-
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać441 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14 -
Artykuły
Zapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2014-04-03
2014-01-23
Czasami boję się sięgnąć po jakąś książkę, gdy usłyszę o niej opinię. Tak było też w tym przypadku, gdy przeczytałam kilka bardzo niepochlebnych recenzji o… „Granicy” Zofii Nałkowskiej. Większość z nas – chcąc lub nie – zetknie się z tą powieścią. Ba, niektórzy mają ją już nawet za sobą! I zdania wcale nie były podzielone, wręcz przeciwnie – przedstawiały tę powieść w bardzo negatywnym świetle.
Zofia Nałkowska urodziła się pod koniec dziewiętnastego wieku. Pochodziła z zamożnej inteligencji, a jej rodzice prowadzili „dom otwarty” oraz słynny salon. Przez środowisko, w którym się obracała już od dziecka, bardzo wcześnie zaczęła pisać. Debiutowała w wieku czternastu lat wierszem. „Granicę” napisała w 1935 roku, nie jest to jednak tak sławna powieść. Wiele osób kojarzy jej twórczość z „Medalionów” – miniatur o wstrząsających faktach z wojny.
Historia Zenona Ziembiewicza jest niezwykła – krótka, treściwa i bardzo groteskowa. Wywodził się z biednej szlachty, lecz udało mu się, dzięki wykształceniu, awansować społecznie. Musiał jednak powolnie rezygnować ze swych ideałów, poglądów, przesuwając granicę swojej moralności. Jego koniec był tragiczny – po błyskawicznej karierze, stacza się nagle zarówno pod względem osobistym, jak i publicznym. „Granica” jest klasyką literatury polskiej, dodatkowo lekturą szkolną, która zapada w pamięć.
Styl Nałkowskiej jest dość specyficzny. Przyznam, iż od pierwszych stron – nagromadzenie wątków, nazwisk, postaci oraz ich historii – sprawia zagubienie czytelnika. To wrażenie jednak mija wraz z każdą kolejną kartką i skupieniem, o które naprawdę łatwo. Język, jakim autorka posługuje się, jest bowiem niezwykle przyjemny – to, co początkowo uważałam za wadę, stało się zaletą.
Opisy były dokładne, a wątki poboczne w spójny sposób zgrywały się z główną akcją.
Warto dodać, że tempo akcji jest na naprawdę przyzwoitym poziomie. Gdy tylko przyzwyczaiłam się do ciekawego sposobu narracji autorki, miałam trudności z oderwaniem się od lektury. To niezwykła powieść psychologiczno-obyczajowa, nie sposób jej zrozumieć bez wnikliwej analizy – ma ona podwójne dno, podobnie jak tytuł, nad którym warto się zastanowić.
Już od pierwszych stron Nałkowska nie ukrywała, jak skończy się ta historia. Gdyby porównywać taki zabieg do powieści kryminalnych, byłoby to co najmniej zaskakujące. Sprawiło to jednak, iż podczas lektury nie zadawałam sobie pytania – „kto wykonał zbrodnię?”, a „dlaczego?”. Pierwszy raz spotkałam się z taką sytuacją, gdzie zakończenie było ujawnione tak wcześnie już przez zamysł autorki i… było to posunięcie niezwykle dobre, które urozmaiciło lekturę. Skupiałam się na zupełnie innej materii niż zwykle.
Same postacie były stworzone w najmniejszym detalu – ich działania były umotywowane pochodzeniem, historią, brutalnością losu oraz samymi ich charakterami. Bohaterowie byli bardzo realistyczni, jednak również przez to nie potrafiłam im współczuć – o ile niezawinione cierpienie biedoty wzruszało mnie, to zachowania Zbigniewa i to, co go spotkało, nie powodowało u mnie żadnej reakcji. Ziembiewicz był postacią, której nie da się lubić – chociaż inteligentny i ambitny, był oportunistą, łatwo ulegał wpływom i powtarzał schematy, których tak nienawidził. Zenon to wielki hipokryta, dodatkowo jego zachowanie w stosunku do kobiet było karygodne…
Nie jestem fanką powieści psychologicznych – zawsze po lekturze takiego gatunku, mam wrażenie, iż jestem niezwykle zmęczona czytaniem, a treść była przytłaczająca. „Granica” zmieniła moje zdanie na ten temat – głęboki rys wewnętrzny postaci był tak dopracowany, że z przyjemnością go czytałam, zwłaszcza, że bohaterowie przeżywali najczęściej rozterki dnia codziennego, które i nas dotykają.
Obawiałam się lektury „Granicy”, jednak z całą świadomością mogę powiedzieć, że jest to powieść, która daje do zastanowienia i – mimo ciężkiego początku – warto ją przeczytać. Niesie ponadczasowe treści o tym, jak ważna jest czystość sumienia, a także trwanie przy własnych ideałach. Ponadto to po prostu książka, którą czytałam z wypiekami na twarzy, podążając z zainteresowaniem za akcją, która oczarowuje – zarówno doborem tematu, a także wykonaniem.
Jestem zaskoczona, że ta powieść tak bardzo mnie zafascynowała. Byłam przekonana, iż zakończę tę recenzję słowami, iż istnieje granica czytania lektur szkolnych, jednak… jak widać – nie ma jej! Z Zofią Nałkowską na pewno będę kontynuować znajomość, a Was zachęcam do czytania, bo chociaż „szkolna”, to zdecydowanie nie „zła”.
Pozdrawiam
Czasami boję się sięgnąć po jakąś książkę, gdy usłyszę o niej opinię. Tak było też w tym przypadku, gdy przeczytałam kilka bardzo niepochlebnych recenzji o… „Granicy” Zofii Nałkowskiej. Większość z nas – chcąc lub nie – zetknie się z tą powieścią. Ba, niektórzy mają ją już nawet za sobą! I zdania wcale nie były podzielone, wręcz przeciwnie – przedstawiały tę powieść w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-02-03
2014-02-05
Każdy z nas kiedyś był zakochany lub będzie. To uczucie, które otula człowieka, sprawia, że ten zwalnia, by spędzić czas z tą drugą wyjątkową osobą. Jednak jak wyglądałaby miłość w czasach, gdzie to rozwój jest najważniejszy, a technologia jest ważniejsza od relacji międzyludzkich? Odpowiedź – czy też jedną z nich – przyniosła „Nieskończoność”, powieść, której nie tylko okładka jest zachwycająca.
Holly-Jane Rahlens z pochodzenia jest Amerykanką, doceniona została jako pisarka przez europejskich czytelników, zwłaszcza w Niemczech, gdzie odniosła sukces. Otrzymała wiele nagród – między innymi Deutsher Jugendliteraturpreis za najlepszą książkę dla młodzieży. Jej powieści ukazały się w piętnastu krajach.
Jest rok 2264, Mroczna Zima już minęła. Człowiek żyje średnio sto pięćdziesiąt lat. Większość prac wykonują roboty, ludzie podłączeni są do wielkiej sieci zwanej mózgołączem. Zaimek „ja” został zastąpiony określeniem grupy. W tym społeczeństwie nie ma czasu na miłość, a jego największym problemem są spadające wyniki urodzeń w Europie.
Finn Nordstorm jest historykiem i tłumaczem języka niemieckiego – zostaje poproszony o przetłumaczenie pamiętnika młodej dziewczyny z XXI wieku. Tymczasem Eliana żyje w innej czasoprzestrzeni – spotyka w księgarni przystojnego mężczyznę, który nie wiem… do czego służy guma do życia. Co połączy Finna i Elianę?
Ta powieść ma w sobie wiele uroku. Jak wspomniałam – zachwyciła mnie okładka: niezwykle delikatna i właśnie magiczna. Taka sama jest również treść „Nieskończoności”! Urzekła mnie w niespotykanym stopniu historia Rahlens – lubię opowieści o miłości, jednak ta była… przejmująca. To wyróżniało ją na tle innych dotąd przeze mnie czytanych.
Istnieje wiele teorii na temat tego, jak będzie wyglądać przyszłość ludzi i ziemi. Wizja autorki była bardzo realistyczna i ciekawie zbudowana. Przyznam, że nie spodziewałam się takiej spójności w książce dla młodzieży. „Nieskończoność” bez wątpienia odznacza się oryginalnością pod tym względem. Pomysły były niezwykle nowoczesne – nigdy wcześniej nie spotkałam się z tak radykalną zmianą języka, która była świetnym zagraniem. Ten zabieg nadał chyba najwięcej realizmu powieści.
Język autorki był niezwykle przyjemny. Rahlens tworzyła bardzo dokładne, plastyczne opisy – tworzyła niezwykłą atmosferę już samym tłem. Książka jest też pełna cytatów o uczuciu, o relacjach ludzi – to istna ich kopalnia ze względu na dość marzycielskie podejście do życia głównego bohatera. Nie zabrakło również akcji, która choć nie była wyraźnie zarysowana i bardzo dynamiczna, parła dość szybko i konsekwentnie do przodu. Nie wolno mi jednak zapomnieć o tym, że – mimo wszystko – nie jest to bardzo zaskakująca powieść. Dosyć łatwo domyśleć się ważnych dla fabuły elementów, jednak… nie przeszkadzało mi to tak, jak zazwyczaj.
Pierwszy raz zdarzyło mi się więc, by historia miłosna tak bardzo mnie wciągnęła. Nie jest to jednak nic dziwnego, gdyż była ona niebanalna w moim odczuciu i po prostu piękna… Z całego serca trzymałam kciuki za bohaterów, denerwowałam się razem z nimi i życzyłam im jak najlepiej.
Finn nie jest zwyczajnym przedstawicielem człowieka XXIII wieku – był marzycielem, myślicielem. Był osobą żądną wiedzy, która wnikliwie obserwowała sytuację, ucząc się z tych obserwacji. Nie był też wyidealizowany, co bardzo często niestety zdarza się w powieściach dla młodzieży.
Jednak to Eliana zyskała większość mojej sympatii – mogłam zobaczyć, jak dorasta przez jej pamiętnik. Była uparta, obdarzona tą ilością sarkazmu, którą lubię i żądna przeżycia swojego życia, jak najlepiej się da.
„Nieskończoność” urzekła mnie od początku do końca – tę wielką cegłę połknęła w dwa wieczory. Mimo grubości, była paradoksalnie lekką lekturą. Historia, którą sprezentowała nam Rahlens być może ma swoje wady, jak lekka przewidywalność, ale mnie oczarowała. To była przepiękna wizja – miłość nieracjonalnej, która potrafi przezwyciężyć przeciwności losu. Nie spodziewałam się, że ta lektura okaże się tak wciągająca, aż sama się dziwię, bo zazwyczaj żadna historia tego typu nie pochłania mnie w taki sposób.
Gdybym miała ująć to w jednym słowie, powiedziałabym, że „Nieskończoność” jest ujmująca i jest to cała, pełna definicja tej cudownej lektury.
Gdziekolwiek jesteś, jestem tu i wołam do ciebie. „Ja” mojego serca wita „ty” twojego.
Pozdrawiam
Każdy z nas kiedyś był zakochany lub będzie. To uczucie, które otula człowieka, sprawia, że ten zwalnia, by spędzić czas z tą drugą wyjątkową osobą. Jednak jak wyglądałaby miłość w czasach, gdzie to rozwój jest najważniejszy, a technologia jest ważniejsza od relacji międzyludzkich? Odpowiedź – czy też jedną z nich – przyniosła „Nieskończoność”, powieść, której nie tylko...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-02-14
Chyba każde dziecko boi się potworów. Tworzymy je w myślach, a potem mieszkają one pod łóżkiem, sprawiając, że w nocy nie chcemy wyjść spod kołdry. Co jednak, gdyby się okazało, że nie jest to czysta fikcja, a nasze najgorsze koszmary żyją, a w dodatku nie lubią urozmaiconej diety i preferują ludzkie mięso? Taką wizję przedstawia Rick Yancey w „Badaczu potworów”.
Rick Yancey jest autorem kilkunastu powieści, które zostały przetłumaczone na dwadzieścia języków. Był wielokrotnie nagradzany – „Badacz potworów” otrzymał nagrodę Micheala L. Printza. Polscy czytelnicy jednak znają Yanceya głównie z wydanej w ostatnie wakacje „Piątej fali”, która jest jego ostatnią powieścią. Prywatnie Rick mieszka z żoną, dwoma synami i – jakby przeciwstawiając się stereotypom – psem na Florydzie.
Will Henry dotrzymał obietnic i nie wyjawił tajemnic swego mistrza – doktora Warthropa. Ten jednak nie żyje od czterdziestu lat, a teraz już dorosłego mężczyznę nachodzi refleksja o jego życiu – o tym, kto ocalił jego życie, a także kto obdarzył go tą „klątwą”. Tak rozpoczyna się jego historia – sieroty przygarniętego przez tajemniczego doktora, który pod pozorem zwykłej pracy zajmował się tropieniem potworów. W atmosferze grozy Will szybko przyzwyczaił się do nocnych wizyt, szemranych interesów i dziwnych gości. Jednak pewnego dnia do ich domu przywiezione zostaje ciało młodej kobiety, częściowo pożarte przez nadludzką istotę – antropofaga. Nagle potwory nabierają realnych kształtów.
Seria była niezwykle zachwalana za granicą, więc niesamowicie ucieszyłam się, gdy tylko zobaczyłam, iż zostanie wydana w Polsce. Tym bardziej zacierałam niecierpliwie ręce, bo była to powieść Ricka Yanceya, który oczarował mnie „Piątą falą”. Z drugiej strony byłam ciekawa, czy spodoba mi się pomysł autora, który był dość niecodzienny – potwory bowiem nie są popularnym tematem aktualnie w literaturze i nie potrafiłam sobie wyobrazić, że mogłabym się chociaż trochę bać przy tej lekturze. Wygląda ona przecież bardzo niepozornie – dość zabawna okładka, ostrzeżenie o nocnych koszmarach i cała to otoczka stwarzała dość prześmiewczą oprawę. Och, w jakim byłam błędzie…
Atmosfera powieści była naprawdę nietuzinkowa. Już od pierwszych stron okazało się, że autor nie robi żartu z czytelnika, a jego powieść – chociaż dla młodzieży – będzie ciekawym dreszczowcem. Warto dodać, że historia ta jest spisana z niejakich dwóch perspektyw – osoby, która czyta dziennik Will, a także samego bohatera. Co ciekawe bardzo rzadko przypominałam sobie o tym fakcie, gdyż autor bardzo wciągał czytelnika w historię – w taki sposób, iż stawaliśmy się nie tylko obserwatorami, ale również uczestnikami wydarzeń z życia dwunastoletniego chłopca.
Styl Yanceya zachwycił mnie jednak w tej historii nieco bardziej niż w „Piątej fali”. Tym razem autor oprócz stworzenia idealnego klimatu, doprowadził mnie do skrajnych emocji. Jego opisy były żywe, gdy pisał, iż coś cuchnęło, miałam wrażenie, jakby swąd docierał z kartek do moich nozdrzy, a niewielu pisarzy może pochwalić się taką umiejętnością.
Ponadto Yancey może się poszczycić również niezwykłą zdolnością do dynamizowania akcji, gdyż była ona niezwykle szybka i dramatyczna. Niejednokrotnie łapałam się na tym, że zaciskam z niecierpliwości i podniecenia ręce, prawie gnąc kartki, chociaż szybko starałam się opanować reakcje. Zwłaszcza, że autor w bardzo naturalistyczny sposób omawiał krwawe zbrodnie oraz same potwory, nie pozostawiając na nich suchej nitki. To właśnie ten zabieg najbardziej mną wstrząsnął i sprawił, że po zdjęciu soczewek – a mam tak dużą wadę wzroku, że nie widzę dalej niż czubek mojego nosa! – bałam się zasnąć, bo mój umysł tworzył iście dantejskie obrazy inspirowane „Badaczem potworów”.
Moją sympatię zaskarbił sobie w szczególny sposób Pellinore Warthrop – doktor o niezwykłej pasji, a także ciekawym podejściu do świata. Wyróżniał się on tle innych postaci z całą mocą, gdyż był bardzo sprzeczny. Tak bardzo jak potrafi być tylko żywy człowiek, co ujęło mnie niepowtarzalny sposób.
„Badacz potworów” nie bez powodu ma z tyłu okładki ostrzeżenie – tę powieść czyta się „na własną odpowiedzialność”. Ona faktycznie straszy, a przy tym bardzo zaskakuje odważnymi pomysłami oraz naturalistycznymi opisami. Nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na drugą część, bo już wiem, że warto!
Pozdrawiam
Chyba każde dziecko boi się potworów. Tworzymy je w myślach, a potem mieszkają one pod łóżkiem, sprawiając, że w nocy nie chcemy wyjść spod kołdry. Co jednak, gdyby się okazało, że nie jest to czysta fikcja, a nasze najgorsze koszmary żyją, a w dodatku nie lubią urozmaiconej diety i preferują ludzkie mięso? Taką wizję przedstawia Rick Yancey w „Badaczu potworów”.
Rick...
2014-02-18
Chyba każdy z nas posiada wydawnictwa, którym względnie ufa, że „wydają dobre książki”. Dla mnie zdecydowanie taki jest MAG i od bardzo dawna miałam ochotę rozpocząć przygodę z ich „Ucztą Wyobraźni”. Zachęcona innymi książkami spod ich znaku czułam, że również ten cykl mi się spodoba. W taki oto sposób trafił do mnie zbiór opowiadań Luciusa Sheparda – jak mogłam się bowiem oprzeć takiej kuszącej okazji?
Lucius Shepard jest jednym z bardziej wyróżniających się autorów amerykańskich w gatunkach science-fiction, fantasy i horror. Największym zainteresowaniem cieszą się jego ostatnie powieści – „Trujillo”, „Modlitewnik amerykański”, a także „Viator”. Otrzymał między innymi nagrodę Johna W. Cambella. Aktualnie mieszka w Vancouver.
Książka zawiera w sobie trzy utwory Sheparda – wspomniany już „Modlitewnik amerykański” i „Viator” oraz „Luizjański blues”. Chociaż początkowo wydaje się, że historie nie są ze sobą połączone, łatwo można znaleźć analogie – akcja bowiem zawsze rozgrywa się w małych miasteczkach, w duszącej atmosferze wśród hermetycznej społeczności.
W „Modlitewniku amerykańskim” poznajemy właśnie autora tej pozycji – Wardlina Stuarta. Odsiadując wyrok odnalazł sposób na modlitwę, która faktycznie się spełnia. Z przestępcy zmienia się w gwiazdę po wydaniu zbioru utworów. Jednak bóg, do którego zwraca się Wardlin nie tylko spełnia najskrytsze pragnienia z jego modlitw, przyjmuje on nawet żywą postać. Równocześnie na drodze Stuarta staje oszalały kaznodzieja, któremu nie podoba się działalność byłego więźnia.
Luizjańskie Grail jest mieściną leżącą jakby poza ramami rzeczywistości – płynie leniwym rytmem, z własnymi zasadami. Mieszkańcy wierzą w Dobrego Szarego Człowieka, który to obiecał im powodzenie i pomyślność, jeśli będą wierni tradycji, która niekiedy… jest bardzo brutalna.
Zwieńczeniem tomu jest opowieść o czterech mężczyznach, do których nareszcie uśmiechnął się los. Zakwaterowani na pokładzie Viatora, szukają surowców do odzysku. Jednak frachtowiec nie jest zwykłym statkiem. Thomas Willander, niejaki szef i kapitan, obserwuje zmiany wśród członków załogi, którzy zaczynają dziwnie się zachowywać. Zafascynowani urokiem Viatora nie mają zamiaru go opuścić…
Byłam pełna nadziei, co do pierwszego opowiadania, które równocześnie było najdłuższym z całego zbioru. Przez połowę „Modlitewnika amerykańskiego” przemknęłam jak burza. Zafascynował mnie bardzo dokładny, wnikliwy styl autora, to jak wchodził w różne tematy społeczne i psychologiczne. Chyba właśnie ta technika – drobiazgowej analizy – jest jednym z ogromnych plusów, który charakteryzuje wszystkie utwory Sheparda.
Również sam pomysł był bardzo oryginalny, jednak jego wykonanie ostatecznie zaczęło mnie męczyć. Warto zauważyć, iż przy pięknym języku autora, po dłuższym czytaniu irytuje brak wyrazistej akcji. Bogactwo wtrąceń, wręcz gawędziarski styl, sprawiał, że nawet w szybszych momentach sytuacji, analiza przez bohatera bardzo spowalniała tempo.
Shepard zaskoczył mnie natomiast „Luizjańskim blusem”, o którym rzadko wspominały inne recenzje. Autor skupił się na wydarzeniach nocy świętojańskiej i łączył je bardzo z mistycznymi rytuałami, tworząc unikalną, niepokojąco-sensualną atmosferę. W moim odczuciu tak dogłębne zadbanie o klimat historii, wyszło na ogromny plus.
Również sama psychologia w tym utworze była na dobrym poziomie – autor podobnie jak w „Modlitewniku amerykańskim” zadbał o głęboki rys bohaterów, a także nakreślenie relacji międzyludzkich. Zarówno obserwacje, jak i filozoficzne, moralne postawy postaci bardzo mnie zaintrygowały.
Pomysł na fabułę jednak nie był odkrywczy, gdyż powtórzył się motyw zamkniętej społeczności – tak charakterystyczny dla wszystkich tych opowiadań Sheparda, jak i ogólnie znanych w literaturze powieści. To nie pierwsza taka historia, ale na pewno ciekawie wykonana.
Do „Viatora” z kolei mam bardzo mieszane odczucia, odkąd tylko usłyszałam, iż jest najlepszy ze wszystkich trzech utworów przedstawionych w tym zbiorze. Również tutaj Shepard wprowadził duszącą atmosferę, jednocześnie bardzo udziwniając akcję. „Viator” bez wątpienia był opowiadaniem, które mieszało realistyczne wydarzenia ze snami – ciężko było odróżnić oniryczne wizje od rzeczywistości, z czym też miał problem główny bohater.
Byłam poniekąd rozczarowana tym, iż autor nie pokusił się o stworzenie jakiejś odmiennej postaci, gdyż po przeczytaniu jego trzech opowiadań, miałam wrażenie, iż każdy z nich był niemal taki sam, chociaż mieli inną przeszłość i byli wciągnięci do innego środowiska.
Z drugiej strony bardzo zaskoczyła mnie jednakowa maniera językowa autora, którą zaliczam do niezwykłych pozytywów tej powieści. Widać, iż Shepard ma ukształtowany styl i trwa przy nim, dzięki czemu nie doświadczyłam nieprzyjemnych przepaści między budową opowiadań.
Zazwyczaj nie jestem przekonana do zbiorów różnych historii i tak było też tym razem. Jak się okazało – moje obawy były poniekąd słuszne, gdyż kiedy już wciągałam się w jedno z opowiadań, następowało kolejne. W pewnych momentach żałowałam, iż autor nie skupił się na jednym, dając spójną, bogatą historię.
Mam mieszane uczucia po lekturze tej pozycji, jednak jeżeli ktoś jest miłośnikiem głębokiej analizy, ciężkiej atmosfery i bogatego języka, bez wątpienia będzie to dla niego „uczta”.
Pozdrawiam
Chyba każdy z nas posiada wydawnictwa, którym względnie ufa, że „wydają dobre książki”. Dla mnie zdecydowanie taki jest MAG i od bardzo dawna miałam ochotę rozpocząć przygodę z ich „Ucztą Wyobraźni”. Zachęcona innymi książkami spod ich znaku czułam, że również ten cykl mi się spodoba. W taki oto sposób trafił do mnie zbiór opowiadań Luciusa Sheparda – jak mogłam się bowiem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-02-23
Istnieją książki, po które sięgam tylko w jednym stylu – mają mnie odprężyć. Szukam wtedy lektury lekkiej, ciekawej i – co najważniejsze – zabawnej. Jakiś czas temu odkryłam, że do tego opisu idealnie pasuje seria „Świat Dysku” Pratchetta. Chociaż jestem dopiero na początku przygody z jego cyklem, wiem jedno – on zadziwia z każdą kolejnym tomem. Ba, stroną!
Terry Pratchett debiutował w wieku trzynastu lat w szkolnej gazetce. Porzucił edukację, by zarabiać jako dziennikarz. Pisanie traktował jako hobby do czasu, gdy napisał pierwszą część z serii „Świat Dysku” – „Kolor magii”. Ta powieść przyniosła mu ogromny rozgłos. Był wielokrotnie nagradzany – między innymi otrzymał nagrodę British Book Awards. Znany jest na całym świecie jako autor prześmiewczych powieści fantasy – tych „najzabawniejszych i najbardziej nieortodoksyjnych historii w tej i wszystkich innych galaktykach”, jak reklamuje go wydawnictwo Prószyński i S-ka. Choruje na rzadką odmianę choroby Alzheimera.
Świat Dysku stoi na skraju zagłady – wielki żółw A’Tuin zmierza w stronę tajemniczej czerwonej gwiazdy. Istnieje tylko jedna osoba, która może odwrócić ten bieg. Paradoksalnie nie jest to silny, potężny mężczyzna o niezwykłych umiejętnościach, a… mag-nieudacznik, Rincewind, którego ostatnio widziano jak spadał z krawędzi świata. Magicznie ściągnięty z Kosmosu, staje się obiektem polowania wszystkich Obrządków Magicznych, próbujących zdobyć ukryte w jego myślach Zaklęcie. Rincewind jednak jeśli coś umie dobrze – to uciekać.
Moje zauroczenie po „Kolorze magii” do tej pory nie minęło i wciąż wspominam lekturę z uśmiechem na twarzy. Twórczość Pratchetta jest niezwykle oryginalna – przyciąga nie tylko barwną okładką, ale również taką samą treścią. Bez wątpienia są to historie dla ludzi o otwartych umysłach – jedni bowiem go nienawidzą, inni ubóstwiają. Ja należę zdecydowanie do tej drugiej grupy.
Już od pierwszych stron, rzuca się w oczy niezwykła stylistyka Pratchetta. Jest to powieść fantasy w bardzo krzywym zwierciadle – to karykaturalne spojrzenie na ten gatunek bardzo mnie przyciąga. Autor kpi z wielkich czynów, z magii, a nawet z zasad fizyki i zdrowego rozsądku. Jednocześnie to prześmiewcze przedstawienie nie czyni w moim odczuciu parodii z serii „Świata Dysku” – tworzy raczej nieszablonową opowieść.
Opisy Pratchetta nie są tak szalone, jak może na to wskazywać okładka – na której nie ukrywając, dużo się dzieje. Są one pełne humoru i anegdot, poprowadzone w gawędziarskim stylu, który kojarzy mi się zawsze ze starymi opowieściami. Ta tworzy swoisty urok, ale ta specyfika nie jest minusem, lecz ogromna zaleta. Dodatkowo autor dba o tempo akcji, które przyspiesza z każdą stroną, nie pozwalając znudzić się wtrąceniami.
Nie trudno się domyśleć, że również sam pomysł jest bardzo oryginalny przy takiej stylistyce. Pratchett przeczy wzorcom, zadziwiając czytelnika z każdą stroną. Nigdy nie wiemy, co stanie się po przerzuceniu kartki. Wyjął z powieści fantastycznych utarte schematy, które zmienił w taki sposób, że stały się czymś innym – odrębnym i interesującym.
Również postacie, które stworzył Pratchett są nietuzinkowe. Nieudolny mag Rincewind jednak nie zdobył mojego serca w taki sposób, jak zrobił to jego ekscentryczny towarzysz – Dwukwiat. Ten turysta dostarcza wielu powodów do śmiechu, gdyż patrzy na świat przez różowe okulary. Nie można również pominąć Bagaża, który podąża za nim jak wierny pies, czy też bardzo realnej personifikacji Śmierci.
Nadal jednak widać niewielkie dociągnięcia w „Blasku fantastycznym”, gdyż jest to początek kariery autora. Niekiedy humor jest dość prosty, co jednak nie przestaje intrygować i zachęcać do dalszego czytania. Bez wątpienia bowiem tom drugi jest bardziej konkretny od „Koloru magii”, gdzie autor dopiero „uczył się” pisać.
Od początku do końca Pratchett stworzył historię oryginalną, którą nie sposób porównać z żadną inną. Nadal jednak podwyższam mu poprzeczkę, czekając na ten tom, który zachwyci mnie w każdym calu. Wciąż jestem oczarowana i wiem, że będę z niecierpliwością brnąć dalej w ten cykl.
Pozdrawiam
Istnieją książki, po które sięgam tylko w jednym stylu – mają mnie odprężyć. Szukam wtedy lektury lekkiej, ciekawej i – co najważniejsze – zabawnej. Jakiś czas temu odkryłam, że do tego opisu idealnie pasuje seria „Świat Dysku” Pratchetta. Chociaż jestem dopiero na początku przygody z jego cyklem, wiem jedno – on zadziwia z każdą kolejnym tomem. Ba, stroną!
Terry Pratchett...
2014-02-28
Bawiliście się kiedyś w alternatywną historię? Jestem pewna, że tak – to dość popularny zabieg na zwykłych zajęciach, proste „co by było gdyby”, byśmy lepiej zrozumieli decyzje niektórych słynnych postaci. Piekara jednak poszedł o krok dalej! Stworzył alternatywną religię, która już od dobrych kilku lat zachwyca czytelników w całej Polsce. Po długim czasie oczekiwania w końcu przywitaliśmy kolejną część przygód o Mordimerze Madderdinie – człowieku głębokiej wiary.
Jacek Piekara to jeden z najsławniejszych polskich pisarzy fantasy. Pracował jako zastępca redaktora naczelnego magazynu „Click” i „Game Ranking” oraz naczelny magazynu „Fantasy”. Studiował psychologię i prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Debiutował w 1983 opowiadaniem „Wszystkie twarze szatana” na łamach miesięcznika "Fantastyka". Współpracować przy tworzeniu scenariuszu do gry „Książę i tchórz”, gdzie występuje postać z jego opowiadań, a w którą grę miałam przyjemność grać. Zaskakuje i prowokuje swoimi historiami. „Głód i pragnienie” to piąta chronologicznie część cyklu o Mordimerze, a dziewiąta wydana.
Oto świat, w którym Chrystus zszedł z Krzyża i zemścił się na swoich oprawcach. To rzeczywistość brutalna – pełna stosów, tortur i prześladowań. Idealnie wpasowuje się w nią Mordimer Madderin – wysłał już przed sąd inkwizycyjny dziesiątki ludzi. Tym razem nasz uniżony sługa zmierzy się z bardzo sprytnym kanciarzem, a także będzie próbował rozwikłać sprawę zaginięcia pięknej, młodej dziewczyny. Jak mu się to uda? Z Bożą pomocą – bez problemu!
Chociaż jest to piąta część cyklu ważne jest zaznaczenie, że jeszcze nie czytałam wszystkich. Serię Piekary poznaję dość wybiórczo – gdy wpadnie mi jakaś część w rękę, sięgam po nią i przyznaję, że nie psuje mi to zabawy. Bardzo łatwo bowiem wciągnąć się w świat tego autora – już od pierwszych stron pisarz zaciekawia nas swoim pomysłem i sprawia, że nie odczuwamy braków, gdy nie czytaliśmy jakiejś części.
Nie sposób w takim razie nie wspomnieć o stylu autora. Piekara opisuje sytuacje bardzo obrazowo i dokładnie. Wprowadza nas w tajemniczy świat, niezwykle brutalny i nie szczędzi nam krwawych, obrzydliwych przedstawień. Przy tym są to bardzo realistyczne obrazy, które potrafią wywołać odpowiednie reakcje – gęsią skórkę oraz grymas zniesmaczenia. Piekara jest również znany ze swojego czarnego poczucia humoru na najwyższym poziomie, którego również w tym tomie przygód Mordimera nie zabrakło.
Tym razem jednak byłam niejako zawiedziona pomysłem na pierwsze opowiadanie. Było ono proste i bardzo przewidywalne. Odniosłam wrażenie, iż zostało dołączone do tego tomu, by nie wyglądał na aż tak krótki. Autor użył w nim bardzo wyraźnych znaków, które napędzały czytelnika do szybkich wniosków i nie zaskoczył mnie pod żadnym względem. Czyżby Piekara wypalił się? Ta myśl towarzyszyła mi, gdy przedzierałam się przez tę historię. Potem jednak szybko zmieniłam zdanie.
Tytułowe opowiadanie – „Głód i pragnienie” – pokazało mi, iż o kondycję jednego z moich ulubionych autorów nie ma co się martwić. Powrócił dawny klimat, a także to, co cenię w tej serii – oryginalność i zaskakująca fabuła. Wielokrotnie autor zadziwił mnie i sprawił, że to opowiadanie zostało bardzo szybko przeze mnie przeczytane. Piekara miał naprawdę ciekawy pomysł na tę historię, a co najważniejsze – wykorzystał też zadziwiająco kontrowersyjne tematy.
Sam Mordimer nadal należy do grona moich ulubionych bohaterów. To postać, która jest bezwzględna i sprytna – jest świetnym obserwatorem, a przy tym bardzo zabawnym komentatorem, urozmaicającym treść książki swoimi ciętymi komentarzami. To kwintesencja bohatera, przy którym nie sposób się nudzić.
Ponownie odłożyłam książkę z tego cyklu z żalem – jak zwykle zbyt szybko się one kończą. Piekara to autor, do którego mam sentyment – czyta się go błyskawicznie, a dodatkowo świetnie się bawi. Oprócz ciekawego pomysłu, wyróżnia go też specyficzny styl, który warto poznać. Jestem pewna, że i Was zachwyci!
Pozdrawiam
Bawiliście się kiedyś w alternatywną historię? Jestem pewna, że tak – to dość popularny zabieg na zwykłych zajęciach, proste „co by było gdyby”, byśmy lepiej zrozumieli decyzje niektórych słynnych postaci. Piekara jednak poszedł o krok dalej! Stworzył alternatywną religię, która już od dobrych kilku lat zachwyca czytelników w całej Polsce. Po długim czasie oczekiwania w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-03-06
Chociaż jestem miłośniczką historii, to są okresy, których zdecydowanie nie lubię poznawać. Zaliczają się do nich wszelkie wojny i to nie przez wzgląd na daty, które trzeba wbić do głowy. Nienawidzę zapoznawania się z okrutnością człowieka, przeraża mnie do czego niekiedy byli zdolni ludzie. Łatwo można wyciągnąć wniosek, że o drugiej wojnie światowej uczę się pod ogromnym przymusem. Stąd też pochodziły moje obawy, gdy rozpoczynałam opowiadania Tadeusza Borowskiego.
Borowski urodził się w Żytomierzu na Ukrainie w 1922 roku. Zarówno jego ojciec, jak i matka zostali zesłani – do łagru i na Sybir. Tadeusz wraz ze starszym bratem pozostali w rodzinnych stronach. Ostatecznie jednak wyruszyli do Polski, a konkretniej do Warszawy. Warunki w jakich żyli były bardzo ciężkie. Jednak Tadeusz zdał maturę, a potem rozpoczął studia polonistyczne. Debiutował w 1942 tomikiem „Gdziekolwiek ziemia”. Niedługo potem Borowski trafił do obozu koncentracyjnego. Chociaż przeżył Oświęcim, popełnił samobójstwo, mając dwadzieścia dziewięć lat.
Zbiór opowiadań Borowskiego składa się z kilkunastu historii o tematyce okupacyjno-obozowej, z czego tej drugiej jest najwięcej. Utwory te początkowo wywołały szok i oburzenie u odbiorców. Borowski bowiem skupił się nie na samym systemie – wojnie i obozach – ale na tym, jak wpłynęło to na zachowania ludzi, ich moralność i zachowanie. Postępowanie więźniów wzbudziło okropne kontrowersje – wyznawali oni filozofię przetrwania, działali niemal instynktownie do tego stopnia, iż zaciera się różnica między katem a ofiarą. To wyróżnia opowiadania Borowskiego na tle innych, traktujących o wojnie.
Ciężko scharakteryzować ogólnie opowiadania Borowskiego. Wszystkie bez wątpienia są przejmujące i nie nadają się do czytania „na raz” z tej samej prostej przyczyny. Pozostawiają po sobie zgorzknienie, przerażenie i dziwną pustkę, która – nie ukrywam – utrzymywała się u mnie przez jakiś czas. Chociaż tematyka ta nie jest tak zaskakująca dla czasów, w których powstały te opowiadania, to historie Borowskiego dają najbardziej przerażający obraz skutków wojennych – ogromną dehumanizację człowieka, która mnie poruszyła do głębi.
Technika pisarka, którą posługiwał się Borowski, jest już mi znana. Pisał językiem prostym, ale spowodowało to, iż jego opisy były znacznie bardziej szokujące. Nie szukał bowiem słów, którymi mógł w delikatny sposób przekazać wydarzenia – w jego opowiadaniach zatem doświadczamy najgorszych sytuacji opisanych brutalnie, niekiedy z przymrużeniem oka, co jeszcze bardziej mną wstrząsało, ale równocześnie ciekawiło.
Największe jednak zalety opowiadań mogłam zauważyć dopiero po przeczytaniu wszystkich, gdy zorientowałam się, iż autor opisywał „codzienne” sytuacje. Każda historia odnosiła się nie do szczególnego dnia, gdy zginęło więcej ludzi, niż zazwyczaj. Autor przedstawia wydarzenia, które mieszkańcy okupowanej Warszawy, a także obozów doświadczali bardzo często. Dla mnie były one bulwersujące i ciężko było mi przez nie przebrnąć. Nie potrafiłam uzmysłowić sobie, iż cynizm, którym autor się posługiwał to dodatkowy mechanizm obronny, chociaż i ja uciekam się do niego niekiedy w życiu.
Z tym też wiążę się technika wspomniana wcześniej – behawioryzm. Borowskiego należałoby nazwać nawet skrajnym przedstawicielem takiego sposobu przygotowania tekstu. Kładzie nacisk na zachowania ludzkie, jednak nie analizuje ich, z czym wcześniej nigdy się nie spotkałam. Było to jednak ciekawe przeżycie, gdyż Borowski skupił się na skutkach, co też sprawiało, że dochodziłam do ciekawych wniosków.
Opowiadania Borowskiego wywołały we mnie skrajne emocje, z którymi ciężko sobie poradzić. Podchodziłam do tej lektury nie tyle sceptycznie, co z ogromną rezerwą, ponieważ nie lubię czytać o wojnie. Niemniej zorientowałam się, że literatura tego okresu, chociaż przejmująco smutna, jest jednak niezwykle wartościowa. I chociaż Borowskiemu można zarzucać zbyt ostry język, jak na tamte czasy, to jest to zdecydowanie zrozumiały zabieg, który tym bardziej wpływa na czytelnika.
Czy jestem zachwycona? Niekoniecznie – nie można być zachwyconym po przeczytaniu tego typu historii. Pozostawiam jednak opowiadania za sobą z satysfakcją, że je przeczytałam, a także że mogłam je poznać z innej strony. Z pewnością jednak chociaż ciężkie i ironiczne, są lekturą obowiązkową – nie tylko dla Polaków, by poznali część dotykającej nas mocno historii.
„Jest prawo obozu, że ludzi idących na śmierć oszukuje się do ostatniej chwili. Jest to jedyna dopuszczalna forma litości”
Pozdrawiam
Chociaż jestem miłośniczką historii, to są okresy, których zdecydowanie nie lubię poznawać. Zaliczają się do nich wszelkie wojny i to nie przez wzgląd na daty, które trzeba wbić do głowy. Nienawidzę zapoznawania się z okrutnością człowieka, przeraża mnie do czego niekiedy byli zdolni ludzie. Łatwo można wyciągnąć wniosek, że o drugiej wojnie światowej uczę się pod ogromnym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-03-11
Internet aż huczał o tej książce – entuzjastyczne opinie dotarły również do Polski. Interesowałam się „The Darkest Minds” już od dłuższego czasu i gdy byłam już przekonana, iż kliknę „buy” na stronie Amazona, wydawnictwo Otwarte uratowało mnie – jak i innych zaciekawionych tą pozycją czytelników – przed wyższym wydatkiem. „Mroczne umysły” już za kilka tygodni trafią na półki księgarni i uwierzcie – szum wokół nich zrobi się jeszcze bardziej głośny!
Alexandra Bracken napisała swoją pierwszą powieść – „Brightly Woven” – jako prezent na urodziny dla przyjaciółki. Z pewnością nie spodziewała się, że ta historia rozpocznie jej przygodę z pisarstwem. Znana jest jednak z serii o „Mrocznych umysłach”, która przyniosła jej ogromną sławę. Skończyła drugi najstarszy w USA college – Williama&Mary w Wirginii. Aktualnie mieszka w Nowym Yorku.
Ruby nie miała przyjemnego dzieciństwa. Obserwowała śmierć swoich bliskich przyjaciół, cierpiących na dziwną chorobę, zwaną – OMNI. W dniu swoich dziesiątych urodzin nie wiedziała, iż już za kilka dni jej życie diametralnie się zmieni. Trafiła jednak do obozu rehabilitacyjnego dla dzieci z niezwykłymi – i przerażającymi – zdolnościami. Ruby musi się ukrywać – została przydzielona do Zielonych, jednak w rzeczywistości jest ostatnią z Pomarańczowych.
Nie będę wmawiać nikomu, iż jest to temat innowacyjny i oryginalny, ponieważ tajemnicze moce u dzieci – nastolatków – to temat powszedni, wykorzystywany nie tylko w książkach, ale również w filmach i komiksach. Bracken jednak urzekła mnie w niezwykły sposób swoim pomysłem i wykonaniem, które z pewnością zapadnie mi w pamięć.
Język autorki jest w istocie bardzo przyjemny – opisuje obrazowo sytuację, co sprawia, iż z łatwością widzimy je w swoich głowie. Ponadto jej styl jest bardzo dynamiczny i nie szczędzi nam dramatycznych zwrotów akcji, a także urwanych rozdziałów, które zachęcają do przeczytania następnego. Niejednokrotnie będziemy brać udział w strzelaninie, a także ucieczce. Atmosfera napięcia nie opuszcza żadnego rozdziału – nawet podczas pozornie sielskich momentów.
Bracken w „Mrocznych umysłach” dbała zarówno o tempo, jak i tło wydarzeń. Nie odczujemy zatem braku żadnego z tych elementów, gdyż tworzą one całkiem ciekawą, spójną mieszankę. Pod względem języka zatem autorka wypadła w moich oczach naprawdę przyzwoicie.
Sam pomysł na akcję, jak wspomniałam, nie był oryginalny. Początkowo nie byłam pewna, czy autorka mnie zaskoczy. Do połowy „Mrocznych umysłów” naprawdę jednak byłam zaintrygowana i wielokrotnie się dziwiłam, co przy pozycjach młodzieżowych jest naprawdę rzadkie. Tym razem bowiem Bracken udowodniła mi, że nawet sztampowy temat można obrobić w coś ciekawego – pełnego emocji i trzymającego w napięciu.
Nie mogę jednak przemilczeć, iż jednocześnie zirytowało mnie, że w „Mrocznych umysłach” pojawił się wyraźny wątek romansowy – ba, trójkąt. Ten temat pojawiał się już wielokrotnie w powieściach – nie tylko w literaturze młodzieżowej. Powoli – nie, w zastraszającym tempie – zaczyna to nudzić czytelnika. Motyw ten odebrał tej powieści naprawdę wiele, czego bardzo żałuję. Przez to też dalsza lektura nie była tak zaskakująca.
Same postacie Bracken jednak nie są wcale nudne i mdłe, czego często spodziewamy się po młodzieżówkach. Bardzo polubiłam Ruby, która była niezwykle dynamiczną postacią – im dalej brnie się w powieść, tym pod wpływem różnych wydarzeń, dziewczyna zmieniała się. Była to też rzeczywista, niewymuszona metamorfoza. Ruby poznajemy jako złamaną, zastraszoną dziewczynę – zamknięta w obozie walczy o każdy dzień i to nie tylko z oprawcami, ale również z własną mocą. Często się demonizuje, oskarża, jednak nie nazwałabym tego „dramatyzowaniem” – jej reakcje były niezwykle naturalne. Również jej dalsza odsłona przypadła mi do gustu – nie była zbyt silna, nie stała się nagle mocarną heroiną.
Mimo mankamentów i niedociągnięć po „Mroczne umysły” naprawdę warto sięgnąć, przymykając oko na trójkąt miłosny. Ta książka była hitem i również w Polsce się nim stanie. Autorka pobudza naszą wyobraźnię, tworzy spójny świat, w którym poznajemy jasne reguły – nigdzie nie jest bezpiecznie dla dzieci oraz nastolatków. To wciągająca historia, którą polubią fani dystopii, ale również osoby, które chcą emocjonującej lektury.
Gwarantuję, że przy tej historii nie będziecie się nudzić. Gdy sięgamy po młodzieżową fantastykę, róbmy to dobrze – zajrzyjcie na półkę z bestsellerami. Tam znajdziecie „Mroczne umysły”.
Pozdrawiam
Internet aż huczał o tej książce – entuzjastyczne opinie dotarły również do Polski. Interesowałam się „The Darkest Minds” już od dłuższego czasu i gdy byłam już przekonana, iż kliknę „buy” na stronie Amazona, wydawnictwo Otwarte uratowało mnie – jak i innych zaciekawionych tą pozycją czytelników – przed wyższym wydatkiem. „Mroczne umysły” już za kilka tygodni trafią na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-03-14
Naprawdę lubię klasykę i gdy tylko mogę – sięgam po nią. Niekiedy czuję, że nie ma dla mnie barier gatunkowych, gdyż wiele takich książek podoba mi się, zachwalam je i chcę znaleźć więcej powieści danego autora. O siostrach Brontë słyszałam wiele zachęcających opinii, które utwierdziły mnie w przekonaniu, iż trzeba je poznać. Nie wahałam się, więc długo, gdy pokazała się „Villette” – ostatnia powieść Charlotte Brontë. Od tamtej pory z uporem przedzierałam się przez ogromne tomiszcze… dlaczego zajęło mi to tak długo?
Charlotte Brontë była najstarszą spośród trzech sióstr. Wspólnie z nimi od wczesnych lat młodości pisała wiersze oraz opowiadania. Kiedy w Polsce trwała rabacja galicyjska, Brontë wydała pierwszy tomik poezji, których autorstwo przypisuje się też jej siostrom. „Villette” to jej ostatnia historia, którą można nazwać prekursorem powieści psychologicznej.
Główną bohaterką „Villette” jest Lucy Snowe, która nagle traci wszystko – nie ma rodziny, bliskiej osoby, a także dachu nad głową. Pozbawiona perspektyw na dalsze życie w Anglii, podejmuje szaleńczą decyzję wyjazdu do Europy. Desperacko przyjeżdża do Francji – nie zna języka i w istocie nie jest pewna, gdzie powinna się udać. Przypadkiem trafia na pensję dziewcząt w tytułowym mieście – Villette. Uważa to za ogromne szczęście i stara się nie oczekiwać nic więcej od losu. Jednak ten ma jeszcze coś w zanadrzu. Lucy prowadzi zwykłe życie nauczycielki angielskiego, kiedy zdaje sobie sprawę, iż jest obserwowana.
Chociaż opis przedstawiał emocjonującą fabułę, nie była ona taka. Nie można tego oczekiwać po powieściach psychologicznych. Brontë bowiem skupiła się na obrazie Lucy, jako osoby – to z jej perspektywy poznajemy świat i ją samą. Na tym drugim natomiast autorka skupiła się w głównej mierze. „Villette” to bardzo głęboki rys psychologiczny kobiety samotnej i zagubionej.
Ciężko sprecyzować samą fabułę powieści – to po prostu powolnie przewijające się losy Lucy Snowe. Nie uświadczymy tutaj wartkiej akcji, czy akcji samej w sobie. Tempo wydarzeń jest niezwykle nużące – z tego też względu „Villette” to powieść dla pasjonata, który akurat w tym momencie chce zagłębić się w historię pełną głębokich przeżyć wewnętrznych, a nie zewnętrznych. Ta koncepcja, gdy analizujemy ostatnią powieść Bronte pod kątem psychologicznej, stawia ją w naprawdę dobrym świetle. Mnie niestety ten zabieg chociaż czarował na początku – po trzystu stronach zaczął usypiać.
Językowi Brontë nie można jednak nic zarzucić. To naprawdę piękny styl – niezwykle dokładny i przejrzysty, a przy tym pełen jakiejś magii tajemniczości, która unosiła się wręcz z kartek. Brontë czaruje językiem i mogę śmiało stwierdzić, że to jej ogromny plus, o którym nie sposób nie wspomnieć. Autorka zagłębiała się w każdy szczegół, opisując je bardzo barwnie i obrazowo, co ma swoisty urok.
Pierwszy raz miałam też okazję czytać pierwszą powieść ze słynnym strumieniem świadomości, polegającym na luźnych asocjacjach, które zazębiają się ze sobą. Technika ta ukształtowała się dopiero w XX wieku, natomiast powieść Brontë została wydana znacznie wcześniej. Przyznam szczerze, że taki monolog wewnętrzny bardzo dokładnie oddaje myśli człowieka, co też autorka udowodniła z pełną mocą.
Lucy Snowe to powieść niezwykle złożona – gwarantuję Wam, że to jedna z niewielu takich postaci w całej historii literatury. Jako bohaterka charakteryzuje się „pięknym umysłem” – jest wnikliwą obserwatorką wydarzeń, dogłębnie przeżywa to, co ma miejsce wokół niej. Jest postacią zagubioną i samotną, przedstawioną w niezwykły sposób – jej zmienność w psychice jest naprawdę interesująca. Uważana jest za osobę bierną, łatwo poddającą się i nieudolną – w rzeczywistości prawda jest zupełnie inna. Lucy jest niezwykle spokojna – z łatwością przyjmuje drwiny, a także wszystkie złośliwości, świadczy to o jej ogromnej odwadze i sile. Posiada dwie twarze, które zostały bardzo dokładnie rozrysowane.
Ogromnym mankamentem tej książki – mimo wszystkich zalet – jest brak jakiejkolwiek akcji. Rehabilituje jednak „Villette” piękny język oraz dokładna analiza głównej bohaterki. Ta powieść jednak – jak wspomniałam – jest dla pasjonatów, które lubią powieści psychologiczne w pełnej mierze. Ja z pewnością – mimo mieszanych uczuć – sięgnę po inne powieści sióstr i spróbuję na podstawie innych utworów ocenić ich twórczość, zwłaszcza Charlotte Brontë.
Pozdrawiam
Naprawdę lubię klasykę i gdy tylko mogę – sięgam po nią. Niekiedy czuję, że nie ma dla mnie barier gatunkowych, gdyż wiele takich książek podoba mi się, zachwalam je i chcę znaleźć więcej powieści danego autora. O siostrach Brontë słyszałam wiele zachęcających opinii, które utwierdziły mnie w przekonaniu, iż trzeba je poznać. Nie wahałam się, więc długo, gdy pokazała się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-03-23
Analizując literaturę wojenną, nie sposób nie wspomnieć o powieściach łagrowych. Po przeczytaniu utworów Tadeusza Borowskiego byłam pewna, że nic nie wstrząśnie mną tak, jak jego opowiadania oświęcimskie. Zmieniłam jednak zdanie, gdy poznałam twórczość Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Udowodnił mi, że sowieckie łagry mogą być nawet straszniejszą instytucją od niemieckich obozów koncentracyjnych, chociaż początkowo trudno było mi w to uwierzyć.
Gustaw Herling-Grudziński urodził się w Kielcach, rok po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Debiutował na łamach „Kuźni Młodych” cyklem reportaży. Studiował na Uniwersytecie Warszawskim, a jego profesorem był między innymi Julian Krzyżanowski. Podczas studiów poświęcił się publicystyce społeczno-kulturalnej. W 1940 roku został aresztowany przez NKWD i wywieziony do łagru. Na podstawie tych przeżyć powstał „Inny świat”.
Pierwszy raz „Inny świat” został wydany w Londynie – w czasach polskiego komunizmu była to książka zakazana, podobnie jak samo nazwisko Grudzińskiego. Powieść jest obrazem przeżyć obozowych autora – dokumentalną relacją z tamtego okresu. Pisarz zawarł w niej także historie ofiar, więźniów, których każdy dzień wyglądał tak samo, ale był walką o przetrwanie. „Inny świat” to także swoista lekcja historii, obok której nie można przejść obojętnie.
Warto zauważyć, iż „Inny świat” to pełen obraz socjalizmu w jego najpodlejszej postaci, dokument, który obnaża totalitaryzm. Chociaż wielokrotnie słyszałam o podłości sowieckiego systemu, zawsze czułam, iż to naziści – hitlerowcy – byli, a także będą, największymi zbrodniarzami wszech czasów. Grudziński – przejmującą relacją z pobytu w obozie – zweryfikował moje poglądy na ten temat.
Styl Herlinga-Grudzińskiego jest typowo publicystyczny. Jego tekst nosi wiele znamion reportażowej maniery. Być może to właśnie sprawiło, iż początkowo – po niełatwych, sarkastycznych utworach Borowskiego – trudno było mi przebrnąć przez pierwsze rozdziały. Autor bowiem mówi w sposób bardzo oziębły o realiach obozowego życia, które wstrząsają czytelnikiem. Ale ta reportażowa obojętność jest niezwykle specyficzna, bowiem porusza do głębi.
Oprócz chłodnej stylistyki, nie można nie zauważyć, iż język Grudzińskiego nie jest łatwy w odbiorze. „Inny świat” charakteryzuje się łączeniem stylu niskiego z wysokim. Brutalny slang obozowy sprawia, że miejscami naprawdę trudno przerzucić stronę – nie wiem, czy to wynik udręczenia czytelnika obozowymi warunkami, czy też samego stylu narracji. Nie zgodzę się jednak z opiniami, by moralizatorstwo czy też próby wyjaśnienia niektórych sytuacji przez Grudzińskiego były mankamentem jego relacji. Być może była to forma pogodzenia się z faktami, które nas przerażają, a dla niego były rzeczywistością.
Autor skupił się na przedstawieniu obozu w najdrobniejszych jego szczegółach – od zwykłego dnia pracy, poprzez opis instytucji, jakie znajdowały się w łagrze, a na relacjach między więźniami kończąc. Przez to, iż o najdramatyczniejszych wydarzeniach pisze niemal bezosobowo, ma się wrażenie, iż narrator jest jedynie postronnym obserwatorem, a nie uczestnikiem.
Niełatwo oceniać czyjekolwiek wspomnienia, a także biografie. Bardzo rzadko wypowiadam się o tego typu książkach, jednak Gustaw Herling-Grudziński wręcz wymusił to na mnie. Czym? Jedną z bardziej poruszających relacji wojennych, która przekonuje mnie do tego, by mimo niechęci – zgłębiać dalej tego typu literaturę.
„Niech pan pomyśli: tracę nadzieję, gdy odżywa we mnie pragnienie życia; odzyskuję ją na nowo, gdy odczuwam w sobie pragnienie śmierci”
Pozdrawiam
Analizując literaturę wojenną, nie sposób nie wspomnieć o powieściach łagrowych. Po przeczytaniu utworów Tadeusza Borowskiego byłam pewna, że nic nie wstrząśnie mną tak, jak jego opowiadania oświęcimskie. Zmieniłam jednak zdanie, gdy poznałam twórczość Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Udowodnił mi, że sowieckie łagry mogą być nawet straszniejszą instytucją od niemieckich...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-03-26
Literatura faktu bardzo rzadko mnie porusza. Z tego też względu sięgam po nią tylko wtedy, kiedy muszę. Tak było też w przypadku reportażu Hanny Krall, który był kontynuacją moich zmagań z literaturą wojenną. Z pewną ulgą przyjęłam grubość tej „książeczki”. Byłam przekonana, iż prawdopodobnie „przerzucę” kartki lektury na tyle szybko, bym mogła o niej zapomnieć i zakończyć tym samym zmagania z tematyką, która towarzyszyła mi przez ostatnie tygodnie. Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy po przeczytaniu książki zrozumiałam, że jest to najbardziej emocjonalna i wartościowa historia, na którą mogłam trafić w szkole.
Hanna Krall jest polską dziennikarką i reportażystką żydowskiego pochodzenia. W trakcie wojny straciła rodzinę, a sama uniknęła śmierci – została wykradziona z transportu. Studiowała na Uniwersytecie Warszawskim dziennikarstwo. Publikowała w wielu czasopismach – chociażby w „Polityce”, czy „Gazecie Wyborczej”. Największą sławę przyniosła jej książka „Zdążyć przed Panem Bogiem”, czyli zapis bardzo osobistej rozmowy przeprowadzonej z Markiem Edelmanem, ostatnim żyjącym przywódcą powstania w getcie warszawskim.
„Zdążyć przez Panem Bogiem” jest literackim dokumentem, swoistą biografią Marka Edelmana – zastępcy komendanta ŻOB-u, słynnego kardiochirurga. Przeprowadzona z nim rozmowa jest jednym z najważniejszych świadectw obrazujących likwidację getta warszawskiego. Dziennikarka stwierdziła, iż niedawno zmarły Marek Edelman miał ambicję, by „zdążyć” – czy to podczas wojny, czy też w swojej pracy lekarza – i prześcignąć Boga, dodając człowiekowi miesiąc, może dwa miesiące życia. Książka ta cieszy się dużą popularnością nie tylko w Polsce, została również przetłumaczona na wiele języków.
Już od pierwszych stron „Zdążyć przed Panem Bogiem” wiedziałam, iż będzie to lektura inna niż te, które miałam okazję poznać. Uderzył mnie przede wszystkim styl pisania czy też raczej rozmiejscowienie akcji – autorka bowiem, tak jak to w rozmowach bywa, nie zachowuje żadnej chronologii. Ten zabieg ma zarówno swoje zalety, jak i wady. Wydarzenia, o których jest mowa w tekście, miały miejsce dawno i nie są nam tak bliskie. A spora dawka informacji wraz z dygresjami powoduje, że trudno jest nam je umiejscowić na osi czasu.
Z drugiej strony trudno odmówić Hannie Krall doskonałego warsztatu dziennikarskiego. Autorka niczego nie upraszcza, przedstawia rozmowę taką, jaką w rzeczywistości ona była. Ten brak chronologii prawdopodobnie jest zgodny ze swobodą wypowiedzi Edelmana i gonitwą myśli, jaka mu wówczas towarzyszyła. To niezwykle oszczędna w słowach, ale przez to bardzo wyrazista relacja naocznego świadka.
Jednak to nie sam warsztat reportażu Hanny Krall sprawia, iż ta książka jest wyjątkowa. Odnoszę wrażenie, że zabieg językowy nie jest tak istotny, jak poruszająca do głębi historia.
Ważne jest to, jak Edelman mówi o powstaniu w getcie. Nie postrzega tego wydarzenia w kategoriach wyczynu bohaterskiego, ale konieczność, która miała zagwarantować powstańcom godne umieranie. Temat godnej śmierci przewijał się przez cały utwór, powracając niczym refren – podobnie zresztą jak wspomniany wyścig z Bogiem. Samo ujęcie śmierci przez Edelmana jest niecodzienne, jednak całkowicie zrozumiałe. Śmierć ma mieć przede wszystkim wymiar ludzki. Fragmenty poruszające ten problem są chyba najbardziej wzruszające, prowadzą do wniosku, iż kilkadziesiąt lat temu wojna odbierała ten przywilej.
„Była z nimi dziewczyna, Ruth. Siedem razy strzelała do siebie, zanim trafiła. Duża, ładna dziewczyna z brzoskwiniową cerą, ale zmarnowała nam sześć naboi.”
Sposób mówienia o śmierci nie poruszył mnie już tak mocno w tekstach Borowskiego czy Herlinga-Grudzińskiego. Gorycz słów Edelmana sprawiła, że nie mogłam przejść obojętnie wobec sposobu przedstawienia bezimiennych ofiar. To, z jaką ironią mówił o Korczaku, którego wszyscy znają, wspominał dziewczynę, która poszła na śmierć za matką, powodowało, że byłam wstrząśnięta. Edelman wspomina anonimowych bohaterów getta, których my nie znamy – oni jednak istnieli, tak jak my istniejemy teraz.
Niezwykłe ujęcie reportażu Hanny Krall sprawia, iż czyta się go z rosnącym zaciekawieniem. Mimo trudności związanych z ogarnięciem chronologii wydarzeń, nagle dostrzega się to drugie dno i celowość takiego zabiegu. I nie, nie jest to mankament, a ogromna zaleta. W zasadzie dopiero po przeczytaniu książki dociera do nas sens utworu, który zmusza do myślenia. Takich lektur, które odbierają niemal mowę, potrzeba zdecydowanie więcej.
„Przecież nie piszemy historii. Piszemy o pamiętaniu.”
Pozdrawiam
Literatura faktu bardzo rzadko mnie porusza. Z tego też względu sięgam po nią tylko wtedy, kiedy muszę. Tak było też w przypadku reportażu Hanny Krall, który był kontynuacją moich zmagań z literaturą wojenną. Z pewną ulgą przyjęłam grubość tej „książeczki”. Byłam przekonana, iż prawdopodobnie „przerzucę” kartki lektury na tyle szybko, bym mogła o niej zapomnieć i zakończyć...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-15
Myślicie, że klasyka jest nudna? To chyba jeszcze nie poznaliście powieści Emila Zoli! „Nana” to moje pierwsze spotkanie z nim, które zaaranżowałam z pobudek czysto szkolnych – moja prezentacja maturalna bez tej pozycji z pewnością nie istniałaby. Tym sposobem trafiłam na naprawdę genialną, porywającą i bez miara kontrowersyjną historię tytułowej Nany – femme fatale, która zawsze chciała więcej.
Emil Zola zasłynął jako literacki rewolucjonista. Jego eksperymentalna metoda odnosiła się do całkowitego obiektywizmu opisywanych wydarzeń. Zgodnie z przewidywaniami Stendhala był autorem niezrozumianym, a jego dzieła wciąż okryte są tajemnicą. Według samego Zoli „dzieło literackie jest zakamarkiem natury, widzianym poprzez temperament pisarza”. Z pochodzenia był Włochem, który otrzymał obywatelstwo francuskie. Jest on prekursorem naturalizmu. Do jego najsłynniejszych dzieł należy przede wszystkim „Germinal”, ale również „Nana”, czy też „Ziemia”.
„Nana” jest dziewiątym tomem cyklu Rougon-Macquartowie. Poświęcony jest losom tytułowej bohaterki, Anny Coupeau. Zola przedstawia nam głębokie studium życia prostytutki, a równocześnie obraz społeczeństwa paryskiego w okresie panowania Napoleona III. Zola nazwał ten utwór „poematem samczych pożądań”.
Przyznam szczerze, że wybierając tę powieść do prezentacji, liczyłam na historię kontrowersyjną, która zaskoczy mnie w każdym rozdziale. Zola podołał moim oczekiwaniom, dając mi spójną i niezwykle szokującą treść, której tak pożądałam. Nie bez powodu – uwierzcie – jest to autor tak znany. Zarówno jego język, sposób przedstawiania wydarzeń, a także temat urzekają czytelnika.
Styl autora bowiem jest jedynie pozornie obojętny. Chociaż Zola trzymał twardy i chłodny osąd, widać niekiedy jego sympatię do postaci. Język, jakim się posługuje, jest bardzo prosty i łatwy w odbiorze. Ponadto autor zachwyca realizmem – opisy są dokładne, szczegółowe i dodatkowo barwne. Ułatwia to recepcję dzieła i sprawia, iż utwór wydaje się bardzo żywy. Z łatwością można wyczuć atmosferę powieści, a także poczuć, iż jesteśmy wśród brudnych paryskich uliczek, czy też w dusznym teatrze.
Jednak nie tylko na otoczeniu skupia się autor. Styl autora intryguje głównie przy tworzeniu postaci – bardzo realistycznych, o własnych popędach i indywidualnych charakterach. Każdy z nich jest inny, nie znajdziemy dwóch takich samych cech. Jedyne, co ich łączy, to płciowość.
Sama fabuła powieści jest bardzo zaskakująca, zwłaszcza gdy zauważymy rok jej wydania. Tematyka, jak na tamte lata, była naprawdę kontrowersyjna. To właśnie w XIX wieku do głosu doszedł margines społeczny, który został w tej powieści skomasowany w Nanie. Autor nie wahał się przed poruszeniem trudnego tematu, a losy głównej bohaterki zostały rozpisane z odwagą i rozmachem, który sprawia, iż tę książkę się dosłownie wciąga.
Nana jest postacią bardzo trudną do analizy. Z jednej strony to w pewien sposób skrzywdzona przez życie kobieta, która ze względów finansowych nie miała innego wyboru, jak sprzedawać swoje ciało. Kontrastowo jednak przedstawia się jej zachowanie, gdy nawet coś zdobędzie. Wtedy zadziwia, jest oszalała z pragnienia. Marzy o tym, by posiadać więcej, być tą najsławniejszą i najbardziej uwielbianą. Ponadto zaskakuje uwielbieniem do swojego ciała, które jest jej jedyną nadzieją na sławę i pieniądze. Jej chwiejność emocjonalna – paradoksalnie – jest pokazana bardzo naturalnie.
Najbardziej interesująca jednak jest refleksja nad metaforą samej powieści, która do mnie dotarła stosunkowo późno. „Nana” bowiem to dzieło o kondycji społeczeństwa, a ściślej marginesu paryskiego – wykorzystywanego, spychanego coraz głębiej, a przez to zmuszonego do skrajności.
Zola całkowicie rzucił mnie na kolana – swoim językiem, pomysłem i tym, co zawarł w swojej powieści. Przekonał mnie, by sięgnąć po inne jego utwory, które podejrzewam, że mogą być nawet lepsze od „Nany”. Niemniej aktualnie jest to historia, którą swoją niejednoznacznością podbiła moje serce, co samo w sobie jest najlepszą rekomendacją, by ją przeczytać.
„Do największych przyjemności Nany należało rozbieranie się przed szafą z lustrem, w którym widziała się od stóp do głów. Zrzucała wszystko, nawet koszulę. Potem zupełnie naga wpadała w zadumę i długo wpatrywała się w siebie (…) Zakochana w sobie, stawała się poważna i skupiona. Często fryzjer zastawał ją w tej w takiej pozie, a ona nawet nie odwracała głowy. Muffat gniewał się z tego powodu, ale Nanę to dziwiło. Co on sobie myśli? Wszak ona robi to dla siebie, wyłącznie dla siebie”
Pozdrawiam
Myślicie, że klasyka jest nudna? To chyba jeszcze nie poznaliście powieści Emila Zoli! „Nana” to moje pierwsze spotkanie z nim, które zaaranżowałam z pobudek czysto szkolnych – moja prezentacja maturalna bez tej pozycji z pewnością nie istniałaby. Tym sposobem trafiłam na naprawdę genialną, porywającą i bez miara kontrowersyjną historię tytułowej Nany – femme fatale, która...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-19
2014-04-25
Myślę, iż każdy z nas zna dziwne książki. Mam na myśli egzemplarze, które ciężko nam zaklasyfikować, a także odnieść się do nich. Z jednej strony podobają się nam, jednak po dłuższych rozważaniach… nie wiemy czemu. Tyle dylematów mam właśnie z „Cudzoziemką” Kuncewiczowej, która całkowicie namieszała mi w głowie i po kilku tygodniach od lektury nie jestem pewna – polecać, czy też nie.
Maria Kuncewiczowa studiowała literaturę i muzykę w Krakowie, Warszawie, a także w Paryżu. Debiutowała w „Pro arte et studio” prozą poetycką „Bursztyny”. Współpracowała z wieloma czasopismami – między innymi z „Bluszczem”, czy też „Wiadomościami Literackimi”. Jest jedną z najbardziej znanych przedstawicielek polskiej prozy psychologicznej. Skupiała się na kobietach – ich przeżyciach, doświadczeniach w małżeństwie i macierzyństwie. Jej najpopularniejszą powieścią jest „Cudzoziemka”, do której inspiracje czerpała z obserwacji własnej matki.
Losy Róży Żabczyńskiej nie są szczęśliwe – była piękną i utalentowaną młodą kobietą, gdy doświadczyło ją życie. Po utracie swojej pierwszej miłości i zaprzepaszczeniu muzycznej kariery, całkowicie zamknęła się na otaczający świat, chroniąc za grubym pancerzem złości. Nie liczył się dla niej nikt, obwiniała każdego za to, iż czuje się obca w tym świecie. Nie była Rosjanką, nie była Polką – była „Cudzoziemką”.
Dawno nie spotkałam się z powieścią, która pokazywałaby bohatera w tak negatywnym świetle, jak uczyniła to Maria Kuncewiczowa. Najwyraźniej, by spotkać się z tak odważną kreacją postaci, należy sięgnąć do klasyki – szeroko rozumianej. Róża bowiem to postać, którą autorka kreśli pewnie, nie boi się jej ośmieszenia, chociaż jej zachowanie bardzo często wydaje się odbiorcy absurdalne. Nie wybiela jej również, stara się natomiast prowadzić narrację w taki sposób, by czytelnik sam zdecydował, jaki ma do niej stosunek.
Kuncewiczowa opisuje wydarzenia na dwóch płaszczyznach – przeszłości i teraźniejszości. Wprowadza tym pewien mętlik i chaos, gdyż jak okazuje się po lekturze, historia w rzeczywistości rozgrywa się w ciągu jednego dnia. Sama narracja jest bardzo skomplikowana, co wielokrotnie utrudnia lekturę. Jest to niezwykle dokładne studium wnętrza kobiety samotnej – rozdartej i niestabilnej emocjonalnie.
Warto zauważyć, iż w „Cudzoziemce” nie znajdziemy akcji, co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że jest to powieść psychologiczna. Nie mogę jednak stwierdzić, iż opisy przeżyć wewnętrznych bohaterki znudziły mnie podczas lektury. Są one prowadzone tak sprawnie, tak realistycznie, że byłam zaintrygowana jej historią.
To na niej skupia się Kuncewiczowa. Róża jest postacią o dwóch różnych twarzach – z jednej strony jej życie to pasmo agresji, złości i wylewania tych emocji na swoją rodzinę, z drugiej zaś – w nielicznych, wyjątkowych momentach – pokazuje, iż jest bohaterką, stworzoną do rzeczy wielkich, niezwykłych. Nie ukrywam jednak, iż przez całą lekturę Żabczyńska irytowała mnie swoim zachowaniem i brakiem empatii. Nie potrafiła zrehabilitować się w moich oczach, mimo starań autorki o pozytywne podsumowanie życia Róży.
„Cudzoziemka” to lektura niezwykle specyficzna, która niezwykle mnie zadziwiła. Wybierając ją do swojej prezentacji maturalnej z polskiego, szukałam kobiety niespełnionej, jednak Róża pozornie nie sprawia takiego wrażenia. Jest postacią twardą, bardzo ostro zarysowaną – napędza tę historię. Dopiero po zakończeniu lektury, dociera do nas tragedia jej życia.
Była to moja kolejna przygoda z powieścią psychologiczną, tym razem dosyć udana. Mimo antypatii, jaką czułam do bohaterki, jej losy zafascynowały mnie, a samą książkę przeczytałam z przyjemnością. Momentami jest to historia ciężka, smutna – nie należy do łatwych. Wywołuje jednak wiele emocji w czytelniku, których tak poszukiwałam podczas lektury. Jeśli zatem ktoś chce przeczytać powieść, w której bohater jest ujęty w niezwykłym, nietypowym świetle – jest to pozycja dla niego.
„Czy wiesz ty – zadała jeszcze jedno pytanie – że ze mną wszędzie tak? I zawsze? Że gdy tylko ja ruszę się, wszędzie o mnie tak mówią: cudzoziemka?”
Pozdrawiam
Myślę, iż każdy z nas zna dziwne książki. Mam na myśli egzemplarze, które ciężko nam zaklasyfikować, a także odnieść się do nich. Z jednej strony podobają się nam, jednak po dłuższych rozważaniach… nie wiemy czemu. Tyle dylematów mam właśnie z „Cudzoziemką” Kuncewiczowej, która całkowicie namieszała mi w głowie i po kilku tygodniach od lektury nie jestem pewna – polecać,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-27
Istnieją książki, w których znany motyw mimo wszystko nie odstrasza. Niekiedy lubimy sięgać po coś, co w jakimś stopniu jest nam bliskie i wiemy, że nie będzie mocno szarpało za serducho podczas lektury, a jedynie zajmie na jakiś czas umysł. Do takich książek dla mnie zdecydowanie należy „Dziecię ognia”, po którym nie spodziewałam się wiele, a oprócz opisu, który wiele mi nie mówił, moja wiedza o tej powieści była zerowa. Z tego też Harry Connolly miał naprawdę trudne zadanie – bo jak zadowolić „przypadkowego” czytelnika, którego przyciągnęły do historii słowa scenarzysty „Piratów z Karaibów”?
O Harrym Connollym bardzo ciężko znaleźć informacje. Sam twierdzi, że gdy rozpoczął współpracę z Del Rey, pytany o biografię miał ciężki orzech do zgryzienia. Uważał bowiem, iż jest ona na tyle nieciekawa i nudna, że nikogo by nie zainteresował. Stąd też w Internecie dowiadujemy się o kilku rzeczach, które go nie zabiły, jak upadek ze schodów, kiedy miał pięć lat (niczym Mickiewicz, który wypadł matce przez okno jako niemowlę). Jest autorem kilku powieści, w tym popularnej serii „Twenty Palaces”, rozpoczynającej się od wydanej właśnie w Polsce – „Child of Fire”.
„Dziecię ognia” to obraz tajemniczego miasteczka – takiego typu, gdzie każdy się zna, a nieufność do obcych jest normą. W wir sekretów Hammer Bay zostaje rzucony Ray Lilly, były więzień, posiadający nie tylko sprawne ręce przy kradzieży samochodów, ale również wyczucie czasu. Wraz z Annalise, swoją enigmatyczną szefową, musi odkryć co kryje się za nadnaturalnymi śmierciami niewinnych dzieci. Nie wiedzą jednak, iż ich moc musi przeciwstawić się ogniowi drapieżcy, potężnego ducha z Pustki.
Fabuła wcale nie brzmiała obiecująco, gdyż historii takich jak ta jest na rynku naprawdę wiele. Zdecydowałam się jednak sięgnąć po tę powieść, gdyż dawno nie miałam w rękach tego typu książki – traktującej o małych miastach i tajemniczej sile w nich drzemiącej. Moje zaskoczenie było zatem ogromne, gdy już przy pierwszym „podejściu”, pochłonęłam ponad sto stron.
Jest to zasługa naprawdę dobrze poprowadzonej akcji. Harry Connolly bowiem posiada typowo męski styl – rwący, gdzie tempo nie zwalnia, a przyśpiesza z każdą stroną. Dzięki temu powieść czyta się błyskawicznie, bez chwili na oddech. Autor kończy prawie wszystkie rozdziały w taki sposób, że chce się czytać dalej.
Z tego też względu, chociaż fabuła nie jest odkrywcza i bardzo oryginalna, ma się wrażenie zupełnie odwrotne, właśnie przez pęd wydarzeń, a także ich nadmiar. Dodatkowo język autora jest bardzo przyjemny sam w sobie – wyraźnie nakreśla akcję, ale nie zaniedbuje równocześnie tła. Wychodzi z tego łatwa w odbiorze mieszanka, którą można czytać zarówno w zatłoczonym autobusie, jak i w zaciszu własnego pokoju.
Wielki żal natomiast do autora za niedostateczne rozbudowanie postaci. Każdy z tych charakterów „czytałam” wcześniej, co niekiedy psuje lekturę. Liczyłam na nieco więcej pod tym względem. Ponadto postać Raymonda wydaje się w pewien sposób nieuściślona – miałam w stosunku do niego nieco sprzeczne uczucia. Zrozumiałam, iż autor chciał pokazać dwoistość jego natury, jednak miałam wrażenie, że nie dopracował go. Z kolei dobry początek rysu psychologicznego miała Annalise – była postacią bezwzględną, która chciała tylko i wyłącznie wykonać zadanie. Żałuję, iż Connolly poświęcił jej tak mało stron w powieści, być może bardziej by ją urozmaiciła, bowiem drugoplanowi bohaterowie całkowicie giną wśród kartek.
W ostatecznym rozrachunku „Dziecię ognia” to powieść, która naprawdę może się spodobać – relaksuje i jednocześnie bawi. Mimo obaw powtarzalności, autor wiele nadrobił znakomicie poprowadzoną akcją, mocną i szybką. Sprawia to, iż czytelnik nie nudzi się, a chce poznać dalsze losy bohaterów, które – mimo wszystko – zaskakują. Nie braknie bowiem w powieści brutalności, czy też zwrotów akcji, a także – co bardzo ważne – zadziwiającego zaskoczenia, świadczącego o kontynuacji. Mimo mankamentów, jestem zadowolona, iż miałam okazję poznać historię Raya – zupełnie inną od tego, co czytałam nie tak dawno.
Pozdrawiam
Istnieją książki, w których znany motyw mimo wszystko nie odstrasza. Niekiedy lubimy sięgać po coś, co w jakimś stopniu jest nam bliskie i wiemy, że nie będzie mocno szarpało za serducho podczas lektury, a jedynie zajmie na jakiś czas umysł. Do takich książek dla mnie zdecydowanie należy „Dziecię ognia”, po którym nie spodziewałam się wiele, a oprócz opisu, który wiele mi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-05-16
Szczerze mówiąc bardzo długo wzbraniałam się przed jakąkolwiek tematyką piracką. Morze, bitki i szalone życie marynarzy nigdy mnie nie interesowało. Wszystko zmieniło się, gdy – po wielu namowach – obejrzałam słynnych „Piratów z Karaibów” i przyznałam rację, iż może to być naprawdę ciekawe. Jakiś czas później trafiłam na powieść Marcina Mortki „Morza Wszeteczne”, które… całkowicie zawirowały mój światopogląd!
Marcin Mortka jest znanym polskim pisarzem fantasy, urodzonym w Poznaniu. Studiował skandynawistykę na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Z zawodu nauczyciel angielskiego i norweskiego, pilot wycieczek zagranicznych oraz tłumacz. Zadebiutował literacko w 2003 roku powieścią „Ostatnia saga”. Publikacja Uroborusa jest jedną z jego najnowszych historii.
Kapitan Roland zwany Wywijasem zaczyna swoją przygodę tak, jak wielu kapitanów przed nim to czyniło. Uzupełnia swoją załogę w mieście portowym, Necroville, może się jednak poszczycić bandą najbardziej plugawych person na całym Morzu Wszetecznym – kroku dotrzymują mu zarówno gobliny, szamani, pół-gobliny, a także satyrzy. Wesoła gromadka jednak staje przed niezwykłym i niebezpiecznym zadaniem, gdy wkraczają na pokład Błędnego Rycerza. Czeka ich bowiem wojna – okraszona salwami śmiechu, własnymi trunkami i… gorącymi demonicami.
Do tej pory miałam styczność z Marcinem Mortką jedynie przy książkach, które tłumaczył. Byłam niezwykle ciekawa, jak wypada z własnymi historiami. Tył okładki dumnie głoszący powrót „mistrza pirackiego fantasy”, nastrajał mnie tym bardziej pozytywnie. Przyznam jednak, że na początku nie byłam zachwycona.
Trzeba zauważyć, iż autor wrzuca czytelnik w prawdziwy wir wydarzeń już w pierwszym rozdziale. Jest dużo, jest szybko. To wcale nie jest minus, jednak początkowo łatwo pogubić się w sytuacji i otoczeniu, które stworzył Mortka. Ten chaos rozprasza, tego nie da się ukryć – przy tak rozbudowanym pomyśle autor chciał pociągnąć czytelnika za nos i udało mu się to idealnie, niemniej mankamentem pozostało zagubienie w wydarzeniach, nazwiskach oraz miejscach. Na szczęście – można się stosunkowo szybko przyzwyczaić do rzeczywistości w „Morzach wszetecznych”.
Sam styl autora jednak jest całkowicie w moim guście. Mortka bowiem pisał bardzo obrazowo – z łatwością byłam w stanie wyobrazić sobie postacie i ich zachowanie. Nie zabrakło też humoru, na którym tak mi zależało, gdyż piracka kompania właśnie z zabawą mi się kojarzyła – to też otrzymałam. Ponadto autor w bardzo umiejętny sposób manipulował tempem wydarzeń, które tak jak zaczęły pędzić w pierwszym rozdziale, nie zwalniały ani na chwilę. Ta powieść jest pełna akcji, czyta się te długie rozdziały w mgnieniu oka.
Mortka przedstawił nam plejadę interesujących postaci, których nie sposób zapomnieć – nawet po zakończeniu lektury! Muszę przyznać, iż dawno nie spotkałam tak różnorodnych i oryginalnych – przez wielkie „O” – bohaterów. Nigdy nie spotkałam się z podobnymi, co mile mnie zaskoczyło. Cechuje ich nie tylko nietuzinkowy wygląd, ale również zachowanie.
Kapitan Roland jest chyba najbardziej zagadkową postacią z nich wszystkich, której nie tylko wygląd, ale i przeszłość mnie zainteresowała. Jest piratem z krwi i kości – węszy podstępy, jest sprytny i – nie ukrywając – ma gadane!
Bardzo pozytywnie odebrałam pomysł autora na ubarwienie tej historii motywami aniołów i demonów, których początkowo się nie spodziewałam. Dodało to „Morzom Wszetecznym” naprawdę wiele pod względem samej fabuły – była naprawdę atrakcyjna.
Całą powieścią jestem niezwykle zaskoczona – w ostatecznym rozrachunku połknęłam ją w kilka dni, co w gorącym okresie maturalnym jest nie lada wyzwaniem. „Morza Wszeteczne” to historia, która nie tylko odpręża i bawi czytelnika, ale jest również bardzo dobrze skonstruowana – nawet bardziej wymagający odbiorca będzie po niej zadowolony. Nie pozostaje mi nic innego jak czekać na „Wyspy Plugawe”, gdyż coraz bardziej podobają mi się pirackie klimaty.
Pozdrawiam
Szczerze mówiąc bardzo długo wzbraniałam się przed jakąkolwiek tematyką piracką. Morze, bitki i szalone życie marynarzy nigdy mnie nie interesowało. Wszystko zmieniło się, gdy – po wielu namowach – obejrzałam słynnych „Piratów z Karaibów” i przyznałam rację, iż może to być naprawdę ciekawe. Jakiś czas później trafiłam na powieść Marcina Mortki „Morza Wszeteczne”, które…...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-05-18
Z Daugherty miałam niejaki problem od początku naszej „znajomości”. Pierwszy tom jej sagi, „Wybrani”, nie zachwycił mnie tak, jak niektórych, drugi z kolei – namieszał w głowie. Był zdecydowanie lepszy, lecz wciąż dostrzegałam w nim pewne niedoskonałości, które w jakiś sposób psuły lekturę. „Zagrożeni” z tego względu pozostawali dla mnie niewiadomą – byłam ciekawa, czy teraz autorka odejdzie od schematów, które tak mnie w tej serii uderzają, a także czy ogółem zaskoczy mnie fabułą. Nie mam pojęcia jak, ale – udało jej się.
C.J. Daugherty jest byłą dziennikarką śledczą. Zajmowała się tematyką polityczną oraz kryminalną. Napisała również kilka książek podróżniczych o Iralndii i Francji. Od zawsze fascynowała ją natura przestępców oraz tych, którzy decydują się na walkę z nim. Cykl „Wybranych” to owoc tejże fascynacji. Autorka mieszka na południu Anglii z mężem, gdzie tworzy dalsze tomy cyklu.
Allie po wydarzeniach w „Dziedzictwie” wie, iż na świecie przed Nathanielem nie ma schronienia. Czuje, iż nawet w pozornie bezpiecznej Akademii Cimmeria nie jest wystarczająco chroniona – zarówno ona, jak i inni uczniowie. Gdzieś w tych murach czai się szpieg, który zagraża przyszłości nie tylko szkoły, ale być może i Wielkiej Brytanii.
Już od pierwszych stron tej książki łatwo można dostrzec, iż autorka zmieniła coś w swoim pojmowaniu dobrej konstrukcji fabularnej. Dała bowiem czytelnikom to, co przewidywałam od pierwszego tomu – garść tajemnic i dynamikę wydarzeń. Podkręciła tempo oraz skupiła się na sekretach, którymi nęciła od początku serii.
Fabuła faktycznie rozwinęła się w bardzo dobrym kierunku. Autorka zdecydowanie mniej poświęciła uwagi wątkowi romansowemu, który jest – nie ukrywając – ogromną pomyłką tej sagi, gdyż jest niezwykle sztampowy. Tym razem podkreśliła niebezpieczeństwo i tytułowe zagrożenie, w jakim znalazły się postacie. Ponadto Daugherty nie odkrywa nadal kart – wciąż ma asa w rękawie, który jestem pewna, iż nas zaskoczy. Postawiła na tajemnice, których nie rozwiązuje – to sprawia, iż „Zagrożeni” są – w mojej opinii – najbardziej emocjonującą częścią tej serii.
Co do stylu autorki – jest on naprawdę przyjemny. Narracja wyrównała się, trzyma poziom i sprawia, iż pochłania się tę powieść w ekspresowym tempie. Daugherty pisze prosto i z sensem – być może nie ubarwia powieści w ten sposób, jednak nie można jej odebrać tego, iż potrafi stworzyć napięcie. Głównym atutem tego tomu jest akcja, której naprawdę nie brakuje.
Inaczej sprawa ma się z bohaterami, których ja osobiście nie trawię. Wydają się być coraz bardziej przerysowani z każdym kolejnym tomem. Są sztuczni, sztampowi… dzielą się dość wyraźnie na dobrych i złych, co sprawia, iż nie potrafię się do nich przyzwyczaić.
Największą moją bolączką jest Allie, której autorka poświęca najwięcej uwagi – przez to wystaje ona niczym wieża wśród innych bohaterów, gdyż jest najbardziej dopracowana. Miałam przez to wrażenie, iż Daugherty hiperbolizuje jej czyny, a także jej pozycję w powieści.
Cieszę się, że autorka stosunkowo zmniejszyła odniesienia do romansu w książce. Jak wspomniałam – wątek ten jest niezwykle banalny i przewidywalny. Trójkąty miłosne są powszechne w literaturze od dawna. Być może gdyby autorka bardziej podnosiła napięcie między postaciami, tak jak czyniła to w tym tomie przy fabule, odniosłaby lepszy efekt. Jak na razie uczucie u Daugherty jest jednak – jak dla mnie – zbyt proste i oczywiste.
Poziom serii znacznie podniósł się po „Zagrożonych”. Nie spodziewałam się tego, gdy rozpoczynałam lekturę, jednak warto było kontynuować przygodę z tą sagą. Jestem coraz bardziej zaintrygowana, co stanie się dalej – autorka w końcu pokazała na co ją stać, a ja podnoszę poprzeczkę! Niezdecydowanym polecam, gdyż widać, iż Daugherty ma pomysł i realizuje go bardzo konsekwentnie. Czekam na kolejny tom!
Pozdrawiam
Z Daugherty miałam niejaki problem od początku naszej „znajomości”. Pierwszy tom jej sagi, „Wybrani”, nie zachwycił mnie tak, jak niektórych, drugi z kolei – namieszał w głowie. Był zdecydowanie lepszy, lecz wciąż dostrzegałam w nim pewne niedoskonałości, które w jakiś sposób psuły lekturę. „Zagrożeni” z tego względu pozostawali dla mnie niewiadomą – byłam ciekawa, czy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-05-26
Ostatnio czytam naprawdę dużo – rozpoczęłam wakacje i sięgam po lektury, na które od dawna miałam ochotę. Jedną z takich pozycji była ostatnia powieść Katarzyny Bereniki Miszczuk. Samą autorkę niezwykle lubię po jej trylogii o Wiktorii Biankowskiej. Tym razem jednak postawiła ona na klimat zupełnie odmienny od tego, który pokazała w poprzedniej serii. Miało być niepokojąco, trochę strasznie… czy tak właśnie to odbieram?
Katarzyna Berenika Miszczuk jest lekarką, absolwentką Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Pierwszą powieść napisała w wieku piętnastu lat, a wydała trzy lata później – był to „Wilk”, a jakiś czas później kontynuacja „Wilczyca”. Została za nią nominowana do nagrody Nauthilus, zajęła piąte miejsce. Miszczuk zdobyła popularność dzięki trylogii: „Ja, diablica”, „Ja, anielica” oraz „Ja, potępiona”.
Pobudka Julii tego dnia nie była przyjemna. Znajdowała się w tajemniczym szpitalu, nie wiedziała, co się z nią dzieje, a także… nie rozpoznawała swojego odbicia w lustrze. Z czasem dowiaduje się, iż jej rodzina zginęła w pożarze, który tylko ona przeżyła. Na skutek odniesionych obrażeń straciła pamięć. W „Drugiej szansie”, specjalistycznym szpitalu psychiatrycznym, mają jej pomóc wrócić do prawdziwego życia. Okazuje się jednak, iż ośrodek napawa grozą dziewczynę nie tylko dlatego, iż jest ona zagubiona w tej sytuacji. Co bowiem myśleć o tajemniczych szeptach, nieznajomej dziewczynie oraz znikających ludziach? Czyżby Julia faktycznie oszalała?
Nie ma dla mnie nic straszniejszego w książkach, filmach oraz historii od szpitali psychiatrycznych. Czuję przed nimi niewysłowiony lęk – przyznaję. Z tym większą ciekawością podeszłam do pozycji Miszczuk, licząc właśnie na – znany mi – horrorwy klimat. Kto przecież nie lubi się bać?
Pomysł na fabułę był naprawdę świetny – autorka całkowicie go dopracowała. Umiejętnie wybrała miejsce akcji, a także trzymała w napięciu czytelnika od początku do końca lektury. Zabrakło mi jednak w „Drugiej szansie” większej nieprzewidywalności wydarzeń – w pewnym momencie łatwo można się domyśleć, co stanie się na samym końcu. Byłam jednak pod wrażeniem zamętu, który wprowadziła Miszczuk do książki. Nie byłam pewna, co jest fikcją, a co rzeczywistością – to sprawiało, iż wspomnianą przewidywalność dało się traktować z przymrużeniem oka, gdyż nie była ona tak widoczna.
Język autorki bardzo się poprawił – głównie widać to w budowaniu napięcia oraz klimatu historii. Te dwa aspekty zostały doszlifowane do końca. Ponadto styl Miszczuk jest bardzo przyjemny w odbiorze. Mimo mrocznej tematyki, tę książkę czyta się błyskawicznie, dzięki temu, iż autorka z łatwością przekazała na papier realistyczne obrazy ze swojej głowy.
Jestem jednak rozczarowana postaciami, które nie były w żaden sposób wyjątkowe. Nie nazwałabym ich złymi, raczej nie wyróżniali się na tle tych wszystkich książek, które mam już za sobą. Sama Julia to postać całkiem przyjemna – nie irytuje swoim zachowaniem, a także jest bystra. Cieszę się, że autorka skupiła się w opisach na psychice bohaterki, tworząc tym samym nie tylko obraz Julii, ale również nastrój grozy, gdy chociażby dziewczyna miała przywidzenia.
Żałuję natomiast, iż nie rozbudowała postaci pobocznych – istniały one jakby w innej rzeczywistości oraz były dość szablonowe. Poświęcono im znacznie mniej uwagi w porównaniu do głównej bohaterki, Julii.
Pomysł Miszczuk bardzo mnie zaskoczył – w istocie stworzyła trzymającą w napięciu historię, którą czyta się w mgnieniu oka. Wielokrotnie przerywałam lekturę tylko po to, by powiedzieć, że sytuacja wydaje się być niepokojąca. Na głos.
„Druga szansa” to powieść, którą pochłonie nie tylko fan fantastyki, ale również osoba, która lubi nietypowy klimat historii, przy których można się zastanowić, co jest prawdą. Myślę, iż jest to jedna z lepszych powieści Miszczuk – być może najlepsza z tych, które ja czytałam. Po prostu, dobra robota!
„Podskoczysz nam, a my cię naćpamy. To takie proste. Takie łatwe. Takie… złe.”
Pozdrawiam
Ostatnio czytam naprawdę dużo – rozpoczęłam wakacje i sięgam po lektury, na które od dawna miałam ochotę. Jedną z takich pozycji była ostatnia powieść Katarzyny Bereniki Miszczuk. Samą autorkę niezwykle lubię po jej trylogii o Wiktorii Biankowskiej. Tym razem jednak postawiła ona na klimat zupełnie odmienny od tego, który pokazała w poprzedniej serii. Miało być niepokojąco,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Dramaty to – mimo całej sympatii dla „Dziadów” Mickiewicza – nie moja bajka. Nigdy nie potrafię się w nie wciągnąć całkowicie i zawsze czuję niedosyt. Same słowa bohaterów i krótkie didaskalia niestety nie nakreślają mi akcji w taki sposób, by całkowicie mnie pochłonęła. Jednak „Tango” Sławomira Mrożka wpłynęło na mnie zupełnie w inny sposób – pierwszy raz od dawna byłam zadowolona, iż muszę sięgnąć po dramat!
Sławomir Mrożek urodził się w 1930 roku w Borzęcinie. Debiutował w wieku dwudziestu lat na łamach „Przekroju” reportażem odnośnie powstawania Nowej Huty. Jest jednym z najbardziej cenionych dramaturgów polskich. Uczniowie znają go głównie z „Wesela w Atomicach”, ale również z „Tanga”, jednak pisał on również scenariusze filmowe, między innymi do „Wyspy róż”, czy też „Powrotu”.
„Tango” to specyficzny dramat. Znajdujemy się w mieszkaniu Stomila i Eleonory, gdzie wszelkie zasady są łamane nagminnie. Nic w nim nie jest na swoim miejscu, a chaos stał się normą. Wnętrze pokoju przypomina śmietnik – stosownie do otoczenia absurdalne są zachowania mieszkańców i gości. Jak w takim razie ma się buntować młody Artur, gdy bunt sam w sobie jest normalny? Konflikt pokoleń w bardzo ciekawej formie, gdy dorośli są niezwykle infantylni, a także walka między młodym idealistą i wszechchamem, Edkiem.
Warto zaznaczyć, że prawdopodobnie na mój dobry odbiór „Tanga” miało wpływ przede wszystkim przedstawienie, na którym byłam ponad rok temu w Teatrze Narodowym w Warszawie. Dzięki temu, mając w pamięci spektakl, znacznie łatwiej mogłam zrozumieć samą sztukę. Brawurowa gra Marcina Hycnara w roli Artura podbiła moje serce, podobnie jak zabawny Grzegorz Małecki jako Edek.
„Tango” to specyficzna lektura, która bawiła mnie od samego początku. Chociaż Mrożek przestrzegał zasady trzech jedności, widoczne jest gołym okiem, iż jest to sztuka niezwykle niestandardowa. To zasługa przede wszystkim wspomnianego humoru – w każdej materii. Znajdujemy tutaj oprócz słownego, również sytuacyjny, czy też postaci (głównie w osobie Edka). To sprawia, iż bliżej „Tangu” do tragikomedii. I jest to zabieg, który wywołuje nie tylko salwy śmiechu, ale również uwspółcześnia to dzieło w taki sposób, iż może rozbawić nawet tę niechętną lekturom młodzież.
Akcja dramatu jest bardzo interesująco skonstruowana. Głównym tematem jest konflikt pokoleń w domu, gdzie wszelkie zasady zostały zatracone. Dzięki temu tempo podtrzymywane przez humor, trzyma bardzo dobry poziom i nie nudzi czytelnika. Ze swojej strony zalecam czytanie na głos, by zobaczyć, jak słowa nabierają tempa same w sobie, z czym jeszcze nigdy się nie spotkałam.
Na uwagę jednak przede wszystkim zasługują postacie „Tanga”, gdyż są one nie tylko niecodzienne, ale również – co rzadko dostrzegam w dramatach – dopracowane. Nie sposób nie wspomnieć o głównym bohaterze – dwudziestopięcioletnim Arturze, który zadziwia swoimi ideałami i chęcią zmieniania świata, nawet siłą. Wydaje się być najbardziej dojrzały z rodziny i najpoważniejszy. Jako jedyny dostrzega wady i dziwactwa swojego otoczenia. Kontrastuje z jego „powagą” wybuchowy charakter, którym wielokrotnie zadziwia czytelnika. Jego przeciwieństwem jest Edek – mężczyzna prosty, który z niewiadomych przyczyn przebywa w domu Stomila, chociaż nie jest częścią rodziny. Jest postacią, która oburza swoim zachowaniem – brakiem zasad i kultury. To nieokrzesany dzikus, który ma przewagę nad innymi bohaterami tylko ze względu na swoją siłę.
„Tango” to lektura, którą zapamiętam z przyjemnością. Czyta się ją niezwykle szybko i z radością – jest niezwykle relaksująca, mimo swojej społecznej tematyki ujętej w dramacie rodzinnym, który nadal jest aktualny. Zaskakuje i bawi, co jest chyba dobrym połączeniem w większości dzieł. Pozostaje tylko dziękować autorowi za ten utwór i… sięgnąć po jakiś kolejny.
Pozdrawiam
Dramaty to – mimo całej sympatii dla „Dziadów” Mickiewicza – nie moja bajka. Nigdy nie potrafię się w nie wciągnąć całkowicie i zawsze czuję niedosyt. Same słowa bohaterów i krótkie didaskalia niestety nie nakreślają mi akcji w taki sposób, by całkowicie mnie pochłonęła. Jednak „Tango” Sławomira Mrożka wpłynęło na mnie zupełnie w inny sposób – pierwszy raz od dawna byłam...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to