-
Artykuły
Ojcowie w literaturze, czyli świętujemy Dzień OjcaKonrad Wrzesiński25 -
Artykuły
Rękopis „Chłopów” Władysława Stanisława Reymonta na liście UNESCOAnna Sierant2 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 21 czerwca 2024LubimyCzytać566 -
Artykuły
Wejdź do świata, który przyspiesza bicie serca. Najlepsze kryminały w StorytelLubimyCzytać2
Biblioteczka
Kiedy zobaczyłam tę książkę, to liczyłam na kawał dobrej literatury. Niestety, im dalej w las, tym „Nic o mnie nie wiesz” było gorsze i coraz bardziej pokręcone.
Zaczęło się obiecująco. Intrygujący początek, który rozbudza ciekawość. W końcu do drzwi Rebecki i Paula pukają policjanci, co budzi niepokój małżeństwa. Co mogą oni ukrywać? Oni, nienaganne małżeństwo z długim stażem? Okazuje się, że całkiem sporo. I skreślcie fragment o nienagannym małżeństwie, bo jest ono raczej mocno pokręcone. Bo na przykład oboje mają problem z prawdomównością, Rebecca jest uzależniona od praktycznie wszystkich rodzajów leków uspokajających, a Paul non-stop zdradza swoją żonę. Wróćmy jeszcze na chwilę do Rebecki. Jaka ona była irytująca! Przez jej zachowanie chciałam odłożyć powieść i już nigdy do niej nie wrócić. Do tego jej urojenia, które powodowały u mnie notoryczne przewracanie oczami. Po prostu pokręcona osoba.
Pokręcona była też chronologia wydarzeń. Były liczne przeskoki między „po” i „przed”, co momentami przyprawiało o zawroty głowy. Ale zaraz, co rozdziela te dwie osie czasowe? Tego można dowiedzieć się z dalszej części fabuły. Taki zabieg dodaje kolejnych zawrotów głowy. W skrócie – jeśli ktoś się ani na moment nie zgubił w tych przeskokach to wygrywa ode mnie medal!
Co jeszcze było pokręcone? Większość zwrotów akcji. Były one niesamowicie absurdalne, dziwne i całkowicie niewyobrażalne. Każdy kolejny sprawiał, że coraz bardziej chciałam zaprzestać czytania tej książki. Później jednak zaczęłam czytać ją szybciej, ale tylko po to, by jak najszybciej mieć ją za sobą!
Z pokręconych rzeczy to należałoby jeszcze wspomnieć o zakończeniu. Pobiło ono rekordy absurdów. Miałam wrażenie, że autorzy przypomnieli sobie o nim jeden dzień przed oddaniem książki i pisali coś szybko na kolanie. Szczególnie, że o tym nie było mówione przedtem, więc kto wie, czy faktycznie tak nie było? No po prostu to było słabe i dla mnie kompletnie niewyobrażalne.
„Nic o mnie nie wiesz” jedynie próbuje ratować klimat. Ciężka atmosfera, obciążony ilością tajemnic, przesiąknięty kłamstwami. W sumie to jedynie dzięki niemu dotrwałam do końca tej powieści.
Chyba nie muszę mówić, że nie polecam?
Kiedy zobaczyłam tę książkę, to liczyłam na kawał dobrej literatury. Niestety, im dalej w las, tym „Nic o mnie nie wiesz” było gorsze i coraz bardziej pokręcone.
Zaczęło się obiecująco. Intrygujący początek, który rozbudza ciekawość. W końcu do drzwi Rebecki i Paula pukają policjanci, co budzi niepokój małżeństwa. Co mogą oni ukrywać? Oni, nienaganne małżeństwo z długim...
2019-11-12
Po niezbyt udanej (przynajmniej moim zdaniem) drugiej części serii o losach Lary Jean bałam się, że trzecia część nie będzie za dobra. Całe szczęści myliłam się! Z czystym sercem mogę Wam powiedzieć, że „Zawsze i na zawsze” Jenny Han jest najlepszą częścią z całej trylogii.
Ale od początku. Lara Jean i jej chłopak Peter kończą szkołę średnią i planują pójście razem na jedne studia. W życiu jej rodziny także dobrze się wiedzie – jej tata planuje ponownie się ożenić. Wszystko wydaje się perfekcyjne. No właśnie, wydaje się. Po tym, jak na Larę Jean spada lawina nieoczekiwanych wiadomości, trzeba zmienić wszystkie plany. Czy ona i jej rodzina poradzi sobie ze zmianami? Czy jej związek z Peterem przetrwa nadciągającą burzę?
Pod pewnymi względami niewiele zmienia się w porównaniu z poprzednimi częściami. Wciąż jest uroczo. Wciąż jest słodko. Wciąż jest przyjemnie. Wciąż pochłania się kolejne strony w takim tempie jak Peter zjada ciasteczka Lary Jean (dla niewtajemniczonych – baaardzo szybko).
Styl pisania autorki lekki i pełen humoru, a także pełen odwołań do popkultury. Za te do Hamiltona (szczególnie z fragmentem o And Peggy!) byłam gotowa dać książce wysoką ocenę bez jej kończenia. Ale i bez tego bym to zrobiła. Autorka tak zabawnie opisywała sytuacje, że praktycznie ciągle uśmiechałam się do książki. Swoją drogą to musiało śmiesznie wyglądać w oczach reszty osób w autobusie, ale mniejsza.
Ale ta książka różni się od poprzednich z trylogii. W tej części Lara Jean ANI RAZU mnie nie zirytowała, co zakrawa to o cud. Może przez to, że bardzo się z nią utożsamiałam. Kwestie uczuciowe pomińmy, ale te związane z zbliżającym się zakończeniem szkoły i wyborem studiów są mi aż za bardzo bliskie. Sam fragment z wyborem sukienki na bal zbiegł się z moim wybieraniem sukienki na studniówkę. Dzięki temu bardzo łatwo było mi wczuć się w emocje Lary Jean, bo po prostu sama je obecnie przeżywam.
Podobało mi się też, że nie było tutaj żadnych trójkątów miłosnych, a mimo to nie brakowało emocji. Szczerze powiedziawszy mam już wszelkich wyborów między jednym chłopakiem a drugim, więc brak takich rozterek miłosnych przyjęłam z otwartymi ramionami.
I w sumie nie ma rzeczy, która by mi się nie podobała. Jestem oczarowana tą książką i z całego serca Wam ją polecam. Radzę jednak zabrać się za czytanie od pierwszej części, bo kilka wątków może być niezrozumianych.
Po niezbyt udanej (przynajmniej moim zdaniem) drugiej części serii o losach Lary Jean bałam się, że trzecia część nie będzie za dobra. Całe szczęści myliłam się! Z czystym sercem mogę Wam powiedzieć, że „Zawsze i na zawsze” Jenny Han jest najlepszą częścią z całej trylogii.
Ale od początku. Lara Jean i jej chłopak Peter kończą szkołę średnią i planują pójście razem na jedne...
2019-10-29
Cudze chwalicie, swego nie znacie.
„Noc w Zonie” to komiks o bardzo specyficznym klimacie. Bo jak inaczej nazwać to, ze akcja dzieje się po katastrofie atomowej? Do tego musisz liczyć każdy nabój i zachować grobową ciszę, bo zewsząd mogą zaatakować Cię krwiożerce zombie. Jak dla mnie bomba!
Strasznie podobał mi się ten specyficzny klimat. Autorzy świetnie go ukazali. Dodatkowo wszystko podkręcają czarno-białe rysunki (swoją drogą – same w sobie są one świetne! Niesamowicie mi się one spodobały.). Dzięki temu jeszcze bardziej ma się wrażenie, że przebywa się w pogrążonej w ciszy, objętej kwarantanną Zonie. No może nie aż tak, bo potem musiałam iść do podobnie cichej piwnicy – nie polecam tego w trakcie czytana komiksu!
Co jeszcze mi się podobało? Szkice koncepcyjne pod koniec komiksu. Dzięki nim można poznać drogę, jaką odbył komiks, zanim trafił w nasze ręce. Można też zobaczyć, jak komiks mógł wyglądać. Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze lubię takie „zakulisowe” rzeczy. To pozwoliło mi jeszcze bardziej wczuć się w klimat komiksu.
Mimo wszystko czuję pewien niedosyt. Spowodowany on jest z dwóch powodów. Pierwszy z nich to to, że „Noc w Zonie” jest strasznie... krótka! (W sumie można było tego się spodziewać, w końcu to noc, a nie tydzień czy coś). Cały właściwy komiks liczy sobie niecałe 40 stron. Żeby nie było teraz, że jest tych stron AŻ tak mało – pojawiają się też wspomniane szkice koncepcyjne oraz gościnne ilustracje innych autorów, a także... fragment powieści „Ziemia złych uroków” Jacka Klossa. Co jak co, ale tego w komiksie się nie spodziewałam!
Drugim powodem mojego niedosytu jest zakończenie. Z jednej strony wiem, że „Noc w Zonie” jest fragmentem większej całości, ale mimo wszystko można było jednak podać więcej informacji wyjaśniających co dalej. Bo przez ich brak mam ochotę na przeczytanie jakieś książki z tego uniwersum...
Wnioski? Podoba się! Mam nadzieję, że Wy też nie będziecie zawiedzeni.
Cudze chwalicie, swego nie znacie.
„Noc w Zonie” to komiks o bardzo specyficznym klimacie. Bo jak inaczej nazwać to, ze akcja dzieje się po katastrofie atomowej? Do tego musisz liczyć każdy nabój i zachować grobową ciszę, bo zewsząd mogą zaatakować Cię krwiożerce zombie. Jak dla mnie bomba!
Strasznie podobał mi się ten specyficzny klimat. Autorzy świetnie go ukazali....
2019-10
Zdarzyło się Wam czekać długo na premierę kolejnej części ulubionej serii, a ta nie spełniła Waszych oczekiwań? Na szczęście w przypadku „Apolla i Boskich Prób” jest inaczej i „Grobowiec Tyrana” w stu procentach spełnił moje oczekiwania. A nawet je przerósł!
Apollo nie ma czasu na odpoczynek. Akcja czwartej części serii zaczyna się prawie w tym samym miejscu, w którym zakończył się „Labirynt Ognia”. Nieuchronnie zbliża się dzień, w którym cesarzowie Kommodus i Kaligula planują atak na Obóz Jupiter. Pomóc w tym ma im jeszcze zły król planujący wypuścić armię nieumarłych. Do tego w ten sam dzień urodziny obchodzi nie kto inny niż Apollo. Zapowiada się zabójcza impreza!
Ale ta książka była dobra. Równie dobra co „Labirynt Ognia”, jeśli nie lepsza. Podobało mi się w niej (prawie) wszystko. Przede wszystkim kreacje bohaterów. Chyba w tej książce odnalazłam swojego nowego ulubionego bohatera, czyli kiciusia Arystofanesa. Fragmenty z jego udziałem zajmują szczególne miejsce w moim serduszku ❤ Co do innych bohaterów - wracają bohaterowie znani z poprzednich książek Ricka, jak Reyna, Frank, Hazel czy nieodłączna towarzyszka (ekhem, pani) Meg. Na swój sposób wraca też Jason. W tej książce autor w ładny sposób kończy wątek tego bohatera, nie ma w nim przesady ani niedomówień.
Żeby nie było, że zapomniałam o Apollinie – nie zapomniałam. Jego kreacja zasługuje na osobny akapit. W tej książce niesamowicie widać jego przemianę. Zmieniły mu się jego priorytety. Nie jest już tym samym (nie)bogiem, co poprzednio. Bardzo mi się to podobało, bo zazwyczaj autorzy w kolejnych częściach wracają do „punktu wyjścia”, czyli tego, jaka postać była na początku poprzedniej części, a to, co działo się pomiędzy było wymazywane. Po prostu lubię, jak autorzy nie boją się zaryzykować i pokazują taką przemianę.
Jedna rzecz pozostała bez zmian – humor. Ciągle bawi mnie tak samo. Szczególnie fragmenty z Arystofanesem. No uwielbiam tego kiciusia!
Dopiero w tej książce doceniłam odniesienia do akcji z innych części serii. Ostatni tom czytałam półtora roku temu i co niektóre wydarzenia już zdążyły się zatrzeć w mojej pamięci, tak więc z otwartymi ramionami witałam kolejne przypominajki. Zapomniałam już o słodkich myrmekach! Jednak uspokajam tych, co planują sięgnąć o tę część przed innymi – te przypominajki nie zdradzają za dużo o fabule. Jasne, ważniejsze wydarzenia muszą być wspomniane, ale szczegóły pozostają nieznane, więc lektura poprzednich tomów po tym wciąż może być przyjemnością z niespodziankami.
Nie byłabym sobą, gdybym na coś nie ponarzekała. Tym razem jest tylko jedna rzecz, co do której mam mieszane uczucia. Chodzi o wybór, jaki dokonała Reyna pod koniec książki. Z jednej strony jestem w stanie ją zrozumieć (i to bardzo, sama teraz mogę ponarzekać na niedobór snu...). Jednak jakoś nie zgadza mi się z jej charakterem. Wciąż trudno mi wyobrazić sobie, że dokonała ona takiego wyboru. Nie pasuje mi to do niej. Ale to tylko taki szczegół, który nie niszczy świetnej całości.
Chyba po raz pierwszy jestem tak oczarowana czwartą częścią jakiejkolwiek serii. Jeśli jeszcze nie sięgaliście po książki Ricka Riordana, to najwyższy czas to nadrobić.
Zdarzyło się Wam czekać długo na premierę kolejnej części ulubionej serii, a ta nie spełniła Waszych oczekiwań? Na szczęście w przypadku „Apolla i Boskich Prób” jest inaczej i „Grobowiec Tyrana” w stu procentach spełnił moje oczekiwania. A nawet je przerósł!
Apollo nie ma czasu na odpoczynek. Akcja czwartej części serii zaczyna się prawie w tym samym miejscu, w którym...
2019-10
No dobra, takiej książki to się raczej u nas nie spodziewaliście. My, miłośniczki sci-fi i kryminałów, sięgnęłyśmy po coś romantycznego?
Powód jest jeden – jestem fanką poprzedniej części historii Holly i Gerry'ego i po prostu nie mogłam odmówić, gdy zaproponowano nam „PS Kocham Cię na zawsze”. Pierwsza część oczarowała mnie na długie lata, a jak wyszło z tą?
Akcja powieści zaczyna się 7 lat po śmierci Gerry'ego. W tym czasie Holly zdążyła poukładać swoje życie na nowo. W najbliższych planach ma zamieszkanie razem ze swoim obecnym partnerem, Gabrielem. Zanim jednak to zrobi, jej siostra namówiła ją na udział w podcaście, w którym opowiada o śmierci Gerry'go i jego listach. Nie wie jeszcze, że to wywróci jej życie do góry nogami...
Co mogę powiedzieć o tej książce? Przede wszystkim dobrze sprawuje się jako kolejna część. W ładny sposób rozwija wątki, pokazuje dalsze losy bohaterów, a jednocześnie nie niszczy obrazu wykreowanego przez poprzednią część. Do tego nie jest pisana na siłę, tylko po to, by na niej zarobić. Opowiada o nowych osobach, nowych doświadczeniach i tylko momentami wraca i dopowiada o poprzednich zdarzeniach (co często zdarza się w niespodziewanych kontynuacjach). W tym wypadku jest to to, jak pomysł Gerry'ego na listy dla Holly zainspirował innych chorych. Takich osób jest pięć, a więc dostajemy w książce aż pięć chwytających za serce historii. Co jak co, ale ja byłam zadowolona z lektury.
A raczej byłabym, gdyby była fanką książek romantyczno-obyczajowych. Przy tej książce przypomniałam sobie, dlaczego nią nie jestem. Pierwszym z powodów jest to, że akcja jest dość powolna, a do tego przewidywalna. O ile tego drugiego można się spodziewać w książce poruszającą tę smutną tematykę, jednak to pierwsze trochę mnie rozczarowało. Przez to czytanie pierwszej połowy książki zajęło mi dość dużo czasu, bo momentami się po prostu przy niej nudziłam. Bardzo mało się tam działo. O wiele bardziej podobała mi druga połowa, w szczególności końcówka.
Drugi z powodów jest taki, że książka jest za słodka. Od poziomu słodkości można dostać cukrzycy. Co jakiś czas miałam ochotę powiedzieć: „O jeju, jak uroczo!”. Pod koniec poziom słodyczy był już dla mnie za wysoki.
Mnie się historia podobała, ale jednak nie będę jej wielbicielką. Mimo wszystko wiem, że książka znajdzie swoich fanów.
No dobra, takiej książki to się raczej u nas nie spodziewaliście. My, miłośniczki sci-fi i kryminałów, sięgnęłyśmy po coś romantycznego?
Powód jest jeden – jestem fanką poprzedniej części historii Holly i Gerry'ego i po prostu nie mogłam odmówić, gdy zaproponowano nam „PS Kocham Cię na zawsze”. Pierwsza część oczarowała mnie na długie lata, a jak wyszło z tą?
Akcja powieści...
2019-10
Chyba nie ma osoby, która nie słyszałaby o „Przyjaciołach”. No bo jak nie znać najchętniej oglądanego serialu? I to już od 25 lat! Jako wielka fanka serialu nie mogłam się wręcz doczekać książki opowiadającej o kulisach produkcji. Już nie mogłam się tych anegdot, plotek, ciekawostek i wpadek z planu!
Początek zapowiadał się obiecująco. Mieliśmy w nim „zbieranie składu”. Dowiedzieliśmy się, jak scenarzyści wpadli na pomysł na produkcje oraz jak wybierano każdego z aktorów, okraszone licznymi ciekawymi informacjami. Przykładowo - wiedzieliście, że początkowo Jennifer Aniston miała grać nie Rachel, a Monicę? I na odwrót – Courteney Cox miała wcielać się w Rachel. Albo że Matt LeBlanc przyszedł na przesłuchanie do serialu na kacu? Jeśli liczycie na więcej takich ciekawostek to... ta książka nie jest dla Was.
Bo takich ciekawostek w dalszej części jest naprawdę niewiele. Żeby nie powiedzieć, że prawie wcale ich nie ma. Książka skupiała się raczej na przedstawienie serialu jako zjawiska kulturowego i tego, jaką rolę odegrał w życiu ludzi. Oraz na narzekaniu na produkcję. A to jest tam za dużo białych, a to za mało kultury żydowskiej, a to za dużo żartów o gejach, a to za mało lesbijek w lesbijkach. Do tego każdy z tych wątków rozłożono na czynniki pierwsze, z dużą ilością materiału źródłowego i licznymi wywiadami z osobami, których nazwiska nic nam nie mówią. Przez to wyszło trochę za poprawnopolitycznie. A wszystko ciągnęło się przez niemiłosierną liczbę stron.
Żeby nie było – nie miałabym nic przeciwko czytania o tym (żeby nie skłamać – wątek o Carol i Susan mnie naprawdę zaciekawił), gdyby nie dwie sprawy. Pierwsza z nich? Długość. Autorka odwaliła kawał dobrej roboty w zbieraniu materiału do książki, wręcz należą się jej brawa za to. Jednak czy to wszystko było trzeba zamieszczać w książce? Wyszłoby o wiele lepiej, o wiele bardziej atrakcyjnie, gdyby skrócono te wątki o połowę. Ja miałam wrażenie, że ciągle czytam o tym samym i kilka razy sprawdzałam, ile stron zostało do końca tej części.
A druga sprawa? Marketing książki. Obiecywano właśnie anegdoty i ciekawostki, a tych było jak na receptę. Przez to poczułam się zawiedziona i oszukana, a jak widziałam – nie tylko ja mam takie odczucie. Można było łatwo tego uniknąć, gdyby promowano tylko to, co w tej książce jest. Byłabym przygotowana na drobiazgowe omawianie wszystkich kontrowersyjnych wątków.
Jak już narzekam – rozdział o tym, jak serial odbiera autorka wydawał mi się niepotrzebny i po prostu nudny. Co jak co, ale bez niego książka by sobie na pewno poradziła. I jeszcze jeden minus, ale już taki mniejszy – w książce pojawiają się ramki z cytatami. Jednak są to cytaty autorki z tej samej strony. Do tego nie są one jakoś niesamowicie istotne. Po tygodniu od skończenia książki ciągle nie wiem, po co je tam umieszczono.
Ale dobra, jednak książkę przeczytałam, więc aż tak źle nie mogło być, co nie? Mimo wszystko było dość ciekawie. Ciekawiło mnie to, bo to w końcu „Przyjaciele”. Do tego autorka miała nawet przyjemny styl pisania, że nie odczuwało się znużenia nawet w tych powolniejszych fragmentach.
Jednak to jest to, na co tak liczyłam. Trudno wśród omawiania narzekań na serial znaleźć urok „Przyjaciół”, który wszyscy tak znają i kochają. Książka raczej ten urok zabija. Z tego powodu polecam ewentualnie osobom, które chcą się dowiedzieć o tym, jak serial działał na ludzi. Jednocześnie stanowczo odradzam sięganie po książkę osobom, które „Przyjaciół” nie znają, bo jest to jeden wielki spoiler produkcji.
Chyba nie ma osoby, która nie słyszałaby o „Przyjaciołach”. No bo jak nie znać najchętniej oglądanego serialu? I to już od 25 lat! Jako wielka fanka serialu nie mogłam się wręcz doczekać książki opowiadającej o kulisach produkcji. Już nie mogłam się tych anegdot, plotek, ciekawostek i wpadek z planu!
Początek zapowiadał się obiecująco. Mieliśmy w nim „zbieranie składu”....
2019-10
Kiedy dostałyśmy propozycję zrecenzowania tej książki, nie byłyśmy pewne, czy powinnyśmy się zgodzić. Z jednej strony „Belfrzy” poruszają temat ważny – ciemne strony pracy nauczyciela. Do tego temat ten jest nam bliski, bo spora część naszej rodziny pracuje właśnie w tym zawodzie. Jednak z drugiej strony staramy się nie wtrącać w politykę i tym podobne – w końcu to profil książkowy. No ale stwierdziłyśmy, że w tym wypadku by wypadało.
W „Belfrach” czeka na nas zbiór wywiadów z różnymi nauczycielami na wszelakie tematy. O tym, jak szkoły i sposoby nauczania zmieniły się na przestrzeni lat, o pracy z uczniami niepełnosprawnymi, różnicach między szkołami publicznymi a prywatnymi, pracy dyrektora, a przede wszystkim o strajku. O tym, jak nauczyciele zostali potraktowani przez rząd. A także o tym, że wiele z nich nie widzi już siebie w roli nauczyciela, o tym, że chcieliby odejść z zawodu. Bo ich praca to nie nauka przez kilka godzin dziennie, darmowe wyjazdy i dwa miesiące wakacji. To niskie zarobki, godziny pracy w domu, za które nikt nie płaci, częsty brak szacunku ze strony uczniów i rodziców. Ale o tym się nie mówi.
A raczej nie mówiło, bo po strajku było o tym głośno. Z tego powodu nie wiem, czy ta książka była potrzebna. Nie ujawnia żadnych nowych faktów, nie ma w niej nic odkrywczego. Nie ma w niej niczego, o czym nie było mówione w kwietniu. Jednak mogę tak to odbierać przez to, że byłam wtedy na bieżąco z każdą informacją. Jak już wspomniałam – spora część naszej rodziny to nauczyciele. Do tego też jestem ciągle uczniem, przez to strajk był dla mnie odczuwalny, a nie tylko informacją z mediów.
Mimo tego, ze „Belfrzy” poruszają ważny temat, nie będę Wam mówić, że koniecznie macie sięgnąć po tę książkę. Jeśli chociaż minimalnie interesowaliście się strajkiem nauczycieli, to nie znajdziecie tutaj nic nowego.
Kiedy dostałyśmy propozycję zrecenzowania tej książki, nie byłyśmy pewne, czy powinnyśmy się zgodzić. Z jednej strony „Belfrzy” poruszają temat ważny – ciemne strony pracy nauczyciela. Do tego temat ten jest nam bliski, bo spora część naszej rodziny pracuje właśnie w tym zawodzie. Jednak z drugiej strony staramy się nie wtrącać w politykę i tym podobne – w końcu to profil...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-10
Pinch miał nieszczęście urodzić się jako syn sławnego malarza, Beara Bavinskiego. Artysta ma jeden cel – umieścić swoje obrazy w najważniejszych muzeach świata. Jednak w skupieniu na swojej pracy zapomina o innych swoich dziełach – swoich dzieciach. Pinch przez całe życie musi walczyć o uwagę ojca. Nie jest to łatwe, bo ten ma siedemnaścioro dzieci. Czy Pinchowi uda się w końcu zyskać uznanie w oczach ojca?
Szczerze powiedziawszy to nie wiem, czemu sięgnęłam po tę książkę. Nie jest to gatunek, który często czytam. Jednak ta książka jakoś mnie do siebie przyciągała. Czy to ta okładka? Włochy, które teraz są bliskie sercu naszej mamy? No nie wiem, ale nie żałuję, że zdecydowałam się przeczytać tę książkę.
Akcja książki jest dość powolna. Nie mówię, że narzekam, bo się tego spodziewałam – w końcu często tak bywa z książkami nominowanymi do różnych nagród. Do tego chyba potrzebowałam teraz takiej „spokojniejszej” powieści. Jednak momentami miałam wrażenie, że akcja jest za wolna. Takie odczucia miałam szczególnie na początku powieści, gdy nie mogłam się wczuć w historię Pincha. Było tam dużo opisów, a przez to mało się działo. Nie mogłam się wciągnąć, ale wraz z upływem stron ten problem mijał.
Co jeszcze mi się podobało? Zakończenie książki. W końcu trafiłam na takie, które usatysfakcjonowało mnie w stu procentach. Nie będę Wam opisywać go dokładnie, bo zdradzałoby za dużo fabuły. Pokazuje ono, że widzimy tylko to, co chcemy zobaczyć zarówno w sztuce jak i w samych ludziach. Trudno nam zmienić postrzeganie o danym człowieku.
Jednak nie ma książki idealnej, co nie? W tej brakowało... duszy. Zgadzam się z tym, co zauważył @sandma.oli – książki wydaje się napisana pod nagrodę. Autor „odhaczał” sobie kolejne ważne tematy, które chciał poruszyć i szedł dalej. Przez to brakowało mi w powieści większych emocji. Może to też przez to początkowo nie mogłam się wciągnąć?
Nie tylko książka, ale i główny bohater wydawał mi się bez duszy. Miałam wrażenie, że Pinchowi brakuje charakteru. Że jego jedyną cechą było życie w cieniu ojca. Ale za to wszystkie inne postacie były wyraziste, więc nie było to aż tak zauważalne.
Wspomnę jeszcze o jednym minusie, który prawdopodobnie występuje tylko w egzemplarzach recenzenckich. Otóż brakowało mi tłumaczeń zdań w innych językach. W końcu nie każdy jest takim poliglotą jak Pinch. Czasem nie miałam jak sprawdzić, co one oznaczają i chyba do końca życia pozostaną dla mnie niewiadomą.
Ogólnie książkę polecam, ale wiadomo – nie każdemu. Jednak Ci, co nie boją się wolnego tempa akcji i małej ilości zaskoczeń powinni znaleźć w niej coś dla siebie.
Pinch miał nieszczęście urodzić się jako syn sławnego malarza, Beara Bavinskiego. Artysta ma jeden cel – umieścić swoje obrazy w najważniejszych muzeach świata. Jednak w skupieniu na swojej pracy zapomina o innych swoich dziełach – swoich dzieciach. Pinch przez całe życie musi walczyć o uwagę ojca. Nie jest to łatwe, bo ten ma siedemnaścioro dzieci. Czy Pinchowi uda się w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-10
No i kolejny raz jestem zadowolona!
Nastoletni Zane Obispo spędza prawie każdy dzień w okolicy wulkanu (spokojnie, wygasłego) za swoim domem. Jest to jedyne miejsce, gdzie chłopiec może się schronić przed innymi dziećmi, które naśmiewają się z tego, że Zane kuleje i musi chodzić z pomocą laski. Pewnie nadal by tak spędzał dni, gdyby nie to, że pewnego razu w kraterze rozbija się mały samolot, a wkrótce potem Zane spotyka tajemniczą Brooks. A wraz z tym nastąpi cała masa przygód pełnych mitologii Majów, tajemnic, bogów i potworów.
Wiem, schemat brzmi znajomo do tego z książek Ricka Riordana (swoją drogą – już w tym miesiącu premiera kolejnej części „Prób Apolla”, czy tylko ja nie mogę się doczekać?! <3). Mitologia? Jest. Bogowie, potwory, inne magiczne istoty? Tak, tak, tak. Nastolatek, który nie zna jednego ze swoich rodziców? Też. Szczerze powiedziawszy to początkowo trochę znużył mnie ten schemat, że nie wysilono się nawet na minimalną oryginalność. Jednak wraz z rozwojem akcji coraz mniej wracałam na to uwagę, bo „Posłaniec burzy” jest napisany po prostu świetnie. Czas z książką upływa błyskawicznie. Nie zdążyłam się obejrzeć, a już byłam w połowie, trzech czwartych, na końcówce, w postscriptum... Innymi słowy – nie mogłam się oderwać. Tego typu powieści są chyba dla mnie stworzone!
Żeby nie było – powtarza się tylko schemat powieści. Reszta jest całkowicie oryginalna i niepowtarzalna. Przykład? Bardzo proszę – postacie. Kocham autorkę za kreacje głównego bohatera. Zane jest niepełnosprawny, musi poruszać się o lasce, a to i tak nie przeszkadza mu w zostaniu bohaterem. W ładny sposób pokazuje to, że bariery i przeszkody są tylko w naszej głowie. Co do innych bohaterów, to także są niesamowicie wykreowani. Mają charakterystyczne cechy, przez to żaden się ze sobą nie myli i szybko można ich polubić. Podobał mi się też jeden zabieg przy wprowadzaniu bogów – przy większości z nich następował „wplątany” w akcje zapis fonetyczny ich imion. W kilku przypadkach tego brakowało, ale pomocą służy słowniczek z tyłu książki.
Ale i tak najbardziej w tej książce uwielbiam zakończenie. Ale ono było super! Za nic nie spodziewałam się takiego obrotu zdarzeń. Po prostu odlot! Jest tak samo niesamowite jak okładka powieści.
Chyba nie muszę dodawać, że polecam? Oczywiście przede wszystkim po „Posłańca burzy” powinni sięgać nastoletni mole książkowi, ale Ci starsi, co czasem chcą sięgnąć po coś lekkiego, co pozwoli im się oderwać, też nie powinni być zawiedzeni.
No i kolejny raz jestem zadowolona!
Nastoletni Zane Obispo spędza prawie każdy dzień w okolicy wulkanu (spokojnie, wygasłego) za swoim domem. Jest to jedyne miejsce, gdzie chłopiec może się schronić przed innymi dziećmi, które naśmiewają się z tego, że Zane kuleje i musi chodzić z pomocą laski. Pewnie nadal by tak spędzał dni, gdyby nie to, że pewnego razu w kraterze...
2019-09
Na taką młodzieżówkę czekałam!
Jenny przeprowadza się do swojego biologicznego ojca, by zacząć nowe życie. Jednak co do ukrycia może mieć siedemnastolatka? Okazuje się, że całkiem dużo. Jenny od środka spala ogromne pragnienie, by widzieć świata w ogniu. Okazuje się też, że nie jest ona jedyną nastolatką w okolicy ukrywającą jakąś tajemnicę.
Po pierwsze – jak ja się wkręciłam w tę książkę! Przez całe osiem długich lekcji myślałam tylko o tym, kiedy będę mogła znowu zacząć czytać „Nie igraj z ogniem”. Czyli naprawdę mocno zaciekawiła mnie ta powieść. Bo jak nie dać się wkręcić w takie coś? Bo w końcu dostajemy walkę z własnymi demonami. Mroczne przeszłości. Wiele tajemnic czekających na rozwiązanie. Kłamstwa, niedopowiedzenia, ukrywanie prawdy. I do tego dochodzą pożary, narkotyki, morderstwo...
Tak, dobrze przeczytaliście. Morderstwo. W młodzieżówce. Jak wypadło? Zabójczo (wiem, słaby żart). Początkowo trochę się obawiałam, że będzie sztucznie, ale moje obawy okazały się niepotrzebne. Moim zdaniem ten wątek wyszedł zaskakująco dobrze. Do tego autorka podsuwa tyle mylnych tropów, że na końcu czeka na czytelnika niespodzianka. Przyznam Wam, że przez moment spodziewałam się takiego rozwiązania zagadki, ale autorka tak mną zakręciła, że szybko odrzuciłam ten pomysł. O ja naiwna!
No ale nie niestety nie jest to książka idealna. Jest coś, na co można narzekać. Mowa o stylu pisania. No nie jest on najlepszy. Nie podobały mi się gwałtowne przeskoki między teraźniejszością i przeszłością, wprowadzały one chaos. Ten sam skutek powodowały urywane akapity. Zdarzały się taki zamęt, że musiałam czytać niektóre fragmenty dwa razy, by dobrze zrozumieć treść. Chociaż z drugiej strony może takie zagranie było celowe? Pokazywałoby to przecież idealnie chaos w głowie Jenny. Nawet jeśli to niestety nie wypadło to zbyt korzystnie dla książki.
Można też się przyczepić do innej rzeczy, czyli niektórych dialogów. Wydawały mi się one mocno sztuczne, szczególnie te wypowiadane przez Ro. Nie wiem, czy to wina wcześniej wspomnianego stylu pisania czy już tłumaczenia. Jednak nie było takich sztucznych dialogów za dużo, więc można to przeżyć.
A teraz wisienka na torcie, czyli zakończenie. W końcu trafiłam na takie, które usatysfakcjonowało mnie w stu procentach! Jeju, ale mi się ono podobało. Mogłabym się nim zachwycać i zachwycać.
Oczywiście polecam Wam tę książkę mimo tego minusa w postaci stylu pisania. Jest warta przeczytania mimo to.
Na taką młodzieżówkę czekałam!
Jenny przeprowadza się do swojego biologicznego ojca, by zacząć nowe życie. Jednak co do ukrycia może mieć siedemnastolatka? Okazuje się, że całkiem dużo. Jenny od środka spala ogromne pragnienie, by widzieć świata w ogniu. Okazuje się też, że nie jest ona jedyną nastolatką w okolicy ukrywającą jakąś tajemnicę.
Po pierwsze – jak ja się...
2019-09
Bywają takie książki, o których myśli się, że będą niesamowitą przygodą. Niestety, okazuje się być inaczej i lektura nas rozczarowuje. Tak właśnie miałam z książką „Dziewięcioro nieznajomych”.
To miał być zwykły pobyt w SPA. Dziewięcioro nieznajomych przyjeżdża do tajemniczego ośrodka, by doznać zewnętrznej i wewnętrznej przemiany. Jednak każdy z nich ukrywa swoje sekrety, którymi nie chce się dzielić. Ale charyzmatyczna szefowa ośrodka, Masza, wie, jak wyciągnąć je na światło dzienne. Zwłaszcza, że sama jest mistrzynią w ukrywaniu sekretów...
Sądzę, że jednym z powodów mojego rozczarowania był mylny opis. Można po nim wnioskować, że będą mroczne tajemnice, których właściciele będą strzec za wszelką cenę, nie pozwolą na ich poznanie. A te wszystkie sekrety były... błahe? Nijakie? Nawet jakoś specjalnie ich nie kryto. Ba, nawet je ujawniano bez większych skrupułów i to na wczesnych stronach powieści. Nie ukrywam, trochę mnie to zawiodło, bo liczyłam na thriller psychologiczny, a dostałam coś niedorastającego mu do pięt.
Inny powód rozczarowania? Proszę bardzo! Jest to absurdalność fabuły. Wiedziałam, że zapowiada się jazda bez trzymanki, kiedy tylko pojawiły się narkotyki. O ile ten wątek początkowo mogłam zrozumieć, to później nie mogłam go już usprawiedliwić. Wydawał mi się on przesadzony i niepotrzebny. Wraz z rozwojem wątku narkotykowegonksiążka stawała się coraz to dziwniejsza. Na tyle dziwna, że nie potrafię sobie wyobrazić sytuacji z „Dziewięciorga nieznajomych” w prawdziwym życiu.
Narzekać można też na brak zwrotów akcji. Wiele rzeczy można było łatwo przewidzieć na dłuuugo przed ich ujawnieniem. Nic nie było większą niespodzianką. A przepraszam, jedna rzecz była. Pojawił się jeden mocniejszy zwrot akcji na samym końcu książki. Ale szczerze? Moim zdaniem byłoby lepiej, gdyby go nie było. Dla mnie był on wymuszony, wprowadzony tylko po to, żeby na siłę zaskoczyć czytelnika. Słabe zagranie, ja się nabrać nie dałam.
No dobra, ale jednak AŻ TAK źle nie było, bo książkę udało mi się doczytać do końca. Jakie są jej (nieliczne) mocne strony? Przyjemny styl pisania. Mimo braku zwrotów akcji przez „Dziewięcioro nieznajomych” się płynie. Nie miałam momentów, że musiałam się zmuszać do lektury. Co jak co, ale akurat czytało mi się książkę dobrze. Podobał mi się też styl napisania ostatnich rozdziałów. Był on nietypowy i całkiem fajny.
Na plus można uznać też przekaz książki. Był on dość mocny. Do czego się posuniesz, by osiągnąć swój cel? Jeśli uważasz, że jest on słuszny to będziesz do niego dążyć za wszelką cenę? Posuniesz się do złamania prawa? Maszy była przekonana do swoich racji, zdecydowała się grać nieczysto i... zrobiła to, co chciała. Tylko to się dla niej liczyło. Była spełniona. Co więcej – wydarzenia ze SPA były dla niej reklamą. Reakcja postronnych ludzi, którzy zamiast oczerniać Maszę postanowili sami skorzystać z jej usług, mną wstrząsnęła. Wstrząsnęło mną to, bo tak samo byłoby w prawdziwym życiu.
Jeszcze mogę wspomnieć o jednym plusie powieści, ale takim niepełnym. Są nim bohaterowie. Autorka stworzyła ich dużo (bo dziewięć wczasowiczów plus obsługę SPA), a mimo to każdy był inny. Ale czemu to jest niepełny plus? Ponieważ wszyscy bohaterowie mimo unikatowości byli stworzeni na tej samej zasadzie – nie są tacy, jacy się wydają. Było to trochę nudne, że każdy jest niby inny, ale wszyscy są jednak tacy sami.
Niestety nie mogę Wam polecić tej książki. Nie chciałabym, żebyście poczuli to samo rozczarowanie, co ja. Nie zmienia to jednak faktu, że autorka pokazała w książce to, co chciała pokazać. I to jej się udało.
Bywają takie książki, o których myśli się, że będą niesamowitą przygodą. Niestety, okazuje się być inaczej i lektura nas rozczarowuje. Tak właśnie miałam z książką „Dziewięcioro nieznajomych”.
To miał być zwykły pobyt w SPA. Dziewięcioro nieznajomych przyjeżdża do tajemniczego ośrodka, by doznać zewnętrznej i wewnętrznej przemiany. Jednak każdy z nich ukrywa swoje sekrety,...
2019-09
Kiedy tylko zobaczyłam tę książkę, wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Ale kiedy już to zrobiłam, myślę, że mogłam jednak tego nie robić.
Minęło osiemnaście miesięcy od momentu, w którym na szkołę dla dziewcząt Raxter nałożono kwarantannę i na zawsze zmieniło się życie Hetty. Zaczęło się jednak powoli. Początkowo las stawał się jakby dzikszy, bardziej niebezpieczny. Następnie zaczęli umierać nauczyciele. Później jednak choroba zaatakowała uczennice. Jednak ich nie zabiła, a zmieniła i oszpeciła ich ciała. Wszyscy czekają na lekarstwo na Tox i nie opuszczają bezpiecznego terenu szkoły. Ale kiedy znika przyjaciółka Hetty, postanawia ona złamać kwarantannę...
Tym razem zacznę od pozytywów. Jest nim zdecydowanie okładka. Jaka ona jest cudowna! Wciąż jestem nią oczarowana tak samo gdy w momencie, w którym zobaczyłam ją po raz pierwszy. (Dalsze odgłosy ochów i achów).
Inny plus? Książka mnie od razu wciągnęła. Nietypowa fabuła od samego początku zaciekawiła mnie na maxa i zostało tak aż do momentu skończenia przeze mnie czytania. Wciąż zastanawiałam się: co wydarzy się dalej? Skąd wziął się Tox? Dlaczego zmienia ciała każdej z osób w inny sposób? Książka po prostu ma w sobie to coś, co wciąga czytelnika. I z tego powodu nie od razu zaczęłam zauważać jej minusów.
Najbardziej w książkach nie lubię, kiedy autorzy nie zamykają wielu wątków, co sztucznie napędza sprzedaż kolejnych tomów. W ten sposób potraktowała czytelników autorka tej książki. Zakończenie, którym nas raczy, wręcz potwierdza kolejne tomy. Trochę mi z tego powodu szkoda, bo książka w takich klimatach jak „Toxyczne dziewczyny” bardziej pasuje mi na jednotomówkę. Byłoby bardziej ekscytująco. Wracając – nie zostawia się tylu otwartych wątków. Praktycznie NIC nie zostało poprowadzone do końca. (Dalsze odgłosy złości i piany z ust).
Jednak najbardziej po oczach bije niedopracowanie „Toxycznych dziewczyn”. Na brak należytej uwagi może narzekać wszystko, od relacji między bohaterami, przez samych bohaterów, po luki w fabule czy na niedokończeniu wątków kończąc. Jeju, tak niedopracowanej książki dawno nie czytałam. Bo jak inaczej nazwać to, że w jednym momencie dwie obce dla siebie osoby rozmawiają, a w drugim już rzucają się na siebie i całują? Przydałby się chociaż minimalny rozwój relacji między nimi, bo tak to była dla mnie lekka przesada.
Innym przykładem niedopracowania są bohaterowie. Mimo, że jest ich wielu to praktycznie nic o nich nie wiemy. Ani o tym, jacy są teraz, ani o tym, jacy byli przedtem. Bo moim zdaniem, to, że były zwykłymi uczennicami, a teraz nie, to trochę mało. Pojawiają się tylko ogólniki o postaciach. Jakbym miała napisać charakterystykę któregokolwiek z bohaterów, nawet tych głównych, to nie wiem, czy dałabym radę. Brakowało mi też dokładniejszego opisania motywów bohaterów. Dlaczego podjęli taką, a nie inną decyzję. Czasem trudno było mi zrozumieć intencje postaci. Ich decyzje wydawały mi się albo głupie, albo irracjonalne.
Niedopracowana jest też sama fabuła. Nie ma bardziej zaskakujących zwrotów akcji, ale to akurat można wybaczyć, w końcu nie jest to kryminał. Ale trudno zrozumieć to, że autorka szła po najmniejszej linii oporu przy wymyślaniu kolejnych powodów do popchnięcia dalej fabuły. A to ktoś zapomniał zamknąć bramy, a to wspomniany przeze mnie wcześniej pocałunek. Najdłużej jednak będę wspominać akcję z prochem, bo autorka pod koniec książki ni stąd, ni zowąd przypomniała sobie, że jest on trujący dla osób zarażonych Toxem. Wystarczyło wspomnieć o tym wcześniej i od razu wyszłoby bardziej wiarygodnie, ale nie, po co, przecież wszyscy to kupią.
Dobra, już kończę. No więc pomysł dobry, ale wykonanie nie takie. Nie zalecam, a nawet odradzam.
Kiedy tylko zobaczyłam tę książkę, wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Ale kiedy już to zrobiłam, myślę, że mogłam jednak tego nie robić.
Minęło osiemnaście miesięcy od momentu, w którym na szkołę dla dziewcząt Raxter nałożono kwarantannę i na zawsze zmieniło się życie Hetty. Zaczęło się jednak powoli. Początkowo las stawał się jakby dzikszy, bardziej niebezpieczny....
2019-08
„Freddie Mercury. Biografia” to kolejna cudowna książką od wydawnictwa Młody Book. Tym razem skupia się na jednej z największych ikon muzyki. Bo przyznać się, kto chociaż raz nie słyszał muzyki Queen? Kto nie sprzątał domu do „I want to break free”, nie próbował śpiewać sam całego „Bohemian Rhapsody” albo nie biegał słuchając „Don't stop me now”? No dobra, przynajmniej ja to robię!
Książka podzielona jest na krótkie rozdziały, w których poznajemy losy Freddiego od jego narodzin aż do śmierci. Jednak kluczowe w poprzednim zdaniu jest słowo „krótkie” - są one naprawdę treściwe. Nie znajdziecie w tej książce zbyt szczegółów czy nowych faktów o życiu ikony muzyki. Książka skupia się na najważniejszych wydarzeniach z życia artysty, które nie będą niespodzianką dla fana Freddiego. Ale z drugiej strony to nawet lepiej, jest taka uboga w fakty z życia gwiazdy. Nie ma dzięki temu intymnych szczegółów, które Freddie ukrywał i to oddaje na swój sposób hołd artyście.
Ale raczej nie dla informacji kupuje się tą biografię, ale dla rysunków. Jeju, ale one są cudowne! Przedtem odkładałam czytanie tej pozycji na później, bo nie chciałam jej zaczynać. Ale nie dlatego, że by mnie nudziła czy coś w tym stylu, ale dlatego, że nie chciałam mieć tej wspaniałej przygody za sobą. Więc jak już w końcu zaczęłam to nie mogłam się napatrzyć na te cudowne ilustracje. Wciąż wracałam do tych, które zachwyciły mnie bardziej, a mało ich nie było. Tym sposobem książki za szybko to jak nie przeczytałam.
Chyba nie muszę dodawać, że polecam? Pozycja obowiązkowa dla fanów Queen oraz dla srok okładkowych.
„Freddie Mercury. Biografia” to kolejna cudowna książką od wydawnictwa Młody Book. Tym razem skupia się na jednej z największych ikon muzyki. Bo przyznać się, kto chociaż raz nie słyszał muzyki Queen? Kto nie sprzątał domu do „I want to break free”, nie próbował śpiewać sam całego „Bohemian Rhapsody” albo nie biegał słuchając „Don't stop me now”? No dobra, przynajmniej ja...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08
Myślałam, że niemoc czytelnicza zniknie mi po „P. S. I like you”, zwłaszcza, że książkę przeczytałam w jeden dzień. Ale okazało się, że nie i przez kolejne dwa dni znowu nic nie czytałam. Ale postanowiłam się przemóc kolejną bronią ostateczną w walce z kacem książkowym, czyli sięgnięcie po jedną z ulubionych książek. I tym razem podziałało.
Q od lat zakochany jest w buntowniczej Margo Roth Spiegelman. Nie spodziewa się, że pewnego wieczoru wejdzie do jego pokoju przez okno i zabierze go w niesamowitą przygodę przy okazji robiąc niezły bałagan. Nie spodziewa się też, że potem Margo zniknie. Q wyrusza w kolejną przygodę w celu odnalezienia dziewczyny.
„Papierowe miasta” po raz pierwszy czytałam jakieś 5 lat temu. Wtedy byłam wprost oczarowana książką, pamiętam, że od razu chciałam przeczytać ją drugi raz. Podobało mi się w niej wszystko, śmieszyły mnie wszystkie żarty, trafił do mnie jej przekaz. Jak to wygląda po latach?
Pierwsze, co mnie uderzyło to to, że książka jest... seksistowska. Zapomniałam już, że przyjaciele Q na wszystkie dziewczyny mówią „królisie”. Rozumiem, że autor chciał oddać język młodzieży, ale średnia ilość króliś na stronę była dla mnie trochę za duża. No ale język młodzieżowy zachowany? Zachowany, dziękuję za uwagę.
Co jeszcze mnie zaskoczyło w czasie ponownej lektury? Ilość szczegółów, o których zapomniałam oraz rzeczy, które zapamiętałam inaczej. Ogólny zarys fabuły oraz to, jak się ona potoczy, pamiętałam, jednak czekało na mnie w książce trochę zaskoczeń. Jednak zdradzałyby one fabułę, więc nie będę o nich pisać.
Zaskoczyło mnie również to, że książkę czytało mi się niespodziewanie szybko. Pamiętam, że za pierwszym razem czytałam ją i czytałam, że akcja była raczej powolna. Momentami mi się ona nawet dłużyła. Tym razem jednak od razu się dałam wciągnąć i nie było momentu, w którym bym się nudziła.
Bałam się, że po latach „Papierowe miasta” nie będą mi się podobać i że ich urok pryśnie wraz z moim wiekiem. Tak się jednak nie stało i wciąż książka zajmuje wysokie miejsce wśród moich ulubionych powieści.
Myślałam, że niemoc czytelnicza zniknie mi po „P. S. I like you”, zwłaszcza, że książkę przeczytałam w jeden dzień. Ale okazało się, że nie i przez kolejne dwa dni znowu nic nie czytałam. Ale postanowiłam się przemóc kolejną bronią ostateczną w walce z kacem książkowym, czyli sięgnięcie po jedną z ulubionych książek. I tym razem podziałało.
Q od lat zakochany jest w...
2019-08
Niemoc czytelnicza mnie nie opuszczała, więc stwierdziłam, że czas sięgnąć po broń ostateczną – lekką, słodką do bólu książkę romantyczną dla młodzieży. Mój wybór padł na „P. S. I like you” Kasie West.
Książka opowiada o nastoletniej Lily, która podobnie jak ja nie przepada za lekcjami. Tylko że Lily okazuje się też wandalem piszącym fragmenty piosenek na szkolnych ławkach. I okazuje się, że nie jest jedynym chuliganem w szkole, bo po jakimś czasie ktoś dopisał dalszą część piosenki. Wkrótce ławkowa wymiana wiadomości nabiera tempa. Kim okaże się bratnia dusza Lily?
Jak widać – maksymalny poziom słodkości został osiągnięty. Właśnie z tego powodu nie jest to gatunek literacki, po który często bym sięgała. Po prostu nie lubię słodko-pierdzących powieści. Tym większe było moje zdziwienie, że książka od samego początku mi się... spodobała. Naprawdę, od razu się wciągnęłam. Jak bardzo? Przeczytałam ją w dosłownie jeden dzień. To mój nowy rekord prędkości w tym roku.
Tak szybko poszło mi na pewno dla tego, że książka jest niesamowicie lekka (i nie chodzi tu o jej wagę). Autorka stosuje bardzo lekki język, używa prostego słownictwa oraz postawiła na krótkie rozdziały. Fabuła też nie jest skomplikowana, żeby nie powiedzieć, że dziecinnie prosta i niesamowicie przewidywalna. No ale na to się nastawiłam w chwili sięgania po taką, a nie inną powieść, więc nie mam co narzekać.
Co jeszcze można powiedzieć o „P. S. I like you”? Na pewno nie jest to wybitna powieść, ale stara się poruszać ważne tematy. W końcu mowa w niej o trudach rodzin wielodzietnych czy porzuceniu przez rodzica. Ale spokojnie, robi to w bardzo przystępny sposób, więc książka pod żadnym pozorem nie traci na lekkości.
Jednak ja to ja i czegoś muszę się doczepić. Co oberwie tym razem? Bohaterowie. Dokładniej relacje między nimi. Wydawały mi się one sztuczne. Szczególnie ta pod koniec między Lily a tajemniczym niszczycielem ławek. Brakowało mi tam jakiegoś spięcia.
Mimo wszystko bawiłam się całkiem dobrze przy tej książce. Nie powiem, że polecam, bo jednak jej przewidywalność aż boli, ale jeśli nie macie nic innego pod ręką to możecie sięgnąć właśnie po nią.
Niemoc czytelnicza mnie nie opuszczała, więc stwierdziłam, że czas sięgnąć po broń ostateczną – lekką, słodką do bólu książkę romantyczną dla młodzieży. Mój wybór padł na „P. S. I like you” Kasie West.
Książka opowiada o nastoletniej Lily, która podobnie jak ja nie przepada za lekcjami. Tylko że Lily okazuje się też wandalem piszącym fragmenty piosenek na szkolnych ławkach....
Jak wiecie, nie jestem fanką starszych komiksów. No ale zawsze musi znaleźć się ten jeden potwierdzający regułę wyjątek, który mimo wszystko trafi do serca. Takim właśnie wyjątkiem okazał się „Warlock” z kolekcji „Superbohaterowie Marvela”.
Już od razu naprostuję – nie jest to aż tak stary komiks, bo pochodzi on z początku lat dziewięćdziesiątych. Przez to główna historia (o debiucie za chwilę) przejawia cechy i tych starszych, jak i tych nowszych komiksów. Starszy nurt widać jeszcze w rysunkach. Natomiast ten nowszy można zauważyć już w krótszych, zwięźlejszych dialogach i dużo mniejszej ilości kwestii narratora. Dla mnie, jako fanki współcześniejszych komiksów, ta zmiana wyszła na lepsze.
Przejdźmy do wcześniej wspomnianego debiutu. Jest to pierwsze pojawienie się Warlocka pod tym imieniem, a nie debiut postaci w uniwersum w ogóle (przedtem występował tam jako On). Zeszyty z racji powstania w latach siedemdziesiątych niestety przejawiają tylko cechy tych starszych komiksów. Krótko mówiąc – nie przekonały mnie do siebie. Nie kupiłabym dalszych historii z postacią, bo ta po prostu mnie wynudziła.
Co innego jednak główna historia, która spodobała mi się. Jest to zasługa między innymi widocznych zmian, o których rozpisałam się już wcześniej. Dzięki temu akcja komiksu była dość szybka, nie była sztucznie spowalniana. Przez to też nie było mowy o nudzie czy przeciągłym ziewaniu. Jednak największa zasługa jest w scenariuszu. Spotykamy Warlocka w momencie tworzenia przez niego Straży Nieskończoności, których zadaniem jest strzeżenie znanych z filmów Marvela Kamieni Nieskończoności. Jednak, jak możemy się spodziewać, rola Strażnika nie należy do najłatwiejszych czy najbezpieczniejszych i nie wszystko idzie po ich myśli. Bardzo podobało mi się, jak Adam Warlock zbierał grupę i jak decydował o podziale Kamieni między Strażą. Ale to nie wszystko, co dostajemy w tym komiksie. Co jeszcze tam na nas czeka? Dużo akcji, dużo bitew (w tym tych kosmicznych), a nawet dużo humoru. Jest on co prawda na różnych poziomach, ale mimo wszystko spełnia swoje zadanie, czyli śmieszy.
Czy polecam „Warlocka”? Jeśli nie macie nic przeciwko starszym komiksom to jak najbardziej! Dobrze przedstawia Warlocka osobom, które nie miały przedtem żadnej styczności z postacią, a ci, który go znają i kochają nie powinni się nudzić w trakcie czytania tego komiksu. A mi pozostało tylko czekać na moment, kiedy Adam wreszcie zawita w filmowym uniwersum Marvela.
Jak wiecie, nie jestem fanką starszych komiksów. No ale zawsze musi znaleźć się ten jeden potwierdzający regułę wyjątek, który mimo wszystko trafi do serca. Takim właśnie wyjątkiem okazał się „Warlock” z kolekcji „Superbohaterowie Marvela”.
Już od razu naprostuję – nie jest to aż tak stary komiks, bo pochodzi on z początku lat dziewięćdziesiątych. Przez to główna historia...
Co da nam połączenie głupkowatego Hulka, aroganckiego króla Atlantydy Namora, Silver Syrfera nie z tej ziemi oraz władającego mistycyzmem Doktora Strange'a? Oczywiście wybuchową grupę Defenders!
Dostałam za to dość krótką, bo liczącą tylko 5 zeszytów historię. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Czegoś w stylu poważnych Avengers? Zgranej grupy na miarę Fantastycznej Czwórki? Nic z tego. W komiksie czekała na mnie coś śmiechu warte. Ale w dobrym sensie. Naprawdę jest baaardzo dużo humoru. Śmieszyło praktycznie wszystko, od postaci, po dialogi, fabułę, na rysunkach kończąc.
Co śmiesznego było w postaciach? To, że przedstawiono je lekko karykaturalnie. Hulk jest jeszcze bardziej głupkowaty, Namor arogancki, a Silver Surfer jeszcze bardziej nie ogarnia naszego świata. Autorzy nie oszczędzili nawet przeciwników, szczególnie Umar, która dominuje (słowo klucz) jeszcze bardziej. Wróćmy na chwilę do kosmicznego surfera – miałam wrażenie, że autorzy o nim zapominali. Jednak SPOILER nie zapomnieli o nim. Te krótkie wątki z nim dodawały jeszcze smaczku temu komiksowi!
Równie ważą rolę w tym komiksie odebrały dialogi. Pełne przekomarzanek, przytyków i różnorakiego humoru. Bez nich fabuła leżałaby i kwiczała, bo nie ukrywajmy, nie była ona wybitna. Było w niej pełno absurdów, dziwnych sytuacji i dróg na skróty. Jednak to, że ten komiks jest właśnie karykaturą sprawia, że nie wraca się na to większej uwagi, bo to nie ona jest najważniejsza. Nie, jak wspomniałam to dialogi i postacie są najistotniejsze.
Jednak ważne są też rysunki. Początkowo nie byłam do nich przekonana. Postacie miały przesadną mimikę oraz mowę ciała. Początkowo było to irytujące, jednak z każdą kolejną stroną coraz bardziej podobał mi się pomysł zastosowania takiej, a nie innej kreski. Taka idealnie pasuje do komiksu, współgra z jego absurdem i karykaturą.
Nie wiem jak Was, ale mi zabawne podejście jak najbardziej odpowiada. Polecam Wam, bo takie coś nie jest częste wśród komiksów Marvela.
Co da nam połączenie głupkowatego Hulka, aroganckiego króla Atlantydy Namora, Silver Syrfera nie z tej ziemi oraz władającego mistycyzmem Doktora Strange'a? Oczywiście wybuchową grupę Defenders!
Dostałam za to dość krótką, bo liczącą tylko 5 zeszytów historię. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Czegoś w stylu poważnych Avengers? Zgranej grupy na miarę Fantastycznej...
2019-08
A przed Wami zabójczo wciągający komiks.
Jednak pierwszy zeszyt tego nie zapowiadał. Wyobraźcie sobie, że obejrzeliście tylko 10 minut filmu. I to nie początkowych, ale ze środka. Nie wiecie, o co w tym filmie chodzi, ale macie za zadanie ocenić ten film. Słaba sytuacja, co nie? Jednak właśnie to czeka na nas w przypadku debiutu postaci prezentowanej w komiksie. W tej sytuacji wolałabym, żeby jej nie było. Nic nie wznosił do historii Zimowego Żołnierza, jedynie mieszał w głowie. Mogli już chociaż dodać jeden zeszyt dalszy, żeby bardziej zrozumieć historię. Ale nie, dostaliśmy jeden zeszyt wyrwany z kontekstu. Jak dla mnie klapa. Żeby nie było – czuć, że to dobra historia (w końcu to „Zimowy Żołnierz” Brubakera), ale ten jeden zeszyt jest tam upchnięty kompletnie bez sensu.
Za to główna historia spisała się znacznie lepiej. W niej przynajmniej nie można narzekać na niedokończone wątki. Za to można, narzekać na parę innych rzeczy. Ale to za chwilę.
Główna historia przedstawia Zimowego Żołnierza wtedy, kiedy był on na usługach władz radzieckich. Do tego skupia się bardziej na tych dobrych, czyli agencie SHIELD Ranie, niż na tych zły, do których z oczywistych powodów zalicza się Bucky. Jednak mi to nie przeszkadzało, bo fabuła niesamowicie wciąga. Czyta się naprawdę szybko, sama przeczytałam cały komiks za jednym zamachem. Akcja gna w zabójczym (dosłownie też) tempie, nie ma ani chwilę na nudę. Ale za to na narzekanie jest.
No to na co można narzekać? Przede wszystkim wątek miłosny, który moim zdaniem był wprowadzony na siłę. No ale w końcu serce nie sługa, więc jakoś to zniosłam. Za to gorzej szło z rozumieniem ilości opresji, z której bohaterowie wychodzili cało. Trochę mnie wkurza to nieuśmiercanie bohaterów, no ale akcja komiksu dzieje się długo przed „obecnymi” wydarzeniami komiksowymi, więc też nie można oczekiwać niespodziewanych śmierci.
Zakończmy jednak pozytywnym akcentem, jakim są rysunki. Są wykonane w specyficzny sposób, inny niż w większości współczesnych komiksów. Mi to jednak nie przeszkadza, ba – podobały mi się. Lubię takie urozmaicenie w komiksach, a nie ciągle to samo.
Nie była to może wybitna historia, ale spełniła moja oczekiwania. Chciałam czegoś, co oderwie mnie od rzeczywistości i takie coś dostałam. Więc jeśli oczekujecie tego samego to „Zimowy Żołnierz” jest dla Was.
A przed Wami zabójczo wciągający komiks.
Jednak pierwszy zeszyt tego nie zapowiadał. Wyobraźcie sobie, że obejrzeliście tylko 10 minut filmu. I to nie początkowych, ale ze środka. Nie wiecie, o co w tym filmie chodzi, ale macie za zadanie ocenić ten film. Słaba sytuacja, co nie? Jednak właśnie to czeka na nas w przypadku debiutu postaci prezentowanej w komiksie. W tej...
Wow, dawno żadna książka mnie tak nie wciągnęła!
Druga część „Klubu fanek W. M.” zaczyna się w miejscu, w którym skończyła się pierwsza część. Na początku powieści dokończone zostają wątki Oliwii, a jak pamiętamy z książki o jej przygodach – trochę do dokończenia jest (a niech to niezamknięte zakończenie!). W dalszej części książki poznajemy świat z perspektywy Alicji. Zostajemy wprowadzeni w jej nie najlepszą relacje rodzinną. Ignorowana przez matkę, wyśmiewana przez braci, bez wsparcia ze strony ojca, niemająca kontaktu z siostrą... Ale za to zawsze może liczyć na przyjaciółki. I pewnego przystojnego kaskadera...
Jak już wspomniałam – dawno nic w tak się nie wciągnęłam. Książkę pochłonęłam w dosłownie dwa dni. No bo jak się nie wciągnąć w tę historię? Ta książka jest tak słodka, że nie potrzeba iść do Żabki po batony, by podnieść poziom cukru. Do tego autorka napisała to lekkim stylem przesiąkniętym humorem. Tak więc nic dziwnego, że przeczytałam to w dwa dni zamiast uczyć się na maturę...
Nie można też narzekać na bohaterów. No dobra, może delikatnie na główne bohaterki – momentami bywają irytujące, ale tylko tymi momentami. Na ogół są słodkie i urocze (znowu wrasta poziom cukru!). A jednocześnie obie, i Oliwia, i Alicja, są silnymi młodymi kobietami. Dodatkowo widzimy stopniową przemianę Alicji, jak rozkwita. Bardzo podobało mi się oglądanie tej stopniowej zmiany. Natomiast jestem przerażona rodziną Alicji. Nie tym, jak wykreowała ich autorka, ale tym, że taka rodzina może istnieć naprawdę. Przerażająca wizja.
Jednak to lepiej, że autorka porusza taki temat w swojej książce. Złe traktowanie przez rodzinę to trudny wątek, który często jest bagatelizowany. Autorka poruszyła go w mądry sposób. Pokazała też, że istnieje wyjście z tego problemu i że nie należy się bać prosić o pomoc. Takich książek młodzieżowych nam trzeba!
A czy jest, co mi się nie podobało? Niestety tak. Jest to sposób rozwiązania problemów bohaterek przez autorkę. W pewnych momentach wszystko w życiu dziewczyn się układało, bo wystarczyło, że pojawiła się w nim sławna osoba. Jak dla mnie była to trochę droga na skróty, bo w prawdziwym życiu nie każdy może liczyć na kogoś sławnego, który poskłada wszystko do kupy. Można to jednak trochę usprawiedliwić tym, że jest to seria, w której serial (a wraz z nim sławne osoby z nim związane) wiedzie główną rolę. Tak więc ja umiałam przymknąć na to oko.
Kiedy sięgałam po tę serię, nie spodziewałam się, że będzie ona tak dobra. Lekka, w sam raz na oderwanie, a jednocześnie porusza ważne tematy. Polecam Wam sięgnięcie po tę książkę, wspierajmy polskich autorów ❤ Ale przed tą książką lepiej sięgnąć po pierwszą część, żeby się nie pogubić w przygodach Alicji.
Wow, dawno żadna książka mnie tak nie wciągnęła!
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toDruga część „Klubu fanek W. M.” zaczyna się w miejscu, w którym skończyła się pierwsza część. Na początku powieści dokończone zostają wątki Oliwii, a jak pamiętamy z książki o jej przygodach – trochę do dokończenia jest (a niech to niezamknięte zakończenie!). W dalszej części książki poznajemy świat z perspektywy Alicji....