-
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać442 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14 -
Artykuły
Zapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2019-11-12
2019-10-29
Cudze chwalicie, swego nie znacie.
„Noc w Zonie” to komiks o bardzo specyficznym klimacie. Bo jak inaczej nazwać to, ze akcja dzieje się po katastrofie atomowej? Do tego musisz liczyć każdy nabój i zachować grobową ciszę, bo zewsząd mogą zaatakować Cię krwiożerce zombie. Jak dla mnie bomba!
Strasznie podobał mi się ten specyficzny klimat. Autorzy świetnie go ukazali. Dodatkowo wszystko podkręcają czarno-białe rysunki (swoją drogą – same w sobie są one świetne! Niesamowicie mi się one spodobały.). Dzięki temu jeszcze bardziej ma się wrażenie, że przebywa się w pogrążonej w ciszy, objętej kwarantanną Zonie. No może nie aż tak, bo potem musiałam iść do podobnie cichej piwnicy – nie polecam tego w trakcie czytana komiksu!
Co jeszcze mi się podobało? Szkice koncepcyjne pod koniec komiksu. Dzięki nim można poznać drogę, jaką odbył komiks, zanim trafił w nasze ręce. Można też zobaczyć, jak komiks mógł wyglądać. Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze lubię takie „zakulisowe” rzeczy. To pozwoliło mi jeszcze bardziej wczuć się w klimat komiksu.
Mimo wszystko czuję pewien niedosyt. Spowodowany on jest z dwóch powodów. Pierwszy z nich to to, że „Noc w Zonie” jest strasznie... krótka! (W sumie można było tego się spodziewać, w końcu to noc, a nie tydzień czy coś). Cały właściwy komiks liczy sobie niecałe 40 stron. Żeby nie było teraz, że jest tych stron AŻ tak mało – pojawiają się też wspomniane szkice koncepcyjne oraz gościnne ilustracje innych autorów, a także... fragment powieści „Ziemia złych uroków” Jacka Klossa. Co jak co, ale tego w komiksie się nie spodziewałam!
Drugim powodem mojego niedosytu jest zakończenie. Z jednej strony wiem, że „Noc w Zonie” jest fragmentem większej całości, ale mimo wszystko można było jednak podać więcej informacji wyjaśniających co dalej. Bo przez ich brak mam ochotę na przeczytanie jakieś książki z tego uniwersum...
Wnioski? Podoba się! Mam nadzieję, że Wy też nie będziecie zawiedzeni.
Cudze chwalicie, swego nie znacie.
„Noc w Zonie” to komiks o bardzo specyficznym klimacie. Bo jak inaczej nazwać to, ze akcja dzieje się po katastrofie atomowej? Do tego musisz liczyć każdy nabój i zachować grobową ciszę, bo zewsząd mogą zaatakować Cię krwiożerce zombie. Jak dla mnie bomba!
Strasznie podobał mi się ten specyficzny klimat. Autorzy świetnie go ukazali....
2019-03
Angelika jest dość rozkapryszoną nastolatką. Ma młodszego brata, który gada do siebie, nawiedzoną ciotkę, której wszyscy się boją i wielkie plany co do swoich wakacji. Jednak w wyniku swojego niewyparzonego języka trafia na wczasy do (tak, zgadliście) nawiedzonej ciotki! Z czasem trafia ona do zupełnie nowego świata. Witajcie na Cmentarzysku, gdzie znajdziecie pełno dziwnych stworzeń i magii!
W porównaniu z M. to bardzo rzadko czytam książki młodzieżowe. Jakoś za nimi nie przepadam. Tak samo w moje gusta nie wpasowuje się fantasy, ale czasem ryzykuję i sięgam po te gatunki. Tym razem było warto, bo czytało mi się całkiem przyjemnie. Co prawda w „Cmentarzysku” A. Forge nie było nic nowego – mamy nieświadome dzieci, które zostały wciągnięte w magiczny świat. Jest śmierć, wampiry, magia, walka dobra ze złem, no i oczywiście nawiedzona ciotka (która przypomniała mi panią Figg z Harry'ego Pottera). A, nie zapominajmy o mówiącym kocie! Jednak mimo tych powtarzających się rzeczy, schematów to czytało się naprawdę przyjemnie! Porusza też wiele ważnych tematów jakim jest śmierć, miłość, rodzina i przyjaźń.
Bardzo podobał mi się motyw Cmentarzyska. Trochę mi szkoda, że nie pojawiał tam za często. Chętnie poczytałabym o jego mieszkańcach, uwięzionych potworach, codziennych zwyczajach oraz jego historii. Zakończenie jednak jasno sugeruje, że będzie kolejna część, więc kto wie – może uda nam się spędzić tam niejedną noc?
Co do bohaterów – bywali ciut irytujący. Dzieci w „Cmentarzysku” są pyskate, irytujące i czasem zwyczajnie głupiutcy. Nie wiem jak tacy bohaterowie zadziałaliby na dzieci, które czytałyby książkę. A gdyby zaczęły brać z nich przykład?
Ale zakończmy pozytywnym akcentem. Przeogromnym plusem książki jest jej wydanie. Jaka to jest piękna książka! I te nastrojowe rysunki w środku, które kojarzyły mi się z kadrami z animacji Tima Burtona. Potrafią zobrazować czytelnikowi to, co w gruncie rzeczy może wydawać się niewyobrażalne.
Książkę polecam dzieciom w wieku 8-13 lat. Jest dobrym wstępem do fantastyki dla rosnącego mola książkowego. Kształtujmy kolejne pokolenia, kupujmy im fajne książki!
Angelika jest dość rozkapryszoną nastolatką. Ma młodszego brata, który gada do siebie, nawiedzoną ciotkę, której wszyscy się boją i wielkie plany co do swoich wakacji. Jednak w wyniku swojego niewyparzonego języka trafia na wczasy do (tak, zgadliście) nawiedzonej ciotki! Z czasem trafia ona do zupełnie nowego świata. Witajcie na Cmentarzysku, gdzie znajdziecie pełno...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-10
Zdarzyło się Wam czekać długo na premierę kolejnej części ulubionej serii, a ta nie spełniła Waszych oczekiwań? Na szczęście w przypadku „Apolla i Boskich Prób” jest inaczej i „Grobowiec Tyrana” w stu procentach spełnił moje oczekiwania. A nawet je przerósł!
Apollo nie ma czasu na odpoczynek. Akcja czwartej części serii zaczyna się prawie w tym samym miejscu, w którym zakończył się „Labirynt Ognia”. Nieuchronnie zbliża się dzień, w którym cesarzowie Kommodus i Kaligula planują atak na Obóz Jupiter. Pomóc w tym ma im jeszcze zły król planujący wypuścić armię nieumarłych. Do tego w ten sam dzień urodziny obchodzi nie kto inny niż Apollo. Zapowiada się zabójcza impreza!
Ale ta książka była dobra. Równie dobra co „Labirynt Ognia”, jeśli nie lepsza. Podobało mi się w niej (prawie) wszystko. Przede wszystkim kreacje bohaterów. Chyba w tej książce odnalazłam swojego nowego ulubionego bohatera, czyli kiciusia Arystofanesa. Fragmenty z jego udziałem zajmują szczególne miejsce w moim serduszku ❤ Co do innych bohaterów - wracają bohaterowie znani z poprzednich książek Ricka, jak Reyna, Frank, Hazel czy nieodłączna towarzyszka (ekhem, pani) Meg. Na swój sposób wraca też Jason. W tej książce autor w ładny sposób kończy wątek tego bohatera, nie ma w nim przesady ani niedomówień.
Żeby nie było, że zapomniałam o Apollinie – nie zapomniałam. Jego kreacja zasługuje na osobny akapit. W tej książce niesamowicie widać jego przemianę. Zmieniły mu się jego priorytety. Nie jest już tym samym (nie)bogiem, co poprzednio. Bardzo mi się to podobało, bo zazwyczaj autorzy w kolejnych częściach wracają do „punktu wyjścia”, czyli tego, jaka postać była na początku poprzedniej części, a to, co działo się pomiędzy było wymazywane. Po prostu lubię, jak autorzy nie boją się zaryzykować i pokazują taką przemianę.
Jedna rzecz pozostała bez zmian – humor. Ciągle bawi mnie tak samo. Szczególnie fragmenty z Arystofanesem. No uwielbiam tego kiciusia!
Dopiero w tej książce doceniłam odniesienia do akcji z innych części serii. Ostatni tom czytałam półtora roku temu i co niektóre wydarzenia już zdążyły się zatrzeć w mojej pamięci, tak więc z otwartymi ramionami witałam kolejne przypominajki. Zapomniałam już o słodkich myrmekach! Jednak uspokajam tych, co planują sięgnąć o tę część przed innymi – te przypominajki nie zdradzają za dużo o fabule. Jasne, ważniejsze wydarzenia muszą być wspomniane, ale szczegóły pozostają nieznane, więc lektura poprzednich tomów po tym wciąż może być przyjemnością z niespodziankami.
Nie byłabym sobą, gdybym na coś nie ponarzekała. Tym razem jest tylko jedna rzecz, co do której mam mieszane uczucia. Chodzi o wybór, jaki dokonała Reyna pod koniec książki. Z jednej strony jestem w stanie ją zrozumieć (i to bardzo, sama teraz mogę ponarzekać na niedobór snu...). Jednak jakoś nie zgadza mi się z jej charakterem. Wciąż trudno mi wyobrazić sobie, że dokonała ona takiego wyboru. Nie pasuje mi to do niej. Ale to tylko taki szczegół, który nie niszczy świetnej całości.
Chyba po raz pierwszy jestem tak oczarowana czwartą częścią jakiejkolwiek serii. Jeśli jeszcze nie sięgaliście po książki Ricka Riordana, to najwyższy czas to nadrobić.
Zdarzyło się Wam czekać długo na premierę kolejnej części ulubionej serii, a ta nie spełniła Waszych oczekiwań? Na szczęście w przypadku „Apolla i Boskich Prób” jest inaczej i „Grobowiec Tyrana” w stu procentach spełnił moje oczekiwania. A nawet je przerósł!
Apollo nie ma czasu na odpoczynek. Akcja czwartej części serii zaczyna się prawie w tym samym miejscu, w którym...
2019-10
No dobra, takiej książki to się raczej u nas nie spodziewaliście. My, miłośniczki sci-fi i kryminałów, sięgnęłyśmy po coś romantycznego?
Powód jest jeden – jestem fanką poprzedniej części historii Holly i Gerry'ego i po prostu nie mogłam odmówić, gdy zaproponowano nam „PS Kocham Cię na zawsze”. Pierwsza część oczarowała mnie na długie lata, a jak wyszło z tą?
Akcja powieści zaczyna się 7 lat po śmierci Gerry'ego. W tym czasie Holly zdążyła poukładać swoje życie na nowo. W najbliższych planach ma zamieszkanie razem ze swoim obecnym partnerem, Gabrielem. Zanim jednak to zrobi, jej siostra namówiła ją na udział w podcaście, w którym opowiada o śmierci Gerry'go i jego listach. Nie wie jeszcze, że to wywróci jej życie do góry nogami...
Co mogę powiedzieć o tej książce? Przede wszystkim dobrze sprawuje się jako kolejna część. W ładny sposób rozwija wątki, pokazuje dalsze losy bohaterów, a jednocześnie nie niszczy obrazu wykreowanego przez poprzednią część. Do tego nie jest pisana na siłę, tylko po to, by na niej zarobić. Opowiada o nowych osobach, nowych doświadczeniach i tylko momentami wraca i dopowiada o poprzednich zdarzeniach (co często zdarza się w niespodziewanych kontynuacjach). W tym wypadku jest to to, jak pomysł Gerry'ego na listy dla Holly zainspirował innych chorych. Takich osób jest pięć, a więc dostajemy w książce aż pięć chwytających za serce historii. Co jak co, ale ja byłam zadowolona z lektury.
A raczej byłabym, gdyby była fanką książek romantyczno-obyczajowych. Przy tej książce przypomniałam sobie, dlaczego nią nie jestem. Pierwszym z powodów jest to, że akcja jest dość powolna, a do tego przewidywalna. O ile tego drugiego można się spodziewać w książce poruszającą tę smutną tematykę, jednak to pierwsze trochę mnie rozczarowało. Przez to czytanie pierwszej połowy książki zajęło mi dość dużo czasu, bo momentami się po prostu przy niej nudziłam. Bardzo mało się tam działo. O wiele bardziej podobała mi druga połowa, w szczególności końcówka.
Drugi z powodów jest taki, że książka jest za słodka. Od poziomu słodkości można dostać cukrzycy. Co jakiś czas miałam ochotę powiedzieć: „O jeju, jak uroczo!”. Pod koniec poziom słodyczy był już dla mnie za wysoki.
Mnie się historia podobała, ale jednak nie będę jej wielbicielką. Mimo wszystko wiem, że książka znajdzie swoich fanów.
No dobra, takiej książki to się raczej u nas nie spodziewaliście. My, miłośniczki sci-fi i kryminałów, sięgnęłyśmy po coś romantycznego?
Powód jest jeden – jestem fanką poprzedniej części historii Holly i Gerry'ego i po prostu nie mogłam odmówić, gdy zaproponowano nam „PS Kocham Cię na zawsze”. Pierwsza część oczarowała mnie na długie lata, a jak wyszło z tą?
Akcja powieści...
2019-10
Chyba nie ma osoby, która nie słyszałaby o „Przyjaciołach”. No bo jak nie znać najchętniej oglądanego serialu? I to już od 25 lat! Jako wielka fanka serialu nie mogłam się wręcz doczekać książki opowiadającej o kulisach produkcji. Już nie mogłam się tych anegdot, plotek, ciekawostek i wpadek z planu!
Początek zapowiadał się obiecująco. Mieliśmy w nim „zbieranie składu”. Dowiedzieliśmy się, jak scenarzyści wpadli na pomysł na produkcje oraz jak wybierano każdego z aktorów, okraszone licznymi ciekawymi informacjami. Przykładowo - wiedzieliście, że początkowo Jennifer Aniston miała grać nie Rachel, a Monicę? I na odwrót – Courteney Cox miała wcielać się w Rachel. Albo że Matt LeBlanc przyszedł na przesłuchanie do serialu na kacu? Jeśli liczycie na więcej takich ciekawostek to... ta książka nie jest dla Was.
Bo takich ciekawostek w dalszej części jest naprawdę niewiele. Żeby nie powiedzieć, że prawie wcale ich nie ma. Książka skupiała się raczej na przedstawienie serialu jako zjawiska kulturowego i tego, jaką rolę odegrał w życiu ludzi. Oraz na narzekaniu na produkcję. A to jest tam za dużo białych, a to za mało kultury żydowskiej, a to za dużo żartów o gejach, a to za mało lesbijek w lesbijkach. Do tego każdy z tych wątków rozłożono na czynniki pierwsze, z dużą ilością materiału źródłowego i licznymi wywiadami z osobami, których nazwiska nic nam nie mówią. Przez to wyszło trochę za poprawnopolitycznie. A wszystko ciągnęło się przez niemiłosierną liczbę stron.
Żeby nie było – nie miałabym nic przeciwko czytania o tym (żeby nie skłamać – wątek o Carol i Susan mnie naprawdę zaciekawił), gdyby nie dwie sprawy. Pierwsza z nich? Długość. Autorka odwaliła kawał dobrej roboty w zbieraniu materiału do książki, wręcz należą się jej brawa za to. Jednak czy to wszystko było trzeba zamieszczać w książce? Wyszłoby o wiele lepiej, o wiele bardziej atrakcyjnie, gdyby skrócono te wątki o połowę. Ja miałam wrażenie, że ciągle czytam o tym samym i kilka razy sprawdzałam, ile stron zostało do końca tej części.
A druga sprawa? Marketing książki. Obiecywano właśnie anegdoty i ciekawostki, a tych było jak na receptę. Przez to poczułam się zawiedziona i oszukana, a jak widziałam – nie tylko ja mam takie odczucie. Można było łatwo tego uniknąć, gdyby promowano tylko to, co w tej książce jest. Byłabym przygotowana na drobiazgowe omawianie wszystkich kontrowersyjnych wątków.
Jak już narzekam – rozdział o tym, jak serial odbiera autorka wydawał mi się niepotrzebny i po prostu nudny. Co jak co, ale bez niego książka by sobie na pewno poradziła. I jeszcze jeden minus, ale już taki mniejszy – w książce pojawiają się ramki z cytatami. Jednak są to cytaty autorki z tej samej strony. Do tego nie są one jakoś niesamowicie istotne. Po tygodniu od skończenia książki ciągle nie wiem, po co je tam umieszczono.
Ale dobra, jednak książkę przeczytałam, więc aż tak źle nie mogło być, co nie? Mimo wszystko było dość ciekawie. Ciekawiło mnie to, bo to w końcu „Przyjaciele”. Do tego autorka miała nawet przyjemny styl pisania, że nie odczuwało się znużenia nawet w tych powolniejszych fragmentach.
Jednak to jest to, na co tak liczyłam. Trudno wśród omawiania narzekań na serial znaleźć urok „Przyjaciół”, który wszyscy tak znają i kochają. Książka raczej ten urok zabija. Z tego powodu polecam ewentualnie osobom, które chcą się dowiedzieć o tym, jak serial działał na ludzi. Jednocześnie stanowczo odradzam sięganie po książkę osobom, które „Przyjaciół” nie znają, bo jest to jeden wielki spoiler produkcji.
Chyba nie ma osoby, która nie słyszałaby o „Przyjaciołach”. No bo jak nie znać najchętniej oglądanego serialu? I to już od 25 lat! Jako wielka fanka serialu nie mogłam się wręcz doczekać książki opowiadającej o kulisach produkcji. Już nie mogłam się tych anegdot, plotek, ciekawostek i wpadek z planu!
Początek zapowiadał się obiecująco. Mieliśmy w nim „zbieranie składu”....
2019-10
Z książkami poruszającymi tematykę homoseksualizmu zazwyczaj mam tak, że albo je kocham, albo nienawidzę. „Tamte dni, tamte noce” są pierwszą tego typu powieścią, co do której mam mieszane uczucia. Ale od początku.
Siedemnastoletni Elio jak zawsze spędza z rodzicami wakacje we Włoszech. Jak zawsze do ich domu przyjeżdża do jego ojca profesora jeden z jego doktorantów, aby ten mógł dokończyć swoją pracę. Tym razem padło na Olivera, a ten wybór sprawił, że ani dla niego, ani dla Elia te wakacje nie będą już takie jak zawsze.
Pierwsze słowo, które przychodzi na myśl, gdy myślę o tej książce? Dziwna. Czemu taka jest? Przede wszystkim przez to, że momentami bywała obrzydliwa. Na tyle mocno, że w pewnym momencie musiałam odłożyć ją na bok, pójść do pokoju siostry, zrobić zdegustowaną minę i powiedzieć głośne „FUJ”. Później już było lepiej, ale o tym później (później, hehe). Ale to nie jedyny powód, dla którego powieść jest dziwna. Nie grał mi w książce także styl pisania. Nie był on typowy. Przykład? Niektóre rozmowy nie były zapisywane od myślników, a następujących po sobie w jednym akapicie zdaniach. Przez to czasem musiałam się bardziej skupić, by się nie zgubić. Tak samo było z opowieściami, które były wplecione w fabułę w taki sposób, że tam nawet mimo skupienia zgubiłam się i musiałam powtarzać czytanie fragmentu od początku.
W stylu pisania nie grała mi jeszcze jedna rzecz – mieszanie języka „normalnego” z tym baaardzo potocznym. Trochę mnie to drażniło, szczególnie w ładnych opisach, po który wyskakuje nagle taki „kutas” czy Bóg wie co. W tym przypadku nie wiem, czy to celowy zabieg autora, czy to sprawka tłumaczenia. Co do tłumaczenia – moim zdaniem bardziej do książki pasuje oryginalny tytuł. „Tamte dni, tamte noce” nie oddaje sedna powieści tak bardzo jak oryginał.
Przejdźmy już do plusów powieści. Są nimi na pewno piękne opisy. Zazwyczaj nie jestem ich fanką, ale w tym przypadku dałam się oczarować. Pięknie został ukazany klimat Włoch i gorących, letnich dni (aż zachciało mi się znowu lata!).
Inny plus? Świetnie zostało ukazane zauroczenie Elia Oliverem, jego obsesje, jego fascynację. Byłam pod wrażeniem tego i z tego powodu bardziej zrozumieć obrzydliwe momenty. Jednak bez nich chyba nie dałoby się zrozumieć zauroczenia, które przeżywał Elio. Łatwiej było mi też zrozumieć mieszanie stylów pisania, bo na swój sposób pokazywało to młody wiek bohatera (już jestem w tym wieku, że bohaterowie książek młodzieżowych są ode mnie młodsi, zaczęłam czuć się staro). Nie był jeszcze całkowicie dojrzały, miał jednak to swoje siedemnaście lat. Osoby w tym wieku jednak nie mówią niesamowicie elokwentnym językiem, nie?
I po raz kolejny trafiłam na książkę, w której podobało mi się zakończenie. Jeju, jakie ono było cudowne! Jestem nim oczarowana tak samo jak opisami. A ostatnie zdanie – majstersztyk! Po prostu uwielbiam zakończenia takie jak te.
A teraz najtrudniejsza dla mnie część – czy polecam? Raczej tak. „Tamte dni, tamte noce” świetnie pokazują siłę zauroczenia i to, do czego może ono doprowadzić.
Z książkami poruszającymi tematykę homoseksualizmu zazwyczaj mam tak, że albo je kocham, albo nienawidzę. „Tamte dni, tamte noce” są pierwszą tego typu powieścią, co do której mam mieszane uczucia. Ale od początku.
Siedemnastoletni Elio jak zawsze spędza z rodzicami wakacje we Włoszech. Jak zawsze do ich domu przyjeżdża do jego ojca profesora jeden z jego doktorantów, aby...
2019-10
Jeśli drzwi nie zamkniesz w porę, szeptać zacznie ktoś wieczorem...
„Szeptacz” Alexa Northa wręcz zalał Instagrama. Zapukał nawet do naszych drzwi z tajemniczą zapowiedzią, a później z samą powieścią. Od razu rzuciłam wszystko, żeby sprawdzić, o co tyle szumu.
Miałam BARDZO DUŻE wymagania co do tej książki (capslock jest po to, byście wyobrazili sobie ich wielkość). Myślałam, że będę się bać, zasypiać przy zapalonym świetle, oglądać się na ciemnych ulicach, tego mi było trzeba! Zabrałam się za czytanie – prolog świetny, początkowe rozdziały niezłe. Mamy historie o porwaniach dzieci, śledczego z demonami nierozwiązanego śledztwa oraz pisarza z synkiem, którzy próbują poradzić sobie po nagłej stracie żony i matki. Wszystko to dzieje się w sennym Fatherbank, w którym dwadzieścia lat wcześniej Szeptacz dokonał serii morderstw.
Jednak później czar jakby prysł. Wciąż dobrze się czytało, jednak bez większego efektu wow. Przynajmniej jak dla mnie. Może po Carterze (swoją drogą morderca w „Szeptaczu” się tak nazywa, przypadek?) jestem jakoś mniej podatna na thrillery i kryminały?
Zacznijmy od plusów książki. Na pewno jest nim okładka – według mnie jedna z lepszych w tym roku. Niewątpliwie są to też krótkie rozdziały, które do tego typu powieści są wręcz stworzone. Dzięki temu książka niesamowicie wciąga. Dodatkowo tym, co wyróżnia „Szeptacza”, jest opisywanie elementów nadprzyrodzonych. Nigdy nie wiedziałam co zdarzyło się naprawdę, a co było wymysłem którejś z postaci! Gdyby książka była poprowadzona w tym kierunku to byłby przegenialną powieścią.
Minusy? Nijakie postaci. Nie przywiązałam się do żadnej z nich i gdyby jakakolwiek zniknęła to chyba nie odczułabym jej braku. Momentami książka wydawała mi się też mało realna. Kilka rzeczy wydawało mi się dziwnych i niecodziennych. Przykłady? Proszę bardzo - nagłe objawienie co do tożsamości porywacza czy ochrona wyprowadzając rodziców ze szkoły. Jest też inny minus, ale taki nie do końca. Według mnie „Szeptacz” nie jest thrillerem, a obyczajówką z jego elementami. W drugiej części książki autor skupia się na rozwijaniu tych wątków i czasem było po prostu nudnawo. Po prostu brakowało mi w tym kryminale kryminału.
U mnie niestety coś nie zagrało. Mimo wszystko książka Alexa Northa jest idealną powieścią na przestój czytelniczy – i tak się wciągniecie. Czekam na kolejne książki autora, bo jeśli doszkoli warsztat i znajdzie swój gatunek to książki mogą być naprawdę świetne.
Jeśli drzwi nie zamkniesz w porę, szeptać zacznie ktoś wieczorem...
„Szeptacz” Alexa Northa wręcz zalał Instagrama. Zapukał nawet do naszych drzwi z tajemniczą zapowiedzią, a później z samą powieścią. Od razu rzuciłam wszystko, żeby sprawdzić, o co tyle szumu.
Miałam BARDZO DUŻE wymagania co do tej książki (capslock jest po to, byście wyobrazili sobie ich wielkość)....
2019-10
Kiedy dostałyśmy propozycję zrecenzowania tej książki, nie byłyśmy pewne, czy powinnyśmy się zgodzić. Z jednej strony „Belfrzy” poruszają temat ważny – ciemne strony pracy nauczyciela. Do tego temat ten jest nam bliski, bo spora część naszej rodziny pracuje właśnie w tym zawodzie. Jednak z drugiej strony staramy się nie wtrącać w politykę i tym podobne – w końcu to profil książkowy. No ale stwierdziłyśmy, że w tym wypadku by wypadało.
W „Belfrach” czeka na nas zbiór wywiadów z różnymi nauczycielami na wszelakie tematy. O tym, jak szkoły i sposoby nauczania zmieniły się na przestrzeni lat, o pracy z uczniami niepełnosprawnymi, różnicach między szkołami publicznymi a prywatnymi, pracy dyrektora, a przede wszystkim o strajku. O tym, jak nauczyciele zostali potraktowani przez rząd. A także o tym, że wiele z nich nie widzi już siebie w roli nauczyciela, o tym, że chcieliby odejść z zawodu. Bo ich praca to nie nauka przez kilka godzin dziennie, darmowe wyjazdy i dwa miesiące wakacji. To niskie zarobki, godziny pracy w domu, za które nikt nie płaci, częsty brak szacunku ze strony uczniów i rodziców. Ale o tym się nie mówi.
A raczej nie mówiło, bo po strajku było o tym głośno. Z tego powodu nie wiem, czy ta książka była potrzebna. Nie ujawnia żadnych nowych faktów, nie ma w niej nic odkrywczego. Nie ma w niej niczego, o czym nie było mówione w kwietniu. Jednak mogę tak to odbierać przez to, że byłam wtedy na bieżąco z każdą informacją. Jak już wspomniałam – spora część naszej rodziny to nauczyciele. Do tego też jestem ciągle uczniem, przez to strajk był dla mnie odczuwalny, a nie tylko informacją z mediów.
Mimo tego, ze „Belfrzy” poruszają ważny temat, nie będę Wam mówić, że koniecznie macie sięgnąć po tę książkę. Jeśli chociaż minimalnie interesowaliście się strajkiem nauczycieli, to nie znajdziecie tutaj nic nowego.
Kiedy dostałyśmy propozycję zrecenzowania tej książki, nie byłyśmy pewne, czy powinnyśmy się zgodzić. Z jednej strony „Belfrzy” poruszają temat ważny – ciemne strony pracy nauczyciela. Do tego temat ten jest nam bliski, bo spora część naszej rodziny pracuje właśnie w tym zawodzie. Jednak z drugiej strony staramy się nie wtrącać w politykę i tym podobne – w końcu to profil...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-10
Pinch miał nieszczęście urodzić się jako syn sławnego malarza, Beara Bavinskiego. Artysta ma jeden cel – umieścić swoje obrazy w najważniejszych muzeach świata. Jednak w skupieniu na swojej pracy zapomina o innych swoich dziełach – swoich dzieciach. Pinch przez całe życie musi walczyć o uwagę ojca. Nie jest to łatwe, bo ten ma siedemnaścioro dzieci. Czy Pinchowi uda się w końcu zyskać uznanie w oczach ojca?
Szczerze powiedziawszy to nie wiem, czemu sięgnęłam po tę książkę. Nie jest to gatunek, który często czytam. Jednak ta książka jakoś mnie do siebie przyciągała. Czy to ta okładka? Włochy, które teraz są bliskie sercu naszej mamy? No nie wiem, ale nie żałuję, że zdecydowałam się przeczytać tę książkę.
Akcja książki jest dość powolna. Nie mówię, że narzekam, bo się tego spodziewałam – w końcu często tak bywa z książkami nominowanymi do różnych nagród. Do tego chyba potrzebowałam teraz takiej „spokojniejszej” powieści. Jednak momentami miałam wrażenie, że akcja jest za wolna. Takie odczucia miałam szczególnie na początku powieści, gdy nie mogłam się wczuć w historię Pincha. Było tam dużo opisów, a przez to mało się działo. Nie mogłam się wciągnąć, ale wraz z upływem stron ten problem mijał.
Co jeszcze mi się podobało? Zakończenie książki. W końcu trafiłam na takie, które usatysfakcjonowało mnie w stu procentach. Nie będę Wam opisywać go dokładnie, bo zdradzałoby za dużo fabuły. Pokazuje ono, że widzimy tylko to, co chcemy zobaczyć zarówno w sztuce jak i w samych ludziach. Trudno nam zmienić postrzeganie o danym człowieku.
Jednak nie ma książki idealnej, co nie? W tej brakowało... duszy. Zgadzam się z tym, co zauważył @sandma.oli – książki wydaje się napisana pod nagrodę. Autor „odhaczał” sobie kolejne ważne tematy, które chciał poruszyć i szedł dalej. Przez to brakowało mi w powieści większych emocji. Może to też przez to początkowo nie mogłam się wciągnąć?
Nie tylko książka, ale i główny bohater wydawał mi się bez duszy. Miałam wrażenie, że Pinchowi brakuje charakteru. Że jego jedyną cechą było życie w cieniu ojca. Ale za to wszystkie inne postacie były wyraziste, więc nie było to aż tak zauważalne.
Wspomnę jeszcze o jednym minusie, który prawdopodobnie występuje tylko w egzemplarzach recenzenckich. Otóż brakowało mi tłumaczeń zdań w innych językach. W końcu nie każdy jest takim poliglotą jak Pinch. Czasem nie miałam jak sprawdzić, co one oznaczają i chyba do końca życia pozostaną dla mnie niewiadomą.
Ogólnie książkę polecam, ale wiadomo – nie każdemu. Jednak Ci, co nie boją się wolnego tempa akcji i małej ilości zaskoczeń powinni znaleźć w niej coś dla siebie.
Pinch miał nieszczęście urodzić się jako syn sławnego malarza, Beara Bavinskiego. Artysta ma jeden cel – umieścić swoje obrazy w najważniejszych muzeach świata. Jednak w skupieniu na swojej pracy zapomina o innych swoich dziełach – swoich dzieciach. Pinch przez całe życie musi walczyć o uwagę ojca. Nie jest to łatwe, bo ten ma siedemnaścioro dzieci. Czy Pinchowi uda się w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-10
Czy „Zakon Drzewa Pomarańczy” będzie hitem tegorocznej jesieni? Nie jestem w stanie tego stwierdzić ze stuprocentową pewnością, ale jedno jest pewne – ja, fanka kryminałów, thrillerów i horrorów, przepadłam w fantastycznym świecie wykreowanym przez Samanthę Shannon.
Początek był dla mnie przytłaczający. W pierwszej części przewija się wiele postaci, wątków, wydarzeń i niedopowiedzianych historii. Większość opiera się na tym, co już miało miejsce, czyli walce z Bezimiennym oraz Żałobą Wieków. Właśnie wtedy między krainami doszło do rozłamu i każdy podążył własną ścieżką. Wschód i Zachód nie potrafią wyzbyć się wzajemnej wrogości nawet w obliczu nadchodzącego chaosu, który zagraża światu. Zawsze wiele je dzieliło, ale najważniejsza jest wiara oraz stosunek do smoków.
Brzmi klasycznie, prawda? Jednak jak wiadomo to, co jest znane sprawdza się najlepiej. Każdy rozdział traktuje o innej krainie (Wschód/Zachód/Południe). Czytelnik lawiruje między postaciami, obserwuje ich codzienność i zastanawia się, czy ich losy się przetną. Wszystko po kolei zaczyna się ze sobą łączyć, a w tle budzi się Bezimienny.
Jeśli chodzi o bohaterów – bardzo spodobało mi się to, że mimo ich początkowej mnogości i mojego problemu z ich rozróżnieniem (spoiler: zauważyłam, że na końcu drugiego tomu jest spis postaci) stopniowo stają się coraz bardziej wyraziści. Każdy posiada charakterystyczne cechy osobowości i teraz, gdy dłużej się nad tym zastanawiam, nie wiem, czy kogokolwiek polubiłam w stu procentach. Postaci nie są czarne lub białe, mają zarówno złe, jak i dobre cechy, co sprawia, że wydają się czytelnikowi bardziej ludzcy i bliżsi. Ogromnym plusem są również bohaterki. Są bardzo wyraziste i sprawiały, że na samym końcu chciałam czytać tę książkę non stop! Na Wschodzie poznajemy Tane, która od maleńkości marzy, aby stać się jeźdźcem i dosiąść smoka. Właśnie w tej krainie smoki traktowane są na równi z bóstwami, czego przeciwieństwem jest Zachód, w którym wszystko, co związane jest z Bezimiennym i tymi istotami, powinno zniknąć. Zachód należy do rodu Berethnetów. Niezamężna królowa Sabran IX musi wydać na świat swoją córkę, by uchronić swoje królowiectwo. Jednak u jej drzwi wciąż czają się skrytobójcy, a dama dworu Ead Duryan chroni królową przed zakazaną magią. Uwielbiałam czytać fragmenty z Zachodu! Najbardziej ciekawiły mnie losy Ead, która od początku powieści nie pokazuje czytelnikowi, kim naprawdę jest. Ead jest wierna tajemniczej organizacji i z dnia na dzień coraz bardziej zbliża się do królowej. Jaki jest jej cel?
Książka serwuje nam również wiele podań, legend i historii, w które wierzą mieszkańcy Wschodu i Zachodu. I tytułowe Drzewo Pomarańczy zalicza się właśnie do nich. Opowiadane historie płyną swoim tempem, a z każdą kolejną stroną dowiadujemy się coraz więcej i wykreowany świat staje się coraz pełniejszy.
Poruszane jest również wiele rozmaitych problemów. Autorka opisuje wątki LGBT, samoakceptacji oraz próbie sprostania oczekiwaniom. Mamy tu smoki, piratów, intrygi, momenty podczas których parsknęłam śmiechem i przy których zrobiło mi się smutno – uważam, że to must read fanów fantastyki, ale też dla laików jak ja, którzy chętnie by coś z tego przeczytali, żeby zobaczyć, skąd ten szum, ale nie do końca wiedzą, za co się zabrać. Jeśli nie przekonało Was to, co napisałam to, na pewno zrobi to okładka – jest po prostu przepiękna!
Czy „Zakon Drzewa Pomarańczy” będzie hitem tegorocznej jesieni? Nie jestem w stanie tego stwierdzić ze stuprocentową pewnością, ale jedno jest pewne – ja, fanka kryminałów, thrillerów i horrorów, przepadłam w fantastycznym świecie wykreowanym przez Samanthę Shannon.
Początek był dla mnie przytłaczający. W pierwszej części przewija się wiele postaci, wątków, wydarzeń i...
2019-10
No i kolejny raz jestem zadowolona!
Nastoletni Zane Obispo spędza prawie każdy dzień w okolicy wulkanu (spokojnie, wygasłego) za swoim domem. Jest to jedyne miejsce, gdzie chłopiec może się schronić przed innymi dziećmi, które naśmiewają się z tego, że Zane kuleje i musi chodzić z pomocą laski. Pewnie nadal by tak spędzał dni, gdyby nie to, że pewnego razu w kraterze rozbija się mały samolot, a wkrótce potem Zane spotyka tajemniczą Brooks. A wraz z tym nastąpi cała masa przygód pełnych mitologii Majów, tajemnic, bogów i potworów.
Wiem, schemat brzmi znajomo do tego z książek Ricka Riordana (swoją drogą – już w tym miesiącu premiera kolejnej części „Prób Apolla”, czy tylko ja nie mogę się doczekać?! <3). Mitologia? Jest. Bogowie, potwory, inne magiczne istoty? Tak, tak, tak. Nastolatek, który nie zna jednego ze swoich rodziców? Też. Szczerze powiedziawszy to początkowo trochę znużył mnie ten schemat, że nie wysilono się nawet na minimalną oryginalność. Jednak wraz z rozwojem akcji coraz mniej wracałam na to uwagę, bo „Posłaniec burzy” jest napisany po prostu świetnie. Czas z książką upływa błyskawicznie. Nie zdążyłam się obejrzeć, a już byłam w połowie, trzech czwartych, na końcówce, w postscriptum... Innymi słowy – nie mogłam się oderwać. Tego typu powieści są chyba dla mnie stworzone!
Żeby nie było – powtarza się tylko schemat powieści. Reszta jest całkowicie oryginalna i niepowtarzalna. Przykład? Bardzo proszę – postacie. Kocham autorkę za kreacje głównego bohatera. Zane jest niepełnosprawny, musi poruszać się o lasce, a to i tak nie przeszkadza mu w zostaniu bohaterem. W ładny sposób pokazuje to, że bariery i przeszkody są tylko w naszej głowie. Co do innych bohaterów, to także są niesamowicie wykreowani. Mają charakterystyczne cechy, przez to żaden się ze sobą nie myli i szybko można ich polubić. Podobał mi się też jeden zabieg przy wprowadzaniu bogów – przy większości z nich następował „wplątany” w akcje zapis fonetyczny ich imion. W kilku przypadkach tego brakowało, ale pomocą służy słowniczek z tyłu książki.
Ale i tak najbardziej w tej książce uwielbiam zakończenie. Ale ono było super! Za nic nie spodziewałam się takiego obrotu zdarzeń. Po prostu odlot! Jest tak samo niesamowite jak okładka powieści.
Chyba nie muszę dodawać, że polecam? Oczywiście przede wszystkim po „Posłańca burzy” powinni sięgać nastoletni mole książkowi, ale Ci starsi, co czasem chcą sięgnąć po coś lekkiego, co pozwoli im się oderwać, też nie powinni być zawiedzeni.
No i kolejny raz jestem zadowolona!
Nastoletni Zane Obispo spędza prawie każdy dzień w okolicy wulkanu (spokojnie, wygasłego) za swoim domem. Jest to jedyne miejsce, gdzie chłopiec może się schronić przed innymi dziećmi, które naśmiewają się z tego, że Zane kuleje i musi chodzić z pomocą laski. Pewnie nadal by tak spędzał dni, gdyby nie to, że pewnego razu w kraterze...
2019-09
Zdarza Wam się sięgnąć po książkę, której opis strasznie odbiega od tego, jaka jest ona naprawdę? „Nieodgadniony” jest świetnym tego przykładem!
Akademia Ellinghama to elitarna szkoła prywatna, w której jest pełno łamigłówek, zagadek, wijących się ścieżek, ukrytych korytarzy i tajemnych przejść, stworzonych przez założyciela Alberta Ellinghama. W 1936 roku, krótko po otwarciu szkoły, w tajemniczych okolicznościach znikają żona i córka Alberta. Jedynym tropem jest list stworzony przez tajemniczego Nieodgadnionego. Sprawa nie zostaje rozwiązana i staje się jedną z największych nierozwikłanych zbrodni USA. Wiele lat później do szkoły trafia Stevie, której celem jest rozwiązanie zagadki sprzed lat. Nie wie jednak, że Nieodgadniony, a wraz z nim śmierć, także powróci do Akademii.
No dobra, to co w tym opisie jest mylnego? Przede wszystkim to, że Nieodgadniony ma takie średnie szanse wrócić, bo musi mieć coś w okolicy 100 lat. Osoby w takim wieku raczej nie wracają do szkół. Więc jak już to wraca potomek albo następca, ale mniejsza. Druga sprawa to sprawa. Co z nią? Ano zapomniano w opisie wspomnieć, że była ona rozwiązana. Podejrzanego schwytano. Ale czy na pewno to on odpowiada za porwanie? Mimo wszystko można było o tym wspomnieć, a nie przeżywać zaskoczenie w czasie czytania. Jest jeszcze jedna rzecz, ale już mniej istotna. W opisie obiecują nam tajemne przejścia i ukryte korytarze. I racja – są. Jednak w tak małej ilości, że można było już o nich nie wspominać.
Opis opisem, a jak z treścią? Tutaj jest już lepiej. Książka początkowo się ciągnęła, ale wiadomo – pierwsze części trylogii tak mają, nie mogą zdradzać wszystkiego od razu (ale trochę więcej by mogły). Jednak im dalej, tym bardziej wciągająco. Nawet nie wiecie jak się wkręciłam pod koniec! Ostatnie 50 stron czytałam na wyścigi z autobusem – czy ja pierwsza skończę czytać czy on dojedzie do szkoły (PS – wygrałam). A wszystko to zasługa lekkiego, a momentami nawet śmiesznego stylu pisania, a także dość skrupulatnie (oczywiście jak na książki młodzieżowe) poprowadzonej intrygi.
Mieszane uczucia mam co do bohaterów. Są oni ciekawi, oryginalni, każdy ma w sobie „to coś”. Ale jednocześnie są niesamowicie irytujący. Tyczy się to przede wszystkim Stevie. Jej zachowanie było po prostu głupie. Jednak autorka ładnie z tego wybrnęła i dała od razu mały wątek wychowawczy, więc byłam to w stanie wybaczyć. Ale za nic nie potrafię zrozumieć zachowania Davida. Na ostatnich stronach odwalił taką akcję, że ledwo powstrzymałam się od powiedzenia na cały autobus „SERIO?”. W skrócie i bez spoilerów – obrażał się na Stevie o to, jak go potraktowała, a sam nie zachowywał się wobec niej lepiej. No błagam.
Jak już przy ostatnich stronach jesteśmy... Miałam już nie narzekać, ale na zakończenie o tym muszę wspomnieć. Strasznie nie podobało mi się końcówka. Jak to w pierwszych częściach trylogii i tym podobnym, nie wszystkie informacje są podane od razu. No ale ujawnianie czegokolwiek na temat głównej intrygi dzieje się dosłownie na ostatnich stronach. Do tego ten tani chwyt na temat Davida. Serio? To ma mnie „zachęcić” do kupienia kolejnej części? Niestety nie dałam się nabrać.
Nie ciągnie mnie jakoś do kolejnych części „Nieodgadnionego”. Mam już w głowie jakiś zarys tego, jak potoczy się dalsza fabuła i chyba to mi wystarczy. Nie mogę Wam polecić tej książki, ale też stanowczo nie odradzam – może znajdziecie w niej coś dla siebie.
Zdarza Wam się sięgnąć po książkę, której opis strasznie odbiega od tego, jaka jest ona naprawdę? „Nieodgadniony” jest świetnym tego przykładem!
Akademia Ellinghama to elitarna szkoła prywatna, w której jest pełno łamigłówek, zagadek, wijących się ścieżek, ukrytych korytarzy i tajemnych przejść, stworzonych przez założyciela Alberta Ellinghama. W 1936 roku, krótko po...
2019-09
Na taką młodzieżówkę czekałam!
Jenny przeprowadza się do swojego biologicznego ojca, by zacząć nowe życie. Jednak co do ukrycia może mieć siedemnastolatka? Okazuje się, że całkiem dużo. Jenny od środka spala ogromne pragnienie, by widzieć świata w ogniu. Okazuje się też, że nie jest ona jedyną nastolatką w okolicy ukrywającą jakąś tajemnicę.
Po pierwsze – jak ja się wkręciłam w tę książkę! Przez całe osiem długich lekcji myślałam tylko o tym, kiedy będę mogła znowu zacząć czytać „Nie igraj z ogniem”. Czyli naprawdę mocno zaciekawiła mnie ta powieść. Bo jak nie dać się wkręcić w takie coś? Bo w końcu dostajemy walkę z własnymi demonami. Mroczne przeszłości. Wiele tajemnic czekających na rozwiązanie. Kłamstwa, niedopowiedzenia, ukrywanie prawdy. I do tego dochodzą pożary, narkotyki, morderstwo...
Tak, dobrze przeczytaliście. Morderstwo. W młodzieżówce. Jak wypadło? Zabójczo (wiem, słaby żart). Początkowo trochę się obawiałam, że będzie sztucznie, ale moje obawy okazały się niepotrzebne. Moim zdaniem ten wątek wyszedł zaskakująco dobrze. Do tego autorka podsuwa tyle mylnych tropów, że na końcu czeka na czytelnika niespodzianka. Przyznam Wam, że przez moment spodziewałam się takiego rozwiązania zagadki, ale autorka tak mną zakręciła, że szybko odrzuciłam ten pomysł. O ja naiwna!
No ale nie niestety nie jest to książka idealna. Jest coś, na co można narzekać. Mowa o stylu pisania. No nie jest on najlepszy. Nie podobały mi się gwałtowne przeskoki między teraźniejszością i przeszłością, wprowadzały one chaos. Ten sam skutek powodowały urywane akapity. Zdarzały się taki zamęt, że musiałam czytać niektóre fragmenty dwa razy, by dobrze zrozumieć treść. Chociaż z drugiej strony może takie zagranie było celowe? Pokazywałoby to przecież idealnie chaos w głowie Jenny. Nawet jeśli to niestety nie wypadło to zbyt korzystnie dla książki.
Można też się przyczepić do innej rzeczy, czyli niektórych dialogów. Wydawały mi się one mocno sztuczne, szczególnie te wypowiadane przez Ro. Nie wiem, czy to wina wcześniej wspomnianego stylu pisania czy już tłumaczenia. Jednak nie było takich sztucznych dialogów za dużo, więc można to przeżyć.
A teraz wisienka na torcie, czyli zakończenie. W końcu trafiłam na takie, które usatysfakcjonowało mnie w stu procentach! Jeju, ale mi się ono podobało. Mogłabym się nim zachwycać i zachwycać.
Oczywiście polecam Wam tę książkę mimo tego minusa w postaci stylu pisania. Jest warta przeczytania mimo to.
Na taką młodzieżówkę czekałam!
Jenny przeprowadza się do swojego biologicznego ojca, by zacząć nowe życie. Jednak co do ukrycia może mieć siedemnastolatka? Okazuje się, że całkiem dużo. Jenny od środka spala ogromne pragnienie, by widzieć świata w ogniu. Okazuje się też, że nie jest ona jedyną nastolatką w okolicy ukrywającą jakąś tajemnicę.
Po pierwsze – jak ja się...
2019-09
Dla niektórych granice nie istnieją.
Przykładem jest Kilian Jornet – kataloński biegacz górski, ultramaratończyk, skialpinista, kolarz górski, duathlonista (bieg/rower/bieg) i crossduathlonista (bieg przełajowy/kolarstwo crossowe). Pobija wszelakie rekordy tras. I pewnego dnia postanowił stworzyć projekt „Summits of my life” („Szczyty mojego życia”), który był lekiem mężczyzny na gorsze samopoczucie. A było ono spowodowane... zbyt wieloma sportowymi sukcesami z 2011 roku! Nieźle, co?
Projekt projektem, ale czym jest książka? „Szczyty mojego życia” autorstwa Kiliana Jorneta to bogato ilustrowana historia o przeżyciach największej przygody Katalończyka. Zaczyna się od wprowadzenia, w którym zostaje opisana historia Kiliana oraz momentu, w którym pomyślał: „hej, przesunąłem już mnóstwo granic, więc może pobije wszelakie rekordy wejść i zejść na najwyższe szczyty świata?”. I zrobił to.
Planem było zdobycie takich szczytów jak: Mont Blanc, Matterhorn, Elbrus, Denali, Aconcagua oraz Everest. Kilian spisał zasady, którymi kierował się podczas wszystkich punktów. W góry szedł tylko ze sprawdzonymi ludźmi, bez tragarzy i z jak najmniejszą ilością sprzętu. Każdy szczyt, który planował zdobyć Kilian, został szczegółowo opisany pod względem historycznych wejść. Znajduje się również informacja, w jakim ubraniu oraz z jakim ekwipunkiem został zdobywany przez Kiliana. Zaznaczano również warunki atmosferyczne oraz dystans i sumę podejść. I co najważniejsze – rekordy wejść, które chciał pobić. Czy ktoś będzie zdziwiony, jeśli napiszę, że zawsze mu się udawało?
Szczegółowe opisy wypraw sprawiły, że czułam się, jakbym czytała dzienniki z wypraw, którymi „Szczyty mojego życia” niejako są. Niejako, bo bardziej pasuje tutaj określenie przepięknie wydany album. Zdjęcia zapierają dech w piersiach i często przyglądałam im się w największym skupieniu.
Książka jest jak autor – naturalna i prawdziwa. Wcześniej nie miałam zbyt dobrego zdania na temat tego sportowca, ale po przeczytaniu jej zobaczyłam, jakim jest ciepłym i serdecznym człowiekiem. Opisuje w niej swoje radości, chwile triumfu, ale również smutki i problemy, które stanęły mu na drodze.
Poleciłam tę książkę sportowym świrom, nawet tym, którzy nie poświęcają zbyt dużo czasu na czytanie – tekstu jest tu naprawdę niewiele, a album liczy 200 stron. Książka pokazuje nam, że niemożliwe nie istnieje i każdy z nas może przekraczać swoje granice. Kilian Jornet może być osobą, która zmotywuje nas do znalezienie i zrealizowania „projektu swojego życia”.
Dla niektórych granice nie istnieją.
Przykładem jest Kilian Jornet – kataloński biegacz górski, ultramaratończyk, skialpinista, kolarz górski, duathlonista (bieg/rower/bieg) i crossduathlonista (bieg przełajowy/kolarstwo crossowe). Pobija wszelakie rekordy tras. I pewnego dnia postanowił stworzyć projekt „Summits of my life” („Szczyty mojego życia”), który był lekiem...
2019-09
Bywają takie książki, o których myśli się, że będą niesamowitą przygodą. Niestety, okazuje się być inaczej i lektura nas rozczarowuje. Tak właśnie miałam z książką „Dziewięcioro nieznajomych”.
To miał być zwykły pobyt w SPA. Dziewięcioro nieznajomych przyjeżdża do tajemniczego ośrodka, by doznać zewnętrznej i wewnętrznej przemiany. Jednak każdy z nich ukrywa swoje sekrety, którymi nie chce się dzielić. Ale charyzmatyczna szefowa ośrodka, Masza, wie, jak wyciągnąć je na światło dzienne. Zwłaszcza, że sama jest mistrzynią w ukrywaniu sekretów...
Sądzę, że jednym z powodów mojego rozczarowania był mylny opis. Można po nim wnioskować, że będą mroczne tajemnice, których właściciele będą strzec za wszelką cenę, nie pozwolą na ich poznanie. A te wszystkie sekrety były... błahe? Nijakie? Nawet jakoś specjalnie ich nie kryto. Ba, nawet je ujawniano bez większych skrupułów i to na wczesnych stronach powieści. Nie ukrywam, trochę mnie to zawiodło, bo liczyłam na thriller psychologiczny, a dostałam coś niedorastającego mu do pięt.
Inny powód rozczarowania? Proszę bardzo! Jest to absurdalność fabuły. Wiedziałam, że zapowiada się jazda bez trzymanki, kiedy tylko pojawiły się narkotyki. O ile ten wątek początkowo mogłam zrozumieć, to później nie mogłam go już usprawiedliwić. Wydawał mi się on przesadzony i niepotrzebny. Wraz z rozwojem wątku narkotykowegonksiążka stawała się coraz to dziwniejsza. Na tyle dziwna, że nie potrafię sobie wyobrazić sytuacji z „Dziewięciorga nieznajomych” w prawdziwym życiu.
Narzekać można też na brak zwrotów akcji. Wiele rzeczy można było łatwo przewidzieć na dłuuugo przed ich ujawnieniem. Nic nie było większą niespodzianką. A przepraszam, jedna rzecz była. Pojawił się jeden mocniejszy zwrot akcji na samym końcu książki. Ale szczerze? Moim zdaniem byłoby lepiej, gdyby go nie było. Dla mnie był on wymuszony, wprowadzony tylko po to, żeby na siłę zaskoczyć czytelnika. Słabe zagranie, ja się nabrać nie dałam.
No dobra, ale jednak AŻ TAK źle nie było, bo książkę udało mi się doczytać do końca. Jakie są jej (nieliczne) mocne strony? Przyjemny styl pisania. Mimo braku zwrotów akcji przez „Dziewięcioro nieznajomych” się płynie. Nie miałam momentów, że musiałam się zmuszać do lektury. Co jak co, ale akurat czytało mi się książkę dobrze. Podobał mi się też styl napisania ostatnich rozdziałów. Był on nietypowy i całkiem fajny.
Na plus można uznać też przekaz książki. Był on dość mocny. Do czego się posuniesz, by osiągnąć swój cel? Jeśli uważasz, że jest on słuszny to będziesz do niego dążyć za wszelką cenę? Posuniesz się do złamania prawa? Maszy była przekonana do swoich racji, zdecydowała się grać nieczysto i... zrobiła to, co chciała. Tylko to się dla niej liczyło. Była spełniona. Co więcej – wydarzenia ze SPA były dla niej reklamą. Reakcja postronnych ludzi, którzy zamiast oczerniać Maszę postanowili sami skorzystać z jej usług, mną wstrząsnęła. Wstrząsnęło mną to, bo tak samo byłoby w prawdziwym życiu.
Jeszcze mogę wspomnieć o jednym plusie powieści, ale takim niepełnym. Są nim bohaterowie. Autorka stworzyła ich dużo (bo dziewięć wczasowiczów plus obsługę SPA), a mimo to każdy był inny. Ale czemu to jest niepełny plus? Ponieważ wszyscy bohaterowie mimo unikatowości byli stworzeni na tej samej zasadzie – nie są tacy, jacy się wydają. Było to trochę nudne, że każdy jest niby inny, ale wszyscy są jednak tacy sami.
Niestety nie mogę Wam polecić tej książki. Nie chciałabym, żebyście poczuli to samo rozczarowanie, co ja. Nie zmienia to jednak faktu, że autorka pokazała w książce to, co chciała pokazać. I to jej się udało.
Bywają takie książki, o których myśli się, że będą niesamowitą przygodą. Niestety, okazuje się być inaczej i lektura nas rozczarowuje. Tak właśnie miałam z książką „Dziewięcioro nieznajomych”.
To miał być zwykły pobyt w SPA. Dziewięcioro nieznajomych przyjeżdża do tajemniczego ośrodka, by doznać zewnętrznej i wewnętrznej przemiany. Jednak każdy z nich ukrywa swoje sekrety,...
2019-09
Kiedy tylko zobaczyłam tę książkę, wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Ale kiedy już to zrobiłam, myślę, że mogłam jednak tego nie robić.
Minęło osiemnaście miesięcy od momentu, w którym na szkołę dla dziewcząt Raxter nałożono kwarantannę i na zawsze zmieniło się życie Hetty. Zaczęło się jednak powoli. Początkowo las stawał się jakby dzikszy, bardziej niebezpieczny. Następnie zaczęli umierać nauczyciele. Później jednak choroba zaatakowała uczennice. Jednak ich nie zabiła, a zmieniła i oszpeciła ich ciała. Wszyscy czekają na lekarstwo na Tox i nie opuszczają bezpiecznego terenu szkoły. Ale kiedy znika przyjaciółka Hetty, postanawia ona złamać kwarantannę...
Tym razem zacznę od pozytywów. Jest nim zdecydowanie okładka. Jaka ona jest cudowna! Wciąż jestem nią oczarowana tak samo gdy w momencie, w którym zobaczyłam ją po raz pierwszy. (Dalsze odgłosy ochów i achów).
Inny plus? Książka mnie od razu wciągnęła. Nietypowa fabuła od samego początku zaciekawiła mnie na maxa i zostało tak aż do momentu skończenia przeze mnie czytania. Wciąż zastanawiałam się: co wydarzy się dalej? Skąd wziął się Tox? Dlaczego zmienia ciała każdej z osób w inny sposób? Książka po prostu ma w sobie to coś, co wciąga czytelnika. I z tego powodu nie od razu zaczęłam zauważać jej minusów.
Najbardziej w książkach nie lubię, kiedy autorzy nie zamykają wielu wątków, co sztucznie napędza sprzedaż kolejnych tomów. W ten sposób potraktowała czytelników autorka tej książki. Zakończenie, którym nas raczy, wręcz potwierdza kolejne tomy. Trochę mi z tego powodu szkoda, bo książka w takich klimatach jak „Toxyczne dziewczyny” bardziej pasuje mi na jednotomówkę. Byłoby bardziej ekscytująco. Wracając – nie zostawia się tylu otwartych wątków. Praktycznie NIC nie zostało poprowadzone do końca. (Dalsze odgłosy złości i piany z ust).
Jednak najbardziej po oczach bije niedopracowanie „Toxycznych dziewczyn”. Na brak należytej uwagi może narzekać wszystko, od relacji między bohaterami, przez samych bohaterów, po luki w fabule czy na niedokończeniu wątków kończąc. Jeju, tak niedopracowanej książki dawno nie czytałam. Bo jak inaczej nazwać to, że w jednym momencie dwie obce dla siebie osoby rozmawiają, a w drugim już rzucają się na siebie i całują? Przydałby się chociaż minimalny rozwój relacji między nimi, bo tak to była dla mnie lekka przesada.
Innym przykładem niedopracowania są bohaterowie. Mimo, że jest ich wielu to praktycznie nic o nich nie wiemy. Ani o tym, jacy są teraz, ani o tym, jacy byli przedtem. Bo moim zdaniem, to, że były zwykłymi uczennicami, a teraz nie, to trochę mało. Pojawiają się tylko ogólniki o postaciach. Jakbym miała napisać charakterystykę któregokolwiek z bohaterów, nawet tych głównych, to nie wiem, czy dałabym radę. Brakowało mi też dokładniejszego opisania motywów bohaterów. Dlaczego podjęli taką, a nie inną decyzję. Czasem trudno było mi zrozumieć intencje postaci. Ich decyzje wydawały mi się albo głupie, albo irracjonalne.
Niedopracowana jest też sama fabuła. Nie ma bardziej zaskakujących zwrotów akcji, ale to akurat można wybaczyć, w końcu nie jest to kryminał. Ale trudno zrozumieć to, że autorka szła po najmniejszej linii oporu przy wymyślaniu kolejnych powodów do popchnięcia dalej fabuły. A to ktoś zapomniał zamknąć bramy, a to wspomniany przeze mnie wcześniej pocałunek. Najdłużej jednak będę wspominać akcję z prochem, bo autorka pod koniec książki ni stąd, ni zowąd przypomniała sobie, że jest on trujący dla osób zarażonych Toxem. Wystarczyło wspomnieć o tym wcześniej i od razu wyszłoby bardziej wiarygodnie, ale nie, po co, przecież wszyscy to kupią.
Dobra, już kończę. No więc pomysł dobry, ale wykonanie nie takie. Nie zalecam, a nawet odradzam.
Kiedy tylko zobaczyłam tę książkę, wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Ale kiedy już to zrobiłam, myślę, że mogłam jednak tego nie robić.
Minęło osiemnaście miesięcy od momentu, w którym na szkołę dla dziewcząt Raxter nałożono kwarantannę i na zawsze zmieniło się życie Hetty. Zaczęło się jednak powoli. Początkowo las stawał się jakby dzikszy, bardziej niebezpieczny....
2019-09
Są komiksy, o których ciężko cokolwiek powiedzieć. Trudno zebrać myśli po ich przeczytaniu. Jednym z nich był właśnie „Zabójczy żart”. Nawet po kilku dniach z trudem przychodzi mi napisanie o nim kilku słów, bo aż tak mi się podobał.
Długość komiksu powala na kolana, bo album liczy sobie jedynie trochę ponad 40 stron rysunków. Ale wiadomo, nie liczy się ilość, a jakość. A jak już wspomniałam – na to w tym komiksie nie można narzekać.
„Zabójczy żart” nie jest typowym komiksem superbohaterskim. Skupia się bardziej na złej postaci (czyli Jokerze, którego zawsze lubiłam) niż na pozytywnej (czyli Batmanie, do którego nigdy nie mogłam się przekonać). Ale tak naprawdę ile ich dzieli? Według Jokera jest to tylko jeden gorszy dzień. Właśnie tyle potrzeba, by zmienić się z normalnego człowieka w obłąkanego szaleńca. Tylko jeden zły dzień. I teraz postanawia to udowodnić.
I na swój sposób mu się udało. Bo czym się różni on od Batmana? Obydwu spotkał jeden zły dzień. Obydwu on zmienił. Obydwaj stosują przemoc. Różnica jest tylko w tym, że jeden robi to w imię dobra, a drugi w imię zła. I tyle, nic więcej. Oto ten zabójczy żart.
Komiks jest dość brutalny. Muszę Wam przyznać, że przeszły mnie ciarki na widok byłego właściciela wesołego miasteczka. Nie brakuje też lejącej się krwi. A nawet nagości, ale typowej dla komiksów, czyli wiesz, że są nadzy, ale zawsze coś akurat zasłania widoki.
Jeszcze wspomnę o rysunkach, które są świetne. Bardzo podobały mi się kadry na pierwszych i ostatnich stronach. Nie można też narzekać na środkowe strony, gdzie skupiano się detalach. I wyszło niesamowicie! Do tego te chłodne barwy, które idealnie oddają klimat komiksu. Ja jestem oczarowana tak jak całym komiksem.
Egzemplarz, który miałam w swoich rękach, zawierał dodatkowo krótką historię „Zwykły człowiek”. Tutaj także nie ma na co narzekać i także daje pole do namysłu. Mnie na przykład nasunęła się myśl – kim jest zwykły człowiek? Przecież nie wiemy, co siedzi u kogo w głowie, więc skąd możemy wiedzieć, czy możemy go nazwać zwykłym, normalnym?
Są komiksy, o których ciężko cokolwiek powiedzieć. Trudno zebrać myśli po ich przeczytaniu. Jednym z nich był właśnie „Zabójczy żart”. Nawet po kilku dniach z trudem przychodzi mi napisanie o nim kilku słów, bo aż tak mi się podobał.
Długość komiksu powala na kolana, bo album liczy sobie jedynie trochę ponad 40 stron rysunków. Ale wiadomo, nie liczy się ilość, a jakość. A...
2019-08
Moja znajomość z filmami Tarantino – genialnego samouka, którego wykształtowały filmy, a nie szkoła reżyserska - zaczęła się od „Kill Billa”. Pamiętam, że już wtedy było dla mnie to coś nowego i coś naprawdę WOW. Jednak książka o nim czekała na mnie na półce chyba z rok (jeśli nie dwa!), ale teraz, gdy w planach miałam pójście do kina na „Pewnego razu… w Hollywood” wreszcie po nią sięgnęłam!
„Quentin Tarantino. Rozmowy” zebrane przez Geralda Peary’ego to zbiór wywiadów przeprowadzonych z reżyserem w różnych momentach jego życia. Są one ułożone chronologicznie, co pozwala na przyglądanie się rozwojowi jego reżyserskiej twórczości. Zaczynamy od „Wściekłych psów”, a kończymy na „Django”. Niestety książka nie obejmuje „Nienawistnej ósemki” (którą swoją drogą uwielbiam), ale tylko dlatego że została wydana przed jej produkcją. Wywiady są bardzo obfite w informacje na temat twórczości, inspiracji i gustu Quentina, bo jako rozmówca jest niezwykle wnikliwy, otwarty i entuzjastyczny. Większość przytoczonych wypowiedzi zostało przeprowadzone przy okazji filmowych premier. Czytane wywiady można przeplatać oglądaniem filmów, ponieważ Tarantino opowiada o swojej pracy niezwykle szczegółowo, tłumaczy wiele scen oraz wykorzystane zabiegi reżyserskie.
Quentin Tarantino jest bardzo cierpliwym rozmówcą. Zawsze spokojnie odpowiada na temat występującej w jego filmach przemocy (bo na przykład ja miałabym już tego pytania po dziurki w nosie). Zamieszczone wywiady pozwalają nam na bliższe poznanie reżysera, sposobów pisania scenariuszy, a przede wszystkim pokazują ogrom jego filmowej wiedzy. Naprawdę, to jakiś geniusz! W książce przewija się mnóstwo tytułów, reżyserów, i to nie tylko jednego gatunku. Quentin Tarantino jest chyba największym fanem kina na ziemi.
Rozmowy z Quentinem wciągają, bo naprawdę czytało mi się je bardzo przyjemnie. Uważam jednak, że są one dla osób, które lubią filmy tego reżysera, czyli jak wiadomo – nie dla wszystkich. Bo wiadomo - filmy Tarantino albo się kocha, albo nienawidzi.
Moja znajomość z filmami Tarantino – genialnego samouka, którego wykształtowały filmy, a nie szkoła reżyserska - zaczęła się od „Kill Billa”. Pamiętam, że już wtedy było dla mnie to coś nowego i coś naprawdę WOW. Jednak książka o nim czekała na mnie na półce chyba z rok (jeśli nie dwa!), ale teraz, gdy w planach miałam pójście do kina na „Pewnego razu… w Hollywood”...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08
„Freddie Mercury. Biografia” to kolejna cudowna książką od wydawnictwa Młody Book. Tym razem skupia się na jednej z największych ikon muzyki. Bo przyznać się, kto chociaż raz nie słyszał muzyki Queen? Kto nie sprzątał domu do „I want to break free”, nie próbował śpiewać sam całego „Bohemian Rhapsody” albo nie biegał słuchając „Don't stop me now”? No dobra, przynajmniej ja to robię!
Książka podzielona jest na krótkie rozdziały, w których poznajemy losy Freddiego od jego narodzin aż do śmierci. Jednak kluczowe w poprzednim zdaniu jest słowo „krótkie” - są one naprawdę treściwe. Nie znajdziecie w tej książce zbyt szczegółów czy nowych faktów o życiu ikony muzyki. Książka skupia się na najważniejszych wydarzeniach z życia artysty, które nie będą niespodzianką dla fana Freddiego. Ale z drugiej strony to nawet lepiej, jest taka uboga w fakty z życia gwiazdy. Nie ma dzięki temu intymnych szczegółów, które Freddie ukrywał i to oddaje na swój sposób hołd artyście.
Ale raczej nie dla informacji kupuje się tą biografię, ale dla rysunków. Jeju, ale one są cudowne! Przedtem odkładałam czytanie tej pozycji na później, bo nie chciałam jej zaczynać. Ale nie dlatego, że by mnie nudziła czy coś w tym stylu, ale dlatego, że nie chciałam mieć tej wspaniałej przygody za sobą. Więc jak już w końcu zaczęłam to nie mogłam się napatrzyć na te cudowne ilustracje. Wciąż wracałam do tych, które zachwyciły mnie bardziej, a mało ich nie było. Tym sposobem książki za szybko to jak nie przeczytałam.
Chyba nie muszę dodawać, że polecam? Pozycja obowiązkowa dla fanów Queen oraz dla srok okładkowych.
„Freddie Mercury. Biografia” to kolejna cudowna książką od wydawnictwa Młody Book. Tym razem skupia się na jednej z największych ikon muzyki. Bo przyznać się, kto chociaż raz nie słyszał muzyki Queen? Kto nie sprzątał domu do „I want to break free”, nie próbował śpiewać sam całego „Bohemian Rhapsody” albo nie biegał słuchając „Don't stop me now”? No dobra, przynajmniej ja...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Po niezbyt udanej (przynajmniej moim zdaniem) drugiej części serii o losach Lary Jean bałam się, że trzecia część nie będzie za dobra. Całe szczęści myliłam się! Z czystym sercem mogę Wam powiedzieć, że „Zawsze i na zawsze” Jenny Han jest najlepszą częścią z całej trylogii.
Ale od początku. Lara Jean i jej chłopak Peter kończą szkołę średnią i planują pójście razem na jedne studia. W życiu jej rodziny także dobrze się wiedzie – jej tata planuje ponownie się ożenić. Wszystko wydaje się perfekcyjne. No właśnie, wydaje się. Po tym, jak na Larę Jean spada lawina nieoczekiwanych wiadomości, trzeba zmienić wszystkie plany. Czy ona i jej rodzina poradzi sobie ze zmianami? Czy jej związek z Peterem przetrwa nadciągającą burzę?
Pod pewnymi względami niewiele zmienia się w porównaniu z poprzednimi częściami. Wciąż jest uroczo. Wciąż jest słodko. Wciąż jest przyjemnie. Wciąż pochłania się kolejne strony w takim tempie jak Peter zjada ciasteczka Lary Jean (dla niewtajemniczonych – baaardzo szybko).
Styl pisania autorki lekki i pełen humoru, a także pełen odwołań do popkultury. Za te do Hamiltona (szczególnie z fragmentem o And Peggy!) byłam gotowa dać książce wysoką ocenę bez jej kończenia. Ale i bez tego bym to zrobiła. Autorka tak zabawnie opisywała sytuacje, że praktycznie ciągle uśmiechałam się do książki. Swoją drogą to musiało śmiesznie wyglądać w oczach reszty osób w autobusie, ale mniejsza.
Ale ta książka różni się od poprzednich z trylogii. W tej części Lara Jean ANI RAZU mnie nie zirytowała, co zakrawa to o cud. Może przez to, że bardzo się z nią utożsamiałam. Kwestie uczuciowe pomińmy, ale te związane z zbliżającym się zakończeniem szkoły i wyborem studiów są mi aż za bardzo bliskie. Sam fragment z wyborem sukienki na bal zbiegł się z moim wybieraniem sukienki na studniówkę. Dzięki temu bardzo łatwo było mi wczuć się w emocje Lary Jean, bo po prostu sama je obecnie przeżywam.
Podobało mi się też, że nie było tutaj żadnych trójkątów miłosnych, a mimo to nie brakowało emocji. Szczerze powiedziawszy mam już wszelkich wyborów między jednym chłopakiem a drugim, więc brak takich rozterek miłosnych przyjęłam z otwartymi ramionami.
I w sumie nie ma rzeczy, która by mi się nie podobała. Jestem oczarowana tą książką i z całego serca Wam ją polecam. Radzę jednak zabrać się za czytanie od pierwszej części, bo kilka wątków może być niezrozumianych.
Po niezbyt udanej (przynajmniej moim zdaniem) drugiej części serii o losach Lary Jean bałam się, że trzecia część nie będzie za dobra. Całe szczęści myliłam się! Z czystym sercem mogę Wam powiedzieć, że „Zawsze i na zawsze” Jenny Han jest najlepszą częścią z całej trylogii.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toAle od początku. Lara Jean i jej chłopak Peter kończą szkołę średnią i planują pójście razem na jedne...