieważ każdy z autorów ma swój oryginalny sposób. Możemy się spodziewać akcji z perspektywy pierwszo i trzecio osobowej, ale także formy dziennika. Mogę powiedzieć, że nie wypadło to najgorzej. Czas przejść do tych złych rzeczy, bo takie oczywiście się znalazły. Są opowiadania, w których autorzy polegli w pokazaniu brutalności świata. Wiem, że wspomnieli o gwałtach, egzekucjach itd. Niestety, ale nie bardzo to do mnie przemówiło. Czasami wiało nudą, ale w zbiorach opowiadań to normalne, że są lepsze i gorsze, tym bardziej, że są pisane przez kilku różnych autorów.
„Szepty zgładzonych” to profesjonalne wydanie opowiadań fanów uniwersum metro 2033, które powinno zaciekawić miłośników postapokalipsy. Gdybym miał zapłacić za książkę normalną cenę, to przyznam szczerze, byłbym trochę zawiedziony. A że otrzymałem książkę zupełnie za darmo i w pakiecie, to moja ocena leci o oczko w górę. Inicjatywę w pełni popieram i mam nadzieję, że to nie ostatnia taka akcja.
Stronę metro2033.pl śledzę bardzo uważnie. Może dlatego, że jeszcze na samym początku jej istnienia byłem z nią bardzo związany. Konkursy na najlepsze opowiadania osadzone w uniwersum Dmitrija Glukhovsky’ego pamiętam, ale nie brałem w nich czynnego udziału. Samą inicjatywę w pełni popieram. Wydawnictwo Insignis już raz udowodniło, że potrafi zadbać o fanów i wydało w formie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-05-13
Jo Nesbo to bez wątpienia jeden z najwybitniejszych pisarzy na świecie. W kategorii skandynawskich kryminałów jest moim zdaniem numerem jeden. Powieści o Harrym Hole mogą śmiało konkurować z kultową już trylogią Stiega Larssona czy cyklem Camilli Läckberg. Warto także pamiętać, że Jo Nesbo to nie tylko komisarz Harry Hole. Zachęcam do przeczytania genialnego „Syna” i „Łowców głów”. Cieszy mnie fakt, że wytwórnie filmowe kupują prawa do ekranizacji jego powieści. „Dziewczyna z tatuażem” się udała, więc nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zrobić równie udaną ekranizację chociażby „Syna”. Czas przejść do konkretów i wziąć pod lupę szósty tom cyklu.
„Wybawiciel” to świetny kryminał. Autor zaskakuje pomysłami na fabułę z każdym tomem. Kolejny raz muszę przyznać, że potrafi w mistrzowski sposób wymyślić historię, która jest na tyle ciekawa i rozbudowana, że nie sposób się oderwać od kolejnych rozdziałów. Treść w żadnym wypadku nie jest płytka i monotonna. Każdy, kto sięgnął chociaż po jedną powieść Nesbo wie, jak autor potrafi budować napięcie. Ta słynna zabawa z czytelnikami i celowe wprowadzanie w błąd to zabieg genialny i charakterystyczny dla pióra tego norweskiego pisarza. Wprawdzie główny wątek fabularny ma wiele pomniejszych odnóg, ale nie sposób się zgubić. Fajne jest także to, że wszystko na samym końcu łączy się w jedną wielką całość.
Postacie są także ogromnym atutem tego tytułu. Nie tylko genialny Harry Hole i jego partnerzy, ale także postacie poboczne. Tytułowy „Wybawiciel” jest postacią na tyle ciekawą i dobrze wykreowaną, że momentami aż prosiłem się o rozdziały z tym bohaterem. Każda postać, która bierze czynny udział w fabule, jest dopracowana. Autor nie pominął nawet krótkich postaci epizodycznych.
Do doskonałej fabuły i barwnych postaci można dodać klimat, który idealne wplata się w całość historii i nadaje powieściom Jo Nesbo niepowtarzalnej atmosfery. Miasto zasypane śniegiem, ponure ulice, na których bezustannie trwa walka o przetrwanie i kolejne działki narkotyków, to sceneria wręcz idealna dla mrocznego kryminału. Za to także pokochałem cykl o Harrym Hole.
„Wybawiciel” to kolejna książka Jo Nesbo, która wgniata w fotel. Polecam!
Jo Nesbo to bez wątpienia jeden z najwybitniejszych pisarzy na świecie. W kategorii skandynawskich kryminałów jest moim zdaniem numerem jeden. Powieści o Harrym Hole mogą śmiało konkurować z kultową już trylogią Stiega Larssona czy cyklem Camilli Läckberg. Warto także pamiętać, że Jo Nesbo to nie tylko komisarz Harry Hole. Zachęcam do przeczytania genialnego „Syna” i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-05-03
Trzeba przyznać, że kolejne książki Harlana Cobena są do siebie bardzo podobne. Tajemnica z przeszłości, która zostaje rozwikłana dopiero po latach, połączona z aktualnymi wydarzeniamito standardowy schemat, którego autor się trzyma.Podobny jest też sposób konstruowania głównej osi fabularnej i budowania napięcia. Innymi słowy: otrzymujemy to samo tylko z inną historią w tle.Czy to wszystko sprawia, że jego powieści stają się nudne i monotonne? Otóż nie. Najnowsza książka może być tego przykładem.
„Tęsknie za tobą” broni się pod względem fabularnym i to jest najważniejsze. Główny wątek jest ciekawy i dobrze zbudowany. Autor wymyślił ciekawą historię, która potrafi pochłonąć czytelnika do ostatniej strony. Jak już ktoś wcześniej zdążył napisać - powieść jest układanką. Poszczególne wątki łączą się w spójną całość dopiero na końcu powieści. Taki zabieg sprawia, że książka wciąga do ostatniej strony i trudno się oderwać od kolejnych rozdziałów tym bardziej, że co rusz jesteśmy zaskakiwani. Najbardziej w tym wszystkim podoba mi się połączenie kilku spraw w jedną spójną całość. Warto też dodać, że książki Cobena bywają momentami bardzo życiowe i to mi się podoba. Wydarzenia opisane w utworze nie są przesadzone i mogłyby wydarzyć się w prawdziwym życiu. Nie jest to może wybitna literatura, ale można w tych powieściach doszukać się kilku życiowych lekcji.
Coben ma też dar do kreowania ciekawych bohaterów. Tym razem też mu się to udało. Główna bohaterka Kat Donovan jest postacią ciekawą i trudno jej nie lubić. Podobnie zresztą jak jej kolegę Brandona. Na większą pochwałę zasługują jednak czarne charaktery - w tym autor jest najlepszy. Takie postacie dodają powieści wiele emocji i stanowią kluczowy punkt, zaraz po fabule. Więcej zdradzić nie mogę, bo przekroczyłbym cienką granicę spojlerowania.
Finał całej historii mnie zaskoczył, chociaż jedną sprawę odkryłem jeszcze przed zakończeniem książki. Może dlatego, że w kryminałach zaczytuje się jak mało kto.
„Tęsknię za tobą” to ciekawa powieść, która powinna zainteresować fanów kryminałów, jak i tych,którzy sięgają po książki tego typu rzadziej. Jako że mam już kilka książek Harlana Cobena za sobą, mogę śmiało stwierdzić, że czuje się usatysfakcjonowany, mimo że znam znacznie lepsze książki tego autora.
Trzeba przyznać, że kolejne książki Harlana Cobena są do siebie bardzo podobne. Tajemnica z przeszłości, która zostaje rozwikłana dopiero po latach, połączona z aktualnymi wydarzeniamito standardowy schemat, którego autor się trzyma.Podobny jest też sposób konstruowania głównej osi fabularnej i budowania napięcia. Innymi słowy: otrzymujemy to samo tylko z inną historią w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-04-02
Sięgając po „Domofon”, nie miałem zbyt wygórowanych oczekiwań. Nie spodziewałem się horroru, który przyprawi mnie o szybsze bicie serca i sprawi, że będę miał obawy przed pójściem o zmroku do toalety. Chciałem po prostu przeczytać książkę, w której realia będą mi bliskie. Taką typową polską powieść, gdzie nie będę musiał opierać się na informacjach z Internetu. Zygmunt Miłoszewski właśnie taką powieść mi dostarczył.
„Domofon” to książka, która rozkręca się stopniowo. Na samym początku poznajemy dwójkę kluczowych postaci, która wyprowadza się ze swojej miejscowości i przyjeżdża do Bródna, żeby rozpocząć nowe życie. Ich zaklimatyzowanie w nowym miejscu nie przebiega sielankowo. Na klatce schodowej mieszkańcy znajdują człowieka bez głowy. To wydarzenie przewraca do góry nogami życie lokatorów bloku i jest początkiem do jeszcze większego koszmaru. Po tych wszystkich niepokojących wydarzeniach, następuje coś nieoczekiwanego. Blok „zamyka się” i więzi wszystkich domowników bez możliwości ucieczki. Ostatnie zapasy żywności powoli się kończą. Wszystkich dopadają koszmary i boją się zasnąć. Jakby tego było mało, więźniowie powoli popadają w obłęd. Jak zakończy się cała historia? Tego naturalnie zdradzić nie mogę. Powiedzieć mogę tylko tyle, że będziecie bardzo zaskoczeni.
Fabuła powieści potrafi zaintrygować. Może nie w pierwszych rozdziałach, bo to głównie wprowadzenie, ale warto przez to przebrnąć. Początek jest monotonny głównie ze względu na przedstawienie postaci. Poznajemy ich losy przed felernymi wydarzeniami, by lepiej się z nimi utożsamić. W późniejszych rozdziałach akcja nabiera tempa, a historia znacznie się rozwija. Główny wątek może nie jest mistrzostwem świata, ale trzeba przyznać, że jest całkiem fajnie wymyślony. Powieść miała być horrorem (tak jest napisane na okładce). Niestety, ale pod tym względem się zawiodłem. Na próżno szukać tutaj mrożących krew w żyłach momentów. Widać, że autor starał się, by książka przypominała formułą horror, ale nie bardzo mu to wyszło. Moim zdaniem za mało drastycznych momentów i budowania napięcia.
Kreacja postaci jest przeciętna. Są bohaterowie, którzy przyciągają uwagę (Wiktor, dewotka czy Robert), ale bywają także takie, które kompletnie nie wnoszą nic do fabuły, a odgrywają jedną z kluczowych ról. W sumie tylko Robert (w późniejszych rozdziałach) pasuje do koncepcji horroru. Reszta wypada bardzo przeciętnie.
Autor mógł puścić wodzę wyobraźni znacznie bardziej i dopracować kilka znaczących detali. Wtedy powieść wypadłaby znacznie lepiej, a moja ocena - podobnie jak innych czytelników - wzrosłaby o przynajmniej jedną gwiazdkę. Nie zmienia to jednak faktu, że Zygmunt Miłoszewski może swój debiut literacki uznać za całkiem udany. Teraz pozostaje mi tylko zapoznać się z prokuratorem Szackim.
Sięgając po „Domofon”, nie miałem zbyt wygórowanych oczekiwań. Nie spodziewałem się horroru, który przyprawi mnie o szybsze bicie serca i sprawi, że będę miał obawy przed pójściem o zmroku do toalety. Chciałem po prostu przeczytać książkę, w której realia będą mi bliskie. Taką typową polską powieść, gdzie nie będę musiał opierać się na informacjach z Internetu. Zygmunt...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Po przeczytaniu „Z mgły zrodzonego”, miałem wielką ochotę sięgnąć po kontynuację i poznać dalsze losy Vin i jej przyjaciół. Pierwszy tom z cyklu „Ostatnie imperium” zachwycił mnie świetnie wykreowanym światem, barwnymi postaciami i historią, która była równie interesująca, jak stworzony przez autora świat. Jako, że jestem wielkim fanem Brandona Sandersona, to sięgam po wszystko, co wyszło spod jego pióra i jeszcze nigdy się nie zawiodłem. Właśnie dlatego pozycja, którą dzisiaj zrecenzuję, była moim czytelniczym obowiązkiem.
Na wstępie pragnę uprzedzić, że opis fabuły może zawierać szczątkowe ilości spojlerów, które zdradzają zakończenie części pierwszej. Dlatego jeśli jesteś w trakcie czytania pierwszego tomu, pomiń tę część mojej recenzji i przejdź do oceny ogólnej.
Powieść zaczyna się rok po wydarzeniach znanych z części pierwszej. Stało się. Tyran, który rządził przez ostatnie tysiąc lat, upada pokonany przez grupę uzdolnionych rebeliantów, na których czele stał Kelsier, zwany Ocalałym z Hatsin, wspomagany przez jego uczennicę Vin i ich przyjaciół. Mogłoby się wydawać, że zabicie apodyktycznego władcy rozwiąże wszystkie problemy, jakie trapiły Ostatnie Dominium przez ostatnie setki lat. Niestety, ale upadek Ostatniego Imperatora nie rozwiązał wszystkich trosk. Mało tego - przysporzył ich jeszcze więcej. Nowym władcą wyzwolonej krainy został Elend Venture - dziedzic szlachetnego rodu, który postanowił przyłączyć się do Vin i jej grupy. Największym problemem Luthadelu jest teraz oblężenie przez dwie armie. Jedną z nich kieruje ojciec Elenda, Straff Venture. Chce on zdobyć miasto i zabić swojego syna. Nad drugą, władzę sprawuje Aschweather Cett, którego interesuje bogactwo miasta. Jakby tego było mało, do mieściny tej zbliża się kolejna armia, zdecydowanie najpotężniejsza, na której czele idą potężne kolosy nieznające litości. Jedyną szansą na pokonanie tłumu jest legendarna Studnia Wstąpienia, która według legend posiada wielką moc.
„Studnia wstąpienia” rzuca nas w wir wydarzeń już na samym początku, dzięki czemu nie sposób się nudzić i czytanie pierwszych stron przychodzi nam bardzo łatwo. Podobnie jak to było w tomie pierwszym, Vin i Elend również staną przed bardzo trudnym zadaniem. Pokonanie trzech potężnych armii to nie lada wyzwanie, porównywalne do obalenia Ostatniego Imperatora. Plus dla autora za wykreowanie armii kolosów. Ciekawe urozmaicenie, które wprowadza jeszcze większe napięcie. Momentami był zastój jeżeli chodzi o akcję, ale w tym przypadku zaliczę to na korzyść. Genialne dialogi czytało się dobrze, a opisy miejsc tylko wzmacniały wyobraźnię.
Kolejną zaletą jest powrót starych znajomych i rozwinięcie wątków niektórych postaci. Bohaterowie intrygują i idealnie pasują do tej powieści. Na mnie największe wrażenie zrobiły postacie drugoplanowe. Moim ulubieńcem jest tajemniczy Sazed i OreSeur. Zawsze miałem słabość do tego typu bohaterów. Praktycznie w każdej książce tego autora znajdzie się ktoś podobny i za to mu chwała. Nadal zachwycam się nad używaniem metali do wyzwolenia nadludzkich możliwości. Dla mnie jest to genialny pomysł, który odróżnia cykl „Ostatnie Imperium” na tle nie tylko książek Sandersona, ale także innych tytułów z gatunku fantastyki. Opisy walk przy użyciu tej techniki robią wrażenie. Bywało tak, że powracałem sobie do tych momentów, żeby lepiej sobie wyobrazić potyczki.
Stworzony świat nie robi już takiego wrażenia, jak w części pierwszej, ale nadal uważam, że jest to jedne z ciekawszych uniwersów w tym gatunku.
„Studnię wstąpienia”, podobnie jak cykl „Ostatnie Imperium”, mogę polecić nie tylko fanom autora, ale także tego gatunku. Jest to bowiem jedno z ciekawszych uniwersów, jakie do tej pory poznałem. Pozostaje mi sięgnąć po kolejny tom. Polecam.
Po przeczytaniu „Z mgły zrodzonego”, miałem wielką ochotę sięgnąć po kontynuację i poznać dalsze losy Vin i jej przyjaciół. Pierwszy tom z cyklu „Ostatnie imperium” zachwycił mnie świetnie wykreowanym światem, barwnymi postaciami i historią, która była równie interesująca, jak stworzony przez autora świat. Jako, że jestem wielkim fanem Brandona Sandersona, to sięgam po...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to