-
Artykuły
Zwyciężczyni Bookera ścigana przez indyjski rząd. W tle kontrowersyjne prawo antyterrorystyczneKonrad Wrzesiński3 -
Artykuły
Sherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1 -
Artykuły
Dostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3 -
Artykuły
Magda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
Biblioteczka
Przeczytana przeze mnie historia z czasów wojny „Stacji końcowej Auschwitz” Eddy’ego de Winda różni się od tych, do których dotychczas przywykłam. Zawsze towarzyszyły mi ogromne emocje przy drastycznych opisach, a głowa była pełna pytań. Teraz wyglądało to tak, ze naprawdę zabrakło emocji, lecz później przeczytałam więcej informacji na temat autora i lekko zmieniłam zdanie na temat tej książki.
Żydowski doktor Eddy de Wind i pielęgniarka Friedel zakochują się w sobie i biorą ślub w obozie przejściowym Westerbork. W 1943 roku zostają przetransportowani do Auschwitz, a tam zostają rozdzieleni. Mężczyzna jest w baraku dziewiątym, a kobieta w dziesiątym (gdzie wykonywano eksperymenty medyczne dotyczące bezpłodności i sterylizacji). Bliżej wyzwolenia obozu naziści zacierają ślady swojej obecności, więźniowie wyruszają w marszu śmierci. Eddiemu natomiast udaje się ukryć w Auschwitz i zaczyna pisać.
Dokładnie tak. Książka została napisana w obozie. I teraz okazuje się, że żeby poruszyć serducho i sprawiać, żeby głowa parowała od nawarstwiających się pytań „dlaczego?” nie potrzeba drastycznych opisów, a wystarczy prostota, wspomnienia w postaci suchych faktów.
Autor opisuje historię Hansa van Dama, czyli swojego alter-ego. Myślę, ze ten zabieg pozwolił mu spojrzeć z dystansem na traumatyczne przeżycia, jakich doświadczył podczas pobytu w obozie. Opisuje on warunki bytowe, hierarchię panującą w obozie, rozkład dnia, pracę w szpitalu i relacje między więźniami. Szczególnie skupia się na dwóch pierwszych czynnikach i wskazuje na przynależność etniczną bądź religijną. Mamy w tej książce ciut odmienny obraz Polaków od tego, jaki dotychczas otrzymywałam w książkach.
Kolejna osoba spisała wspomnienia po to, by o nich opowiedzieć i przekonać ludzi, że to była prawda. Unikam oceniania książek o tej tematyce, ponieważ wartościowanie ich wydaje mi się nie na miejscu. Jest to kolejne świadectwo, które skłania do refleksji nad ludzką naturą, moralnością oraz pokazuje człowieka, który znajduje się w ekstremalnych sytuacjach.
4 dni
Zdjęcie profilowe arcytwory
arcytwory
#radośćzczytania #stacjakońcowaauschwitz #eddydewind #EindstationAuschwitz #literaturaobozowa #bookstagram #bookstagrampl #polskiebookstagramy #kochamczytać #czytambolubie #czytamwszędzie #czytaniejestfajne #książka #książki #bookphotography #booklover #bookaddict #bookphoto #bookphotos#bookgram #booksgram #czytanietopasja #czytajmy #arcyrecenzje
4 dniOdpowiedz
Zdjęcie profilowe marie_anna_lilia
marie_anna_lilia
Ocena książek o holokauście jak najbardziej powinna mieć miejsce. Zdarzyło się już kilka historii, które okazały się zmyślone albo naciągnięte. Niestety, ale czytając o "odmiennym obrazie Polaków" nabieram uprzedzeń, bo od kilkudziesięciu lat trwa historyczna polityka wyolbrzymiania win Polaków i elementem tego jest pokazywaniu "ciut odmiennego obrazu", który przedstawia się bardzo często, z pominięciem wszelkich aspektów jak holokaust Słowian, kara śmierci za ratowanie Żydów i prożydowska działalność polskiego ruchu oporu. Warto, aby przeglądając współczesną literaturę holokaust, zapoznać się przy okazji z książką "Przedsiębiorstwo Holokaust". Z przykładów haniebnego wykorzystania holokaustu przez pisarzy, chciałabym wymienić fałszywkę "Jak zabiłem Franza Kutscherę" - historię rzekomo 2 żydów, którzy zabili najbrutalniejszego dowódcę nazistowskiego w Warszawie. Tylko że Kutscherę zastrzelił Polak, z wyroku AK. Bynajmniej nie miał korzeni żydowskich. Nie wiem, kim jest autor książki i co napisał, ale przypominam o ostrożności.
Przeczytana przeze mnie historia z czasów wojny „Stacji końcowej Auschwitz” Eddy’ego de Winda różni się od tych, do których dotychczas przywykłam. Zawsze towarzyszyły mi ogromne emocje przy drastycznych opisach, a głowa była pełna pytań. Teraz wyglądało to tak, ze naprawdę zabrakło emocji, lecz później przeczytałam więcej informacji na temat autora i lekko zmieniłam zdanie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Są takie książki, po których nie spodziewasz się, że Cię zachwycą. Wydają się być przeznaczone dla młodszych czytelników, ale okazuje się, że zaskakują uniwersalnością i płynącym z niej przesłaniem. „Człowiek, kret, lis i koń” Charliego Mackesy'ego to bezkonkurencyjnie najsłodsza, najbardziej budująca i najcieplejsza książka, którą miałam przyjemność przeczytać w tym roku.
Słowo „przeczytać” jest tu jednak przesadzone. Książka nie posiada fabuły, jest raczej zbiorem rozmów między chłopcem, a zwierzętami jakie napotyka na swojej drodze. Opisywana jest relacja między dzieckiem (z którym może identyfikować się także i dorosły, bo przecież dziecko jest w każdym z nas, prawda?), a zwierzętami nasuwa na myśl historię Kubusia Puchatka. Jednak odkrywanie świata, refleksje oraz życiowe mądrości przypominają „Małego Księcia”. I tym właśnie jest ta książka – połączeniem dwóch pięknych historii, do której dodany jest nienachalny humor.
Chłopiec napotyka na swojej drodze coraz większe zwierzęta. Początkowo spotyka kreta, małego łakomczucha. Kolejny jest lis, który raczej milczy, ponieważ dużo przeżył. Na końcu na swojej drodze napotykają konia, którego refleksje sprawiały, że potrzebowałam chwili do namysłu.
Książka jest krótką, ale mądrą lekcją życia, która opowiada o przyjaźni, słabościach oraz miłości. Wypowiedzi bohaterów zapadają w pamięć, skłaniają do przemyśleń. Wiele z nich można przyrównać do własnego życia, co tylko potwierdza wspomnianą przeze mnie wcześniej uniwersalność.
Zwieńczeniem pięknego pisania są przepiękne ilustracje. Książka jest cudownie wydana. Gruba okładka, grube kartki, rysunki ozdabiające każdą stronę sprawiają, że non stop bym ją przeglądała i jestem pewna, że niezbyt szybko by mi się to znudziło.
Książka wymyka się wszelkim ocenom. Wydaje mi się jednak, ze książka nie jest przeznaczona dla dzieci. Nie wiem czy mogłyby wyciągnąć z książki jakieś ważniejsze przemyślenia, a poza tym font, jest dość specyficzny (ale jaki urokliwy). Polecam Wam z całego serca – na pewno je rozgrzeje i sprawi, że na Waszej twarzy zagości szeroki uśmiech (M. potwierdzi, że po przeczytaniu książki byłam tak rozanielona jak nigdy!).
Są takie książki, po których nie spodziewasz się, że Cię zachwycą. Wydają się być przeznaczone dla młodszych czytelników, ale okazuje się, że zaskakują uniwersalnością i płynącym z niej przesłaniem. „Człowiek, kret, lis i koń” Charliego Mackesy'ego to bezkonkurencyjnie najsłodsza, najbardziej budująca i najcieplejsza książka, którą miałam przyjemność przeczytać w tym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-03
Angelika jest dość rozkapryszoną nastolatką. Ma młodszego brata, który gada do siebie, nawiedzoną ciotkę, której wszyscy się boją i wielkie plany co do swoich wakacji. Jednak w wyniku swojego niewyparzonego języka trafia na wczasy do (tak, zgadliście) nawiedzonej ciotki! Z czasem trafia ona do zupełnie nowego świata. Witajcie na Cmentarzysku, gdzie znajdziecie pełno dziwnych stworzeń i magii!
W porównaniu z M. to bardzo rzadko czytam książki młodzieżowe. Jakoś za nimi nie przepadam. Tak samo w moje gusta nie wpasowuje się fantasy, ale czasem ryzykuję i sięgam po te gatunki. Tym razem było warto, bo czytało mi się całkiem przyjemnie. Co prawda w „Cmentarzysku” A. Forge nie było nic nowego – mamy nieświadome dzieci, które zostały wciągnięte w magiczny świat. Jest śmierć, wampiry, magia, walka dobra ze złem, no i oczywiście nawiedzona ciotka (która przypomniała mi panią Figg z Harry'ego Pottera). A, nie zapominajmy o mówiącym kocie! Jednak mimo tych powtarzających się rzeczy, schematów to czytało się naprawdę przyjemnie! Porusza też wiele ważnych tematów jakim jest śmierć, miłość, rodzina i przyjaźń.
Bardzo podobał mi się motyw Cmentarzyska. Trochę mi szkoda, że nie pojawiał tam za często. Chętnie poczytałabym o jego mieszkańcach, uwięzionych potworach, codziennych zwyczajach oraz jego historii. Zakończenie jednak jasno sugeruje, że będzie kolejna część, więc kto wie – może uda nam się spędzić tam niejedną noc?
Co do bohaterów – bywali ciut irytujący. Dzieci w „Cmentarzysku” są pyskate, irytujące i czasem zwyczajnie głupiutcy. Nie wiem jak tacy bohaterowie zadziałaliby na dzieci, które czytałyby książkę. A gdyby zaczęły brać z nich przykład?
Ale zakończmy pozytywnym akcentem. Przeogromnym plusem książki jest jej wydanie. Jaka to jest piękna książka! I te nastrojowe rysunki w środku, które kojarzyły mi się z kadrami z animacji Tima Burtona. Potrafią zobrazować czytelnikowi to, co w gruncie rzeczy może wydawać się niewyobrażalne.
Książkę polecam dzieciom w wieku 8-13 lat. Jest dobrym wstępem do fantastyki dla rosnącego mola książkowego. Kształtujmy kolejne pokolenia, kupujmy im fajne książki!
Angelika jest dość rozkapryszoną nastolatką. Ma młodszego brata, który gada do siebie, nawiedzoną ciotkę, której wszyscy się boją i wielkie plany co do swoich wakacji. Jednak w wyniku swojego niewyparzonego języka trafia na wczasy do (tak, zgadliście) nawiedzonej ciotki! Z czasem trafia ona do zupełnie nowego świata. Witajcie na Cmentarzysku, gdzie znajdziecie pełno...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„The Science of Rick and Morty. Nienaukowy przewodnik po świecie nauki” Matta Brandy’ego to zbiór niesamowicie objechanych rozdziałów na temat mojego ulubionego serialu.
Matt Brady rozkłada na czynniki pierwsze liczne przygody bohaterów, a później podaje szczegółowej analizie to, czy byłyby one potencjalnie możliwe. Znajdziemy tu kilkanaście rozdziałów, które od początku do końca naszpikowane są wiedzą i humorem. Czytelnik, który jest chłonny wiedzy przeczyta tu mnóstwo informacji na życiu pozaziemskim, klonowaniu, ewolucji, multiwszechświatach, ciemnej materii… Mało? Książka jest prawdziwą gratką dla serialowych świrów, którzy oglądali wszystkie (bądź jak M. poszczególne odcinki) i dzięki tej książce mogą się dowiedzieć, dlaczego akcja rozgrywa się akurat w wymiarze C-137, w jaki sposób Rick kontrolował karalucha oraz na jakiej zasadzie działa pistolet portalowy. Wszystko napisane jest przystępnym językiem, który pozwala nawet najbardziej opornym mózgom przyswoić ogrom zaserwowanej tutaj wiedzy.
Podczas czytania książki można pokusić się o próbę oceny „naukowości”. Okazuje się, ze WSZYSTKO (lub prawie wszystko), czyli też te najbardziej odjechane i odrealnione pomysły MAJĄ poparcie w faktach, odkryciach i najnowszych teoriach. Jednak okazuje się, że do części rozwiązań, które są w serialu, ludzkość czeka jeszcze bardzo daleka droga. Ale, ale – serial nie jest na tyle fantastyczny, na ile myślałam i to jest dla mnie nadal ogromnym zaskoczeniem.
Połączenie humoru, lekkiego języka i interesujących treści sprawia, że strony przewraca się w zaskakująco szybkim (jak na książkę naukowo-nienaukową) tempie. „The science of Rick and Morty” to świetna książka dla osób, które chcą dowiedzieć się czegoś nowego ze świata nauki. Dodatkowo jeśli są fanami serialu to dodatkowy plus, bo na pewno nikt się nie zawiedzie! Jednak jest to lektura nie dla każdego, przymiotnik „nienaukowy” może być tu dość mylący, ponieważ w książce dostajemy ogrom rzetelnej wiedzy. Autor naprawdę się do tego przygotował, aby dorównać mózgowi Rickowi Sancheza.
„The Science of Rick and Morty. Nienaukowy przewodnik po świecie nauki” Matta Brandy’ego to zbiór niesamowicie objechanych rozdziałów na temat mojego ulubionego serialu.
Matt Brady rozkłada na czynniki pierwsze liczne przygody bohaterów, a później podaje szczegółowej analizie to, czy byłyby one potencjalnie możliwe. Znajdziemy tu kilkanaście rozdziałów, które od początku...
2019-10
Jeśli drzwi nie zamkniesz w porę, szeptać zacznie ktoś wieczorem...
„Szeptacz” Alexa Northa wręcz zalał Instagrama. Zapukał nawet do naszych drzwi z tajemniczą zapowiedzią, a później z samą powieścią. Od razu rzuciłam wszystko, żeby sprawdzić, o co tyle szumu.
Miałam BARDZO DUŻE wymagania co do tej książki (capslock jest po to, byście wyobrazili sobie ich wielkość). Myślałam, że będę się bać, zasypiać przy zapalonym świetle, oglądać się na ciemnych ulicach, tego mi było trzeba! Zabrałam się za czytanie – prolog świetny, początkowe rozdziały niezłe. Mamy historie o porwaniach dzieci, śledczego z demonami nierozwiązanego śledztwa oraz pisarza z synkiem, którzy próbują poradzić sobie po nagłej stracie żony i matki. Wszystko to dzieje się w sennym Fatherbank, w którym dwadzieścia lat wcześniej Szeptacz dokonał serii morderstw.
Jednak później czar jakby prysł. Wciąż dobrze się czytało, jednak bez większego efektu wow. Przynajmniej jak dla mnie. Może po Carterze (swoją drogą morderca w „Szeptaczu” się tak nazywa, przypadek?) jestem jakoś mniej podatna na thrillery i kryminały?
Zacznijmy od plusów książki. Na pewno jest nim okładka – według mnie jedna z lepszych w tym roku. Niewątpliwie są to też krótkie rozdziały, które do tego typu powieści są wręcz stworzone. Dzięki temu książka niesamowicie wciąga. Dodatkowo tym, co wyróżnia „Szeptacza”, jest opisywanie elementów nadprzyrodzonych. Nigdy nie wiedziałam co zdarzyło się naprawdę, a co było wymysłem którejś z postaci! Gdyby książka była poprowadzona w tym kierunku to byłby przegenialną powieścią.
Minusy? Nijakie postaci. Nie przywiązałam się do żadnej z nich i gdyby jakakolwiek zniknęła to chyba nie odczułabym jej braku. Momentami książka wydawała mi się też mało realna. Kilka rzeczy wydawało mi się dziwnych i niecodziennych. Przykłady? Proszę bardzo - nagłe objawienie co do tożsamości porywacza czy ochrona wyprowadzając rodziców ze szkoły. Jest też inny minus, ale taki nie do końca. Według mnie „Szeptacz” nie jest thrillerem, a obyczajówką z jego elementami. W drugiej części książki autor skupia się na rozwijaniu tych wątków i czasem było po prostu nudnawo. Po prostu brakowało mi w tym kryminale kryminału.
U mnie niestety coś nie zagrało. Mimo wszystko książka Alexa Northa jest idealną powieścią na przestój czytelniczy – i tak się wciągniecie. Czekam na kolejne książki autora, bo jeśli doszkoli warsztat i znajdzie swój gatunek to książki mogą być naprawdę świetne.
Jeśli drzwi nie zamkniesz w porę, szeptać zacznie ktoś wieczorem...
„Szeptacz” Alexa Northa wręcz zalał Instagrama. Zapukał nawet do naszych drzwi z tajemniczą zapowiedzią, a później z samą powieścią. Od razu rzuciłam wszystko, żeby sprawdzić, o co tyle szumu.
Miałam BARDZO DUŻE wymagania co do tej książki (capslock jest po to, byście wyobrazili sobie ich wielkość)....
2019-10
Czy „Zakon Drzewa Pomarańczy” będzie hitem tegorocznej jesieni? Nie jestem w stanie tego stwierdzić ze stuprocentową pewnością, ale jedno jest pewne – ja, fanka kryminałów, thrillerów i horrorów, przepadłam w fantastycznym świecie wykreowanym przez Samanthę Shannon.
Początek był dla mnie przytłaczający. W pierwszej części przewija się wiele postaci, wątków, wydarzeń i niedopowiedzianych historii. Większość opiera się na tym, co już miało miejsce, czyli walce z Bezimiennym oraz Żałobą Wieków. Właśnie wtedy między krainami doszło do rozłamu i każdy podążył własną ścieżką. Wschód i Zachód nie potrafią wyzbyć się wzajemnej wrogości nawet w obliczu nadchodzącego chaosu, który zagraża światu. Zawsze wiele je dzieliło, ale najważniejsza jest wiara oraz stosunek do smoków.
Brzmi klasycznie, prawda? Jednak jak wiadomo to, co jest znane sprawdza się najlepiej. Każdy rozdział traktuje o innej krainie (Wschód/Zachód/Południe). Czytelnik lawiruje między postaciami, obserwuje ich codzienność i zastanawia się, czy ich losy się przetną. Wszystko po kolei zaczyna się ze sobą łączyć, a w tle budzi się Bezimienny.
Jeśli chodzi o bohaterów – bardzo spodobało mi się to, że mimo ich początkowej mnogości i mojego problemu z ich rozróżnieniem (spoiler: zauważyłam, że na końcu drugiego tomu jest spis postaci) stopniowo stają się coraz bardziej wyraziści. Każdy posiada charakterystyczne cechy osobowości i teraz, gdy dłużej się nad tym zastanawiam, nie wiem, czy kogokolwiek polubiłam w stu procentach. Postaci nie są czarne lub białe, mają zarówno złe, jak i dobre cechy, co sprawia, że wydają się czytelnikowi bardziej ludzcy i bliżsi. Ogromnym plusem są również bohaterki. Są bardzo wyraziste i sprawiały, że na samym końcu chciałam czytać tę książkę non stop! Na Wschodzie poznajemy Tane, która od maleńkości marzy, aby stać się jeźdźcem i dosiąść smoka. Właśnie w tej krainie smoki traktowane są na równi z bóstwami, czego przeciwieństwem jest Zachód, w którym wszystko, co związane jest z Bezimiennym i tymi istotami, powinno zniknąć. Zachód należy do rodu Berethnetów. Niezamężna królowa Sabran IX musi wydać na świat swoją córkę, by uchronić swoje królowiectwo. Jednak u jej drzwi wciąż czają się skrytobójcy, a dama dworu Ead Duryan chroni królową przed zakazaną magią. Uwielbiałam czytać fragmenty z Zachodu! Najbardziej ciekawiły mnie losy Ead, która od początku powieści nie pokazuje czytelnikowi, kim naprawdę jest. Ead jest wierna tajemniczej organizacji i z dnia na dzień coraz bardziej zbliża się do królowej. Jaki jest jej cel?
Książka serwuje nam również wiele podań, legend i historii, w które wierzą mieszkańcy Wschodu i Zachodu. I tytułowe Drzewo Pomarańczy zalicza się właśnie do nich. Opowiadane historie płyną swoim tempem, a z każdą kolejną stroną dowiadujemy się coraz więcej i wykreowany świat staje się coraz pełniejszy.
Poruszane jest również wiele rozmaitych problemów. Autorka opisuje wątki LGBT, samoakceptacji oraz próbie sprostania oczekiwaniom. Mamy tu smoki, piratów, intrygi, momenty podczas których parsknęłam śmiechem i przy których zrobiło mi się smutno – uważam, że to must read fanów fantastyki, ale też dla laików jak ja, którzy chętnie by coś z tego przeczytali, żeby zobaczyć, skąd ten szum, ale nie do końca wiedzą, za co się zabrać. Jeśli nie przekonało Was to, co napisałam to, na pewno zrobi to okładka – jest po prostu przepiękna!
Czy „Zakon Drzewa Pomarańczy” będzie hitem tegorocznej jesieni? Nie jestem w stanie tego stwierdzić ze stuprocentową pewnością, ale jedno jest pewne – ja, fanka kryminałów, thrillerów i horrorów, przepadłam w fantastycznym świecie wykreowanym przez Samanthę Shannon.
Początek był dla mnie przytłaczający. W pierwszej części przewija się wiele postaci, wątków, wydarzeń i...
„Horyzont” jest historią o dwóch bohaterach walczących z demonami przeszłości. Poznajemy Mariusza Małeckiego, weterana wojennego, który cierpi na zespół stresu pourazowego. Z drugiej strony jest Zuza, która opiekując się babcią dowiaduje się o pewnych rodzinnych niedopowiedzeniach. Oboje są sąsiadami, poznają się podczas robienia prania, słuchają bułgarskiego rapu i próbują odnaleźć właściwą wersję siebie w otaczającym świecie. Brzmi najbanalniej na świecie, prawda? Powieść ukazuje się czytelnikowi kawałek po kawałku, zupełnie jak puzzle. Z każdą strona dowiadujemy się coraz więcej o bohaterach. Luki w przeszłości stale się zapełniają. Mańka i Zuzę trawi jej echo, ale w tym wszystkim tych dwoje staje się dla siebie wsparciem. Jak się okazuje można przesunąć dalej swój horyzont, gdy spogląda się na niego drugim człowiekiem. Jak to z Małeckim u mnie bywa - znowu jestem oczarowana. Szczerze zachwycona okładką, fabułą i tym, jak została ona poprowadzona. Treść zostaje z czytelnikiem na dłużej i już dzisiaj wiem, że na pewno wrócę do tej książki i będę ją polecać oraz pożyczać, byle wszyscy poznali magię tego autora. Niby banalna historia, której możemy być (a może i jesteśmy) świadkami, ale opisana w taki sposób, że każde zdanie ocieka emocjami, a od lektury trudno jest się oderwać. Historie zwykłych ludzi są niezwykłe, życiorysy nie są zbyt wyszukane (może poza bułgarskim rapem, bo to dla mnie muzyczna nowość), a Jakub Małecki wydobywa z nich magię. A warto pamiętać, że „Horyzont” porusza naprawdę trudne tematy, takie jak zespół stresu pourazowego, życie weteranów wojennych i rodzinne tajemnice od lat zamiatane pod dywan. Chcę, żebyście czerpali tak ogromną przyjemność z lektury jak ja, więc wyliczę co najbardziej mi się podobało: postać Mańka, jego książka, grafiki przy kolejnych rozdziałach, pstryczki w nos z zabawami nazwiskami i zakończenie. No i jeszcze jedna rzecz, ale to byłby spoiler, a nie chcę Wam psuć lektury. Innymi słowy - prawie wszystko. Nawet tego bułgarskiego rapu posłuchałam i powiem Wam, że też jest niezły. Kto nie zna Małeckiego niech szybko sięga po jego książki. Czas się zachwycić!
„Horyzont” jest historią o dwóch bohaterach walczących z demonami przeszłości. Poznajemy Mariusza Małeckiego, weterana wojennego, który cierpi na zespół stresu pourazowego. Z drugiej strony jest Zuza, która opiekując się babcią dowiaduje się o pewnych rodzinnych niedopowiedzeniach. Oboje są sąsiadami, poznają się podczas robienia prania, słuchają bułgarskiego rapu i próbują...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toKing jest wielki! Kiedy dostałam do ręki „Instytut”, przeraziłam się „kingowską” ilością stron (tym razem 672). Jednak kiedy zaczęłam czytać to… przepadłam. Czytałam tę książkę w każdej wolnej chwili! Pierwsza część, „Nocny strażnik”, może wydawać się oderwana od kontekstu. Czytając opis z tyłu książki otrzymujemy informację, że głównym bohaterem będzie Luke Ellis, dzieciak, który trafił do tajemniczego Instytutu, a tymczasem czytamy o Timie Jamiesonie, którego los pokierował w różne zakątki Ameryki. Wiele osób zarzuca tej części wolne tempo oraz nudę – ja też się z tym zgadzam. Jednak w stylu Stephena Kinga jest coś takiego, że i tak miałam ochotę to czytać (ale może to wynikać z mojej tęsknoty do niego, jak ja dawno nie czytałam niczego spod jego pióra!). Kolejna część nabiera rumieńców. „Bystry chłopak” jest już o opisywanym wcześniej Luke'u, genialnym dzieciaku, któremu czasem zdarza się poruszać tackami od pizzy, szczególnie gdy odczuwa silne emocje. Pewnego dnia budzi się w pokoju, który łudząco przypomina jego własny. Na korytarzach Instytutu dowiaduje się, że nie jest jedynym więzionym dzieciakiem i nie porwano go ze względu na inteligencję. Okazuje się, że zgromadzone dzieci obdarzone są umiejętnościami telekinezy lub telepatii, a Instytut dzięki eksperymentom może wzmocnić ich parapsychiczne zdolności. Wtedy trafiają do Tylnej Połowy z której nikt nie wraca. Luke obmyśla plan ucieczki, ale jak uciec z miejsca, którego położenia się nie zna i które jest tak pilnie strzeżone? Zapomniałam już o tym, że Stephen King uwielbia opisywać postaci i dokładnie zarysowywać stronę obyczajową powieści. Poznane dzieciaki znamy na tyle, na ile potrzebujemy. Nie ma przesytu informacji, ale każda z nich jest charakterystyczna. Z Instytutu tworzy się mała społeczność, którą poznajemy z Lukiem. Wspólnie z nim przeżywamy to, co tam się dzieje i powiem Wam, że naprawdę się wciągnęłam w jego historię! Właśnie ta część, która przybliża sytuacje, które miały miejsce w Instytucie (zarówno w Przedniej i Tylnej Połowie), podobała mi się najbardziej. King sprawia, że współczujemy dzieciakom i trzymamy za nie kciuki. Pozycja obowiązkowa dla fanów oraz fajna książka na pierwsze spotkanie z tym autorem. Nie spodziewając się horroru możecie naprawdę spędzić miło (sic!) czas w Instytucie.
King jest wielki! Kiedy dostałam do ręki „Instytut”, przeraziłam się „kingowską” ilością stron (tym razem 672). Jednak kiedy zaczęłam czytać to… przepadłam. Czytałam tę książkę w każdej wolnej chwili! Pierwsza część, „Nocny strażnik”, może wydawać się oderwana od kontekstu. Czytając opis z tyłu książki otrzymujemy informację, że głównym bohaterem będzie Luke Ellis,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-09
Dla niektórych granice nie istnieją.
Przykładem jest Kilian Jornet – kataloński biegacz górski, ultramaratończyk, skialpinista, kolarz górski, duathlonista (bieg/rower/bieg) i crossduathlonista (bieg przełajowy/kolarstwo crossowe). Pobija wszelakie rekordy tras. I pewnego dnia postanowił stworzyć projekt „Summits of my life” („Szczyty mojego życia”), który był lekiem mężczyzny na gorsze samopoczucie. A było ono spowodowane... zbyt wieloma sportowymi sukcesami z 2011 roku! Nieźle, co?
Projekt projektem, ale czym jest książka? „Szczyty mojego życia” autorstwa Kiliana Jorneta to bogato ilustrowana historia o przeżyciach największej przygody Katalończyka. Zaczyna się od wprowadzenia, w którym zostaje opisana historia Kiliana oraz momentu, w którym pomyślał: „hej, przesunąłem już mnóstwo granic, więc może pobije wszelakie rekordy wejść i zejść na najwyższe szczyty świata?”. I zrobił to.
Planem było zdobycie takich szczytów jak: Mont Blanc, Matterhorn, Elbrus, Denali, Aconcagua oraz Everest. Kilian spisał zasady, którymi kierował się podczas wszystkich punktów. W góry szedł tylko ze sprawdzonymi ludźmi, bez tragarzy i z jak najmniejszą ilością sprzętu. Każdy szczyt, który planował zdobyć Kilian, został szczegółowo opisany pod względem historycznych wejść. Znajduje się również informacja, w jakim ubraniu oraz z jakim ekwipunkiem został zdobywany przez Kiliana. Zaznaczano również warunki atmosferyczne oraz dystans i sumę podejść. I co najważniejsze – rekordy wejść, które chciał pobić. Czy ktoś będzie zdziwiony, jeśli napiszę, że zawsze mu się udawało?
Szczegółowe opisy wypraw sprawiły, że czułam się, jakbym czytała dzienniki z wypraw, którymi „Szczyty mojego życia” niejako są. Niejako, bo bardziej pasuje tutaj określenie przepięknie wydany album. Zdjęcia zapierają dech w piersiach i często przyglądałam im się w największym skupieniu.
Książka jest jak autor – naturalna i prawdziwa. Wcześniej nie miałam zbyt dobrego zdania na temat tego sportowca, ale po przeczytaniu jej zobaczyłam, jakim jest ciepłym i serdecznym człowiekiem. Opisuje w niej swoje radości, chwile triumfu, ale również smutki i problemy, które stanęły mu na drodze.
Poleciłam tę książkę sportowym świrom, nawet tym, którzy nie poświęcają zbyt dużo czasu na czytanie – tekstu jest tu naprawdę niewiele, a album liczy 200 stron. Książka pokazuje nam, że niemożliwe nie istnieje i każdy z nas może przekraczać swoje granice. Kilian Jornet może być osobą, która zmotywuje nas do znalezienie i zrealizowania „projektu swojego życia”.
Dla niektórych granice nie istnieją.
Przykładem jest Kilian Jornet – kataloński biegacz górski, ultramaratończyk, skialpinista, kolarz górski, duathlonista (bieg/rower/bieg) i crossduathlonista (bieg przełajowy/kolarstwo crossowe). Pobija wszelakie rekordy tras. I pewnego dnia postanowił stworzyć projekt „Summits of my life” („Szczyty mojego życia”), który był lekiem...
2019-08
Moja znajomość z filmami Tarantino – genialnego samouka, którego wykształtowały filmy, a nie szkoła reżyserska - zaczęła się od „Kill Billa”. Pamiętam, że już wtedy było dla mnie to coś nowego i coś naprawdę WOW. Jednak książka o nim czekała na mnie na półce chyba z rok (jeśli nie dwa!), ale teraz, gdy w planach miałam pójście do kina na „Pewnego razu… w Hollywood” wreszcie po nią sięgnęłam!
„Quentin Tarantino. Rozmowy” zebrane przez Geralda Peary’ego to zbiór wywiadów przeprowadzonych z reżyserem w różnych momentach jego życia. Są one ułożone chronologicznie, co pozwala na przyglądanie się rozwojowi jego reżyserskiej twórczości. Zaczynamy od „Wściekłych psów”, a kończymy na „Django”. Niestety książka nie obejmuje „Nienawistnej ósemki” (którą swoją drogą uwielbiam), ale tylko dlatego że została wydana przed jej produkcją. Wywiady są bardzo obfite w informacje na temat twórczości, inspiracji i gustu Quentina, bo jako rozmówca jest niezwykle wnikliwy, otwarty i entuzjastyczny. Większość przytoczonych wypowiedzi zostało przeprowadzone przy okazji filmowych premier. Czytane wywiady można przeplatać oglądaniem filmów, ponieważ Tarantino opowiada o swojej pracy niezwykle szczegółowo, tłumaczy wiele scen oraz wykorzystane zabiegi reżyserskie.
Quentin Tarantino jest bardzo cierpliwym rozmówcą. Zawsze spokojnie odpowiada na temat występującej w jego filmach przemocy (bo na przykład ja miałabym już tego pytania po dziurki w nosie). Zamieszczone wywiady pozwalają nam na bliższe poznanie reżysera, sposobów pisania scenariuszy, a przede wszystkim pokazują ogrom jego filmowej wiedzy. Naprawdę, to jakiś geniusz! W książce przewija się mnóstwo tytułów, reżyserów, i to nie tylko jednego gatunku. Quentin Tarantino jest chyba największym fanem kina na ziemi.
Rozmowy z Quentinem wciągają, bo naprawdę czytało mi się je bardzo przyjemnie. Uważam jednak, że są one dla osób, które lubią filmy tego reżysera, czyli jak wiadomo – nie dla wszystkich. Bo wiadomo - filmy Tarantino albo się kocha, albo nienawidzi.
Moja znajomość z filmami Tarantino – genialnego samouka, którego wykształtowały filmy, a nie szkoła reżyserska - zaczęła się od „Kill Billa”. Pamiętam, że już wtedy było dla mnie to coś nowego i coś naprawdę WOW. Jednak książka o nim czekała na mnie na półce chyba z rok (jeśli nie dwa!), ale teraz, gdy w planach miałam pójście do kina na „Pewnego razu… w Hollywood”...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08
Sierpień nie jest dla mnie dobrym miesiącem pod względem czytelniczym. M. podrzuciła mi książkę Steve’a Cavanagha „Wkręceni” z tekstem „że ona nie może się wkręcić”. Niezbyt zachęcające, prawda?
Jednak mnie książka zaciekawia już od pierwszej strony. Jest niejako „książką w książce”, bo na samym wstępie czytamy notę od autora (tajemniczym J.T. LeBeau), o którym pisze S. Cavanagh. Niezły mętlik, prawda? Dodatkowo autor przestrzega nas przed tym by nie wierzyć w jego ani jedno słowo. Nie pozostało mi nic innego jak zacząć czytać!
Maria, która wiedzie spokojne i niezbyt hulaszcze życie odkrywa ze swoim kochankiem Derylem, że jej mąż Paul ma sekretne konto bankowe. Wnioskując z wyciągów okazuje się, że są milionerami. Para podejrzewa, że Paul jest tajemniczym pisarzem J.T. LeBeau, który nigdy nie ujawnił swojej prawdziwej tożsamości. Nie chcąc rezygnować z pieniędzy, kobieta wymyśla plan, który jednak nie jest tak doskonały jak to z początku mogłoby się wydawać...
Przyznam się, że książka spełniła moje oczekiwania. Czytając informacje prasowe na jej temat oraz notkę z tyłu czułam, że wkręcę się w tę historię! Jest to książka, dzięki której można oderwać się od codzienności. A ile ma ona niespodziewanych zwrotów akcji! Mimo przestrogi autora, że nie mamy wierzyć w ani jedno słowo – czasem uwierzyłam, a ten mnie po raz kolejny wkręcił i przepadałam.
Jeśli chodzi o bohaterów to nie wiem, czy ich polubiłam. Autor postawił nacisk na akcję i jej zwroty i nie skupiał się na opisach postaci. Często dziwiłam się Paulowi, nie rozumiałam Marii, a Daryl mnie zaskakiwał, nie zawsze pozytywnie. Jednak to, że bohaterowie nie zawładnęli moim sercem, nie świadczy, że książki nie czytało mi się dobrze. Wręcz przeciwnie, czytało się nawet bardzo dobrze. Małomiasteczkowy klimat, duszność tego miejsca, no i ta zagadkowa, nierozwiązana zbrodnia w tle, o której stale myśli miejscowy szeryf, sprawiały, że narzuciłam sobie naprawdę niezłe tempo czytania. Jedyne, co mnie nie do końca przekonało, to ostatnia „akcja” – ale nie można mieć przecież wszystkiego. Zakończenie jednak było świetnym zwieńczeniem książki, po którym zastanawiasz się, co było fikcją, a co prawdą. Uwielbiam takie zostające w głowie końcówki!
„Wkręceni” są naprawdę niezłym thrillerem, który trzyma w napięciu i sprawia, że myśli się o nim po odłożeniu książki. Musisz być naprawdę skupiony przy czytaniu. Może Ty nie dasz się wkręcić tak jak ja.
Sierpień nie jest dla mnie dobrym miesiącem pod względem czytelniczym. M. podrzuciła mi książkę Steve’a Cavanagha „Wkręceni” z tekstem „że ona nie może się wkręcić”. Niezbyt zachęcające, prawda?
Jednak mnie książka zaciekawia już od pierwszej strony. Jest niejako „książką w książce”, bo na samym wstępie czytamy notę od autora (tajemniczym J.T. LeBeau), o którym pisze S....
2019-07
Rafał Fronia i jego „Rozmowa z górą” była dla mnie kolejną szansą poznania wysokogórskich wypraw „od kuchni”. Góry i literatura górska wzbudzają we mnie emocje, których nie wywołują inne książki. Czytanie tej historii było dla mnie kolejnym, cennym doświadczeniem.
„Rozmowa z górą” jest zapisem historii wyprawy na ósmy pod względem wielkości szczyt, czyli Manaslu. Autor opisuj przygotowania, trekking, aklimatyzację, próby zdobycia szczytu oraz powrót. Książka jest pełna emocji, anegdotek i historyjek oraz głębszych przemyśleń, które skłaniają czytelnika do refleksji, Autor odpowiada w książce na wiele pytań kłębiących się w głowie człowieka z nizin. Jest to też niejako nepalski przewodnik – rozdział o treningu i aklimatyzacji opisuje tamtejszy świat i barwną kulturę. A czytając to trzymając w ręku zdjęcia, jakie dostałam w górskim boxie (o tym kilka postów niżej!) i patrząc na flagi modlitewne wręcz czułam ducha tamtego miejsca. Ogromnym plusem książki są przepiękne, malownicze fotografie. Naprawdę, podczas ich oglądania niejednokrotnie zapierało mi dech.
Ta historia różni się od tych, które do te pory czytałam. Opisywana wyprawa nie zakończyła się sukcesem i zdobyciem szczytu. Jednakże sam autor podkreśla, że nie chodzi się w góry po to, by wygrywać czy przegrywać. I w tym wszystkim nie chodzi o to, aby ten szczyt zdobyć, lecz go zdobywać. Takie proste zdania najbardziej zapadły mi w pamięć i wskazują na niezwykłą dojrzałość autora. Nie spotkamy się tutaj z suchym, reportażowym stylem. Styl pisania autora jest niezwykle bogaty i barwny jak sam Nepal. To niestety czasem sprawiało, że gubiłam główny wątek i myślami odpływałam z wysokich gór na bardziej przyziemne tematy. Jednak niektóre z nich uważam za bardzo istotne – rozmowy o śmierci (w górach, tym bardziej wysokich, niestety wszechobecnej), o zyciu w bazie, o liczbie komercyjnych wypraw, która zmienia oblicze himalaizmu oraz o trudności w podejmowaniu decyzji, która może zaważyć o zdobyciu Góry.
Książkę polecam jednak osobom, które miały już styczność z literaturą górską i lubią do niej wracać w takim samym stopniu jak ja. Inaczej można się zaskoczyć, ponieważ Fronia pisze dość filozoficznie, metaforycznie i leniwie. Jakbyśmy siedzieli z kubkiem himalajskiej milk tea w namiocie i słuchali opowieści kolegów z wypraw.
Rafał Fronia i jego „Rozmowa z górą” była dla mnie kolejną szansą poznania wysokogórskich wypraw „od kuchni”. Góry i literatura górska wzbudzają we mnie emocje, których nie wywołują inne książki. Czytanie tej historii było dla mnie kolejnym, cennym doświadczeniem.
„Rozmowa z górą” jest zapisem historii wyprawy na ósmy pod względem wielkości szczyt, czyli Manaslu. Autor...
2019-06
Bo rzeczywistość bywa różna od tej widocznej na instagramie...
Najlepiej wie o tym Celeste Barber. Od dawien dawna ona i jej instagramowy profil sprawia, że mam uśmiech od ucha do ucha, a humor skacze o kilka oczek w górę. Kiedy dowiedziałam się, że w Polsce zostanie przetłumaczona jej książka, czyli „Challenge Accepted!” („Wyzwanie przyjęte!”) to wiedziałam, że MUSZĘ ją mieć!
Książka podzielona jest na kilkanaście rozdziałów, a w każdym z nich autorka dzieli się z czytelnikiem życiową historią. Autorka dowcipnie (kocham ten humor, te wstawki i to spojrzenie na świat) opowiada o swoim instagramowym, „idealnym” życiu. Jej historia to jednak nie tylko śmieszne zdjęcia filmiki, ponieważ porusza też w książce wiele, wiele innych tematów. Już samo rozpoczęcie książki było nietypowe, ponieważ pierwszy rozdział dotyczył... porodu! Później autorka odkrywa się ze swoich osobistych spraw oraz opowiada o przyjaźni, miłości i macierzyństwie. Poznajemy więc Celeste od najmłodszych lat – jej rodzinę, znajomych czy to, jak pokochała kabaret i rozśmieszanie ludzi. Książka jeszcze bardziej pokazuje, że autorka ma do siebie ogromny dystans, jest osobą szczerą i bezkompromisową. Bardzo szanuje takie osoby! Czytając książkę miałam wrażenie, że Celeste siedzi obok mnie i beztrosko rozmawiamy sobie przy herbatce.
I to często (nie zawsze, ale o tym za chwilę) wywoływało u mnie beztroski śmiech. Styl pisania autorki połączony z jej humorem to obłęd. Ta kobieta ma naprawdę niesamowite poczucie humoru! Co chwilę parskałam śmiechem w autobusie lub czytałam M. ciekawsze fragmenty.
Jednak nie zawsze jest z czego się śmiać. Autorka nie boi się poruszać też trudnych tematów. Znajdziemy tu rozdziały o molestowaniu seksualnym, utracie bliskiej osoby, znoszeniu trudów szkoły aktorskiej, problemach ze zdrowiem psychicznym oraz o szkolnym prześladowaniu i wykluczeniu z powodu nadpobudliwości. Więc jeśli sądzicie, że będzie to lekka lektura, to ostrzegam – nie zawsze.
Celeste sama mówi, że woli porozumiewać się bez słów (miała problemy z nauką, koncentracją oraz ma stwierdzoną dysleksję), ale uważam, że naprawdę warto przeczytać jej książkę. Szczególnie polecam ją takim fanom jak ja, którzy na poprawę humoru włączają jej filmiki (a zwłaszcza ten gdy tańczy z #hothusband do piosenki Ricky'ego Martina), ale także reszcie, bo warto.
Bo rzeczywistość bywa różna od tej widocznej na instagramie...
Najlepiej wie o tym Celeste Barber. Od dawien dawna ona i jej instagramowy profil sprawia, że mam uśmiech od ucha do ucha, a humor skacze o kilka oczek w górę. Kiedy dowiedziałam się, że w Polsce zostanie przetłumaczona jej książka, czyli „Challenge Accepted!” („Wyzwanie przyjęte!”) to wiedziałam, że MUSZĘ ją...
2019-06
Borys jest trzydziestodziewięcioletnim mężczyzną, który nie jest zadowolony ze swojego życia. Właśnie stracił pracę, na które i tak mu nie zależało. Dni upływają mu bez pośpiechu i bez wielkich wzruszeń. Jednak pewnego dnia spotyka Anetę „Nietę”, swoją niespełnioną miłość. Spotkanie doprowadza do wspólnej podróży, która okazuje się odskocznią od szarej, borysowej rzeczywistości.
Z początku byłam podekscytowana wizją zrecenzowania książki „Teoria opanowywania trwogi” Tomasza Organka. Uwielbiam jego muzyczną twórczość i miałam nadzieję, że ta pisarska będzie równie dobra. Jednak muszę z przykrością stwierdzić, że bardzo się zawiodłam.
Często nie rozumiałam tego, co czytam. Sama historia jest mało przewidywalna i pełna dziwactw. Może i byłoby to dobre, ale w książce panował istny misz-maszem styli, które często do siebie nie pasowały. Tomasz Organek pisze w specyficzny sposób, który mi po prostu nie przypadł do gustu i sprawiał, że książka była strasznie trudna w odbiorze. Miałam wrażenie, że był on na siłę wyszukany i groteskowo plastyczny. W dodatku książka nie poruszała błahych tematów, ponieważ historie krążyły wokół śmierci, dojrzewania i zmian, czemu opisowi nie służył ten styl pisania. Przez to nie potrafiłam skupić na niej swojej uwagi, a myśli wciąż gdzieś odpływały.
Nie zapałałam również przyjaźnią do głównych bohaterów. Borys i Nieta wydawali mi się czasem tak odpychającymi postaciami, że miałam szczerą ochotę odłożyć książkę. Mężczyzna jak na swój wiek był tak bardzo zagubiony, że aż nie byłam w stanie o tym czytać.
Plus należy się jednak za znakomite oddanie małomiasteczkowej mentalności. Jednak tylko to nie jest w stanie uratować tej książki.
Podsumowując – obfita w słowa, uboga w konkrety. Historia nieco abstrakcyjna, pełna metafor. I po prostu smutna i pełna rozczarowań (nie tylko czytelniczych). Pisana jest nietypowo, jest bardzo inaczej, ale uważam, że nie był to udany debiut i nie wiem czy kiedykolwiek przeczytam coś, co wyjdzie spod jego pióra. Panie Tomku, niech Pan lepiej pisze teksty piosenek i je śpiewa, bo to wychodzi naprawdę dobrze!
Borys jest trzydziestodziewięcioletnim mężczyzną, który nie jest zadowolony ze swojego życia. Właśnie stracił pracę, na które i tak mu nie zależało. Dni upływają mu bez pośpiechu i bez wielkich wzruszeń. Jednak pewnego dnia spotyka Anetę „Nietę”, swoją niespełnioną miłość. Spotkanie doprowadza do wspólnej podróży, która okazuje się odskocznią od szarej, borysowej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-05
Nie wiem jak u Was, ale ja mam coś takiego, że gdy spodoba mi się jakiś tytuł, to nie ma zmiłuj i biorę tę książkę w ciemno. Dosłownie w ciemno - nie patrzę na żadne szczegóły. Tak więc gdy zobaczyłam, że książka Roberta Ziębińskiego „Stephen King: instrukcja obsługi” ma ponad 600 stron to trochę mnie wcięło. Ale czy coś na temat Mistrza horroru może być złe? Odpowiadam od razu: oczywiście, że nie.
Pod lupę została wzięta cała twórczość Kinga. I pisząc "całą" to naprawdę mam to na myśli! Książka jest podzielona na 6 części:
1) Mamy tu opisane wszystkie powieści, które napisał Stephen King. Do każdej znajduje się komentarz, w jakich okolicznościach powstała, co było inspiracją oraz jaki odniosła (bądź nie) sukces. Bałam się, że natknę się tu na jakieś wielkie spojlery co do fabuły, ale na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Uff!
2) Później pod lupę są wzięte opowiadania i wszystko jest analogicznie jak z powieściami. I opis jednego, który czeka na mojej półce od wieków („Po zachodzie słońca”) zachęcił mnie na tyle, że odłożyłam je na kolejną półkę nazwaną przeze mnie„to, co planuję przeczytać w najbliższym czasie”. Wniosek - dobre opisy!
3) Richard Bachman – historia, tajemnice i stwierdzenie, że „Wielki Marsz” nie jest najlepszą książką. W tym momencie jako naczelna fanka tej powieści musiałam odłożyć "Instrukcję obsługi" i ochłonąć. Ludzie, co z Wami?!
4) Seria „Mroczna Wieża”, która jest jeszcze przede mną, lecz opis niekoniecznie mnie zaciekawił. Chyba po prostu nie czuję tego klimatu, ale kto wie – może kiedyś?
5) Książki non-fiction Kinga. Przez jedną z nich nie potrafiłam przebrnąć, ale „Danse Macabre” brzmi bardzo interesująco.
6) Czyli dzieci niechciane – opowiadania, komiksy (tak, M.!) i scenariusze (zazwyczaj nieudane).
Jak widać King jest marką, człowiekiem-orkiestrą. W książce zostały również opisane adaptacje filmowe książek, szalone „dolar baby”. Wszystko jest napisane tak przystępnym językiem, że człowiek nie wie, kiedy przewraca strony. Nie bójcie się też tego, że brakuje tutaj fabuły - jej brak absolutnie nie nudzi!
"Instrukcja obsługi" to nie spis suchych faktów, a wręcz encyklopedia wiedzy o Stephenie Kingu. Rzetelna, pełna ciekawostek i wnikliwych obserwacji. Znajdzie się tam odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie mogły Wam przyjść do głowy. Znajdują się tu również wywiady, zarówno z osobami bezpośrednio związanymi z jego twórczością, jak i z polskimi i zagranicznymi autorami, którzy doceniają jego prace. Książkę polecam jednak tylko fanom Stephena Kinga, bo nie wiem czy „niekingowskie świry” zrozumieją tak ogromną fascynację autorem.
Nie wiem jak u Was, ale ja mam coś takiego, że gdy spodoba mi się jakiś tytuł, to nie ma zmiłuj i biorę tę książkę w ciemno. Dosłownie w ciemno - nie patrzę na żadne szczegóły. Tak więc gdy zobaczyłam, że książka Roberta Ziębińskiego „Stephen King: instrukcja obsługi” ma ponad 600 stron to trochę mnie wcięło. Ale czy coś na temat Mistrza horroru może być złe? Odpowiadam od...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-05
Książki o tematyce historycznej zawsze były mi bliskie, jednak czytanie ich wywołuje we mnie silne emocje, stąd nie sięgam po nie z częstą regularnością. Przedstawiam Wam „Nie umieraj do jutra” autorstwa Wacława Glutha-Nowowiejskiego.
Istnieje pogląd, że po upadku powstania warszawskiego do momentu, gdy stolica została zajęta przez polskie i radzieckie oddziały, Warszawa została pozbawioną ludności pustynią gruzów. Przyznam Wam szczerze, że sama tak myślałam! Okazuje się jednak, że nawet w tym strasznym czasie znaleźli się odważni, którzy zostali – żyjąc w ruinach wciąż dymiącego się miasta.
Książka podzielona jest na siedem nowel, a w każdej z nich jest przytoczona jedna historia. Autor opisuje nam również miejską powstańczą legendę oraz przybliża wydarzenia, w których bezpośrednio brał udział. Warszawscy robinsonowie, bo tak są nazywani Ci, którzy zostali, żyli w ekstremalnych warunkach, stałym zagrożeniu ze strony Niemców walcząc z samotnością, głodem i pragnieniem. Najczęściej ukrywali się w piwnicach oraz na strychach wybierając te najbardziej zniszczone, ponieważ istniało mniejsze ryzyko, że zostaną one podpalone lub wysadzone w powietrze.
Autora cechuje wyjątkowa lekkość pióra, która sprawia, że nawet nie wiesz gdy przekładasz kartki książki. Jednak tym bardziej wrażliwym polecam czytanie ratami, nie w ciągu, ponieważ podsuwane obrazy, są naprawdę przejmujące. Każda z nowel opatrzona jest solidnym historycznym „podparciem” (poza legendą, ale każdy z nas wie jak to z legendami bywa).
Czytane historie są bardzo przejmujące, moja wyobraźnia zawsze działa wtedy na najwyższych obrotach. Wyzwalają one mnóstwo emocji, budzą szacunek i niedowierzanie. Książka „Nie umieraj do jutra” szczególnie zapadała mi w pamięć. Skłoniła do refleksji, zmieniła pogląd na niektóre wydarzenia.
Polecam Wam, nawet jeśli boicie się książek historycznych. Uważam, że warto ją przeczytać – historię o odwadze, determinacji i sile warszawskich robinsonów. Daj się poprowadzić autorowi, który z lekkością bajarza opowie Ci historię niezwykłych ludzi, prawdziwych ludzi, którzy przetrwali nieludzkie czasy.
Książki o tematyce historycznej zawsze były mi bliskie, jednak czytanie ich wywołuje we mnie silne emocje, stąd nie sięgam po nie z częstą regularnością. Przedstawiam Wam „Nie umieraj do jutra” autorstwa Wacława Glutha-Nowowiejskiego.
Istnieje pogląd, że po upadku powstania warszawskiego do momentu, gdy stolica została zajęta przez polskie i radzieckie oddziały, Warszawa...
2019-05
„Kołysanka z Auschwitz” Mario Escobara jest historią o tragicznej i jednocześnie cichej bohaterce swoich czasów. Helene Hannemann jest Niemką o typowo aryjskiej urodzie. Od najmłodszych lat jest zakochana w Johannie, który jest przyjacielem rodziny i Romem z pochodzenia. Z czasem zakochują się w sobie, biorą ślub i Helene rodzi piątkę dzieci. Wiodą w miarę spokojne życie, jednak z biegiem czasu w Niemczech do głosu dochodzą naziści. Helene utrzymuje rodzinę i znosi trudy codzienności. Pewnego dnia w drzwiach wspólnego mieszkania pojawiają się żołnierze z nakazem zabrania Johanna i pięciorga dzieci do Auschwitz. Helene, dla której rodzina jest całym światem, nawet przez moment się nie waha i wyrusza razem z nią na same dno drugowojennego piekła, które jako osoba „czysta” pod względem rasowym mogła uniknąć.
Rodzina zostaje rozdzielona na peronie i kobieta z dziećmi trafia do Birkenau, gdzie po jakimś czasie dostaje zadanie utworzenia na terenie romskiego obozu... przedszkola. Placówka początkowo jest oczkiem w głowie anioła śmierci, czyli Josefa Mengele. Stanowi to szansę dla dzieci Helene oraz innych maluchów na próbę przetrwania obozowego piekła.
Jestem zdania, ze gdy pisze się książki o tematyce historycznej, to powinny być one oparte na faktach i postaciach autentycznych. Historia Helene Hannemann uczy zrozumienia, pokory i współczucia, które ujawniły się w tak nieludzkich czasach, jakimi była II wojna światowa. Jest to historia o heroicznym poświęceniu matek dla dzieci, prawdziwej i bezwarunkowej miłości i próbie stworzenia pozorów normalności. Jest to prawdziwa, poruszająca (momentami nawet wzruszająca) lektura dla tych, którzy spotykają się czasem z literaturą historyczną czy obozową.
Zawsze bardzo przeżywam historie opisujące realia drugiej wojny światowej. Autentyczna opowieść pisana w przystępny sposób w pamiętnikowej formie sprawiło, że bez wątpienia zostanie ze mną na dłużej. „Kołysankę z Auschwitz” wciąga od pierwszych stron i wypuszcza dopiero na samym końcu po to, by w milczeniu posiedzieć i pomyśleć. Naprawdę mamy szczęście, że urodziliśmy się w tych czasach.
„Kołysanka z Auschwitz” Mario Escobara jest historią o tragicznej i jednocześnie cichej bohaterce swoich czasów. Helene Hannemann jest Niemką o typowo aryjskiej urodzie. Od najmłodszych lat jest zakochana w Johannie, który jest przyjacielem rodziny i Romem z pochodzenia. Z czasem zakochują się w sobie, biorą ślub i Helene rodzi piątkę dzieci. Wiodą w miarę spokojne życie,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-04
Tematem osobowości wielorakiej zainteresowałam się tuż po obejrzeniu filmu „Split”. Skończyłam go oglądać po 2 w nocy i chyba przez kolejną godzinę szukałam informacji na temat tej choroby psychicznej. Gdy zobaczyłam, że jest taka książka jak „Człowiek o 24 twarzach” (dzięki, @angeli_and_books! ❤), to od razu wiedziałam, że muszę ją przeczytać.
Trzeba już na wstępie wspomnieć o tym, że książka jest opisana na autentycznych wydarzeniach. William Milligan jest najcięższym zdiagnozowanym przypadkiem rozszczepienia osobowości. Jako pierwszy został poddany całodobowej obserwacji psychiatrycznej. I jako pierwszy zostaje uniewinniony za gwałt z powodu choroby psychicznej.
Na pytanie „kim był Milligan?” jest trudno odpowiedzieć nawet specjalistom z dziedziny psychiatrii. W jednym ciele żyło aż 24 osobowości. Każda z nich została stworzona przez Billy'ego w innych okolicznościach oraz służyła innym celom. Zostały one zaklasyfikowane jako te pożądane (10) i niepożądane (14). Każda z nich nosiła inne imię, każda była różnym wieku, każda miała różną płeć. Ponad to każda z osobowości cechowała się innym ilorazem inteligencji. Zaciekawieni?
Książka napisana jest w sposób fabularyzowanego dokumentu, co sprawia, że czyta się ja ekspresowo. Podzielona jest na kilka części, z których tylko ostatnia ciut mi się dłużyła. Ale za to poprzednie wręcz połknęłam (o ile miałam na to czas). Autor na podstawie licznych rozmów przeprowadzonych z Milliganem opisuje jego historię. Wskazuje na domniemany początek choroby psychicznej, momenty, w których mogły powstać niektóre z osobowości. Barwnie opisuje zauważalne różnice – bo dla przykładu jedna jest Brytyjczykiem, inna Jugosłowianinem, a jeszcze inna trzyletnią dziewczynką.
Książka szalenie mnie zaciekawiła, a intrygująca historia zostanie ze mną na dłużej. Jednak jest to przejmująca historia, która pokazuje złożoność ludzkiego umysłu oraz to, w jaki sposób może sobie radzić w sytuacjach traumatycznych. Historia Milligana wskazuje na to, że pomimo okropności, które spotkają człowieka, można podjąć próby normalnego życia i niesienia pomocy najsłabszym. Polecam każdemu z Was, bo to naprawdę dobra książka.
Tematem osobowości wielorakiej zainteresowałam się tuż po obejrzeniu filmu „Split”. Skończyłam go oglądać po 2 w nocy i chyba przez kolejną godzinę szukałam informacji na temat tej choroby psychicznej. Gdy zobaczyłam, że jest taka książka jak „Człowiek o 24 twarzach” (dzięki, @angeli_and_books! ❤), to od razu wiedziałam, że muszę ją przeczytać.
Trzeba już na wstępie...
2019-04
Jak wiemy – głupota ludzka nie zna granic. „Ludzie. Krótka historia o tym, jak spieprzyliśmy wszystko” ukazuje jej ekstremalne przypadki. Katalog wpadek ludzkości jest sporych rozmiarów i z każdą kolejną sytuacją zaskakuje coraz bardziej! Okazuje się, że niektóre momenty w historii ludzie wręcz brali udział w wyścigach o to, kto bardziej coś zepsuje czy (mówiąc prościej) coś spieprzy. I powiem Wam, że zdarzały się wpadki tak spektakularne, że aż sama zadawałam sobie pytanie, jak można to tak zepsuć. Albo też w drugą stronę – sama nie postąpiłabym inaczej i zastanawiałam się, gdzie tamci ludzie popełnili błąd.
Książkę czyta się szybko, przyjemnie, a przy okazji pozwala na przyswojenie sporej ilości naukowej wiedzy. Przecież książki, co bawią i uczą to najlepsze, co może się przytrafić! Co prawda ta wiedza jest raczej mało przydatna, ale już widzę jak można nią błyszczeć na spotkaniach ze znajomymi. Następny plus należy się też za formę, w jakiej zostali napisani „Ludzie”. Lekki, przyjemny w odbiorze język aż zachęca do nieodkładania książki i przeczytania jeszcze jednego rozdziału. Nie tylko lekki, ale też przepełniony humorem, który wywołuje głośne napady śmiechu! Naprawdę przednio ubawiłam się podczas zapoznawania się z tą historią. Nie mogłam się powstrzymywać od czytania na głos M. ciekawszych fragmentów. Nie no, jestem fanką tego żartobliwego, momentami sarkastycznego stylu autora!
Ale „Ludzie” to nie tylko katalog największych przypałów ludzkości, ale też idealne... pocieszenie! Coś Ci nie wyszło? Sięgnij po „Ludzi”! Coś zepsułeś? Spoko, inni zrobili to jeszcze gorzej! Zrobiłeś głupstwo? Pff, to nic z porównaniu z tymi z tej książki! Każdy z nas zrobił w życiu jakąś głupotę ale (prawdopodobnie) nie zostanie ona zapamiętana i opisana. Kamień z serca!
Niech tylko Was za bardzo nie zwiedzie lekki styl pisania czy żarty rzucane na prawo i lewo. W „Ludziach” poruszane są też tematy ważne, współczesne. książka otwiera czytelnikom oczy na problemy współczesnego świata.
Podsumowując, polecam Wam tę książkę. Uważam, że każdy znajdzie tu coś dla siebie. Z pewnością szybko ją przeczytacie, bo mimo braku fabuły naprawdę niesie ze sobą ciekawe i interesujące treści.
Jak wiemy – głupota ludzka nie zna granic. „Ludzie. Krótka historia o tym, jak spieprzyliśmy wszystko” ukazuje jej ekstremalne przypadki. Katalog wpadek ludzkości jest sporych rozmiarów i z każdą kolejną sytuacją zaskakuje coraz bardziej! Okazuje się, że niektóre momenty w historii ludzie wręcz brali udział w wyścigach o to, kto bardziej coś zepsuje czy (mówiąc prościej)...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Przyznaję się bez bicia – na samym początku nie byłam pewna, czy chcę przeczytać tę książkę. Wiem, że wielu z Was może mieć podobne wahania, więc od razu uprzedzam – niepotrzebnie! Już teraz wiem, że „Bez maski”, czyli autobiografia boksera Tysona Fury'ego, znajdzie szczególne miejsce na moim regale.
Przed sięgnięciem po książkę bałam się przytłoczenia boksem, specjalistycznym słownictwem, brutalnością czy zachowaniami, których nie będę w stanie zrozumieć. Jednak okazało się, że obecny mistrz świata w wadze ciężkiej to... zwykły człowiek. Człowiek, który miewa lepsze i gorsze dni oraz walczy ze swoimi demonami. Z kartek książki przemawia do nas najzwyklejszy facet i miewałam wrażenie, że siedzi obok i opowiada swoją historię. A ta naprawdę potrafi zaciekawić (bo mogłoby się wydawać, że została napisana na potrzeby dobrego hollywoodzkiego filmu!).
Język, którym posługuje się autor, jest lekki w odbiorze i sprawia, że czytelnik nie zauważa, kiedy przekłada kolejne strony. Widać, że nie jest to styl, jakim powinien posługiwać się specjalista, ale to tylko dodaje tej pozycji autentyczności. Sprawia to, że mistrz świata nie jest postacią aż tak odległą. Fury pokazuje nam się od swojej zwariowanej strony, całkowicie się przy tym otwierając.
Poznajemy historię autora już od momentu narodzin – kiedy to przyszedł na świat ważąc zaledwie 450 gramów. Swoje imię zawdzięcza bokserskiemu idolowi swojego ojca, Mike'owi, więc wiecie, z tym wyborem kariery to było już zaplanowane od samego początku. Sam Tyson pisze o tym, że w klubie boxu czuł się jak w domu i to właśnie tam było jego miejsce na ziemi.
Książka rozpoczyna się prologiem, który od początku daje czytelnikowi do myślenia. Autor opisuje sytuację kiedy to chciał odebrać sobie życie. Bokser był bardzo bliski skończenia ze sobą. „Bez maski”, czyli niejakie odsłonięcie się boksera, zaczął pisać, gdy był w najtrudniejszym momencie swojego życia. Nigdy nie bał się mówić i tutaj też nie ma żadnego tabu, ponieważ porusza wiele ważnych, a dla niektórych i kontrowersyjnych tematów. Wspomina więc o depresji, próbie samobójczej, wsparciu, jakie otrzymał od rodziny, wierze w Boga oraz o boksie. To, że wrócił znad przepaści, wygrał z depresją i znów walczy, jest jego największym zwycięstwem.
Uważam, że książka jest obowiązkową lekturą dla fanów boksu, ale nie tylko – każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Znajdzie się tu opisy walk, zdjęcia, ciekawostki z życia, opisy mentalności Travellersów. Poza tym jest bardzo budująca, pokazuje siłę, autentyczność i ludzką twarz mistrza.
Przyznaję się bez bicia – na samym początku nie byłam pewna, czy chcę przeczytać tę książkę. Wiem, że wielu z Was może mieć podobne wahania, więc od razu uprzedzam – niepotrzebnie! Już teraz wiem, że „Bez maski”, czyli autobiografia boksera Tysona Fury'ego, znajdzie szczególne miejsce na moim regale.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPrzed sięgnięciem po książkę bałam się przytłoczenia boksem,...