Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

„Długo siedziałem w samotności. Wiedziałem, że to ja oddałem moją suczkę na śmierć. (...) Kręciłem głową bardzo długo, a wreszcie przestałem i powiedziałem sobie tak: „Jeśli ktoś jeszcze zawoła do mnie po imieniu, już nigdy mu nie odpowiem”.”

„Nie mam własnego imienia” to antologia wybranych opowiadań chińskiego pisarza Yu Hua. Pomimo popularności na rodzimym rynku literackim oraz międzynarodowego uznania krytyków, twórczość Yu jest dla polskiego czytelnika w dużej mierze nieznana i ogranicza się do hermetycznych kręgów wschodnich obserwatorów. Osobiście było to moje pierwsze spotkanie z polskim przekładem tekstu Yu Hua i jednocześnie wprowadzenie do jego osobliwego pisarstwa.

Zbiór składa się z kilkunastu (przeważnie) krótkich opowiadań, które reprezentują bogatą mozaikę przeróżnych gatunków literackich. Każdy tekst wyróżnia się czymś szczególnym: treścią, fabułą, formą narracji i stylu. Dominuje realizm. Wierne przedstawienie rzeczywistości sprawia, że opowiadania stają się oknami, przez które można zobaczyć realia chińskiego życia w późnych dekadach XX wieku, kiedy powoli opadał kurz rewolucyjnej zawieruchy, a w życie wchodziły reformy modernizacyjne. Historie obracają się najczęściej wokół relacji międzyludzkich i są osadzone na bardzo stabilnym gruncie, który każdy z nas dobrze zna i kojarzy. Małżeńskie kłótnie, zdrady, wycięte z życia anegdotki i miłostki. Na ten realistyczny grunt ukradkiem wkradają się elementy surrealizmu, absurdu i metafizyki, tworząc sytuację na wskroś dziwaczne i nieprawdopodobne. Niektóre z opowiadań są osadzone wyłącznie w absurdzie i grotesce (na przykład „Dlaczego mam się ożenić” oraz „Północno-zachodni wiatr w ciągu dnia”), inne cechują elementy horroru i metafizyki („Wspomnienia i egzekucje” oraz „Przeznaczenie”). Na szczególną uwagę zasługuje opowiadanie „Kwiat Śliwy i krew”, które jest specyficzną interpretacją popularnego w Chinach gatunku Wuxia, historii o heroicznych wojownikach.

Yu Hua eksperymentuje z treścią i stylem, przez co wiele z opowiadań różni się między sobą. Część z nich porusza trywialne aspekty codziennego życia, ukazuje specyfikę chińskiego społeczeństwa, jego wzloty i upadki. Inne opowiadania cechuje naturalizm, poruszają tematy ciężkie i bolesne. Kolejne opowiadania to krótkie, zabawne anegdoty. Gdy dodamy do siebie cały ten zlepek, wychodzi nam naprawdę bogata i nieprzewidywalna pozycja. Ze względu na mocną epizodyczność, nie polecam tej książki osobom, które nie przepadają za krótką formą.

Do moich faworytów należą „Opowieść o miłości”, „Kwiat Śliwy i krew” oraz „Wspomnienia i egzekucje”. „Opowieść o miłości” to gorzka historia pary małżonków, którzy pobrali się w bardzo młodym wieku. Historia, opowiedziana z perspektywy mężczyzny, jest przesiąknięte żalem, bólem, poczuciem straty młodości, niechęcią wobec kobiety i dziecka. „Kwiat Śliwy i krew” to przewrotna historia osadzona w klasycznych Chinach, o chłopaku, który czuje się w obowiązku spełnić ostatnie życzenie swojej matki i zabić morderców własnego ojca. „Wspomnienia i egzekucje” to tak pięknie groteskowa historyjka, że aż zrezygnuję z próby jej streszczenia.

Zdecydowanie polecam. Jeżeli ktoś chciałby poszerzyć horyzonty, przybliżyć sobie twórczość chińskich pisarzy albo po prostu przeczytać coś z innego kręgu kulturowego, to niech sięgnie po tę antologię. Szerokie spektrum opowieści sprawia, że każdy znajdzie tu coś dla siebie.

„Długo siedziałem w samotności. Wiedziałem, że to ja oddałem moją suczkę na śmierć. (...) Kręciłem głową bardzo długo, a wreszcie przestałem i powiedziałem sobie tak: „Jeśli ktoś jeszcze zawoła do mnie po imieniu, już nigdy mu nie odpowiem”.”

„Nie mam własnego imienia” to antologia wybranych opowiadań chińskiego pisarza Yu Hua. Pomimo popularności na rodzimym rynku...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Pamiętam, że kiedyś - miałam wtedy 13 lat - stanęłam przed lustrem i biłam się po twarzy. Powtarzałam: to za to, że dziś znów żarłaś. Zapamiętaj, nie możesz żreć.”

Młoda, jasnowłosa piękność spogląda na klientów sklepu spożywczego z okładki popularnego magazynu. Jej oczy (starannie podkreślone tuszem do rzęs i cieniutką kreską eyelinera) są zalotnie przymrużone, ciepłe usta wypukłe, cera nieskazitelna i delikatnie rumiana. Skąpy biustonosz starannie podkreśla jej okazałe piersi, których krągłości przyjemnie kontrastują z płaskim i twardym brzuchem. Długie nogi, pełne biodra, skóra gładka jak aksamit. Nad zdjęciem sztucznej pani pochylają się panie prawdziwie: niewymiarowe, owłosione, pulchne, płaskie, stare. Czyli brzydkie.

Elżbieta Turlej zagłębia się w tajemniczy świat branży beauty, która kilka dekad wcześniej chwyciła kobiece ciała w swoje szpony. Ugniatając, wypełniając i naciągając (za drobną opłatą), jej wysłannicy są w stanie stworzyć sylwetkę idealną. Namiętnie utrwalają nas w przekonaniu (a my równie namiętnie w to wierzymy), że kobieta idealna to kobieta piękna. Na której najpierw można zawiesić oko, a dopiero później posłuchać, co ma do powiedzenia. Jeżeli coś ma.

Książka prowadzi czytelnika przez kompilację różnorodnych historii, które ukazują prawdziwe oblicze szeroko pojętego przemysłu piękności: oblicze zakłamane, zachłanne i przesiąknięte konsumpcjonizmem. Zakompleksionym kobietom się nie pomaga — na nich się zarabia. Pozwolimy im (niech mają!) wystąpić w programie telewizyjnym, w którym będą się korzyć przed widzami z całej Polski i podnosić naszą oglądalność swoimi łzawymi historiami. Wymyślimy diety-cud, a później dodamy do nich suplementy, opatrzone nazwiskami sławnych celebrytów. Postawimy klinikę chirurgii plastycznej, w której będzie można się naciągnąć i skurczyć, w zależności od fanaberii. Będziemy się żywić na ich desperacji i kompleksach.

A w sumie, to chciałabym, aby ta książka była właśnie o tym. O tajemnicach branży kosmetycznej. Pomimo adnotacji na okładce, treść reportaży zawartych w „Naciągnięte” praktycznie nie skupia się na przemyśle beauty. Skupia się na różnorodnych aspektach prób osiągnięcia współczesnego ideału piękna. Przedstawia historie z dwóch różnych krańców półki. W jednym momencie czytamy opinię chirurga plastycznego, gdy nagle znajdujemy się na oddziale detoksykacji. Nim zdążymy się przyzwyczaić, sceneria zmienia się znowu: obozy odchudzające, szpitale psychiatryczne, amazońskie żaby (?), blogi fitness, streszczenie historii Photoshopa. W efekcie występuje przerost treści nad formą, a króciutkie rozdziały rozchodzą się w szwach od natłoku wątków. Przykro mi to mówić, ale praktycznie nic z tej lektury nie zapamiętałam, z pominięciem kilku najbardziej kontrowersyjnych fragmentów. A to przecież nie o to chodzi.

Książka sporo zyskałaby na wartości, gdyby zdecydowano się skupić na tylko jednym, konkretnym temacie (albo chociaż nie zwodzić czytelnika dopiskiem o „prawdziwych historiach ofiar przemysłu beauty”; opis na tyłach książki bardziej odpowiada prawdzie). Opisać „sekrety” branży kosmetycznej, zerwać jej maskę, oddać głos klientkom (zadowolonym i niezadowolonym) oraz specjalistom. Opowiedzieć o strachu przed starością, strachu przed „wypadnięciem z gry”, w której stawką jest wszystko. Żywiłam duże nadzieje w stosunku do tej pozycji, ale moje oczekiwania rozbiegły się w zderzeniu z rzeczywistością.

Jeżeli ktoś jest fanem krótkiej i zwięzłej formy, to ta książka może mu wpaść do gustu.

„Pamiętam, że kiedyś - miałam wtedy 13 lat - stanęłam przed lustrem i biłam się po twarzy. Powtarzałam: to za to, że dziś znów żarłaś. Zapamiętaj, nie możesz żreć.”

Młoda, jasnowłosa piękność spogląda na klientów sklepu spożywczego z okładki popularnego magazynu. Jej oczy (starannie podkreślone tuszem do rzęs i cieniutką kreską eyelinera) są zalotnie przymrużone, ciepłe...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Ale wies, ze chyłka w aucie mas?"

Mam pewien czytelniczy zwyczaj. Nigdy nie czytam opisów książek. Przy doborze lektury kieruję się gatunkiem, tytułem, ogólną znajomością literackiej spuścizny autora albo – wbrew zdrowemu rozsądkowi – oceniam książkę po okładce. Po raz pierwszy dostrzegłam „Polowaniu na małego szczupaka” podczas scrollowania internetu, jeszcze przed publikacją polskiego wydania. Pobieżnie rzuciłam okiem na reklamowaną książkę, przeczytałam tytuł. Okay, jest szczupak, jest Finlandia. To wystarczy.

Książka Karila i jej nieprzystępny świat północnej Finlandii jest wspaniałym, oryginalnym przykładem realizmu magicznego. Bagienne, zdradliwe mokradła, dziewicze lapońskie puszcze i natrętne roje komarów. A w samym sercu tego zdradliwego grzęzawiska koegzystują ze sobą dwa odmienne światy: ludzki i nadnaturalny. Nadnaturalny, ale w żadnym sensie obcy. Wszystko tutaj jest swojskie i swojskie pozostanie. Ludzie żyją tak samo, jak wszędzie, ale od czasu do czasu muszą wypędzić chyłka z obejścia. I to właśnie pomiędzy tymi dwoma światami rozkwitła historia o samotności, miłości i głębokim żalu.

Historia czyta się sama, wciąga jak (no, chyba że akurat pojawia się szczegółowy opis oporządzenia wędkarskiego, to wtedy się nie czyta, tylko literuje). Aby polski czytelnik mógł odczuć językową wyjątkowość Laponii, tłumacz zdecydował się na ryzykowny zabieg samodzielnego wymyślenia gwary. Moim zdaniem jak najbardziej trafny, chociaż przy pierwszych dialogach miałam wrażenie, że podczas edycji tekstu pomiędzy literki wdarł się jakiś chyłek drukarski (hehe).

Dwa szczególne elementy sprawiły, że ta książka mnie tak mocno zauroczyła. Po pierwsze, elementy humorystyczne. Od czasu przeczytania Wiedźmina już żaden humor mi nie podszedł tak mocno, jak rubaszne i niewybredne żarciki Sapkowskiego. Przaśny, przystępny dowcip Pana Karila jest godnym konkurentem. Po drugie, wzruszająca historia, która udowadnia, że miłość nigdy nie wystarcza.

Gorąco polecam.

"Ale wies, ze chyłka w aucie mas?"

Mam pewien czytelniczy zwyczaj. Nigdy nie czytam opisów książek. Przy doborze lektury kieruję się gatunkiem, tytułem, ogólną znajomością literackiej spuścizny autora albo – wbrew zdrowemu rozsądkowi – oceniam książkę po okładce. Po raz pierwszy dostrzegłam „Polowaniu na małego szczupaka” podczas scrollowania internetu, jeszcze przed...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"-Myślisz, że będziesz żył wiecznie? (...)
-Sądzę, że jest to możliwe. Poważnie, myślę, że w pewnej formie mogę żyć wiecznie."

Ross Ulbricht chciał zmienić świat. Młody, odrobinę ekscentryczny student z Teksasu na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się niczym szczególnym. Pomagał staruszkom przejść przez jezdnię, zdejmował kotki z drzew i każdemu mówił dzień dobry. A do tego zarządzał największym narkotykowym imperium na świecie.

„Król darknetu” to wnikliwy, wszechstronny reportaż o poszukiwaniach człowieka stojącego za cyfrową wersją Jedwabnego Szlaku. Interes szedł z duchem czasu – jedwab i porcelana zostały wyparte przez heroinę i pistolety maszynowe UZI. Strona Silk Road umożliwiała anonimową sprzedaż i zakup wszystkiego, co do tej pory kojarzyło się wyłącznie z gangsterami w ciemnych uliczkach: kilka tysięcy rodzajów narkotyków, broń i artyleria, trucizny, hakerskie oprogramowania, ludzkie organy. Witryna zostało powołana w oparciu o libertariańskie przekonania Rossa Ulbrichta, zgodnie z którymi państwo nie ma prawa ograniczać wolnej woli swoich obywateli. Praktyczny dostęp do nielegalnych substancji miał być długo oczekiwanym przełomem w nużącej walce z narkotykami, bodźcem, który wymusi konieczność ich legalizacji. Gwałtowny sukces strony uczynił z Rossa milionera, a paczki z dragami przelatywały do odbiorców na całym świecie. Cyfrowego hegemona spotkał los czekający wszystkie imperia. Nieuchwytny Ross Ulbricht (znany również jako Straszny Pirat Roberts) został złapany w 2013 roku, a dwa lata później skazany na dożywocie bez możliwości zwolnienia. W dniu pisania tego tekstu (1 października) mija dokładnie 10 rok pobytu Rossa w więzieniu.

Reportaż jest napisany w formie opowieści kryminalnej. Nick Bilton metodycznie, z zachowaniem dokładnej chronologii, opisuje przebieg życia Rossa: od beztroskich lat spędzonych na studiowaniu fizyki, po założenie Silk Road, kończąc na aresztowaniu w bibliotece San Francisco. Historia jest opowiedziana z perspektywy licznych osób zaangażowanych w sprawę: Rossa Ulbrichta, jego ukochanej, śledczych z federalnych agencji oraz pracowników strony Silk Road. Nick Bilton ukazuje szczegóły wymagającego, skomplikowanego śledztwa, ujawniając jednocześnie grząskie bagno, którym jest środowisko rządowych agencji wywiadowczych.

To informatywna i wciągająca pozycja. Książka składa się z kilkudziesięciu krótkich rozdziałów, jest przejrzysta i – mimo złożoności treści – bardzo przystępna. Moja jedyna skarga dotyczy kilku pojedynczych fragmentów, które swoją próbą bycia podniosłymi zakrawają na kiczowatość. Może to przez to, że jestem Polką, a gdy upadały wieżowce World Trade Center, biegałam po podwórku w zasranej pielusze, ale nie potrafię zrozumieć mitologizacji zamachu z 11 września. Dorosły facet roni łzy w hotelowym pokoju, patrząc na plac budowy, gdzie niegdyś piętrzyły się dwie wieże. Gdy traci motywację i siłę do kontynuacji żmudnego śledztwa, dodaje sobie otuchy myślą, że być może zapobiegnie kolejnym zamachom. Nie kupuję tego.

Podsumowując: niezwykła historia Rossa Ulbrichta jest dowodem na to, że najlepsze opowieści pisze samo życie.

"-Myślisz, że będziesz żył wiecznie? (...)
-Sądzę, że jest to możliwe. Poważnie, myślę, że w pewnej formie mogę żyć wiecznie."

Ross Ulbricht chciał zmienić świat. Młody, odrobinę ekscentryczny student z Teksasu na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się niczym szczególnym. Pomagał staruszkom przejść przez jezdnię, zdejmował kotki z drzew i każdemu mówił dzień dobry. A do tego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ostatni raz kieruje się sugestiami użytkowników Tumblera w doborze książki.

„Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę” to intymny list syna dedykowany niepiśmiennej matce. Chaotyczna autobiografia autora, który spowiada się z traumatycznych losów swojej rodziny. Jego babka spędziła swoją młodość w okupowanym Wietnamie, gdzie zapłaciła najwyższą cenę za niezależność od męża: oferowała cielesne usługi amerykańskim żołdakom, którzy przylecieli wyzwolić jej kraj. Owocem wymuszonych stosunków była Rose, matka narratora książki. Wielopokoleniowa rodzina przeniosła się na zachód, do krainy powszechnej szczęśliwości, gdzie przyszło im wieść marny żywot azjatyckich imigrantów. Spętani węzłem bolesnych doświadczeń i wrosłych obyczajów, nie byli w stanie stworzyć odpowiedniego miejsca dla najmłodszego członka rodziny: syna Rose. Po wielu latach, Vuong wyznaje matce prawdę o swoim nieszczęśliwym życiu. Matce, która nigdy jej nie pozna.

Aby zapoznać się z „niezmąconym” przekazem książki, przeczytałam ją w oryginale. Był to kolosalny błąd. Rezultaty były całkowicie odwrotne od oczekiwań, co było spowodowane dwoma czynnikami. Po pierwsze, naturalną skłonnością umysłu do pomniejszania znaczenia słów języka obcego. Po drugie, prozatorskim bałaganem autora. Gdy przeczytałam ostatnią stronę i zamknęłam książkę, momentalnie zapomniałam, że taka pozycja istniała. Jednym uchem wleciało, drugim wyleciało. Dosłownie. Poszczególne wątki są fragmentaryczne, przypadkowe i ulotne. Autor zaczyna o czymś pisać, w połowie paragrafu otacza czytelnika chmarą wydumanych metafor i zwrotów, zmienia temat, powtarza element z metaforami i przeskakuje na następny wątek.

Miałam wysokie wymagania względem tej książki, chociażby ze względu na jej pozytywne recenzje i rekomendacje. W pewnych niszowych kręgach (czy to krytyków literackich, czy zwykłych pospolitych czytelników) ta pozycja jest otoczona swego rodzaju kultem. Byłabym w stanie przełknąć niekonwencjonalny styl autora, gdyby jego słowa były w stanie do mnie trafić. Poruszyć emocjonalnie, ścisnąć za serce albo jelito, za cokolwiek. Niestety, nic takiego się nie stało. Pragnę równocześnie zaznaczyć, że nie uważam za obowiązek autora wywoływać w czytelniku katharsis. Szczególnie, gdy dzieli się on z szerszą publiką swoimi trudnymi doświadczeniami. A Vuong pisze o rzeczach nadzwyczaj trudnych.

Nie wiem co myśleć o tej książce. Po prostu. Była zbyt podniosła i zbyt wydumana. Trochę taka wydmuszka. Napęczniała forma, z bardzo skromną i obciążającą treścią. Daje jej solidną piątkę. Nie dlatego, że uważam ją za przeciętną. Ale dlatego, że stoi idealnie po środku. Nie jestem w stanie przechylić się na którąkolwiek stronę.

Może kiedyś wrócę do tej książki i przeczytam ją po polsku. A może nie. Zobaczymy.

Ostatni raz kieruje się sugestiami użytkowników Tumblera w doborze książki.

„Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę” to intymny list syna dedykowany niepiśmiennej matce. Chaotyczna autobiografia autora, który spowiada się z traumatycznych losów swojej rodziny. Jego babka spędziła swoją młodość w okupowanym Wietnamie, gdzie zapłaciła najwyższą cenę za niezależność od męża:...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Poznajcie samych siebie - bądźcie bezpłodni i pozostawcie Ziemię w ciszy po waszym odejściu."

Mikołaj Starzyński przedstawia krótkie kompendium najważniejszych założeń antynatalistycznych. Tego typu pozycji na naszym rodzimym rynku ze świecą szukać, a sam temat jest na wskroś emocjonujący i kontrowersyjny. Filozofia antynatalizmu drastycznie odbiega od przyjętych konwencji i norm, wedle których prokreacja to największy dar i powszechny obowiązek. Ale czy człowiek może z czystym sumieniem sprowadzać na świat następne pokolenia?

Otrzymałam tę książkę jeszcze w przedsprzedaży. W pośpiechu życia powszedniego położyłam ją gdzieś pomiędzy szafą a regałem i odkopałam dopiero jakiś czas po premierze.

Książka sprawdza się idealnie jako wstęp do bardzo rozległego tematu. Starzyński w zwięzły sposób przedstawia poglądy głównych myślicieli antynatalizmu, wyjaśnia argumentację, nakreśla genezę systemu. Język utworu jest ogólnie zrozumiały, ale w niektórych przypadkach brakowało mi wyjaśnienia co bardziej zawiłych koncepcji w sposób „przystępny” dla czytelnika z zewnątrz (tzw. wyjaśnienie typu krowie na rowie). Dwukrotnie zapoznałam się z rozdziałem „Asymetria pomiędzy bólem a przyjemnością” i miałam nieodparte wrażenie, że czytam pseudonaukowy bełkot. Możliwe, że nie była to kwestia samego założenia (bądź co bądź zgadzam się, że pomiędzy przyjemnością a bólem nie można postawić znaku równości), ale sposobu narracji, bardzo wydumanej i zawiłej.

Rodzice sprowadzają na świat dzieci z egoistycznej potrzeby posiadania własnego potomka, nie zważając na kurczące się zasoby Ziemi, która trzeszczy pod naporem ludzkich istnień. „Rodzą się, płodzą i chodzą”. To właśnie istnienie jest najwyższą wartością, nie życie. Życie może być byle jakie. W najlepszym wypadku. W najgorszym może być pasmem nieszczęść i traum, przerywanych chwilami ulotnego szczęścia.

Jest coś rozpaczliwie kojącego w świadomości, że wszystkie moje bolączki i trudy nic by nie znaczyły w obliczu nieistnienia.

Gorąco polecam.

"Poznajcie samych siebie - bądźcie bezpłodni i pozostawcie Ziemię w ciszy po waszym odejściu."

Mikołaj Starzyński przedstawia krótkie kompendium najważniejszych założeń antynatalistycznych. Tego typu pozycji na naszym rodzimym rynku ze świecą szukać, a sam temat jest na wskroś emocjonujący i kontrowersyjny. Filozofia antynatalizmu drastycznie odbiega od przyjętych...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Może powiadomimy Czechów?”

Pozornie proste zadanie odnalezienia byłego kumpla przekształca się w szaleńczy wyścig z czasem.

„Prosta sprawa” to mój czytelniczy debiut gangsterskiej literatury. Zupełnie przypadkowy. Pewnego letniego wieczoru postanowiłam zrobić dobry użytek z abonamentu Empik Go, odpaliłam kategorię „kryminał” i wybrałam na chybił trafił książkę po okładce. Oczekiwały mnie 52 godziny sam na sam z prozą Wojciecha Chmielarza i fantastycznym głosem Przemysława Bluszcza.

Po pierwszych kilku rozdziałach pożałowałam swojego wyboru. Zupełnie nie czułam klimatu, a główny bohater napawał mnie głęboką antypatią. Zostałam przez wzgląd na postanowienie o doprowadzaniu zaczętych książek do końca i nikłe zainteresowanie fabułą. Teraz gdy już odsłuchałam ostatnie kilka zdań, mam zgoła inne nastawienie. Zdecydowanie na plus.

Głównego bohatera dalej nie lubię.

Największym atutem „Prostej sprawy” jest jej główna linia fabularna. Kolejne wydarzenia wskakują na miejsca zręcznie jak pasujące kawałki układanki. Nie ma tutaj żadnych zbędnych elementów, wszystkie wątki zostały skrupulatnie wykorzystane. Nawet jeżeli w historii pojawiły się luki fabularne, nie odwróciły mojej uwagi ani nie zakłóciły głównej kompozycji. Jest to bardzo duża zaleta, szczególnie w powieści z elementami detektywistycznymi. Z barwnej mozaiki postaci najlepiej oceniam antagonistów. Sceny z ich udziałem przyniosły mi najwięcej satysfakcji. Momentami przerysowane i komiczne, momentami odrzucające. Postać starszego Czecha i jego akcent, nadany przez pana Bluszcza były po prostu świetne.

Język pana Chmielarza jest plastyczny i zwięzły, czyta się bardzo dobrze. Na osobny komplement zasługują sceny akcji i bijatyk, które w połączeniu z głosem narratora tworzyły w umyśle krótki i dynamiczny film.

Większość bohaterów nie przypadła mi do gustu. Protagonista to trochę taki Rambo, co to rozpierdoli cały oddział komandosów i jednocześnie zapoda nam pretensjonalny monolog o technikach sztuki walki. Jego zdolności dedukcji prześcigają najbardziej złote umysły powieści detektywistycznych. W zależności od sytuacji był mniej lub bardziej znośny. Aczkolwiek, ten typ postaci jest już swego rodzaju „archetypem badassa” (albo Mary Sue, jak kto woli). Lubi się go albo nie, tyle w temacie. Zdecydowanie bardziej kłuje mnie postać agentki ABW, Justyny. Przez cały czas trwania powieści jest nieporadna i bezmyślna, a jej cechą rozpoznawczą jest zdanie „to co teraz robimy”? Jej rola ogranicza się do tego, że w całą aferę wplątały się organy policyjne. No i że główny bohater może od czasu do czasu pomachać jej odznaką.

Nie czułam też głównego „plot twistu” historii, wedle którego przemyt broni miał służyć rozpoczęciu przez terrorystów Świętej Wojny w Niemczech. Mało wiarygodne (jak tak wielka sprawa mogłaby umknąć organom ścigania?) i naciągane. Siedzę trochę w temacie islamskiego radykalizmu i kwestie operacji komórek terrorystycznych w Europie można byłoby zutylizować o wiele lepiej. No i scena seksu też pasowała jak pięść do nosa. Nie czułam żadnej chemii pomiędzy postaciami, oboje byli po nieprzespanej nocy, a naszego protagonistę uprowadzono i pobito. Nie rozumiem, jak ktoś w takiej sytuacji chciałby zamoczyć. Po prostu nie bierze mnie to.

Książkę idealnie podsumował sam autor. Bezpretensjonalna literacka rozrywka. Podczas lektury warto mieć na uwadze, że w oryginale „Prosta Sprawa” to powieść w odcinkach, pisana na bieżąco. Mogę sobie jedynie wyobrazić, że tworzenie historii kryminalnej w takich warunkach musi być wymagające.

Pomimo kilku pojedynczych wad, całokształt zachęcił mnie do sięgnięcia w przyszłości po inne pozycje pana Chmielarza. Aczkolwiek, niekoniecznie będzie to sequel „Prostej Sprawy”.

„Może powiadomimy Czechów?”

Pozornie proste zadanie odnalezienia byłego kumpla przekształca się w szaleńczy wyścig z czasem.

„Prosta sprawa” to mój czytelniczy debiut gangsterskiej literatury. Zupełnie przypadkowy. Pewnego letniego wieczoru postanowiłam zrobić dobry użytek z abonamentu Empik Go, odpaliłam kategorię „kryminał” i wybrałam na chybił trafił książkę po...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Prawdę mówiąc, chciałabym dożyć następnej wojny. Wojny odwetowej.”

Jak można mówić o pogodzeniu się z wyrządzoną krzywdą, gdy wszyscy dookoła ową krzywdę negują i umniejszają ? Narzucają pojednanie? Nie zważają na rozdzielenie agresorów od ofiar ich przemocy?

Ed Vulliamy wkracza w życie ocalonych z bośniackiego konfliktu. Przeprowadza z nimi długie rozmowy, zaprzyjaźnia się, oswaja, słucha, współodczuwa. A następnie posyła w świat ich wyznania, spowiedź „rzeczników zmarłych”, którą my mamy przywilej wysłuchać.

Rozpad Jugosławii był największą tragedią współczesnej Europy. Europy, która po koszmarze drugiej wojny światowej i Holocaustu przyrzekła „nigdy więcej!”. „Ale nadzieja „nigdy więcej” zamieniła się w rzeczywistość „jeszcze raz i jeszcze raz”.” Kłamliwa retoryka polityków zaszczepiła w części społeczeństwa nienawiść, wyciągnęła na wierzch przeszłe animozje i uprzedzenia. Powtórzyły się obozy koncentracyjne, masowe egzekucje, mordy, ludobójstwa, gwałty. Przestał istnieć człowiek, zaczęło się liczyć pochodzenie. Każdy ocalały przyznaje, że widział wśród oprawców swojego sąsiada, współpracownika, kolegę ze szkolnej ławki, dawnego przyjaciela. W Bośni nic już nie jest takie jak przedtem. I nie będzie.

Konflikt w Bośni był bezprecedensowy pod jednym względem. Po jego zakończeniu rozpoczął się pościg za zbrodniarzami wojennymi, generałami, politykami. Dziedzictwo procesów norymberskich powołało do życia Trybunał w Hadze, a dotychczas nietykalni „panowie w garniturach” zostali pociągnięci do odpowiedzialności za niezliczone zbrodnie. Sam Vulliamy wystąpił jako świadek w procesie Radovana Karadzicia. Czy to wystarczy, aby zadośćuczynić rodzinom ofiar? Czy możliwe jest pogodzenie się z przeszłością i wyleczenie z traumy? To pytania, na które każdy ma inną odpowiedź.

Ed Vulliamy podchodzi z niezwykłym szacunkiem do swoich rozmówców. Widzi w nich najpierw ludzi, dopiero później ocalałych. Nie zależy mu na tym, aby szokować czytelnika opisami brutalnych zeznań. Aby lepiej zrozumieć ich doświadczenia, zagłębia się w bolesne dziedzictwo Holocaustu. Jest wszędzie tam, gdzie są Bośniacy. Zeznaje w Hadze przed Międzynarodowym Trybunałem, uczestniczy w obchodach upamiętniających poległych, rozmawia z politykami i Przez tę książkę przemawia jego niezwykła dedykacja i przyjaźń wobec narodu bośniackiego. To zaangażowanie i towarzyszące mu emocje wzmacniają wiarygodność książki.

Z całego serca polecam.

„Prawdę mówiąc, chciałabym dożyć następnej wojny. Wojny odwetowej.”

Jak można mówić o pogodzeniu się z wyrządzoną krzywdą, gdy wszyscy dookoła ową krzywdę negują i umniejszają ? Narzucają pojednanie? Nie zważają na rozdzielenie agresorów od ofiar ich przemocy?

Ed Vulliamy wkracza w życie ocalonych z bośniackiego konfliktu. Przeprowadza z nimi długie rozmowy, zaprzyjaźnia...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Trylogia Billa Hodgesa mogła odejść z przytupem. Zamiast tego pozwoliła sobie jedynie na łagodne stąpnięcie.

Po nieudanym zamachu na koncercie Brady Hartsfield doznał nieodwracalnego urazu głowy. Już nigdy nie powróci do pełni sprawności i do końca życia będzie dogorywać na oddziale Traumatycznych Uszkodzeń Mózgu. Nikomu specjalnie to nie przeszkadza. Świat zapomniał już o zabójcy z Mercedesa. W wyniku eksperymentalnego leczenia w mózgu chorego otwiera się zapadka, przeskakuje pstryczek, zapala światło – Brady zyskuje umiejętność wnikania do cudzych umysłów i poruszania przedmiotami siłą woli. I zamierza wszystkim udowodnić, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Ze względu na chaos myślowy, który wykwitł w mojej głowie po przeczytaniu ostatniego tomiszcza, pozwolę sobie na rozbicie tej recenzji na kilka punktów. Po pierwsze, fabuła. Oryginalna. Zawiła. Trochę chaotyczna. I co najważniejsze: absolutnie niepasująca do świata Pana Mercedesa. Jestem wielką entuzjastką elementów paranormalnych, aczkolwiek w tej historii nie byłam w stanie ich przełknąć. Realizm pierwszej części był jej największym atutem. W „Końcu Warty” wszystko zdaje się wymuszone, sztuczne, przekombinowane. Główny wątek był nużący i abstrakcyjny.

Bohaterowie. Do postaci z trylogii Hodgesa wraca się jak do starych znajomych. Szczególnie dosadny był wątek choroby Billa, który gasł na oczach czytelnika. Jedyne niedociągnięcie, które mnie trochę ukłuło, to nienaturalnie szybka akceptacja paranormalnych umiejętności Brady’ego przez całą drużynę.

Język. Typowa proza kingowska, nic dodać, nic ująć. Fabuła leci wartko, język jest barwny i przystępny. Trochę się dłuży na początku, ale ja lubię grube i powolne książki, więc dla mnie na plus.

Ciężko mi odpowiednio skonkludować tę powieść. Mam wrażenie, że King wpadł na bardzo dobry pomysł na historię, ale powinien do niej wykorzystać świeże uniwersum. Tyle, że z jakiegoś powodu tego nie zrobił. Koncepcja kontroli umysłów, przeskakiwania z ciała na ciało i stopniowego wyniszczania żywiciela jest niekomfortowa oryginalna i ma ogromny potencjał - totalnie w stylu Kinga. Ale nie tutaj. Elementy paranormalne bardzo spłycają postać głównego antagonisty. Brady nie był potworem, ponieważ kontrolował innych ludzi i podnosił przedmioty niewidzialną ręką. Był potworem, ponieważ wjechał w tłum bezbronnych ludzi Mercedesem.

I w ten sposób chciałabym go zapamiętać.

Trylogia Billa Hodgesa mogła odejść z przytupem. Zamiast tego pozwoliła sobie jedynie na łagodne stąpnięcie.

Po nieudanym zamachu na koncercie Brady Hartsfield doznał nieodwracalnego urazu głowy. Już nigdy nie powróci do pełni sprawności i do końca życia będzie dogorywać na oddziale Traumatycznych Uszkodzeń Mózgu. Nikomu specjalnie to nie przeszkadza. Świat zapomniał już o...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Wszystko gówno znaczy”

John Rothstein jest bogiem amerykańskiej literatury. Jego trylogia o Jimmym Goldzie, nastolatku, który odrzuca społeczne oczekiwania i otwarcie pluje na amerykański sen, stała się klasykiem jeszcze za jego życia. Rothstein zdobył sławę i rozgłos, których nigdy nie pożądał. Po napisaniu ostatniej części przenosi się na odległą wieś, gdzie prowadzi pustelnicze życie ekscentrycznego pisarza. Aż do 1978 roku. Kiedy przekonuje się, że bycie czyimś bogiem zawsze ma swoją cenę.

„Znalezione nie kradzione” to druga część trylogii o Panu Mercedesie... bez Pana Mercedesa. Książka jest swego rodzaju przerywnikiem w całym cyklu Hodgesa. King przedstawia dwójkę nowych protagonistów, podczas gdy Bill i zgraja są postaciami drugoplanowymi. Kręcą się gdzieś w tle, coś tam niby robią, ale nie za dużo. Są zawsze o jeden krok do tyłu za antagonistą. O uszy obiła mi się plotka, że w oryginalnym zamierzeniu Hodges w ogóle nie miał się pojawić w tej historii, został w nią wpleciony na ostatnią chwilę. I to widać.

Głównym antagonistą jest Morris Bellamy. Morris rozpoczyna swoje życie w burzliwy sposób, a jedyną ostoją normalności są książki Rothsteina, w których chłopak rozpaczliwie się zakochuje. Odnajduje w nich uzasadnienie dla swoich przekonań, Jimmy Gold staje się jego prywatnym bóstwem. Morris nie chce być jak większość. Nie chce „stać się każdym”. I nie stanie się. Całe swoje życie przesiedzi za kratami więzienia, podczas gdy pozostali będą wieść swoje pospolite, „jedyne słuszne” życia, zakochiwać się, brać kredyty, rozmnażać i umierać. Gdy wychodzi z więzienia, nie ma już nic do stracenia. Jest szaleńcem. I nie zawaha się przed niczym, aby doprowadzić swoją „wielką sprawę” do końca.

Książka jest niewymagająca, bardzo przyjemna. Wydarzenia biegną wartkim strumieniem, brak jest niespodziewanych zwrotów akcji, czytelnik może z łatwością przewidzieć, co się zaraz stanie. Płynny i barwny język Kinga z łatwością przenosi nas w zakamarki małego, amerykańskie miasteczka. Kilkakrotnie zostałam siłą wyrwana z celi Morrisa, niezagospodarowanych gruntów za domem Saubersów lub księgarni Andy'ego, tylko po to, aby ponownie odnaleźć się w pracowniczej szatni. Nie ma nic lepszego od bycia czytelnikiem, prawda?

Polecam postrzegać tę książkę w oderwaniu od „Pana Mercedesa”, jako zupełnie osobną powieść. Jako historię o obsesji, poświęceniu i rodzinnej miłości. Może to nie druga część Pana Mercedesa, tylko alternatywna wersja „Misery”? Polecam sprawdzić samodzielnie.

„Wszystko gówno znaczy”

John Rothstein jest bogiem amerykańskiej literatury. Jego trylogia o Jimmym Goldzie, nastolatku, który odrzuca społeczne oczekiwania i otwarcie pluje na amerykański sen, stała się klasykiem jeszcze za jego życia. Rothstein zdobył sławę i rozgłos, których nigdy nie pożądał. Po napisaniu ostatniej części przenosi się na odległą wieś, gdzie prowadzi...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zawsze czuję się trochę niepoważnie, gdy mówię, że Stephen King jest moim ulubionym autorem. Na szczęście nie ma nic złego w lubieniu popularnych autorów – w końcu z jakiegoś powodu są popularni.

Ta książka to mój osobisty powrót do literatury Kinga po kilku długich latach przerwy. Miło było się przekonać, że stary wyga wciąż nie stracił swojej smykałki.

Czytelnicy, którzy utożsamiają Kinga wyłącznie z klimatem czystej grozy, mogą odczuć lekki zawód podczas lektury, ponieważ ten zbiór jest zdecydowanie niekonwencjonalny. Nie jest to typowa proza kingowska. Elementy nadnaturalne są rzadkie i pozbawione napięcia, treść często koncentruje się na wątkach przyziemnych, blaskach i cieniach codziennego życia. Ale jedno trzeba przyznać. Zgodnie z tytułem, jest krew.

Krótkie podsumowanie:

Pierwsze opowiadanie: dobre na rozgrzewkę. Łagodna historia o dzwonieniu do zmarłych telefonem.
Drugie opowiadanie: mój zdecydowany faworyt. Zaczyna się z przytupem, uderza coraz mocniej, pod koniec dosłownie zwala z nóg. Synteza egzystencjalnego horroru, apokaliptycznej wizji końca świata z tańcem w rytm perkusji.
Trzecie opowiadanie: wisienka na torcie, bonus i jednocześnie ukłon w kierunku nowej ulubienicy Kinga, Holly Gibney (Oraz kontynuacja "Outsidera", którego, o ironio, jeszcze nie przeczytałam. Znowu zaczynam od dupy strony.). Kryminał z elementami akcji i grozy. Miły przerywnik po drugim opowiadaniu, które jest zdecydowanie najcięższe z całego zbioru.
Czwarte opowiadanie: Zwalniamy tempo i przenosimy się do odludnej chatki w lasach stanu Maine, gdzie miejscami powiewa nudą. Mam wrażenie, że bardzo podobny zamysł był już w innym zbiorze opowiadań, bodajże w „Po zachodzie słońca”?

Ogólnie polecam.

Zawsze czuję się trochę niepoważnie, gdy mówię, że Stephen King jest moim ulubionym autorem. Na szczęście nie ma nic złego w lubieniu popularnych autorów – w końcu z jakiegoś powodu są popularni.

Ta książka to mój osobisty powrót do literatury Kinga po kilku długich latach przerwy. Miło było się przekonać, że stary wyga wciąż nie stracił swojej smykałki.

Czytelnicy,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Przejmująca, gorzka opowieść o losach kilku pokoleń afgańskiej rodziny. O stracie, poczuciu przynależności i próbach oswojenia się z niesprawiedliwym losem. I o miłości. We wszystkich jej odcieniach.

Khaled Hosseini po raz kolejny udowadnia, że jest niekwestionowanym geniuszem literackim. Przywołuje na karty powieści Afganistan sprzed kilku dekad, prezentując czytelnikowi istną mozaikę postaci, miejsc i okoliczności. Zabiedzona, rolnicza wioska, której mieszkańcom nieznany jest luksus wolnego czasu. Tętniący życiem Kabul, podzielony na ubogą większość i bogatą mniejszość, gdzie tradycja miesza się z postępem. Ekstrawagancka posiadłość byłego mudżahedina, który zyskał fortunę dzięki dystrybucji narkotyków. I wreszcie Stany Zjednoczone oraz Europa, wszędzie tam, gdzie rozpierzchli się uciekający przed wojną Afgańczycy.

Najbardziej urzekającym elementem prozy Hosseiniego jest jej wszechobecny humanizm i uniwersalizm. Postacie są bardzo ludzkie, łatwo utożsamić się z ich doświadczeniami i przeżyciami. Autor przykłada ogromną wagę do konstrukcji psychologicznej swoich bohaterów, potęgując tym samym immersję czytelnika w przedstawioną historię. Z książki przemawia oczywista prawda: Afgańczycy są tacy sami jak my. W żadnym wypadku nie jest to nic odkrywczego. Wszyscy ludzie są tacy sami jak my. I to wspaniałe, gdy książka jest w stanie to przekazać. Krytyk literacki ze mnie żaden, ale na nic się zda kreatywna fabuła, zwroty akcji i wzruszające momenty, jeżeli postacie przypominają figurki wycięte z kartonu (patrzę na ciebie, Murakami).

W centrum powieści stoi Afganistan. Każdy z bohaterów jest z nim nierozerwalnie złączony. Dla części jest on ojczyzną, dla części egzotyczną ciekawostką, a dla innych wyłącznie miejscem nieopisanej tragedii. Spora część książki (praktycznie połowa), jest poświęcona ludziom, którzy wychowali się na emigracji, z dala od wojennej zawieruchy. Afganistan często jest im albo obcy, albo zwyczajnie obojętny. Noszą część ojczyzny w sobie, ale ten ślad zaciera się wraz z każdym kolejnym pokoleniem.

Pomimo chaotycznej chronologii linii fabularnej, nadążenie za kolejnością wątków nie sprawiło mi większych trudności. Przekonałam się jednak, że opowieści wielopokoleniowe nie należą do moich ulubionych. Funkcjonują podobnie jak zbiory opowiadań. Ciężko się w pełni zaangażować w przeżycia bohaterów, gdy ich historii jest poświęcona zaledwie niewielka część całości. Zapewne z tego powodu nie potrafiłam się wzruszyć równie mocno jak podczas lektury „Tysiąca wspaniałych słońc”. Nie jest to w żadnym wypadku słabość tej książki, wyłącznie jej specyfika.

Z całego serca polecam.

Przejmująca, gorzka opowieść o losach kilku pokoleń afgańskiej rodziny. O stracie, poczuciu przynależności i próbach oswojenia się z niesprawiedliwym losem. I o miłości. We wszystkich jej odcieniach.

Khaled Hosseini po raz kolejny udowadnia, że jest niekwestionowanym geniuszem literackim. Przywołuje na karty powieści Afganistan sprzed kilku dekad, prezentując czytelnikowi...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Co rozumiemy przez pojęcie etyki? Czy jest to zbiór narzuconych norm i zasad? Czy etyka zawiera się w religijnych prawidłach, czy w państwowym kodeksie prawnym? W jaki sposób etyczne powinności można uzasadnić? W tej niepozornej książce znajdziemy odpowiedzi na wszystkie powyższe pytania, wzbogacone o liczne refleksje autora oraz prezentacje wybranych systemów etycznych i filozoficznych.

Jest to bardzo przystępna i bogata w treść pozycja, napisana ambitnym, specjalistycznym (ale nie niezrozumiałym!) językiem. Podkreślam to ostatnie głównie z perspektywy osób, które darzą niechęcią nadęte wywody akademików (i obawiają się potoku obcych terminów, przekombinowanych zdań i hermetycznej logiki) oraz z perspektywy filozoficznych laików, którzy o filozofii wiedzą tyle, co kazano im wykuć w szkole średniej (do tej grupy należę również ja). Autor zgrabnie przeplata „język branżowy” z treścią uproszczoną, tworząc produkt odpowiedni zarówno dla amatorów, jak i dla wielbicieli tematu.

Antoni Domaniewski wysuwa własne wnioski dotyczące etyki normatywnej oraz wyczerpująco je argumentuje. Autor postuluje obiektywność i niezależność etyki, która wywodzi się z głębi ludzkiej natury i odpowiada jej potrzebom. W centrum systemu etycznego stoi dobro człowieka, będące najwyższą z możliwych wartości. Powyższe założenia mogą przypominać truizmy, ale jak podkreśla sam autor, etyka powinna posiadać swoje teoretyczne uzasadnienia, inaczej przypomina wydmuszkę, składa się z pustych norm i nakazów. Treść książki pozwoliła mi poukładać w głowie wartości, z którymi już byłam zaznajomiona, wzbogacić moją dotychczasową wiedzę oraz rozszerzyć zakres argumentacji odnośnie kwestii etycznych. Refleksje Domaniewskiego są niezwykle ludzkie, co było wspaniałym powiewem świeżości pośród przekombinowanych systemów etycznych z różnych epok (które zresztą zostały w owej książce omówione). Koncept przedstawiony w tej książce mnie zwyczajnie urzekł.

Ta pozycja zdecydowanie trafiła w mój gust. Ciężko było się oderwać, co przy książce tego rodzaju stanowiło kłopot: jej bogata treść pozwalała mi przyswajać jedynie 20-30 stron dziennie. Aczkolwiek, nie jest to w żadnym wypadku ujmą. Zdecydowanie polecam, nawet dla osób niezainteresowanych tematem.

Co rozumiemy przez pojęcie etyki? Czy jest to zbiór narzuconych norm i zasad? Czy etyka zawiera się w religijnych prawidłach, czy w państwowym kodeksie prawnym? W jaki sposób etyczne powinności można uzasadnić? W tej niepozornej książce znajdziemy odpowiedzi na wszystkie powyższe pytania, wzbogacone o liczne refleksje autora oraz prezentacje wybranych systemów etycznych i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

„Po masakrze powinna zapanować wielka cisza i rzeczywiście jest cisza, którą naruszają tylko ptaki. A co mówią ptaki? To co można powiedzieć na temat masakry: „It – it?”

Kiedy po raz pierwszy sięgnęłam po tę książkę, spodziewałam się podniosłości. Może odrobiny moralizatorstwa. Kontemplacji. Myślałam, że jest to powieść podobna do dystopijnej twórczości Orwella. Vonnegut szybko wybił mi z głowy owe oczekiwania, prezentując utwór na wskroś szalony i nieszablonowy. W końcu „o masakrze nie sposób powiedzieć nic inteligentnego”.

Ciekawy to pomysł na powieść antywojenną, w której wzmianki o wojnie są skromne, ulotne, wręcz nieznaczące...a mimo to, wojna stoi w centrum tej historii. Głównym bohaterem powieści jest Billy Pilgrim, który cierpi na rzadką przypadłość: Billy wypada z czasu, przez co jego teraźniejszość, przyszłość i przeszłość nie mają określonej granicy, przenikają się wzajemnie.

Billy przyjmuje wszystkie wydarzenia w swoim życiu z typowym dla siebie „stoickim fatalizmem”, który nabył podczas pobytu na Tralfamadorii. Vonnegut poprzez ten wątek porusza kwestię wolnej woli, znaczenia ludzkich działań (albo raczej braku ich znaczenia) oraz prymat losowych zdarzeń nad świadomymi decyzjami. Autor ustami obcej cywilizacji przedstawia gorzki pogląd o nieuniknionych kolejach ludzkiego życia, które zostało narzucone z góry; słowem, los jednego człowieka jest wieczny, stały i niezmienny. Wojny są również wieczne, stałe i niezmienne. I absolutnie nikt nie może im zapobiec, ponieważ miały się wydarzyć od samego początku. No cóż, zdarza się.

Właśnie, „zdarza się”. Tymi dwoma słowami Vonnegut wyraża wszystko: niesprawiedliwość, obojętność, pogodzenie się z losem, nieuchronność śmierci, jej tralfamadoriańską konieczność oraz ludzki bezsens. Otuchą ma być świadomość, że śmierć nie jest definitywnym momentem żadnej z istot. Istnieją one cały czas, w każdej przeszłej chwili.

Billy nie jest w stanie skupić się na teraźniejszości i przyszłości, ponieważ ciągnie się za nim wojenna przeszłość, które zdefiniowała jego życie i „wypruła” go z osobowości. „Wypadanie z czasu” jest kokonem, w którym chroni się skrzywdzona i niezrozumiała jednostka. Billy mimowolnie powraca wspomnieniami do najbardziej traumatycznych przeżyć, nasuwając podejrzenie, że cierpi na zespół stresu pourazowego. Jeśli przyjmiemy tutaj tralfamardoriańską koncepcję braku wolnej woli, to nagle okazuje się, że Billy, niczym bohater greckiej tragedii, zawsze był predestynowany do swojego przykrego życia i przykrego końca. Wojna została mu narzucona i nic nie mogło jej powstrzymać.

„Rzeźnia numer pięć” to wymagająca, złożona pozycja, która zasłużyła na nadany jej status amerykańskiego klasyka. Jest to bogata, bolesna, niemal biograficzna historia ludzkiego dramatu, której nie należy odczytywać linearnie. Powyższe refleksje to bardziej moje osobiste próby oswojenia się z treścią książki, aniżeli pełnoprawna recenzja. Jeżeli chodzi o moje subiektywne odczucia, książka nie wstrząsnęła mną tak, jak się spodziewałam, ale też mnie nie zawiodła. Im bardziej zagłębiam się w kontekst powieści, treść, ukryte wątki, tym bardziej doceniam żmudny proces powstania „Rzeźni numer pięć”.

Smutna książka, oparta na smutnej rzeczywistości. No, ale cóż. Zdarza się. Prawda?

„Po masakrze powinna zapanować wielka cisza i rzeczywiście jest cisza, którą naruszają tylko ptaki. A co mówią ptaki? To co można powiedzieć na temat masakry: „It – it?”

Kiedy po raz pierwszy sięgnęłam po tę książkę, spodziewałam się podniosłości. Może odrobiny moralizatorstwa. Kontemplacji. Myślałam, że jest to powieść podobna do dystopijnej twórczości Orwella. Vonnegut...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wyobraźcie sobie, że macie ochotę na sernik. I tak się wspaniale składa, że zaraz obok waszego mieszkania stoi kawiarnia, której specjalnością są puszyste, aksamitne serniki. Wszyscy znajomi zachwalają, wszystkie sernikowe grupki na facebooku mówią tylko o tym miejscu. Nie tracąc więc czasu wchodzicie, sypiecie groszem, już, już rozkoszujecie się gładką konsystencją i znakomitym smakiem...aż tu nagle bum, rodzynka.

Takie to niefrasobliwe porównanie wpadło mi do głowy, gdy byłam w połowie książki. Wypowiadając się w nieco bardziej rzeczowy sposób, najzwyczajniej w świecie się zawiodłam.

Murakami opowiada historię o niezdarnych próbach wejścia w dorosłość, wyobcowaniu i poczuciu życiowej stagnacji. Główny bohater, Watanabe, czyni pierwsze nieśmiałe kroki do przodu po samobójstwie swojego jedynego przyjaciela; mozolna to praca, wręcz syzyfowa, bo wszystkie drogi zdają się prowadzić do utraconej przeszłości. Jedna z tych dróg prowadzi go do Naoko — dziewczyny zmarłego przyjaciela. Współdzielona trauma i idące wraz z nią poczucie zrozumienia sprawia, że oboje zbliżają się do siebie.

Pod względem fabularnym jest to wzruszająca i bardzo ludzka opowieść. O stracie. O tym, że żywi muszą żyć, ponieważ martwi nie są już w stanie. I o tym, jak bardzo jest to trudne. O tym, że miłość nie zawsze jest cierpliwa. Murakami mocno podkreśla poczucie alienacji i zagubienia głównego bohatera, który przyjął rolę biernego obserwatora: wszyscy dookoła żyją, czują i rozumieją się, podczas gdy on coraz bardziej zapada się w sobie. Pragnie zrozumienia i ludzkich, serdecznych uczuć, głębokiej więzi — tego, co zostało mu odebrane, wraz z odejściem jego przyjaciela. Swoją dziurę próbuje załatać wszystkim: alkoholem, przypadkowym seksem, książkami, nauką i dziewczyną swojego zmarłego przyjaciela. Sama książka jest napisana barwnym językiem, pełnym trafnych metafor i wzruszających porównań.

Aspekt tej książki, który mnie szczerze zniesmaczył i sprawił, że czytanie stało się katorgą, był sposób opisu kobiet. Najbardziej zdeformowanym tworem jest Midori, która w zamyśle miała być zapewne ekscentryczną i nieokrzesaną dziewczyną, a jawi się jako postać zboczona i kapryśna (to ostatnie to naprawdę eufemizm). Czasami miałam wrażenie, że jest to jakiś niezwykły twór męskiej fantazji autora, który marzył, żeby gdzieś na świecie istniały rozpustne studentki, zawstydzające swoich męskich rówieśników i będące absolutnie niewyżyte. Ten kiczowaty i karykaturalny sposób opisu kobiecych pragnień i seksualności pasuje do taniego hentaia albo 50 twarzy Greya. Nie jest czymś, co chcę czytać w książce, którą powszechnie uznaje się za bardzo dobrą. W połowie zaczynałam czuć narastające poczucie beznadziei, gdy pojawiała się jakakolwiek kobieca postać, bo wiedziałam, że zaczną się dialogi o „twardych i wielkich pałach” albo „dojrzałych, kobiecych ciałach trzynastolatek z wielkimi piersiami”.

Kobiece postaci zostały bardzo skrzywdzone i częściowo zredukowane do obiektów seksualnych pragnień głównego bohatera. Z ważnych bohaterek, Watanabe nie przeleciał chyba tylko Hatsumi. Nie mam nic przeciwko scenom seksu w książkach. Nie przepadam za nimi, ale potrafię docenić i zrozumieć ich wpływ na fabułę. W „Norwegian Wood” jest absolutny przesyt, a wszechobecna pożądliwość spłyca relacje bohaterów. Szczególnie mocno odczułam to pod koniec, gdy ni z gruchy ni z pietruchy Reiko przespała się z Watanabe.

Historia jest śliczna, język urzekający, czyta się nieźle. Niestety, pozostał niesmak spowodowany typowym przykładem męskiej narracji. Na półce mam drugą książkę Murakamiego, ale nie wiem, czy dam radę przebrnąć.

Wyobraźcie sobie, że macie ochotę na sernik. I tak się wspaniale składa, że zaraz obok waszego mieszkania stoi kawiarnia, której specjalnością są puszyste, aksamitne serniki. Wszyscy znajomi zachwalają, wszystkie sernikowe grupki na facebooku mówią tylko o tym miejscu. Nie tracąc więc czasu wchodzicie, sypiecie groszem, już, już rozkoszujecie się gładką konsystencją i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Wszyscy opuszczają salę sądową — biali jednymi drzwiami, czarni drugimi, jak nakazuje zwyczaj. Ale młody biały człowiek łamie ten zwyczaj i wraz z Msimangu podtrzymuje z obu stron złamanego starca, pomagając mu iść. (...) marszczy brwi i patrzy ostro przed siebie. Najpierw dlatego, że jest to dlań głębokie przeżycie, a potem dlatego, że złamał zwyczaj. Takich rzeczy nie robi się łatwo.”

Ze współczesnej perspektywy, czasy apartheidu w Afryce Południowej są jednym z wielu gorzkich przewinień ludzkości. Segregacja rasowa w RPA została podparta wydumanym przekonaniem o wyższości rasy białej — przekonaniem, które przez dekady odmawiało miejscowym prawa do godnego życia w ich własnym kraju. Alan Paton przenosi nas na sam początek długiej i zawiłej drogi do wolności i równouprawnienia — aż do lat 40 ubiegłego wieku.

Obraz, który autor odsłania przed czytelnikiem, jest przykry i nieludzki. Afryka Południowa jest prawdziwą kopalnią złota i innych kamieni szlachetnych, chociaż proces ich wydobycia ze szlachetnością nie ma nic wspólnego. Czarnoskórzy mężczyźni pracują w ciężkich warunkach, praktycznie za darmo, z dala od swoich rodzin. Kopalnie są źródłem zysku, ale tylko i wyłącznie dla bogatych, białych przedsiębiorców, którzy potrafią w najbardziej wyrachowany sposób stwierdzić, że „tubylców nie należy kształcić, gdyż zaczną domagać się więcej”. Johannesburg jest jednocześnie bastionem przemian oraz wylęgarnią przestępczości. Czarnoskórzy mieszkańcy z okolicznych, podupadających wiosek masowo lgną do miasta, licząc na poprawę swojej niestabilnej sytuacji. Niestety, „Johannesburski sen” niewiele ma wspólnego z brutalną rzeczywistością. Znalezienie godnej pracy jest niemożliwe, a bezdomnej ludności jest tak dużo, że nie ma nawet miejsc, które można by wynająć za najniższe pieniądze — wszystko jest przepełnione. Mężczyźni i kobiety „gorszą się”, byle tylko przeżyć. Obok czarnych żyją biali. W wiecznym strachu przed tubylcami, w nieustannym lęku o utrzymanie swoich dóbr i przywilejów.

Na tle tego brudnego, wielkomiejskiego tła rozgrywa się ojcowska odyseja. Stephen Kumalo, pastor z niewielkiej, zabiedzonej wioski wyrusza do Johannesburga w poszukiwaniu swojego jedynego syna. Autor rzuca swoimi bohaterami po licznych zakątkach miasta, ukazując bogatą mozaikę jego mieszkańców. Nikt nie ma tego samego poglądu na jedną sprawę, nic nie jest czarno-białe. A może właśnie jest. Czarne albo białe.

Gdybym miała określić tę książkę w bardziej abstrakcyjnej manierze, powiedziałabym, że jest ona ciepła. Przemawiają przez nią humanistyczne i chrześcijańskie wartości. Ludzie kochają się i to właśnie miłość, życzliwość i bezinteresowność ogrzewają kolejne strony tej opowieści.

Jeśli chodzi o treść, to książka zawiera zaskakująco dużo dialogów, które często nie wnoszą nic do fabuły. Jednakże pozostała zawartość jest na tyle obfita, że nijakość owych rozmów pozostaje nieodczuwalna. Dialogi są przerywane barwnymi opisami i refleksjami narratora. Czyta się przyjemnie, bardzo szybko. Paton skrupulatnie otwiera przed czytelnikiem wszystkie tajemnice i sekrety Afryki Południowej, jej ludności (tubylczej i napływowej), kultury i obyczajów.

Jeśli ktoś chce poznać lepiej RPA, interesuje się Afryką, bądź ma ochotę na wzruszającą opowieść — niech śmiało sięga po dzieło Alana Patona. Nie polecam tej książki jedynie wielbicielom nauki języków obcych, bo po jej lekturze zapragną nauczyć się zuluskiego.

„Wszyscy opuszczają salę sądową — biali jednymi drzwiami, czarni drugimi, jak nakazuje zwyczaj. Ale młody biały człowiek łamie ten zwyczaj i wraz z Msimangu podtrzymuje z obu stron złamanego starca, pomagając mu iść. (...) marszczy brwi i patrzy ostro przed siebie. Najpierw dlatego, że jest to dlań głębokie przeżycie, a potem dlatego, że złamał zwyczaj. Takich rzeczy nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Potargali mój tekturowy kapelusz i już rozumieli, co to znaczy, jak się mówi, co się robi innemu, kiedy udaje, że jest swój”.

Tradycyjna polska rodzina. Normalna. Nie dajcie się zwieść: podczas gdy w okolicy panoszy się nędza i kwitną plebejskie obyczaje, podczas gdy dookoła biedacy, przestępcy, zwyrodnialcy i alkoholicy kopulują tym owocniej, rozmnażają się tym zacieklej, im większą biedę przyszło im klepać, w t y m domu jest normalnie. T e n dom jest ostoją pradawnych zwyczajów, spuścizną arystokratycznego dziedzictwa, schronem ostatnich wielkich umysłów, którego nie zdołała splugawić wszechobecna zaraza. W tym domu mamy własną etykietę i własny język. Jedyny słuszny i adekwatny język nienawiści.

Mały K. wychowuje się w pełnej rodzinie. Ma matkę i ojca, związanych świętym węzłem małżeńskim. Pieczę nad rodziną trzyma ojciec, potomek przedwojennej, śląskiej elity, człowiek pyszny, o własnych, skostniałych zasadach, przepełniony najbardziej prymitywnym rodzajem nienawiści. Swoje uczucia przelewa na syna, żonę lub psa, w zależności, kto też się nawinie. A robi to pejczem lub krzykiem. W tym samym domu mieszka jego brat, przepełniony biernością w stosunku do wszystkiego, oraz siostra, której najwyższym celem jest pretendowanie do niebiańskiego grona świętych i błogosławionych. Atmosfera, która panuje w tym domostwie momentami zdaje się wychodzić poza obręb naszego pojmowania: opisane sytuacje mogą być absurdalne i surrealistyczne, ale narrator dba, aby trzymać nas mocno przy ziemi. W pewnym momencie ta subtelna granica się zaciera i nie do końca wiadomo, czy fantazje opowiadającego są rzeczywistością, czy tylko i wyłącznie snem. Może to szambo naprawdę wybiło.

To historia przemocy opisanej słowami dziecka. Przemocy rutynowej, skrupulatnej, bezsensownej. Przemocy, która wlecze się za tobą całe życie. Opisanej językiem przepełnionym bólem, ironią, pogardą. Językiem przewrotnym i dobitnym. Pan Kuczok jest prawdziwym mistrzem słowa pisanego. Sposób, w jaki szlifuje zdania, obraca je w palcach, bawi się nimi — jest godny podziwu. Takie „popłynięcie z nurtem”, oddanie na papier natłoku skłębionych myśli, jasno i klarownie, bez żadnych wewnętrznych oporów, jest przepięknym i ukochanym przeze mnie zabiegiem literackim. Książka boli i ciąży, ale ten język, ten język uskrzydla.

To historia alienacji z perspektywy dziecka. Dokądkolwiek się nie uda, wszyscy to widzą, czują, słyszą wręcz — przybył ktoś inny. Cóż z tego, że wygląda, mówi i zachowuje się tak samo jak my. Inność przyległa do niego niczym druga, niezauważalna warstwa skóry. Inność wlecze się za tobą całe życie. Nawet gdy jesteś dorosły i rozmawiasz z równie dorosłymi ludźmi, masz pracę, dom i kredyt hipoteczny; nawet gdy ci się wydaje, że wreszcie, po tylu trudach, jesteś dokładnie taki sam, jak cała reszta, nie różnisz się absolutnie niczym, nie można ci niczego zarzucić — wciąż jesteś inny. Twoja odrębność nie zostanie zapomniana.

Piękna i trudna opowieść, zdecydowanie warta wysłuchania.

„Potargali mój tekturowy kapelusz i już rozumieli, co to znaczy, jak się mówi, co się robi innemu, kiedy udaje, że jest swój”.

Tradycyjna polska rodzina. Normalna. Nie dajcie się zwieść: podczas gdy w okolicy panoszy się nędza i kwitną plebejskie obyczaje, podczas gdy dookoła biedacy, przestępcy, zwyrodnialcy i alkoholicy kopulują tym owocniej, rozmnażają się tym...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Mam bardzo mieszane uczucia względem tej książki.

Nade wszystko z tej pozycji wyłania się Chaos. Autor zrzuca na czytelnika kolejne hordy postaci, które nijak nie odnoszą się do aktualnie prowadzonej fabuły. Za pomocą głównego bohatera prowadzi liczne dywagacje na gruncie psychiatrii i psychologii... i często odnosiłam wrażenie, że są to wnioski, przepraszam za wyrażenie, z dupy. Nie będę ukrywać, że znam się na którejkolwiek z tych dziedzin, także w żadnym wypadku nie będę próbowała podważać samego sensu słów autora. Aczkolwiek, sposób, w jaki te przemyślenia są wplatane pomiędzy dialogi i wydarzenia, jest bardzo przytłaczający i nie stwarza żadnego dosadnego związku z fabułą. Autor najwidoczniej chciał przekazać czytelnikowi dużo informacji, jednakże zagubił się w narzuconych ramach narracyjnych.

Drugą rzeczą tej książki jest jej wszechobecna infantylność. Postacie zachowują się irracjonalnie, są nierozsądne i jednowymiarowe, wręcz „papierowe”. Autor co prawda próbuje pogłębić ich charakter, stawiając na ich drodze liczne zmagania i problemy, ale sposób, w jaki bohaterowie reagują na te wyzwania dodatkowo ich spłyca. Zabiegi fabularne i zwroty akcji również nie grzeszą kreatywnością. Aby popchnąć wątki do przodu, główny bohater miał wszystko podawane „na tacy”. Ciężko mi uwierzyć, że gdy jeden z pacjentów narratora bawił się transformatorem kontrolującym przepływ energii elektrycznej w stolicy, to w pierwszej kolejności zgarnia się jego psychiatrę. Można to wyjaśnić tym, że na miejscu znajdowali się również członkowie jego grupy terapeutycznej, którzy podali odpowiednim osobom informacje...aczkolwiek, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że jest to dość leniwy sposób popchnięcia akcji do przodu. Takich przykładów można podać znacznie więcej.

Bohaterów jest dużo i często miałam problemy z zapamiętaniem, jaka jest ich konkretna rola w danym segmencie. Wraz z rozwojem fabuły nie zaobserwowałam szczególnych zmian w ich zachowaniu, ale ten zabieg mógł być związany z przewijającym się przez książkę stwierdzeniem, że ludzie wpadają w ciąg tych samych błędów i nie potrafią zmienić swoich przyzwyczajeń. I że jest to niekończąca się praca „uczłowieczania człowieka”.

Pomimo tych wszystkich zarzutów, nie mogę jednoznacznie stwierdzić, że ta książka jest okropna, zła i brzydka. Bo nie jest. Czytało mi się ją przyjemnie. Nie wciągnęła mnie szczególnie, elementów science-fiction/fantasy było jak na lekarstwo, ale nie zniechęciło mnie to. Podobała mi się postać głównego narratora, który często obiera rolę „głosu rozsądku” pośród otaczającego go chaosu. Autor z jego pomocą porusza kwestie starzenia się, poczucia nostalgii za młodością i brak wcześniejszej swobody wyboru i układania życia, które przecież już zostało ułożone. Ukazuje nieszczęśliwych dorosłych, których jednocześnie komiczne i przykre zachowanie zostało utworzone przez ich własne środowisko. Pan Nesvadba miał zdecydowanie dobry koncept, który w połączeniu z jego doświadczeniem lekarskim mógł stworzyć kawałek solidnie dobrej powieści. Niestety, efekt rozłazi się w szwach.

Czy polecam? Nie wiem. Chociaż myślę, że w przyszłości skuszę się na jeszcze jedną książkę od Pana Nesvadby. Chociażby po to, aby porównać, czy mogę ją postawić na równi z "Minehawą".

Mam bardzo mieszane uczucia względem tej książki.

Nade wszystko z tej pozycji wyłania się Chaos. Autor zrzuca na czytelnika kolejne hordy postaci, które nijak nie odnoszą się do aktualnie prowadzonej fabuły. Za pomocą głównego bohatera prowadzi liczne dywagacje na gruncie psychiatrii i psychologii... i często odnosiłam wrażenie, że są to wnioski, przepraszam za wyrażenie,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Białoszewski gada. Wypluwa. Spowiada się. Wyrzuca wszystkie wnętrzności na zewnątrz. Ponieważ inaczej się nie dało. Po prostu.

Jest to historia powstania z perspektywy cywila. Tutaj nic nie zostało upiększone, nikt nie rzuca martyrologicznymi frazesami, nikt nie bawi się w heroizm i bohaterstwo. Zamiast tego jest głód, strach i przytłaczająca chęć przeżycia. Tutaj największym aktem odwagi i człowieczeństwa jest podarowanie obcej osobie bochenek chleba.

Jest to bardzo rzeczowa i jednocześnie bardzo chaotyczna pozycja. Myślę, że prezentowany przez Białoszewskiego ciąg ulic, miejsc i rozmaitych warszawskich lokacji był chaotyczny nawet dla rodowitych mieszkańców stolicy, już nie mówiąc o kimś spoza miasta. Ale w pewnym momencie uznałam, że to nie jest ważne, że ja tych wszystkich miejsc nie znam, że nie wiem, gdzie leży przecięcie Rybaków z Kościelną. Białoszewski wie, a to jest jego spowiedź. Ja mam go wysłuchać. To jest jego trauma wojenna, której inaczej nie potrafił opowiedzieć. Bardzo chwiejna, momentami nieprzypominająca porządnej powieści. Równoważniki zdań, niechlujne wypowiedzi, nie wiadomo, gdzie się kończy jeden wątek, a zaczyna drugi. Przyznam, że po pierwszych kilku stronach, pomyślałam: „Co to za grafomania? Kto to wydał?”. Na setnej stronie zrobiło mi się głupio, że tak pomyślałam. W moim przypadku była to kwestia przyzwyczajenia, wręcz „wejścia w nurt” słów autora. Aczkolwiek rozumiem, jeśli komuś czytało się to ciężko. Nie jest to piękna proza.

Była to moja pierwsza książka o powstaniu. Nie miałam okazji przeczytać Białoszewskiego w czasach szkolnych, także teraz nadrabiam, kilka lat po opuszczeniu liceum. I cieszę się, że mogłam zgłębić temat właśnie od tej strony. Od najbardziej ludzkiej. Dwa miesiące rozciągnięte w wieczność. Zniszczona Warszawa, 200 tysięcy ludzkich istnień, których nic nie zwróci. 200 tysięcy bezsensownych śmierci, które jak zwykle, błagają o nadanie sensu.

Nie wiem jeszcze dużo o powstaniu. Nie wiem kto, gdzie, dlaczego i po co. Wiem natomiast, że ginęli ludzie. Ginęli w ciasnych, ciemnych piwnicach, brudni, odczłowieczeni i przerażeni. Wiem, że nie ma nic gorszego od bombardowania w każdą noc. Od czekania, czy spadnie na nas, czy na nich. Wiem, że jeśli ktoś miał szczęście, to mógł zjeść jednego suchara na dzień. Jeśli miał szczęście. Wiem, że gdy wybuchła bomba ukryta w czołgu, to ocalali zbierali łopatami porozrzucane wnętrzności. Wiem, że wyrżnięto Wolę. Wiem, że gdy zostawiało się rannego na ulicy, to sumienie potrafiło gryźć do końca życia. Wiem, że mokotowski kanał zapchany był ludzkimi trupami.

Wydaje mi się, że wiem wystarczająco.

Białoszewski gada. Wypluwa. Spowiada się. Wyrzuca wszystkie wnętrzności na zewnątrz. Ponieważ inaczej się nie dało. Po prostu.

Jest to historia powstania z perspektywy cywila. Tutaj nic nie zostało upiększone, nikt nie rzuca martyrologicznymi frazesami, nikt nie bawi się w heroizm i bohaterstwo. Zamiast tego jest głód, strach i przytłaczająca chęć przeżycia. Tutaj...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

„Anna Karenina” trafiła w moje ręce całkowicie przypadkiem. Sugerując się niewątpliwym statusem tej książki i moim osobistym, bardzo pozytywnym doświadczeniem z powieściami rosyjskimi tamtego okresu, odłożyłam na bok ogromną stertę książek oczekujących na moją uwagę i zabrałam się do dzieła Tołstoja. A było co czytać, oj było, bo wolumen jest potężny. Akurat tak się złożyło, że byłam złakniona dobrej, niezobowiązującej opowieści, która nie będzie dręczyć mojej duszy swoim bagażem fabularnym. I chyba nie mogłam trafić lepiej. „Anna Karenina” to zarazem książka swobodna i ambitna: dokładnie to, czego mi było trzeba.

Ciężko mi się zgodzić z rozpowszechnionym stwierdzeniem, że „Anna Karenina” to opowieść o miłości wszech czasów. To opowieść o namiętności i niedojrzałym uczuciu. Związek Anny i Wrońskiego jest gwałtownym zawirowaniem, który swoim temperamentem przypomina ulotną miłostkę dwojga nastolatków. Ona: zaniedbana, spragniona miłości i prawdziwego życia. On: niezależny, ambitny, i rozpustny. Wręcz zaryzykowałabym stwierdzenie, że o prawdziwej, dojrzałej miłości można mówić, mając na myśli uczucia Lewina do Kitty (nie wiem, czy w drugą stronę można mówić o podobnym poziomie zaangażowania; nie potrafię negować uczuć Kitty do Lewina, aczkolwiek mam wrażenie, że wiele bodźców z zewnątrz nie pozwoliło im przybrać prawdziwie czystej formy).

Sama postać Anny jest ciekawie skonstruowana. Na samym początku książki została przedstawiona jako okaz cnót wszelakich, co jest bardzo sprzeczne z jej późniejszymi poczynaniami. Do tej pory nie jestem w stanie stwierdzić, czy rzeczywiście polubiłam tę bohaterkę. Jej zaślepienie i lekkomyślność sprawiały, że wydawała mi się być istotą niezwykle naiwną i pozbawioną rozsądku, przez co utożsamienie się z nią było niemal niemożliwe. Z drugiej strony: jak potępić kobietę żyjącą w cieniu męża urzędnika, zmuszoną żebrać o okruchy uczuć? Nie mającą krzty niezależności, niemogącą realnie decydować o własnym losie? Tu ujawnia się pisarski geniusz Tołstoja — w charakterystyce bohaterów. Postacie są drobiazgowo rozbudowane i przewrotne. Targają nimi sprzeczne emocje, mają dylematy etyczne i nierzadko podejmują niesłuszne decyzje. Przyznam, że nie pałałam szczególną sympatią do Wrońskiego i tak naprawdę przez całą książkę czekałam, aż mu się podwinie noga. Nic się takiego jednak nie stało, ponieważ Wroński nie był antagonistą: był człowiekiem, „produktem” środowiska, z którym obcował.

Tołstoj niezwykle drobiazgowo ukazuje tło społeczne owego okresu: problemy (szczególnie natury agrarnej), które trawiły ówczesną Rosję i perspektywę elit na te problemy i różne inne kwestie. Filozoficzne, ekonomiczne i polityczne dywagacje prowadzone są głównie z pomocą postaci Lewina i bliskiego mu otoczenia. Jest to niewątpliwy atut tej książki. Tak wspaniale zarysowane tło świata przedstawionego sprawia, że fabuła i postacie nabierają barw, a sama opowieść przesiąka realizmem. To się po prostu czuje: polanę z topniejącym śniegiem, otulony mrozem Petersburg, gorące lato i spoconych chłopów na polach.

W oczy rzuciła mi się również bezsilność głównej bohaterki, co idealnie odzwierciedla tryb życia kobiet tamtego okresu. Nie miała szansy zadbać o siebie ani zarobić na utrzymanie; musiała liczyć się ze zdaniem wścibskiej, salonowej szarańczy, dla której żaden kobiecy występek nie mógł ujść płazem. W tle mamy również sprzeczności miotające Kitty, która delikatnie czuje, że nadaje się do czegoś więcej niż małżeństwo: brak jest jednak możliwości sformułowania samych myśli i ich wypowiedzenia, a co dopiero wdrożenia w życie. Co prawda, Tołstoj nie poświęcił tego rodzaju dywagacjom sporej części, odbywają się one raczej w tle, subtelnie, ale zdecydowanie rzuciły mi się w oczy.

Podsumowując: jeśli ktoś w czasach szkolnych przeczytał „Lalkę” i nieoczekiwanie uznał, że to naprawdę solidny kawał dobrej prozy, to niech śmiało sięga po „Annę Kareninę”.

„Anna Karenina” trafiła w moje ręce całkowicie przypadkiem. Sugerując się niewątpliwym statusem tej książki i moim osobistym, bardzo pozytywnym doświadczeniem z powieściami rosyjskimi tamtego okresu, odłożyłam na bok ogromną stertę książek oczekujących na moją uwagę i zabrałam się do dzieła Tołstoja. A było co czytać, oj było, bo wolumen jest potężny. Akurat tak się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to