-
Artykuły
„Shrek 5”, nowy „Egzorcysta”, powrót Avengersów, a także ekranizacje Kinga, Dahla i Hernana DiazaKonrad Wrzesiński4 -
Artykuły
„Wyluzuj, kobieto“ Katarzyny Grocholi: zadaj autorce pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać23 -
Artykuły
„Herbaciany sztorm”: herbatka z wampiramiSonia Miniewicz1 -
Artykuły
Wakacyjne „Książki. Magazyn do Czytania”. Co w nowym numerze?Konrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2017-11-16
2024-06-19
Lekcje Chemii miały być powiewem świeżego powietrza, powieścią błyskotliwą i ciepłą, rozbawiającą do łez. Tymczasem w moje ręce wpadł osobliwy, to trzeba przyznać, misz-masz, który napawał mnie wieloma emocjami, ale raczej z gatunku tych negatywnych.
Gdy poznajemy główną bohaterkę, Elizabeth Zott, w wyraźnym zamierzeniu autorki powinniśmy poczuć do niej podziw - w końcu jest chemiczką, w latach 50 kiedy to głównym zajęciem kobiet była opieka nad domem, przez co każdego dnia musi mierzyć się z dyskryminacją płciową. W dodatku radzi sobie z nią koncertowo i przez każdą życiową przeszkodę przeskakuje z lekkością, niemalże niczym autorka opisująca owe problemy (gwałt na studentce, skutkujący jej wydaleniem ze studiów? poświęćmy na to jeden akapit i ruszmy dalej do kolejnych tragicznych zdarzeń…). Mimo jej wszystkich niezwykłych cech, bo przecież oprócz samozaparcia i odwagi, jest również charyzmatyczna, nieziemsko piękna i piekielnie inteligentna, Elizabeth wydała mi się postacią nijaką. Być może to kwestia braku składnego backstory lub też monotoniczności w kreacji pozostałych bohaterów, śledząc losy Elizabeth, wyobrażałam sobie ją bardziej jak robota aniżeli kobietę.
W przypadku bohaterów drugoplanowych, sytuacja rysuje się bardzo podobnie. Każdego z otoczenia Elizabeth można przypasować do jednej z dwóch kategorii - niepokojąco wręcz uosabiającego wszelakie cnoty boskie lub tego całkowite przeciwieństwo, bohaterów do szpiku kości złych, często bez żadnej wyraźnej przyczyny. Bardzo kłuły w oczy mnie przewijające się te małe akty złośliwości skierowane wobec Elizabeth na każdym kroku - nawet mówiąc o latach 50, ich częstotliwość zdawała mi się zdecydowanie przesadzona.
Fabuła, chociaż jej koncept z początku wydawał się ciekawy, nie ratuje sytuacji. Owszem, wątek programu kulinarnego prowadzonego przez doświadczoną chemiczkę, która uświadamia kobiety o ich wartości, jest napisany interesująco i zdecydowanie stanowi najjaśniejszy punkt powieści. Szkoda tylko, że poświęcone mu jest niecałe 20% powieści, a oprócz opisów programu w pakiecie otrzymujemy również cały szereg niepowodzeń i tragicznych wydarzeń. Bo, trzeba powiedzieć to jasno, Lekcje Chemii zdecydowanie nie jest powieścią ciepłą! Czytanie jej przypominało bardziej pokonywanie toru przeszkód, wiedząc że gdzieś w tle majaczy szczęśliwe zakończenie. Mamy tutaj wszystko – samobójstwo, śmierć w nieszczęśliwym wypadku, alkoholizm, przemoc domową, a mimo to z jakiegoś powodu mamy czuć się zadowoleni, bo głównej bohaterce udaje się z nimi radzić. W drugiej połowie książki co prawda autorka zwolniła nieco z tragicznymi wydarzeniami (być może opcje zaczynały się powoli kończyć), jednak tutaj poniosła wodze fantazji i pojawiły się wątki z serii kryminalno-detektywistycznych, zakończonych bardzo fantazyjnym, ale radosnym zbiegiem okoliczności.
Trzeba przyznać autorce, że jej pismo jest lekkie, choć nie razi przesadną potocznością czy głupotą. Nie ma tutaj miejsca na nudę, nieco z powodu natłoku makabrycznych zdarzeń, ale też dzięki klarownemu nakreśleniu akcji. Z pewnością trzeba również docenić jej feministyczne przesłanie. I dlatego nie daję jej słabej oceny - ale bawiłabym się lepiej, gdybym nie nastawiła się na kilka godzin w miłych towarzystwie, z dala od problemów.
Lekcje Chemii miały być powiewem świeżego powietrza, powieścią błyskotliwą i ciepłą, rozbawiającą do łez. Tymczasem w moje ręce wpadł osobliwy, to trzeba przyznać, misz-masz, który napawał mnie wieloma emocjami, ale raczej z gatunku tych negatywnych.
Gdy poznajemy główną bohaterkę, Elizabeth Zott, w wyraźnym zamierzeniu autorki powinniśmy poczuć do niej podziw - w końcu...
2024-06-03
2024-05-19
2024-04-06
2024-05-11
2024-04-20
2024-04-11
2024-02-24
2018-12-27
2024-02-07
2024-01-08
2023-08-06
2023-07-30
2023-04-22
2023-07-09
2023-05-14
2023-07-08
W ostatniej części serii o Feyrze i Rhysandzie czeka nas wojna z Hybernią. Nowo mianowana księżna Dworu Nocy powraca wraz z Tamlinem na jego ziemie by zrealizować tam własną grę i zniszczyć je od środka. Wbrew pozorom ów wątek kończy się szybko, na tyle by potraktować to jako łagodny wstęp do tego co ma nadejść. A dzieje się wiele.
Zacznijmy od bohaterów z Dworu Snów, których zdążyłam pokochać od pierwszego wejrzenia. Sarah J. Maas nie wychodzi z formy dając nam dokładnie tego, czego oczekujemy. Moją największą obawą była postać Rhysanda - czy powieli los wielu swoich poprzedników z innych książek young adult i zmieni się w nierozgarniętego zakochanego chłoptasia? Jeżeli kończąc drugą część wydawało mi się, że nie mogę pokochać go bardziej, byłam w ogromnym błędzie. W każdej scenie w której się pojawiał jaśniał niczym owa gwiazda na nocnym niebie, przyćmiewał innych swym ciętym żartem, luzem, a jednocześnie szlachetnym sercem i mądrością. Co nie znaczy oczywiście, że inni mieszkańcy Velaris wyszli przy nim płasko. W tej części dowiadujemy się jeszcze więcej o Azrielu, Kasjanie, Mor i Amrenie, a ponadto na pierwszy plan wchodzą postacie, z którymi jeszcze nie mieliśmy okazji się bliżej związać. Oznacza to tylko jedno - jeszcze więcej bohaterów, z którymi na końcu książki tak trudno się pożegnać.
Bardzo cieszę się, że autorka posłuchała czytelników i jeszcze bardziej rozwinęła bujny świat, który stworzyła. Fabuła nie ogranicza sie jedynie do dwóch najbardziej znanych nam dworów, ale przybliża nam historię innych, dotąd nieznanych. Mamy też okazję poznać wszystkich książąt, każdy o różnym temperamencie i mniej lub bardziej wątpliwej moralności. Wszystko to daje nam barwny, zapierający obraz Prythianu - świata, w którym szanse na przeżycie są niewielkie, ale choćby minuta w nim spędzona byłaby tego warta.
Co ciekawe, każda z części trylogii różni się od siebie znacząco tempem i rodzajem akcji. I tak, fabuła w Dworze Skrzydeł i Ruin rozwija się równomiernie, co jakiś przyspieszając gwałtownie by znów zwolnić i dać nam rozkoszować się tym co ma do zaoferowania. Każda strona przypomina nam jednak do czego dążymy - ostatecznego rozwiązania tej historii, nieuchronnego końca. A jest on szczytem, wyżyną pisarskich możliwości autorki, wyciskającym z nas łzy szczęścia, łamiącym serce i doprowadzającym do skraju wytrzymałości.
Oczywiście nie znaczy to, że seria jest tworem idealnym, bez żadnych wad (takie zresztą nie istnieją). Mogłabym wymienić kilka bardziej rażących, takich jak pewna stereotypowość, łatwe do przewidzenia zwroty akcji czy momentami zbyt wolne tempo. Ale w gruncie rzeczy to wciąż tylko young adult, nie można wymagać by stało na tym samym poziomie co perły literatury światowej.
Cóż mogę więcej rzec? Płakałam, kiedy przewróciłam ostatnią kartkę i uświadomiłam sobie, że nie dane mi będzie przeżywać więcej przygód z ulubionymi bohaterami.
W ostatniej części serii o Feyrze i Rhysandzie czeka nas wojna z Hybernią. Nowo mianowana księżna Dworu Nocy powraca wraz z Tamlinem na jego ziemie by zrealizować tam własną grę i zniszczyć je od środka. Wbrew pozorom ów wątek kończy się szybko, na tyle by potraktować to jako łagodny wstęp do tego co ma nadejść. A dzieje się wiele.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toZacznijmy od bohaterów z Dworu Snów,...