-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać442
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
Przeczytana przeze mnie historia z czasów wojny „Stacji końcowej Auschwitz” Eddy’ego de Winda różni się od tych, do których dotychczas przywykłam. Zawsze towarzyszyły mi ogromne emocje przy drastycznych opisach, a głowa była pełna pytań. Teraz wyglądało to tak, ze naprawdę zabrakło emocji, lecz później przeczytałam więcej informacji na temat autora i lekko zmieniłam zdanie na temat tej książki.
Żydowski doktor Eddy de Wind i pielęgniarka Friedel zakochują się w sobie i biorą ślub w obozie przejściowym Westerbork. W 1943 roku zostają przetransportowani do Auschwitz, a tam zostają rozdzieleni. Mężczyzna jest w baraku dziewiątym, a kobieta w dziesiątym (gdzie wykonywano eksperymenty medyczne dotyczące bezpłodności i sterylizacji). Bliżej wyzwolenia obozu naziści zacierają ślady swojej obecności, więźniowie wyruszają w marszu śmierci. Eddiemu natomiast udaje się ukryć w Auschwitz i zaczyna pisać.
Dokładnie tak. Książka została napisana w obozie. I teraz okazuje się, że żeby poruszyć serducho i sprawiać, żeby głowa parowała od nawarstwiających się pytań „dlaczego?” nie potrzeba drastycznych opisów, a wystarczy prostota, wspomnienia w postaci suchych faktów.
Autor opisuje historię Hansa van Dama, czyli swojego alter-ego. Myślę, ze ten zabieg pozwolił mu spojrzeć z dystansem na traumatyczne przeżycia, jakich doświadczył podczas pobytu w obozie. Opisuje on warunki bytowe, hierarchię panującą w obozie, rozkład dnia, pracę w szpitalu i relacje między więźniami. Szczególnie skupia się na dwóch pierwszych czynnikach i wskazuje na przynależność etniczną bądź religijną. Mamy w tej książce ciut odmienny obraz Polaków od tego, jaki dotychczas otrzymywałam w książkach.
Kolejna osoba spisała wspomnienia po to, by o nich opowiedzieć i przekonać ludzi, że to była prawda. Unikam oceniania książek o tej tematyce, ponieważ wartościowanie ich wydaje mi się nie na miejscu. Jest to kolejne świadectwo, które skłania do refleksji nad ludzką naturą, moralnością oraz pokazuje człowieka, który znajduje się w ekstremalnych sytuacjach.
4 dni
Zdjęcie profilowe arcytwory
arcytwory
#radośćzczytania #stacjakońcowaauschwitz #eddydewind #EindstationAuschwitz #literaturaobozowa #bookstagram #bookstagrampl #polskiebookstagramy #kochamczytać #czytambolubie #czytamwszędzie #czytaniejestfajne #książka #książki #bookphotography #booklover #bookaddict #bookphoto #bookphotos#bookgram #booksgram #czytanietopasja #czytajmy #arcyrecenzje
4 dniOdpowiedz
Zdjęcie profilowe marie_anna_lilia
marie_anna_lilia
Ocena książek o holokauście jak najbardziej powinna mieć miejsce. Zdarzyło się już kilka historii, które okazały się zmyślone albo naciągnięte. Niestety, ale czytając o "odmiennym obrazie Polaków" nabieram uprzedzeń, bo od kilkudziesięciu lat trwa historyczna polityka wyolbrzymiania win Polaków i elementem tego jest pokazywaniu "ciut odmiennego obrazu", który przedstawia się bardzo często, z pominięciem wszelkich aspektów jak holokaust Słowian, kara śmierci za ratowanie Żydów i prożydowska działalność polskiego ruchu oporu. Warto, aby przeglądając współczesną literaturę holokaust, zapoznać się przy okazji z książką "Przedsiębiorstwo Holokaust". Z przykładów haniebnego wykorzystania holokaustu przez pisarzy, chciałabym wymienić fałszywkę "Jak zabiłem Franza Kutscherę" - historię rzekomo 2 żydów, którzy zabili najbrutalniejszego dowódcę nazistowskiego w Warszawie. Tylko że Kutscherę zastrzelił Polak, z wyroku AK. Bynajmniej nie miał korzeni żydowskich. Nie wiem, kim jest autor książki i co napisał, ale przypominam o ostrożności.
Przeczytana przeze mnie historia z czasów wojny „Stacji końcowej Auschwitz” Eddy’ego de Winda różni się od tych, do których dotychczas przywykłam. Zawsze towarzyszyły mi ogromne emocje przy drastycznych opisach, a głowa była pełna pytań. Teraz wyglądało to tak, ze naprawdę zabrakło emocji, lecz później przeczytałam więcej informacji na temat autora i lekko zmieniłam zdanie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„W czepku urodzone. O niewidzialnych bohaterkach szpitalnych korytarzy” to książka pielęgniarki Weroniki Nawary o pielęgniarkach. Jest to pierwsza przeze mnie książka, która dotyczy tego zawodu. Patrząc na to co czytałam wcześniej to było wszystko o lekarzach, a naprawdę było tego sporo! W swojej książce autorka przechadza się z nami po szpitalnych korytarzach różnych oddziałów i opisuje historie wielu pielęgniarek.
Sama jestem związana ze środowiskiem medycznym i pokonałam wiele kilometrów szpitalnych korytarzy. Dlatego też książka nie wywołała we mnie zaskoczenia, ponieważ większość, o ile nie wszystko, wiedziałam już wcześniej. Widywałam przemęczone pielęgniarki, słyszałam o ich niskich pensjach, zdarzało się, że były miłe i trochę mniej i obserwowałam ich pracę na wielu oddziałach. Zawsze darzyłam pielęgniarki wielkim szacunkiem, a ta książka utwierdziła mnie w przekonaniu, ze nie jest on bezpodstawny.
Weronika Nawara rozmawiała z osobami z zawodu (warto pamiętać, że mężczyźni również się tu pojawiają) o wielu sytuacjach. O pierwszym pacjencie, o pierwszej śmierci pacjenta, o warunkach pracy (bo wiadomo, że nie zawsze tam pachnie fiołkami), o rodzinnych relacjach i polskich realiach.
Spodobał mi się pomysł podzielenia książki na kilka sekcji i poprowadzenia jej w formie wywiadu. Poznajemy zdanie osób, które są na różnych etapach swojej kariery zawodowej. Jedyne co mnie drażniło to wstawki cytatów na początku książki, które pojawiały się później. Nie wiem jak Wy, ale ja nie lubię czytać czegoś dwa razy w czasie 10 stron książki.
Autorka napisała, że książka ta trafi głównie do środowiska pielęgniarek/medycznego. Warto się z nią zapoznać, by zrozumieć rolę pielęgniarek i pielęgniarzy w procesie leczenia i zdrowienia. Książka pozwala nam zobaczyć ten świat „od kuchni”. Z tego powodu polecam ją szczególnie osobom, które myślą o tym, żeby iść na studia pielęgniarskie oraz tym, którzy uważają, że „pielęgniarki to tylko siedzą na dupie i piją kawę”.
„W czepku urodzone. O niewidzialnych bohaterkach szpitalnych korytarzy” to książka pielęgniarki Weroniki Nawary o pielęgniarkach. Jest to pierwsza przeze mnie książka, która dotyczy tego zawodu. Patrząc na to co czytałam wcześniej to było wszystko o lekarzach, a naprawdę było tego sporo! W swojej książce autorka przechadza się z nami po szpitalnych korytarzach różnych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Są takie książki, po których nie spodziewasz się, że Cię zachwycą. Wydają się być przeznaczone dla młodszych czytelników, ale okazuje się, że zaskakują uniwersalnością i płynącym z niej przesłaniem. „Człowiek, kret, lis i koń” Charliego Mackesy'ego to bezkonkurencyjnie najsłodsza, najbardziej budująca i najcieplejsza książka, którą miałam przyjemność przeczytać w tym roku.
Słowo „przeczytać” jest tu jednak przesadzone. Książka nie posiada fabuły, jest raczej zbiorem rozmów między chłopcem, a zwierzętami jakie napotyka na swojej drodze. Opisywana jest relacja między dzieckiem (z którym może identyfikować się także i dorosły, bo przecież dziecko jest w każdym z nas, prawda?), a zwierzętami nasuwa na myśl historię Kubusia Puchatka. Jednak odkrywanie świata, refleksje oraz życiowe mądrości przypominają „Małego Księcia”. I tym właśnie jest ta książka – połączeniem dwóch pięknych historii, do której dodany jest nienachalny humor.
Chłopiec napotyka na swojej drodze coraz większe zwierzęta. Początkowo spotyka kreta, małego łakomczucha. Kolejny jest lis, który raczej milczy, ponieważ dużo przeżył. Na końcu na swojej drodze napotykają konia, którego refleksje sprawiały, że potrzebowałam chwili do namysłu.
Książka jest krótką, ale mądrą lekcją życia, która opowiada o przyjaźni, słabościach oraz miłości. Wypowiedzi bohaterów zapadają w pamięć, skłaniają do przemyśleń. Wiele z nich można przyrównać do własnego życia, co tylko potwierdza wspomnianą przeze mnie wcześniej uniwersalność.
Zwieńczeniem pięknego pisania są przepiękne ilustracje. Książka jest cudownie wydana. Gruba okładka, grube kartki, rysunki ozdabiające każdą stronę sprawiają, że non stop bym ją przeglądała i jestem pewna, że niezbyt szybko by mi się to znudziło.
Książka wymyka się wszelkim ocenom. Wydaje mi się jednak, ze książka nie jest przeznaczona dla dzieci. Nie wiem czy mogłyby wyciągnąć z książki jakieś ważniejsze przemyślenia, a poza tym font, jest dość specyficzny (ale jaki urokliwy). Polecam Wam z całego serca – na pewno je rozgrzeje i sprawi, że na Waszej twarzy zagości szeroki uśmiech (M. potwierdzi, że po przeczytaniu książki byłam tak rozanielona jak nigdy!).
Są takie książki, po których nie spodziewasz się, że Cię zachwycą. Wydają się być przeznaczone dla młodszych czytelników, ale okazuje się, że zaskakują uniwersalnością i płynącym z niej przesłaniem. „Człowiek, kret, lis i koń” Charliego Mackesy'ego to bezkonkurencyjnie najsłodsza, najbardziej budująca i najcieplejsza książka, którą miałam przyjemność przeczytać w tym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-10-29
Cudze chwalicie, swego nie znacie.
„Noc w Zonie” to komiks o bardzo specyficznym klimacie. Bo jak inaczej nazwać to, ze akcja dzieje się po katastrofie atomowej? Do tego musisz liczyć każdy nabój i zachować grobową ciszę, bo zewsząd mogą zaatakować Cię krwiożerce zombie. Jak dla mnie bomba!
Strasznie podobał mi się ten specyficzny klimat. Autorzy świetnie go ukazali. Dodatkowo wszystko podkręcają czarno-białe rysunki (swoją drogą – same w sobie są one świetne! Niesamowicie mi się one spodobały.). Dzięki temu jeszcze bardziej ma się wrażenie, że przebywa się w pogrążonej w ciszy, objętej kwarantanną Zonie. No może nie aż tak, bo potem musiałam iść do podobnie cichej piwnicy – nie polecam tego w trakcie czytana komiksu!
Co jeszcze mi się podobało? Szkice koncepcyjne pod koniec komiksu. Dzięki nim można poznać drogę, jaką odbył komiks, zanim trafił w nasze ręce. Można też zobaczyć, jak komiks mógł wyglądać. Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze lubię takie „zakulisowe” rzeczy. To pozwoliło mi jeszcze bardziej wczuć się w klimat komiksu.
Mimo wszystko czuję pewien niedosyt. Spowodowany on jest z dwóch powodów. Pierwszy z nich to to, że „Noc w Zonie” jest strasznie... krótka! (W sumie można było tego się spodziewać, w końcu to noc, a nie tydzień czy coś). Cały właściwy komiks liczy sobie niecałe 40 stron. Żeby nie było teraz, że jest tych stron AŻ tak mało – pojawiają się też wspomniane szkice koncepcyjne oraz gościnne ilustracje innych autorów, a także... fragment powieści „Ziemia złych uroków” Jacka Klossa. Co jak co, ale tego w komiksie się nie spodziewałam!
Drugim powodem mojego niedosytu jest zakończenie. Z jednej strony wiem, że „Noc w Zonie” jest fragmentem większej całości, ale mimo wszystko można było jednak podać więcej informacji wyjaśniających co dalej. Bo przez ich brak mam ochotę na przeczytanie jakieś książki z tego uniwersum...
Wnioski? Podoba się! Mam nadzieję, że Wy też nie będziecie zawiedzeni.
Cudze chwalicie, swego nie znacie.
„Noc w Zonie” to komiks o bardzo specyficznym klimacie. Bo jak inaczej nazwać to, ze akcja dzieje się po katastrofie atomowej? Do tego musisz liczyć każdy nabój i zachować grobową ciszę, bo zewsząd mogą zaatakować Cię krwiożerce zombie. Jak dla mnie bomba!
Strasznie podobał mi się ten specyficzny klimat. Autorzy świetnie go ukazali....
2019-03
Angelika jest dość rozkapryszoną nastolatką. Ma młodszego brata, który gada do siebie, nawiedzoną ciotkę, której wszyscy się boją i wielkie plany co do swoich wakacji. Jednak w wyniku swojego niewyparzonego języka trafia na wczasy do (tak, zgadliście) nawiedzonej ciotki! Z czasem trafia ona do zupełnie nowego świata. Witajcie na Cmentarzysku, gdzie znajdziecie pełno dziwnych stworzeń i magii!
W porównaniu z M. to bardzo rzadko czytam książki młodzieżowe. Jakoś za nimi nie przepadam. Tak samo w moje gusta nie wpasowuje się fantasy, ale czasem ryzykuję i sięgam po te gatunki. Tym razem było warto, bo czytało mi się całkiem przyjemnie. Co prawda w „Cmentarzysku” A. Forge nie było nic nowego – mamy nieświadome dzieci, które zostały wciągnięte w magiczny świat. Jest śmierć, wampiry, magia, walka dobra ze złem, no i oczywiście nawiedzona ciotka (która przypomniała mi panią Figg z Harry'ego Pottera). A, nie zapominajmy o mówiącym kocie! Jednak mimo tych powtarzających się rzeczy, schematów to czytało się naprawdę przyjemnie! Porusza też wiele ważnych tematów jakim jest śmierć, miłość, rodzina i przyjaźń.
Bardzo podobał mi się motyw Cmentarzyska. Trochę mi szkoda, że nie pojawiał tam za często. Chętnie poczytałabym o jego mieszkańcach, uwięzionych potworach, codziennych zwyczajach oraz jego historii. Zakończenie jednak jasno sugeruje, że będzie kolejna część, więc kto wie – może uda nam się spędzić tam niejedną noc?
Co do bohaterów – bywali ciut irytujący. Dzieci w „Cmentarzysku” są pyskate, irytujące i czasem zwyczajnie głupiutcy. Nie wiem jak tacy bohaterowie zadziałaliby na dzieci, które czytałyby książkę. A gdyby zaczęły brać z nich przykład?
Ale zakończmy pozytywnym akcentem. Przeogromnym plusem książki jest jej wydanie. Jaka to jest piękna książka! I te nastrojowe rysunki w środku, które kojarzyły mi się z kadrami z animacji Tima Burtona. Potrafią zobrazować czytelnikowi to, co w gruncie rzeczy może wydawać się niewyobrażalne.
Książkę polecam dzieciom w wieku 8-13 lat. Jest dobrym wstępem do fantastyki dla rosnącego mola książkowego. Kształtujmy kolejne pokolenia, kupujmy im fajne książki!
Angelika jest dość rozkapryszoną nastolatką. Ma młodszego brata, który gada do siebie, nawiedzoną ciotkę, której wszyscy się boją i wielkie plany co do swoich wakacji. Jednak w wyniku swojego niewyparzonego języka trafia na wczasy do (tak, zgadliście) nawiedzonej ciotki! Z czasem trafia ona do zupełnie nowego świata. Witajcie na Cmentarzysku, gdzie znajdziecie pełno...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„The Science of Rick and Morty. Nienaukowy przewodnik po świecie nauki” Matta Brandy’ego to zbiór niesamowicie objechanych rozdziałów na temat mojego ulubionego serialu.
Matt Brady rozkłada na czynniki pierwsze liczne przygody bohaterów, a później podaje szczegółowej analizie to, czy byłyby one potencjalnie możliwe. Znajdziemy tu kilkanaście rozdziałów, które od początku do końca naszpikowane są wiedzą i humorem. Czytelnik, który jest chłonny wiedzy przeczyta tu mnóstwo informacji na życiu pozaziemskim, klonowaniu, ewolucji, multiwszechświatach, ciemnej materii… Mało? Książka jest prawdziwą gratką dla serialowych świrów, którzy oglądali wszystkie (bądź jak M. poszczególne odcinki) i dzięki tej książce mogą się dowiedzieć, dlaczego akcja rozgrywa się akurat w wymiarze C-137, w jaki sposób Rick kontrolował karalucha oraz na jakiej zasadzie działa pistolet portalowy. Wszystko napisane jest przystępnym językiem, który pozwala nawet najbardziej opornym mózgom przyswoić ogrom zaserwowanej tutaj wiedzy.
Podczas czytania książki można pokusić się o próbę oceny „naukowości”. Okazuje się, ze WSZYSTKO (lub prawie wszystko), czyli też te najbardziej odjechane i odrealnione pomysły MAJĄ poparcie w faktach, odkryciach i najnowszych teoriach. Jednak okazuje się, że do części rozwiązań, które są w serialu, ludzkość czeka jeszcze bardzo daleka droga. Ale, ale – serial nie jest na tyle fantastyczny, na ile myślałam i to jest dla mnie nadal ogromnym zaskoczeniem.
Połączenie humoru, lekkiego języka i interesujących treści sprawia, że strony przewraca się w zaskakująco szybkim (jak na książkę naukowo-nienaukową) tempie. „The science of Rick and Morty” to świetna książka dla osób, które chcą dowiedzieć się czegoś nowego ze świata nauki. Dodatkowo jeśli są fanami serialu to dodatkowy plus, bo na pewno nikt się nie zawiedzie! Jednak jest to lektura nie dla każdego, przymiotnik „nienaukowy” może być tu dość mylący, ponieważ w książce dostajemy ogrom rzetelnej wiedzy. Autor naprawdę się do tego przygotował, aby dorównać mózgowi Rickowi Sancheza.
„The Science of Rick and Morty. Nienaukowy przewodnik po świecie nauki” Matta Brandy’ego to zbiór niesamowicie objechanych rozdziałów na temat mojego ulubionego serialu.
Matt Brady rozkłada na czynniki pierwsze liczne przygody bohaterów, a później podaje szczegółowej analizie to, czy byłyby one potencjalnie możliwe. Znajdziemy tu kilkanaście rozdziałów, które od początku...
2019-10
Jeśli drzwi nie zamkniesz w porę, szeptać zacznie ktoś wieczorem...
„Szeptacz” Alexa Northa wręcz zalał Instagrama. Zapukał nawet do naszych drzwi z tajemniczą zapowiedzią, a później z samą powieścią. Od razu rzuciłam wszystko, żeby sprawdzić, o co tyle szumu.
Miałam BARDZO DUŻE wymagania co do tej książki (capslock jest po to, byście wyobrazili sobie ich wielkość). Myślałam, że będę się bać, zasypiać przy zapalonym świetle, oglądać się na ciemnych ulicach, tego mi było trzeba! Zabrałam się za czytanie – prolog świetny, początkowe rozdziały niezłe. Mamy historie o porwaniach dzieci, śledczego z demonami nierozwiązanego śledztwa oraz pisarza z synkiem, którzy próbują poradzić sobie po nagłej stracie żony i matki. Wszystko to dzieje się w sennym Fatherbank, w którym dwadzieścia lat wcześniej Szeptacz dokonał serii morderstw.
Jednak później czar jakby prysł. Wciąż dobrze się czytało, jednak bez większego efektu wow. Przynajmniej jak dla mnie. Może po Carterze (swoją drogą morderca w „Szeptaczu” się tak nazywa, przypadek?) jestem jakoś mniej podatna na thrillery i kryminały?
Zacznijmy od plusów książki. Na pewno jest nim okładka – według mnie jedna z lepszych w tym roku. Niewątpliwie są to też krótkie rozdziały, które do tego typu powieści są wręcz stworzone. Dzięki temu książka niesamowicie wciąga. Dodatkowo tym, co wyróżnia „Szeptacza”, jest opisywanie elementów nadprzyrodzonych. Nigdy nie wiedziałam co zdarzyło się naprawdę, a co było wymysłem którejś z postaci! Gdyby książka była poprowadzona w tym kierunku to byłby przegenialną powieścią.
Minusy? Nijakie postaci. Nie przywiązałam się do żadnej z nich i gdyby jakakolwiek zniknęła to chyba nie odczułabym jej braku. Momentami książka wydawała mi się też mało realna. Kilka rzeczy wydawało mi się dziwnych i niecodziennych. Przykłady? Proszę bardzo - nagłe objawienie co do tożsamości porywacza czy ochrona wyprowadzając rodziców ze szkoły. Jest też inny minus, ale taki nie do końca. Według mnie „Szeptacz” nie jest thrillerem, a obyczajówką z jego elementami. W drugiej części książki autor skupia się na rozwijaniu tych wątków i czasem było po prostu nudnawo. Po prostu brakowało mi w tym kryminale kryminału.
U mnie niestety coś nie zagrało. Mimo wszystko książka Alexa Northa jest idealną powieścią na przestój czytelniczy – i tak się wciągniecie. Czekam na kolejne książki autora, bo jeśli doszkoli warsztat i znajdzie swój gatunek to książki mogą być naprawdę świetne.
Jeśli drzwi nie zamkniesz w porę, szeptać zacznie ktoś wieczorem...
„Szeptacz” Alexa Northa wręcz zalał Instagrama. Zapukał nawet do naszych drzwi z tajemniczą zapowiedzią, a później z samą powieścią. Od razu rzuciłam wszystko, żeby sprawdzić, o co tyle szumu.
Miałam BARDZO DUŻE wymagania co do tej książki (capslock jest po to, byście wyobrazili sobie ich wielkość)....
2019-10
Czy „Zakon Drzewa Pomarańczy” będzie hitem tegorocznej jesieni? Nie jestem w stanie tego stwierdzić ze stuprocentową pewnością, ale jedno jest pewne – ja, fanka kryminałów, thrillerów i horrorów, przepadłam w fantastycznym świecie wykreowanym przez Samanthę Shannon.
Początek był dla mnie przytłaczający. W pierwszej części przewija się wiele postaci, wątków, wydarzeń i niedopowiedzianych historii. Większość opiera się na tym, co już miało miejsce, czyli walce z Bezimiennym oraz Żałobą Wieków. Właśnie wtedy między krainami doszło do rozłamu i każdy podążył własną ścieżką. Wschód i Zachód nie potrafią wyzbyć się wzajemnej wrogości nawet w obliczu nadchodzącego chaosu, który zagraża światu. Zawsze wiele je dzieliło, ale najważniejsza jest wiara oraz stosunek do smoków.
Brzmi klasycznie, prawda? Jednak jak wiadomo to, co jest znane sprawdza się najlepiej. Każdy rozdział traktuje o innej krainie (Wschód/Zachód/Południe). Czytelnik lawiruje między postaciami, obserwuje ich codzienność i zastanawia się, czy ich losy się przetną. Wszystko po kolei zaczyna się ze sobą łączyć, a w tle budzi się Bezimienny.
Jeśli chodzi o bohaterów – bardzo spodobało mi się to, że mimo ich początkowej mnogości i mojego problemu z ich rozróżnieniem (spoiler: zauważyłam, że na końcu drugiego tomu jest spis postaci) stopniowo stają się coraz bardziej wyraziści. Każdy posiada charakterystyczne cechy osobowości i teraz, gdy dłużej się nad tym zastanawiam, nie wiem, czy kogokolwiek polubiłam w stu procentach. Postaci nie są czarne lub białe, mają zarówno złe, jak i dobre cechy, co sprawia, że wydają się czytelnikowi bardziej ludzcy i bliżsi. Ogromnym plusem są również bohaterki. Są bardzo wyraziste i sprawiały, że na samym końcu chciałam czytać tę książkę non stop! Na Wschodzie poznajemy Tane, która od maleńkości marzy, aby stać się jeźdźcem i dosiąść smoka. Właśnie w tej krainie smoki traktowane są na równi z bóstwami, czego przeciwieństwem jest Zachód, w którym wszystko, co związane jest z Bezimiennym i tymi istotami, powinno zniknąć. Zachód należy do rodu Berethnetów. Niezamężna królowa Sabran IX musi wydać na świat swoją córkę, by uchronić swoje królowiectwo. Jednak u jej drzwi wciąż czają się skrytobójcy, a dama dworu Ead Duryan chroni królową przed zakazaną magią. Uwielbiałam czytać fragmenty z Zachodu! Najbardziej ciekawiły mnie losy Ead, która od początku powieści nie pokazuje czytelnikowi, kim naprawdę jest. Ead jest wierna tajemniczej organizacji i z dnia na dzień coraz bardziej zbliża się do królowej. Jaki jest jej cel?
Książka serwuje nam również wiele podań, legend i historii, w które wierzą mieszkańcy Wschodu i Zachodu. I tytułowe Drzewo Pomarańczy zalicza się właśnie do nich. Opowiadane historie płyną swoim tempem, a z każdą kolejną stroną dowiadujemy się coraz więcej i wykreowany świat staje się coraz pełniejszy.
Poruszane jest również wiele rozmaitych problemów. Autorka opisuje wątki LGBT, samoakceptacji oraz próbie sprostania oczekiwaniom. Mamy tu smoki, piratów, intrygi, momenty podczas których parsknęłam śmiechem i przy których zrobiło mi się smutno – uważam, że to must read fanów fantastyki, ale też dla laików jak ja, którzy chętnie by coś z tego przeczytali, żeby zobaczyć, skąd ten szum, ale nie do końca wiedzą, za co się zabrać. Jeśli nie przekonało Was to, co napisałam to, na pewno zrobi to okładka – jest po prostu przepiękna!
Czy „Zakon Drzewa Pomarańczy” będzie hitem tegorocznej jesieni? Nie jestem w stanie tego stwierdzić ze stuprocentową pewnością, ale jedno jest pewne – ja, fanka kryminałów, thrillerów i horrorów, przepadłam w fantastycznym świecie wykreowanym przez Samanthę Shannon.
Początek był dla mnie przytłaczający. W pierwszej części przewija się wiele postaci, wątków, wydarzeń i...
„Horyzont” jest historią o dwóch bohaterach walczących z demonami przeszłości. Poznajemy Mariusza Małeckiego, weterana wojennego, który cierpi na zespół stresu pourazowego. Z drugiej strony jest Zuza, która opiekując się babcią dowiaduje się o pewnych rodzinnych niedopowiedzeniach. Oboje są sąsiadami, poznają się podczas robienia prania, słuchają bułgarskiego rapu i próbują odnaleźć właściwą wersję siebie w otaczającym świecie. Brzmi najbanalniej na świecie, prawda? Powieść ukazuje się czytelnikowi kawałek po kawałku, zupełnie jak puzzle. Z każdą strona dowiadujemy się coraz więcej o bohaterach. Luki w przeszłości stale się zapełniają. Mańka i Zuzę trawi jej echo, ale w tym wszystkim tych dwoje staje się dla siebie wsparciem. Jak się okazuje można przesunąć dalej swój horyzont, gdy spogląda się na niego drugim człowiekiem. Jak to z Małeckim u mnie bywa - znowu jestem oczarowana. Szczerze zachwycona okładką, fabułą i tym, jak została ona poprowadzona. Treść zostaje z czytelnikiem na dłużej i już dzisiaj wiem, że na pewno wrócę do tej książki i będę ją polecać oraz pożyczać, byle wszyscy poznali magię tego autora. Niby banalna historia, której możemy być (a może i jesteśmy) świadkami, ale opisana w taki sposób, że każde zdanie ocieka emocjami, a od lektury trudno jest się oderwać. Historie zwykłych ludzi są niezwykłe, życiorysy nie są zbyt wyszukane (może poza bułgarskim rapem, bo to dla mnie muzyczna nowość), a Jakub Małecki wydobywa z nich magię. A warto pamiętać, że „Horyzont” porusza naprawdę trudne tematy, takie jak zespół stresu pourazowego, życie weteranów wojennych i rodzinne tajemnice od lat zamiatane pod dywan. Chcę, żebyście czerpali tak ogromną przyjemność z lektury jak ja, więc wyliczę co najbardziej mi się podobało: postać Mańka, jego książka, grafiki przy kolejnych rozdziałach, pstryczki w nos z zabawami nazwiskami i zakończenie. No i jeszcze jedna rzecz, ale to byłby spoiler, a nie chcę Wam psuć lektury. Innymi słowy - prawie wszystko. Nawet tego bułgarskiego rapu posłuchałam i powiem Wam, że też jest niezły. Kto nie zna Małeckiego niech szybko sięga po jego książki. Czas się zachwycić!
„Horyzont” jest historią o dwóch bohaterach walczących z demonami przeszłości. Poznajemy Mariusza Małeckiego, weterana wojennego, który cierpi na zespół stresu pourazowego. Z drugiej strony jest Zuza, która opiekując się babcią dowiaduje się o pewnych rodzinnych niedopowiedzeniach. Oboje są sąsiadami, poznają się podczas robienia prania, słuchają bułgarskiego rapu i próbują...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toKing jest wielki! Kiedy dostałam do ręki „Instytut”, przeraziłam się „kingowską” ilością stron (tym razem 672). Jednak kiedy zaczęłam czytać to… przepadłam. Czytałam tę książkę w każdej wolnej chwili! Pierwsza część, „Nocny strażnik”, może wydawać się oderwana od kontekstu. Czytając opis z tyłu książki otrzymujemy informację, że głównym bohaterem będzie Luke Ellis, dzieciak, który trafił do tajemniczego Instytutu, a tymczasem czytamy o Timie Jamiesonie, którego los pokierował w różne zakątki Ameryki. Wiele osób zarzuca tej części wolne tempo oraz nudę – ja też się z tym zgadzam. Jednak w stylu Stephena Kinga jest coś takiego, że i tak miałam ochotę to czytać (ale może to wynikać z mojej tęsknoty do niego, jak ja dawno nie czytałam niczego spod jego pióra!). Kolejna część nabiera rumieńców. „Bystry chłopak” jest już o opisywanym wcześniej Luke'u, genialnym dzieciaku, któremu czasem zdarza się poruszać tackami od pizzy, szczególnie gdy odczuwa silne emocje. Pewnego dnia budzi się w pokoju, który łudząco przypomina jego własny. Na korytarzach Instytutu dowiaduje się, że nie jest jedynym więzionym dzieciakiem i nie porwano go ze względu na inteligencję. Okazuje się, że zgromadzone dzieci obdarzone są umiejętnościami telekinezy lub telepatii, a Instytut dzięki eksperymentom może wzmocnić ich parapsychiczne zdolności. Wtedy trafiają do Tylnej Połowy z której nikt nie wraca. Luke obmyśla plan ucieczki, ale jak uciec z miejsca, którego położenia się nie zna i które jest tak pilnie strzeżone? Zapomniałam już o tym, że Stephen King uwielbia opisywać postaci i dokładnie zarysowywać stronę obyczajową powieści. Poznane dzieciaki znamy na tyle, na ile potrzebujemy. Nie ma przesytu informacji, ale każda z nich jest charakterystyczna. Z Instytutu tworzy się mała społeczność, którą poznajemy z Lukiem. Wspólnie z nim przeżywamy to, co tam się dzieje i powiem Wam, że naprawdę się wciągnęłam w jego historię! Właśnie ta część, która przybliża sytuacje, które miały miejsce w Instytucie (zarówno w Przedniej i Tylnej Połowie), podobała mi się najbardziej. King sprawia, że współczujemy dzieciakom i trzymamy za nie kciuki. Pozycja obowiązkowa dla fanów oraz fajna książka na pierwsze spotkanie z tym autorem. Nie spodziewając się horroru możecie naprawdę spędzić miło (sic!) czas w Instytucie.
King jest wielki! Kiedy dostałam do ręki „Instytut”, przeraziłam się „kingowską” ilością stron (tym razem 672). Jednak kiedy zaczęłam czytać to… przepadłam. Czytałam tę książkę w każdej wolnej chwili! Pierwsza część, „Nocny strażnik”, może wydawać się oderwana od kontekstu. Czytając opis z tyłu książki otrzymujemy informację, że głównym bohaterem będzie Luke Ellis,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-09
Dla niektórych granice nie istnieją.
Przykładem jest Kilian Jornet – kataloński biegacz górski, ultramaratończyk, skialpinista, kolarz górski, duathlonista (bieg/rower/bieg) i crossduathlonista (bieg przełajowy/kolarstwo crossowe). Pobija wszelakie rekordy tras. I pewnego dnia postanowił stworzyć projekt „Summits of my life” („Szczyty mojego życia”), który był lekiem mężczyzny na gorsze samopoczucie. A było ono spowodowane... zbyt wieloma sportowymi sukcesami z 2011 roku! Nieźle, co?
Projekt projektem, ale czym jest książka? „Szczyty mojego życia” autorstwa Kiliana Jorneta to bogato ilustrowana historia o przeżyciach największej przygody Katalończyka. Zaczyna się od wprowadzenia, w którym zostaje opisana historia Kiliana oraz momentu, w którym pomyślał: „hej, przesunąłem już mnóstwo granic, więc może pobije wszelakie rekordy wejść i zejść na najwyższe szczyty świata?”. I zrobił to.
Planem było zdobycie takich szczytów jak: Mont Blanc, Matterhorn, Elbrus, Denali, Aconcagua oraz Everest. Kilian spisał zasady, którymi kierował się podczas wszystkich punktów. W góry szedł tylko ze sprawdzonymi ludźmi, bez tragarzy i z jak najmniejszą ilością sprzętu. Każdy szczyt, który planował zdobyć Kilian, został szczegółowo opisany pod względem historycznych wejść. Znajduje się również informacja, w jakim ubraniu oraz z jakim ekwipunkiem został zdobywany przez Kiliana. Zaznaczano również warunki atmosferyczne oraz dystans i sumę podejść. I co najważniejsze – rekordy wejść, które chciał pobić. Czy ktoś będzie zdziwiony, jeśli napiszę, że zawsze mu się udawało?
Szczegółowe opisy wypraw sprawiły, że czułam się, jakbym czytała dzienniki z wypraw, którymi „Szczyty mojego życia” niejako są. Niejako, bo bardziej pasuje tutaj określenie przepięknie wydany album. Zdjęcia zapierają dech w piersiach i często przyglądałam im się w największym skupieniu.
Książka jest jak autor – naturalna i prawdziwa. Wcześniej nie miałam zbyt dobrego zdania na temat tego sportowca, ale po przeczytaniu jej zobaczyłam, jakim jest ciepłym i serdecznym człowiekiem. Opisuje w niej swoje radości, chwile triumfu, ale również smutki i problemy, które stanęły mu na drodze.
Poleciłam tę książkę sportowym świrom, nawet tym, którzy nie poświęcają zbyt dużo czasu na czytanie – tekstu jest tu naprawdę niewiele, a album liczy 200 stron. Książka pokazuje nam, że niemożliwe nie istnieje i każdy z nas może przekraczać swoje granice. Kilian Jornet może być osobą, która zmotywuje nas do znalezienie i zrealizowania „projektu swojego życia”.
Dla niektórych granice nie istnieją.
Przykładem jest Kilian Jornet – kataloński biegacz górski, ultramaratończyk, skialpinista, kolarz górski, duathlonista (bieg/rower/bieg) i crossduathlonista (bieg przełajowy/kolarstwo crossowe). Pobija wszelakie rekordy tras. I pewnego dnia postanowił stworzyć projekt „Summits of my life” („Szczyty mojego życia”), który był lekiem...
2019-08
Moja znajomość z filmami Tarantino – genialnego samouka, którego wykształtowały filmy, a nie szkoła reżyserska - zaczęła się od „Kill Billa”. Pamiętam, że już wtedy było dla mnie to coś nowego i coś naprawdę WOW. Jednak książka o nim czekała na mnie na półce chyba z rok (jeśli nie dwa!), ale teraz, gdy w planach miałam pójście do kina na „Pewnego razu… w Hollywood” wreszcie po nią sięgnęłam!
„Quentin Tarantino. Rozmowy” zebrane przez Geralda Peary’ego to zbiór wywiadów przeprowadzonych z reżyserem w różnych momentach jego życia. Są one ułożone chronologicznie, co pozwala na przyglądanie się rozwojowi jego reżyserskiej twórczości. Zaczynamy od „Wściekłych psów”, a kończymy na „Django”. Niestety książka nie obejmuje „Nienawistnej ósemki” (którą swoją drogą uwielbiam), ale tylko dlatego że została wydana przed jej produkcją. Wywiady są bardzo obfite w informacje na temat twórczości, inspiracji i gustu Quentina, bo jako rozmówca jest niezwykle wnikliwy, otwarty i entuzjastyczny. Większość przytoczonych wypowiedzi zostało przeprowadzone przy okazji filmowych premier. Czytane wywiady można przeplatać oglądaniem filmów, ponieważ Tarantino opowiada o swojej pracy niezwykle szczegółowo, tłumaczy wiele scen oraz wykorzystane zabiegi reżyserskie.
Quentin Tarantino jest bardzo cierpliwym rozmówcą. Zawsze spokojnie odpowiada na temat występującej w jego filmach przemocy (bo na przykład ja miałabym już tego pytania po dziurki w nosie). Zamieszczone wywiady pozwalają nam na bliższe poznanie reżysera, sposobów pisania scenariuszy, a przede wszystkim pokazują ogrom jego filmowej wiedzy. Naprawdę, to jakiś geniusz! W książce przewija się mnóstwo tytułów, reżyserów, i to nie tylko jednego gatunku. Quentin Tarantino jest chyba największym fanem kina na ziemi.
Rozmowy z Quentinem wciągają, bo naprawdę czytało mi się je bardzo przyjemnie. Uważam jednak, że są one dla osób, które lubią filmy tego reżysera, czyli jak wiadomo – nie dla wszystkich. Bo wiadomo - filmy Tarantino albo się kocha, albo nienawidzi.
Moja znajomość z filmami Tarantino – genialnego samouka, którego wykształtowały filmy, a nie szkoła reżyserska - zaczęła się od „Kill Billa”. Pamiętam, że już wtedy było dla mnie to coś nowego i coś naprawdę WOW. Jednak książka o nim czekała na mnie na półce chyba z rok (jeśli nie dwa!), ale teraz, gdy w planach miałam pójście do kina na „Pewnego razu… w Hollywood”...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08
„Freddie Mercury. Biografia” to kolejna cudowna książką od wydawnictwa Młody Book. Tym razem skupia się na jednej z największych ikon muzyki. Bo przyznać się, kto chociaż raz nie słyszał muzyki Queen? Kto nie sprzątał domu do „I want to break free”, nie próbował śpiewać sam całego „Bohemian Rhapsody” albo nie biegał słuchając „Don't stop me now”? No dobra, przynajmniej ja to robię!
Książka podzielona jest na krótkie rozdziały, w których poznajemy losy Freddiego od jego narodzin aż do śmierci. Jednak kluczowe w poprzednim zdaniu jest słowo „krótkie” - są one naprawdę treściwe. Nie znajdziecie w tej książce zbyt szczegółów czy nowych faktów o życiu ikony muzyki. Książka skupia się na najważniejszych wydarzeniach z życia artysty, które nie będą niespodzianką dla fana Freddiego. Ale z drugiej strony to nawet lepiej, jest taka uboga w fakty z życia gwiazdy. Nie ma dzięki temu intymnych szczegółów, które Freddie ukrywał i to oddaje na swój sposób hołd artyście.
Ale raczej nie dla informacji kupuje się tą biografię, ale dla rysunków. Jeju, ale one są cudowne! Przedtem odkładałam czytanie tej pozycji na później, bo nie chciałam jej zaczynać. Ale nie dlatego, że by mnie nudziła czy coś w tym stylu, ale dlatego, że nie chciałam mieć tej wspaniałej przygody za sobą. Więc jak już w końcu zaczęłam to nie mogłam się napatrzyć na te cudowne ilustracje. Wciąż wracałam do tych, które zachwyciły mnie bardziej, a mało ich nie było. Tym sposobem książki za szybko to jak nie przeczytałam.
Chyba nie muszę dodawać, że polecam? Pozycja obowiązkowa dla fanów Queen oraz dla srok okładkowych.
„Freddie Mercury. Biografia” to kolejna cudowna książką od wydawnictwa Młody Book. Tym razem skupia się na jednej z największych ikon muzyki. Bo przyznać się, kto chociaż raz nie słyszał muzyki Queen? Kto nie sprzątał domu do „I want to break free”, nie próbował śpiewać sam całego „Bohemian Rhapsody” albo nie biegał słuchając „Don't stop me now”? No dobra, przynajmniej ja...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08
Myślałam, że niemoc czytelnicza zniknie mi po „P. S. I like you”, zwłaszcza, że książkę przeczytałam w jeden dzień. Ale okazało się, że nie i przez kolejne dwa dni znowu nic nie czytałam. Ale postanowiłam się przemóc kolejną bronią ostateczną w walce z kacem książkowym, czyli sięgnięcie po jedną z ulubionych książek. I tym razem podziałało.
Q od lat zakochany jest w buntowniczej Margo Roth Spiegelman. Nie spodziewa się, że pewnego wieczoru wejdzie do jego pokoju przez okno i zabierze go w niesamowitą przygodę przy okazji robiąc niezły bałagan. Nie spodziewa się też, że potem Margo zniknie. Q wyrusza w kolejną przygodę w celu odnalezienia dziewczyny.
„Papierowe miasta” po raz pierwszy czytałam jakieś 5 lat temu. Wtedy byłam wprost oczarowana książką, pamiętam, że od razu chciałam przeczytać ją drugi raz. Podobało mi się w niej wszystko, śmieszyły mnie wszystkie żarty, trafił do mnie jej przekaz. Jak to wygląda po latach?
Pierwsze, co mnie uderzyło to to, że książka jest... seksistowska. Zapomniałam już, że przyjaciele Q na wszystkie dziewczyny mówią „królisie”. Rozumiem, że autor chciał oddać język młodzieży, ale średnia ilość króliś na stronę była dla mnie trochę za duża. No ale język młodzieżowy zachowany? Zachowany, dziękuję za uwagę.
Co jeszcze mnie zaskoczyło w czasie ponownej lektury? Ilość szczegółów, o których zapomniałam oraz rzeczy, które zapamiętałam inaczej. Ogólny zarys fabuły oraz to, jak się ona potoczy, pamiętałam, jednak czekało na mnie w książce trochę zaskoczeń. Jednak zdradzałyby one fabułę, więc nie będę o nich pisać.
Zaskoczyło mnie również to, że książkę czytało mi się niespodziewanie szybko. Pamiętam, że za pierwszym razem czytałam ją i czytałam, że akcja była raczej powolna. Momentami mi się ona nawet dłużyła. Tym razem jednak od razu się dałam wciągnąć i nie było momentu, w którym bym się nudziła.
Bałam się, że po latach „Papierowe miasta” nie będą mi się podobać i że ich urok pryśnie wraz z moim wiekiem. Tak się jednak nie stało i wciąż książka zajmuje wysokie miejsce wśród moich ulubionych powieści.
Myślałam, że niemoc czytelnicza zniknie mi po „P. S. I like you”, zwłaszcza, że książkę przeczytałam w jeden dzień. Ale okazało się, że nie i przez kolejne dwa dni znowu nic nie czytałam. Ale postanowiłam się przemóc kolejną bronią ostateczną w walce z kacem książkowym, czyli sięgnięcie po jedną z ulubionych książek. I tym razem podziałało.
Q od lat zakochany jest w...
2019-08
Sierpień nie jest dla mnie dobrym miesiącem pod względem czytelniczym. M. podrzuciła mi książkę Steve’a Cavanagha „Wkręceni” z tekstem „że ona nie może się wkręcić”. Niezbyt zachęcające, prawda?
Jednak mnie książka zaciekawia już od pierwszej strony. Jest niejako „książką w książce”, bo na samym wstępie czytamy notę od autora (tajemniczym J.T. LeBeau), o którym pisze S. Cavanagh. Niezły mętlik, prawda? Dodatkowo autor przestrzega nas przed tym by nie wierzyć w jego ani jedno słowo. Nie pozostało mi nic innego jak zacząć czytać!
Maria, która wiedzie spokojne i niezbyt hulaszcze życie odkrywa ze swoim kochankiem Derylem, że jej mąż Paul ma sekretne konto bankowe. Wnioskując z wyciągów okazuje się, że są milionerami. Para podejrzewa, że Paul jest tajemniczym pisarzem J.T. LeBeau, który nigdy nie ujawnił swojej prawdziwej tożsamości. Nie chcąc rezygnować z pieniędzy, kobieta wymyśla plan, który jednak nie jest tak doskonały jak to z początku mogłoby się wydawać...
Przyznam się, że książka spełniła moje oczekiwania. Czytając informacje prasowe na jej temat oraz notkę z tyłu czułam, że wkręcę się w tę historię! Jest to książka, dzięki której można oderwać się od codzienności. A ile ma ona niespodziewanych zwrotów akcji! Mimo przestrogi autora, że nie mamy wierzyć w ani jedno słowo – czasem uwierzyłam, a ten mnie po raz kolejny wkręcił i przepadałam.
Jeśli chodzi o bohaterów to nie wiem, czy ich polubiłam. Autor postawił nacisk na akcję i jej zwroty i nie skupiał się na opisach postaci. Często dziwiłam się Paulowi, nie rozumiałam Marii, a Daryl mnie zaskakiwał, nie zawsze pozytywnie. Jednak to, że bohaterowie nie zawładnęli moim sercem, nie świadczy, że książki nie czytało mi się dobrze. Wręcz przeciwnie, czytało się nawet bardzo dobrze. Małomiasteczkowy klimat, duszność tego miejsca, no i ta zagadkowa, nierozwiązana zbrodnia w tle, o której stale myśli miejscowy szeryf, sprawiały, że narzuciłam sobie naprawdę niezłe tempo czytania. Jedyne, co mnie nie do końca przekonało, to ostatnia „akcja” – ale nie można mieć przecież wszystkiego. Zakończenie jednak było świetnym zwieńczeniem książki, po którym zastanawiasz się, co było fikcją, a co prawdą. Uwielbiam takie zostające w głowie końcówki!
„Wkręceni” są naprawdę niezłym thrillerem, który trzyma w napięciu i sprawia, że myśli się o nim po odłożeniu książki. Musisz być naprawdę skupiony przy czytaniu. Może Ty nie dasz się wkręcić tak jak ja.
Sierpień nie jest dla mnie dobrym miesiącem pod względem czytelniczym. M. podrzuciła mi książkę Steve’a Cavanagha „Wkręceni” z tekstem „że ona nie może się wkręcić”. Niezbyt zachęcające, prawda?
Jednak mnie książka zaciekawia już od pierwszej strony. Jest niejako „książką w książce”, bo na samym wstępie czytamy notę od autora (tajemniczym J.T. LeBeau), o którym pisze S....
2019-07
Jednostka specjalna z Hunterem i Garcią na czele po makabrycznym morderstwie nawiązują współpracę z FBI. Okazuje się bowiem, że to nie było pierwsze morderstwo Chirurga. Morderca w tym tomie jest artystą, który postrzega zbrodnie jako dzieła sztuki. Przerażające, ta wizja naprawdę wywoływała u mnie ciarki! Motyw poszukiwania naturalnego piękna jest intrygujący, ale dość powszechny w literaturze.
„Galeria umarłych” jest już dziewiątym tomem historii o Robercie Hunterze. Dzięki temu, że nie czytałam ich wszystkich z rzędu to nie czułam przesytu. Rzuciłam się więc na kolejny tom i…
Utknęłam. Serio. Czytałam ją dłużej niż poprzednie książki autora. Może to jednak wynikać z tego, że bywałam ostatnio trochę zajęta. A może książka była, no nie wiem, mniej zajmująca? Dłuższa? Bardziej skomplikowana?
Autor przyzwyczaił nas do skomplikowanych śledztw i zagmatwanych umysłów morderców. Tak samo jest i tym razem, ale w pewnym momencie pomyślałam, że aż za bardzo. W Los Angeles są sami geniusze zbrodni (chociaż ten jest jeden i jak wiemy z końcówki – spotkamy się z nim w kolejnych częściach!). Była to dla mnie trochę powtórka z rozrywki.
Co mi jeszcze nie pasowało? Wieczne przepychanki między grupą Huntera a FBI. Na Boga, macie razem pracować, nie musicie się lubić, ale nie musicie też non stop udowadniać kto jest lepszy! I tak wiadomo, że Hunter Was wszystkich pobije na głowę.
To co zawsze mi pasowało u Cartera, czyli akcja i tempo, w tej książce wyjątkowo na mnie nie zadziałało. Samo rozwiązanie zagadki było takie bez carterowskiego polotu. Naprawdę, nic specjalnie mnie nie zaskoczyło. Akurat ten autor przyzwyczaił mnie do zbierania szczęki z podłogi. Coraz częściej dostrzegam to, że autor kopiuje sam siebie i coraz bardziej zaczyna mnie to razić.
No i ten cliffhanger na końcu! Nie wiem ciągle, co mam o nim myśleć. Z jednej strony fajnie, bo w kolejnych tomach naprawdę będzie się działo, ale z drugiej – czy Carte musi stosować takie tanie chwyty, by zachęcić do kupna kolejnej książki?
Podsumowując – uważam, że jest to najsłabsza część z serii o Robercie Hunterze. Jednak nie wiem, czy wynika to z wypalenia się autora, z moich wygórowanych i stale rosnących oczekiwań czy z tego, że przerwa pomiędzy czytanymi tomami była zbyt krótka. Fanom polecam (chociaż na pewno wszyscy już ją przeczytaliście i tylko ja jestem takim gamoniem, co czyta jako ostatni), a tym co chcą dopiero poznać z twórczością Cartera – czytajcie tę serię od początku, bo ta książka może Was zniechęci.
Jednostka specjalna z Hunterem i Garcią na czele po makabrycznym morderstwie nawiązują współpracę z FBI. Okazuje się bowiem, że to nie było pierwsze morderstwo Chirurga. Morderca w tym tomie jest artystą, który postrzega zbrodnie jako dzieła sztuki. Przerażające, ta wizja naprawdę wywoływała u mnie ciarki! Motyw poszukiwania naturalnego piękna jest intrygujący, ale dość...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-07
Książka „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” jest zbiorem esejów poświęconych matce autora. Marcin Wicha, bo o nim owa, po jej śmierci musiał uporządkować jej mieszkanie i zdecydować, co zostanie, a co zostanie wyrzucone. Właśnie ta sytuacja była punktem wyjścia do odbycia (nie)sentymentalnej (bo matka nie znosiła sentymentalizmu) podróży. Wspomnienia stają się podstawą do napisania książki. Podejmuje ona tematy żydowskiej tożsamości, peerelowskiej codzienności, rodziny oraz żałoby.
Autor zadaje pytanie: co pozostaje po śmierci bliskiej osoby? Jest to opis pożegnania ze zmarłą matką, która nadal żyje w przedmiotach, które pozostawiła. Tematyka jest naprawdę trudna, bo przecież pisanie o śmierci nigdy nie należy do łatwych. Autor jednak nie słodzi i może się okaać, że wcale nie polubimy opisu matki, który został przez niego wykreowany.
Pierwsze, co doceniłam w tej książce, była jej minimalistyczna okładka. W środku jest podobnie: oszczędny styl. Krótkie, urwane zdania. W książce są wyczuwalne emocje i uczucia, ale…
Właśnie, ale co? Wiem, że ta książka podoba się wielu osobom. Jednak ja z ogromną trudnością ją skończyłam. Autor opisuje różne historie związane ze swoja matką. Często, ale nie zawsze jest w nich główną bohaterką. Każdy z rozdziałów opisuje coś innego, są pozornie ze sobą niezwiązane, ale tworzą całość, która do mnie po prostu nie przemówiła. Brakowało mi w tej książce czegoś takiego, co mogłoby mnie przy niej utrzymać na dłużej.
Powiem Wam, że mam problem z oceną tej książki. Jako czytelniczka chciałabym jej coś zarzucić, napisać coś krytycznego, ale moje wewnętrzne „ja” wręcz krzyczy, że nie wypada. Bo jak to tak, napisać, że momentami nużyły mnie opisy wspomnień autora? Że mam wrażenie, że nie wyraża się o niej dobrze? Jedną z nielicznych zalet, które doceniłam była objętość książki i to, że naprawdę przeczytałam ją dość szybko. Chociaż to może wynikać z tego, że sama sobie narzuciłam takie tempo.
Uważam, że warto przeczytać tę książkę tylko po to by wyrobić sobie o niej własne zdanie. I warto przeczytać wcześniej o czym ona jest, by nie być takim starszym arcytworem, jak ja.
Książka „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” jest zbiorem esejów poświęconych matce autora. Marcin Wicha, bo o nim owa, po jej śmierci musiał uporządkować jej mieszkanie i zdecydować, co zostanie, a co zostanie wyrzucone. Właśnie ta sytuacja była punktem wyjścia do odbycia (nie)sentymentalnej (bo matka nie znosiła sentymentalizmu) podróży. Wspomnienia stają się podstawą do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-07
Rafał Fronia i jego „Rozmowa z górą” była dla mnie kolejną szansą poznania wysokogórskich wypraw „od kuchni”. Góry i literatura górska wzbudzają we mnie emocje, których nie wywołują inne książki. Czytanie tej historii było dla mnie kolejnym, cennym doświadczeniem.
„Rozmowa z górą” jest zapisem historii wyprawy na ósmy pod względem wielkości szczyt, czyli Manaslu. Autor opisuj przygotowania, trekking, aklimatyzację, próby zdobycia szczytu oraz powrót. Książka jest pełna emocji, anegdotek i historyjek oraz głębszych przemyśleń, które skłaniają czytelnika do refleksji, Autor odpowiada w książce na wiele pytań kłębiących się w głowie człowieka z nizin. Jest to też niejako nepalski przewodnik – rozdział o treningu i aklimatyzacji opisuje tamtejszy świat i barwną kulturę. A czytając to trzymając w ręku zdjęcia, jakie dostałam w górskim boxie (o tym kilka postów niżej!) i patrząc na flagi modlitewne wręcz czułam ducha tamtego miejsca. Ogromnym plusem książki są przepiękne, malownicze fotografie. Naprawdę, podczas ich oglądania niejednokrotnie zapierało mi dech.
Ta historia różni się od tych, które do te pory czytałam. Opisywana wyprawa nie zakończyła się sukcesem i zdobyciem szczytu. Jednakże sam autor podkreśla, że nie chodzi się w góry po to, by wygrywać czy przegrywać. I w tym wszystkim nie chodzi o to, aby ten szczyt zdobyć, lecz go zdobywać. Takie proste zdania najbardziej zapadły mi w pamięć i wskazują na niezwykłą dojrzałość autora. Nie spotkamy się tutaj z suchym, reportażowym stylem. Styl pisania autora jest niezwykle bogaty i barwny jak sam Nepal. To niestety czasem sprawiało, że gubiłam główny wątek i myślami odpływałam z wysokich gór na bardziej przyziemne tematy. Jednak niektóre z nich uważam za bardzo istotne – rozmowy o śmierci (w górach, tym bardziej wysokich, niestety wszechobecnej), o zyciu w bazie, o liczbie komercyjnych wypraw, która zmienia oblicze himalaizmu oraz o trudności w podejmowaniu decyzji, która może zaważyć o zdobyciu Góry.
Książkę polecam jednak osobom, które miały już styczność z literaturą górską i lubią do niej wracać w takim samym stopniu jak ja. Inaczej można się zaskoczyć, ponieważ Fronia pisze dość filozoficznie, metaforycznie i leniwie. Jakbyśmy siedzieli z kubkiem himalajskiej milk tea w namiocie i słuchali opowieści kolegów z wypraw.
Rafał Fronia i jego „Rozmowa z górą” była dla mnie kolejną szansą poznania wysokogórskich wypraw „od kuchni”. Góry i literatura górska wzbudzają we mnie emocje, których nie wywołują inne książki. Czytanie tej historii było dla mnie kolejnym, cennym doświadczeniem.
„Rozmowa z górą” jest zapisem historii wyprawy na ósmy pod względem wielkości szczyt, czyli Manaslu. Autor...
2019-06
Bo rzeczywistość bywa różna od tej widocznej na instagramie...
Najlepiej wie o tym Celeste Barber. Od dawien dawna ona i jej instagramowy profil sprawia, że mam uśmiech od ucha do ucha, a humor skacze o kilka oczek w górę. Kiedy dowiedziałam się, że w Polsce zostanie przetłumaczona jej książka, czyli „Challenge Accepted!” („Wyzwanie przyjęte!”) to wiedziałam, że MUSZĘ ją mieć!
Książka podzielona jest na kilkanaście rozdziałów, a w każdym z nich autorka dzieli się z czytelnikiem życiową historią. Autorka dowcipnie (kocham ten humor, te wstawki i to spojrzenie na świat) opowiada o swoim instagramowym, „idealnym” życiu. Jej historia to jednak nie tylko śmieszne zdjęcia filmiki, ponieważ porusza też w książce wiele, wiele innych tematów. Już samo rozpoczęcie książki było nietypowe, ponieważ pierwszy rozdział dotyczył... porodu! Później autorka odkrywa się ze swoich osobistych spraw oraz opowiada o przyjaźni, miłości i macierzyństwie. Poznajemy więc Celeste od najmłodszych lat – jej rodzinę, znajomych czy to, jak pokochała kabaret i rozśmieszanie ludzi. Książka jeszcze bardziej pokazuje, że autorka ma do siebie ogromny dystans, jest osobą szczerą i bezkompromisową. Bardzo szanuje takie osoby! Czytając książkę miałam wrażenie, że Celeste siedzi obok mnie i beztrosko rozmawiamy sobie przy herbatce.
I to często (nie zawsze, ale o tym za chwilę) wywoływało u mnie beztroski śmiech. Styl pisania autorki połączony z jej humorem to obłęd. Ta kobieta ma naprawdę niesamowite poczucie humoru! Co chwilę parskałam śmiechem w autobusie lub czytałam M. ciekawsze fragmenty.
Jednak nie zawsze jest z czego się śmiać. Autorka nie boi się poruszać też trudnych tematów. Znajdziemy tu rozdziały o molestowaniu seksualnym, utracie bliskiej osoby, znoszeniu trudów szkoły aktorskiej, problemach ze zdrowiem psychicznym oraz o szkolnym prześladowaniu i wykluczeniu z powodu nadpobudliwości. Więc jeśli sądzicie, że będzie to lekka lektura, to ostrzegam – nie zawsze.
Celeste sama mówi, że woli porozumiewać się bez słów (miała problemy z nauką, koncentracją oraz ma stwierdzoną dysleksję), ale uważam, że naprawdę warto przeczytać jej książkę. Szczególnie polecam ją takim fanom jak ja, którzy na poprawę humoru włączają jej filmiki (a zwłaszcza ten gdy tańczy z #hothusband do piosenki Ricky'ego Martina), ale także reszcie, bo warto.
Bo rzeczywistość bywa różna od tej widocznej na instagramie...
Najlepiej wie o tym Celeste Barber. Od dawien dawna ona i jej instagramowy profil sprawia, że mam uśmiech od ucha do ucha, a humor skacze o kilka oczek w górę. Kiedy dowiedziałam się, że w Polsce zostanie przetłumaczona jej książka, czyli „Challenge Accepted!” („Wyzwanie przyjęte!”) to wiedziałam, że MUSZĘ ją...
Przyznaję się bez bicia – na samym początku nie byłam pewna, czy chcę przeczytać tę książkę. Wiem, że wielu z Was może mieć podobne wahania, więc od razu uprzedzam – niepotrzebnie! Już teraz wiem, że „Bez maski”, czyli autobiografia boksera Tysona Fury'ego, znajdzie szczególne miejsce na moim regale.
Przed sięgnięciem po książkę bałam się przytłoczenia boksem, specjalistycznym słownictwem, brutalnością czy zachowaniami, których nie będę w stanie zrozumieć. Jednak okazało się, że obecny mistrz świata w wadze ciężkiej to... zwykły człowiek. Człowiek, który miewa lepsze i gorsze dni oraz walczy ze swoimi demonami. Z kartek książki przemawia do nas najzwyklejszy facet i miewałam wrażenie, że siedzi obok i opowiada swoją historię. A ta naprawdę potrafi zaciekawić (bo mogłoby się wydawać, że została napisana na potrzeby dobrego hollywoodzkiego filmu!).
Język, którym posługuje się autor, jest lekki w odbiorze i sprawia, że czytelnik nie zauważa, kiedy przekłada kolejne strony. Widać, że nie jest to styl, jakim powinien posługiwać się specjalista, ale to tylko dodaje tej pozycji autentyczności. Sprawia to, że mistrz świata nie jest postacią aż tak odległą. Fury pokazuje nam się od swojej zwariowanej strony, całkowicie się przy tym otwierając.
Poznajemy historię autora już od momentu narodzin – kiedy to przyszedł na świat ważąc zaledwie 450 gramów. Swoje imię zawdzięcza bokserskiemu idolowi swojego ojca, Mike'owi, więc wiecie, z tym wyborem kariery to było już zaplanowane od samego początku. Sam Tyson pisze o tym, że w klubie boxu czuł się jak w domu i to właśnie tam było jego miejsce na ziemi.
Książka rozpoczyna się prologiem, który od początku daje czytelnikowi do myślenia. Autor opisuje sytuację kiedy to chciał odebrać sobie życie. Bokser był bardzo bliski skończenia ze sobą. „Bez maski”, czyli niejakie odsłonięcie się boksera, zaczął pisać, gdy był w najtrudniejszym momencie swojego życia. Nigdy nie bał się mówić i tutaj też nie ma żadnego tabu, ponieważ porusza wiele ważnych, a dla niektórych i kontrowersyjnych tematów. Wspomina więc o depresji, próbie samobójczej, wsparciu, jakie otrzymał od rodziny, wierze w Boga oraz o boksie. To, że wrócił znad przepaści, wygrał z depresją i znów walczy, jest jego największym zwycięstwem.
Uważam, że książka jest obowiązkową lekturą dla fanów boksu, ale nie tylko – każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Znajdzie się tu opisy walk, zdjęcia, ciekawostki z życia, opisy mentalności Travellersów. Poza tym jest bardzo budująca, pokazuje siłę, autentyczność i ludzką twarz mistrza.
Przyznaję się bez bicia – na samym początku nie byłam pewna, czy chcę przeczytać tę książkę. Wiem, że wielu z Was może mieć podobne wahania, więc od razu uprzedzam – niepotrzebnie! Już teraz wiem, że „Bez maski”, czyli autobiografia boksera Tysona Fury'ego, znajdzie szczególne miejsce na moim regale.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPrzed sięgnięciem po książkę bałam się przytłoczenia boksem,...