-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant2
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać342
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
Biblioteczka
2023-08-20
2023-01-02
Czasem lubię wziąć sobie w bibliotece książkę na chybił trafił. Ta zachęciła mnie pogodną okładką i opisem sugerującym niewymagającą rozrywkę, której w okresie między świątecznym potrzebowałam. Zamiast niewymagającej rozrywki dostałam jednak solidną porcję zażenowania wymagającego rozchodzenia. Dawno, naprawdę dawno nie miałam w ręku takiego gniota. Ani to przyzwoity kryminał z wciągającą, sensowną historią, ani tym bardziej komedia, ani, jak reklamuje się Autorka na Wikipedii, cozy mystery, bo nie ma tam nic przytulnego.
Jest za to cała masa prostackich zachowań, siermiężnych żartów i prymitywnego języka. Dosłownie żaden z bohaterów nie wzbudza choćby odrobiny sympatii. Pan detektyw nie ma charakteru, jest miałkim, niewydarzonym przedstawicielem swojej branży, który chyba zdaje sobie ze swojego nieudacznictwa sprawę, stąd jego wybuchy frustracji. Róża to kompletna aberracja. Może to dlatego, że nie czytałam poprzednich części, może w nich jest wyjaśnione, dlaczego Róża jest taka jaka jest - jakiś wypadek czy stwierdzone zaburzenie, bo nie mogę pojąć, po co w ogóle tworzyć tak odpychającą postać. Domniemywam, że miał być w niej potencjał komediowy. Otóż jest go tyle, co w imieniu Adolf które Autorka nadała innemu z panteonu niezbyt bystrych bohaterów. Są też wątki przedstawiane z punktu widzenia "rezolutnego" psa - jak wyżej - nieśmieszne i infantylne.
Szkoda się rozpisywać. Nie znalazłam w tej książce nic wartościowego. Zostawiam Was z błyskotliwym żartem pani Matyszczak:
"Było ich troje (proszę nie rozbudzać w sobie skojarzeń z zespołem muzycznym, którego frontman jest stałym klientem firmy produkującej jaskrawoczerwoną farbę do włosów)(...)"
Czasem lubię wziąć sobie w bibliotece książkę na chybił trafił. Ta zachęciła mnie pogodną okładką i opisem sugerującym niewymagającą rozrywkę, której w okresie między świątecznym potrzebowałam. Zamiast niewymagającej rozrywki dostałam jednak solidną porcję zażenowania wymagającego rozchodzenia. Dawno, naprawdę dawno nie miałam w ręku takiego gniota. Ani to przyzwoity...
więcej mniej Pokaż mimo to
Byłoby miło, gdyby wydawca precyzował do kogo skierowana jest książka, zwłaszcza, jeśli jej targetem są ludzie w dość wąskim przedziale wieku ok. 12-17 lat. Mi oszczędziłoby to czytania, a wydawnictwu i Autorce kiepskiej oceny.
Obstawiam takie widełki wiekowe, ale w zasadzie tylko zgaduję, bo zastosowane środki w postaci licznych wykrzykników, zdziwień i pytań retorycznych wskazywałyby jednak na edukację wczesnoszkolną. Trudno mi sobie bowiem wyobrazić, że ktoś może poważnie myśleć, że by trafić do nastoletniej publiczności wystarczy "krzyczeć" z entuzjazmem. Jeszcze trudniej mi sobie wyobrazić, że książka była pisana z myślą o każdej grupie wiekowej... Gdzieś w tekście pojawia się uwaga, że Autorka była edukatorką muzealną i to w sumie co nieco tłumaczy. Mimo wszystko ekspresja, która świetnie sprawdza się podczas zajęć twarzą w twarz nie zdaje egzaminu na papierze. Infantylizacja języka nie sprawia, że książka staje się mniej hermetyczna i naukowa, staje się tylko bardziej infantylna.
Merytoryczna zawartość jest podstawowa i może stanowić dobry punkt wyjścia do dalszych poszukiwań. Autorka tutaj niczego nie odkrywa, mimo że miejscami bardzo chce to zasugerować: „Z moich obserwacji średniowiecznych dzieł sztuki wynika, że wierzono w zmartwychwstanie człowieka z całym jego ciałem” to obserwacja na poziomie: „z moich obserwacji wynika, że artyści malowali obrazy na desce albo płótnie”, to naprawdę nie jest terra incognita, żeby tutaj jakieś obserwacje przeprowadzać...
Podejście do tematu też zostawia trochę do życzenia. Autorka z jednej strony pragnie przekonać czytelnika, że średniowiecze to nie wieki ciemne, a z drugiej nie może powstrzymać się przed odwoływaniem do swojej niechęci do polowań, złego traktowania zwierząt (tak jakby ludzi wtedy traktowano lepiej) i jedzenia mięsa (przy okazji, wedle Autorki to że jemy mięso, to wina Kościoła, lol). Historyk sztuki – mediewista oceniający wieki minione ze swojej współczesnej perspektywy? W sytuacji, w której sam niczego nie odkrył, nie stworzył, a całe pokolenia naukowców i myślicieli odwaliły robotę za niego i przychodzi w zasadzie na gotowe? Przy tym wyjątkowo uprzejme z jej strony jest to, że bierze w obronę Alberta Wielkiego uznając, że można go nazwać prekursorem zoologii. Albert niewątpliwie tej protekcji potrzebuje.
Z plusów - ładna okładka.
I na koniec dwa przypadkowe cytaty, które w zamierzeniu miały chyba być ironicznie zabawne, a które ja musiałam rozchodzić:
„Jeśli chodzi o średniowieczne podejście instytucji kościelnych do ochrony zwierząt, do XI wieku w każde święta w klasztorze Sankt Gallen jedzono tura – gatunek nie przetrwał niestety do naszych czasów. Na zdrowie, drodzy mnisi!” sugerując tym samym, że odświętne zeżarcie tura przesądziło o unicestwieniu całego gatunku.
„W Dijon w XIV wieku pojawił się za to morświn. Był to prezent Filipa Śmiałego dla jego żony, księżniczki Małgorzaty. Ten to miał gest! Pomyślcie o tym, jak Wasza partnerka będzie Was prosić o szczeniaczka, a Wy się nie zgodzicie (uwaga oparta na własnych doświadczeniach autorki).” Oof, jak partner to przeczytał to na pewno dało mu to do myślenia...
PS. Dużo ciekawszą książką przedstawiającą wątki zwierząt w epoce jest „Średniowieczna gra symboli” Michela Pastoureau. I jest to pozycja zarówno przystępna językowo, jak i nie wymagająca historycznego przygotowania.
Byłoby miło, gdyby wydawca precyzował do kogo skierowana jest książka, zwłaszcza, jeśli jej targetem są ludzie w dość wąskim przedziale wieku ok. 12-17 lat. Mi oszczędziłoby to czytania, a wydawnictwu i Autorce kiepskiej oceny.
Obstawiam takie widełki wiekowe, ale w zasadzie tylko zgaduję, bo zastosowane środki w postaci licznych wykrzykników, zdziwień i pytań...
Książka wyłącznie dla fanów ezoteryki, hermetyczności, mistycyzmu i Hermesa Trismegistosa. Chęci autora, by zobaczyć w danym dziele sztuki wpływy sekretnych stowarzyszeń, zakonów itd przestają bawić już po kilku przykładach.
Nic dla chcących poznać sztukę od strony ciekawostek ikonograficznych i rzeczywistych "tajemnic" ukrytych w obrazach, które może nie pobudzają wyobraźni tak bardzo, jak masoni i spiski w tle, ale przynajmniej ocierają się o rzeczywistość. O swego rodzaju szkodliwości nawet nie wspomnę, choć obstawiam, że to już pewnie wina tłumacza - na przykład nie każdy obraz namalowany jest na "płótnie", wielbiciele da Vinci czy Holbeina powinni to wiedzieć.
Książka wyłącznie dla fanów ezoteryki, hermetyczności, mistycyzmu i Hermesa Trismegistosa. Chęci autora, by zobaczyć w danym dziele sztuki wpływy sekretnych stowarzyszeń, zakonów itd przestają bawić już po kilku przykładach.
Nic dla chcących poznać sztukę od strony ciekawostek ikonograficznych i rzeczywistych "tajemnic" ukrytych w obrazach, które może nie pobudzają...
Dobrze sobie czasem przypomnieć stare przysłowie, że nie należy oceniać książki po okładce. Sugeruje ona lekki i stylowy kryminał retro, a w zasadzie jest to tylko rozbudowany fanfik napisany przez żądną romansów i szpiegowskich przygód nastolatkę. Pomysł na fabułę jest jakimś zlepkiem popularnych i sprzedajnych w ostatnich latach motywów - jest mroczna tajemnica, urobiony pod fabułę kontekst historyczny w którym bohaterowie ratują świat, jest erotyka, egzotyka i jest "Mary Sue" - inteligentna, piękna, z klasą, z tabunem mężczyzn u stóp. A wszystko to wymieszane bez większego sensu i, co gorsza, polotu.
Infantylna i nie trzymająca się kupy fabuła nie jest jedyną wadą. Narracja w postaci pamiętników/ listów do jednego z bohaterów także nie zdaje egzaminu przez swoją chaotyczność - gdzieniegdzie wyłącznie dzięki formom czasownika mogłam zorientować się kto pisze. Chociaż podwójna narracja jest o tyle plusem, że na jedno wydarzenie możemy spojrzeć z dwóch perspektyw i zobaczyć, jak bardzo można się pogubić w domysłach i interpretacjach <za to gwiazdka>.
Przedstawienie postaci także nie wyszło najlepiej - trudno połapać się w ich wzajemnych relacjach i motywach postępowania, a przez to trudniej wkręcić się w fabułę. W czytaniu rozkręciłam się dopiero na ostatnich stu stronach, a to trochę za mało jak na książkę, która ma ich ok. 350.
Jedynie wątek miłosny w moim odczuciu trochę ratuję "Wiedeńską grę" <i tutaj kolejna, ostatnia gwiazdka>. Było w nim więcej zwrotów akcji niż w całej tej intrydze kryminalnej i do samego końca trudno było przewidzieć zakończenie (inna sprawa, na ile prawdopodobne jest to podwójne uczucie głównej bohaterki). Wątku sekciarskiego nie ma nawet co komentować, przy tak ogranym motywie jak "tajna organizacja" (dla autorów zwykła mafia jest chyba zbyt nudna i pragmatyczna, a pojedynczy złoczyńcy za mało efektowni) trzeba naprawdę umiejętności by sprzedać to w strawnej formie.
Gwoździem do trumny były plany uczynienia jednego z bohaterów królem Polski w imię dobrych stosunków Austro-Węgier z Rosją. Co więcej można dodać... Nie polecam, nawet jako guilty pleasure.
Dobrze sobie czasem przypomnieć stare przysłowie, że nie należy oceniać książki po okładce. Sugeruje ona lekki i stylowy kryminał retro, a w zasadzie jest to tylko rozbudowany fanfik napisany przez żądną romansów i szpiegowskich przygód nastolatkę. Pomysł na fabułę jest jakimś zlepkiem popularnych i sprzedajnych w ostatnich latach motywów - jest mroczna tajemnica, urobiony...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zgadzam się z opiniami, że królowa jest naga. Dawno nie czytałam tak chaotycznej i męczącej książki, a ostatnio trafiałam na wyjątkowe perły dziadostwa. Pisanie po kolei o tym, co w Lampionach jest złe byłoby marnowaniem czasu mojego i ewentualnych czytelników tej opinii, a i nie wiem, czy na Lubimy czytać nie ma jakiegoś limitu znaków. Skupię się więc na tym, co mnie najbardziej ubodło w mózg.
Fabuła jest tak niemiłosiernie poszatkowana i rozwleczona, że trudno się w niej połapać. Mniej więcej do połowy książki pojawiają się nowe postaci, za którymi ciągną się nowe wątki. Nie wiem po co, bo nie wnoszą do fabuły nic, poza tym, że są. A to trochę mało. Bonda raczy nas terrorystami, czyścicielami kamienic, gwałcicielami, piromanami, fałszerzami, dilerami, ćpunami, oszustami, rasistami a nawet raperami (wspomnieni są Tiger i Kobra. TIGER I KOBRA). Tak tak, to wszystko w jednej książce, na jedynych sześciuset stronach. Nie muszę dodawać, że trudno jest nadążyć za związkami pomiędzy poszczególnymi wątkami i bohaterami (nawet myślałam, żeby sobie je rozpisać, ale uznałam, że to nie jest lektura, która zasługuje na robienie notatek). Jaki cel temu przyświecał? Pytam poważnie, bo z tego materiału dałoby się zrobić jeszcze ze dwie książki.
Łódź. Mam wrażenie, że autorka odrobiła zadanie domowe aż za bardzo. Czytając miałam wrażenie dziwnej hermetyczności, tak jakby Bonda za cel postawiła sobie nasycenie książki łódzkością w każdym zdaniu. Lubię książki mocno osadzone w danym mieście, ale nie wiem, czy był to zabieg aż tak potrzebny, w pewnym momencie próbowałam podstawiać sobie miejsca, specyfikę czy wyrażenia gdańskie i efekt wydał mi się dość natarczywy. Domyślam się, że autorka chciała uszczęśliwić tym łodzian, i za samą chęć - plus. Mnie jednak do Łodzi nie zachęciła i nie czuję, bym wiedziała o tym mieście więcej niż dotychczas.
Bohaterowie i ich wzajemne relacje. Tutaj poległam. Miałam wrażenie wręcz komiksowości postaci, co jest plusem, ale w komiksie. Bardzo nienaturalne, bardzo przerysowane, bardzo nieprzekonujące. Trudno mi sobie wyobrazić pracujących nad sprawą policjantów, którzy nagle zaczynają rozmawiać o genezie nazwy miasta. Trudno mi sobie wyobrazić, że reakcją na przeklinanie zgwałconej gałęzią (!) kobiety jest "(...) nigdy nie była tak wulgarna. Co się z nią stało?" (str.347). No nie wiem. Wydaje mi się, że gwałt chyba może trochę roztroić człowieka.
Główna bohaterka. Nie wiem jaką funkcję pełniła w tej książce, bo w zasadzie do niczego się nie przydała, a jej profilowanie jest tak grubymi nićmi szyte, że aż przykro się czyta. Gdyby zginęła w trakcje śledztwa powieka by mi nie drgnęła, a i nie jestem pewna, czy bym to w ogóle zarejestrowała.
Autorka na końcu książki poświęca sporo miejsca na podziękowania, pojawiają się tam osoby policjantów, przewodników, inżynierów, dziennikarzy i poetów. Do tego zespołu powinien chyba też dołączyć jakiś filolog polski, by dać parę wskazówek na temat pisania książek.
Zgadzam się z opiniami, że królowa jest naga. Dawno nie czytałam tak chaotycznej i męczącej książki, a ostatnio trafiałam na wyjątkowe perły dziadostwa. Pisanie po kolei o tym, co w Lampionach jest złe byłoby marnowaniem czasu mojego i ewentualnych czytelników tej opinii, a i nie wiem, czy na Lubimy czytać nie ma jakiegoś limitu znaków. Skupię się więc na tym, co mnie...
więcej mniej Pokaż mimo toWyjątkowo przykre rozczarowanie - temat depresji poporodowej i ciemnych stron macierzyństwa podjęty w książce jest ważny, ale na pewno zasługuje na lepsze opracowanie. Niestety, tutaj wykonanie jest pretensjonalne, atencyjne i wymuszone. Nie umiem współodczuwać z bohaterką, która przedstawiona jest tak, jakby wynajdywanie kolejnych powodów do płaczu było jej największą życiową pasją.
Wyjątkowo przykre rozczarowanie - temat depresji poporodowej i ciemnych stron macierzyństwa podjęty w książce jest ważny, ale na pewno zasługuje na lepsze opracowanie. Niestety, tutaj wykonanie jest pretensjonalne, atencyjne i wymuszone. Nie umiem współodczuwać z bohaterką, która przedstawiona jest tak, jakby wynajdywanie kolejnych powodów do płaczu było jej największą...
więcej mniej Pokaż mimo to
Bohaterką książki jest Amerykanka, kobieta sukcesu, która pozornie ma wszystko – żyje w jednym z ciekawszych miast, Nowym Jorku, ma męża, przyjaciół i związaną z podróżami pracę, którą lubi. Jednak pewnej nocy, szlochając na łazienkowej podłodze nad faktem, że przestała kochać męża, przy boskiej pomocy dochodzi do wniosku, że musi zmienić swoje życie. A konkretniej - zrobić coś dla siebie (nie będę się tu pastwić i nie zapytam, co więc robiła do tej pory). Nie wiem, jakie założenie przyświecało Gilbert przy opisywaniu swojej depresji i destrukcyjnego romansu, w który wplątała się niedługo po rozstaniu z mężem, być może wszystkie te harlequinowate fragmenty miały mieć charakter jedynie informacyjny i wprowadzający czytelnika w fabułę, bo niestety nie opisała swoich egzystencjalnych problemów w sposób, który mógłby wzbudzić moje współczucie i zrozumienie. Powiem więcej, zirytowana jej rozczulaniem się na sobą miałam raczej ochotę krzyknąć, by wzięła się w garść. Przecież to nie ona została znienacka porzucona, i to ona, będąc już kobietą dojrzałą, powinna mieć świadomość tego, że związki „na pocieszenie” rzadko kiedy są dobrym pomysłem. Strach pomyśleć, jak swoje problemy rozwiązałaby Elisabeth Gilbert, gdyby skazana była na żywot przeciętnej rozwódki z Harlemu, którą stać na szukanie pocieszenia najwyżej w pobliskim zakładzie fryzjerskim. Tutaj powoli zaczął mi się wyłaniać obraz egocentrycznej kobiety, która po osiągnięciu wszystkich celów nie wie, co dalej z życiem zrobić. Nie chciałam jednak na wstępie oceniać jej zbyt powierzchownie, przecież to w założeniu miała być książka o duchowym rozwoju i poznawaniu siebie.
Idea podróżowania w poszukiwaniu sensu życia jest niezwykle atrakcyjna zarówno dla podróżnika, jak i czytelników. A jeśli dodać do tego podróżowanie po tak fascynujących krajach, jak Italia, Indie i Indonezja, to opis takich wojaży powinien być literacką ucztą. Gilbert w wyżej wymienionych miejscach przez rok próbowała zmienić swoje życie. We Włoszech oprócz języka uczyła się też czerpania przyjemności ze zwykłych rzeczy – jedzenia, spotkań z przyjaciółmi czy relaksowania się przy fontannie. W Indiach przebywała w aśramie z nadzieją, że za pomocą medytacji, powtarzania mantr i praktykowania jogi zbliży się do Boga. W Indonezji próbowała połączyć to, czego nauczyła się we Włoszech i Indiach, a jako dodatek znalazła dawno przepowiedzianą miłość.
Brzmi pięknie, ale to wszystko. Jedynie czytając początek części poświęconej Włochom, miałam ochotę podążyć śladami Elisabeth, opisy potraw były naprawdę sugestywne, czuć też było atmosferę przyjemnego, niespiesznego życia. Druga część, o Indiach, jest już dużo słabsza. Partie dotyczące medytacji i ogólnie religii Wschodu są niezbyt głębokie i raczej banalne. Nie zaskoczyła mnie niczym, a nie jestem specjalistką w tej tematyce. Autorka nie umie przekonująco przedstawić swojego duchowego rozwoju. Może dlatego, że takie rzeczy trzeba przeżyć, a może dlatego, że, pozwolę sobie tutaj na małą złośliwość, Gilbert w jej egzaltacji wydało się, że przeżyła coś mistycznego. Indonezja nieco ratuje tę książkę, choć bardziej z powodu ciekawych postaci drugoplanowych.
Nie jest to książka wybitna także pod względem podróżniczym. Ciągle miałam wrażenie, że autorka pisze o tym, co tak naprawdę chciała w trakcie tych podróży zobaczyć i poczuć – Rzym to dla niej miasto pełne przyjaznych i energicznych Włochów, Indie są w zasadzie krajem świętych krów i pstrokato ubranych, filozoficznie podchodzących do życia ludzi, a Indonezję, z racji tego, że tubylcy nosili kwiaty we włosach, początkowo entuzjastycznie odebrała jako kraj ludzi szczęśliwych. Nie dowiadujemy się o tych krajach jednak nic nowego – o tym, że Berlusconi jest głupi, a Włosi kochają piłkę i pizzę – wiemy; o tym, że Indie są biedne i mają dużo świątyń – wiemy; o tym, że w muzułmańskiej Indonezji kobiety znaczą niewiele – wiemy. I nie jest to wiedza tajemna, zarezerwowana dla specjalistów. Jedyne ciekawe fragmenty, np. o historii języka włoskiego czy historii Bali, są wyjęte prosto z encyklopedii.
Czytanie tej książki nie należało do przyjemności. Na początku obawiałam się, że będzie o podróży życia kobiety z problemami, która wiedziona poradami rodem z „Cosmo” jedzie szukać oświecenia w modnych zakątkach globu. Później autorka już tylko utwierdzała mnie w tym przekonaniu. Wszystko w niej jest jak amerykański sen – Gilbert po kosztownym rozwodzie nie ma pieniędzy, Gilbert niespodziewanie dostaje zastrzyk gotówki od swojego wydawcy; Gilbert podczas podróży poznaje nowych ludzi, ludzie z miejsca ją uwielbiają i zostają jej szczerymi przyjaciółmi; Szaman przepowiada jej uroczą przyszłość, przepowiednia oczywiście się sprawdza. Gilbert osiąga wszystkie swoje zamierzenia, i byłoby to naprawdę piękne, pocieszające i zachęcające do refleksji nad życiem, gdyby nie było napisane w sposób tak naiwny i egzaltowany.
Bohaterką książki jest Amerykanka, kobieta sukcesu, która pozornie ma wszystko – żyje w jednym z ciekawszych miast, Nowym Jorku, ma męża, przyjaciół i związaną z podróżami pracę, którą lubi. Jednak pewnej nocy, szlochając na łazienkowej podłodze nad faktem, że przestała kochać męża, przy boskiej pomocy dochodzi do wniosku, że musi zmienić swoje życie. A konkretniej - zrobić...
więcej mniej Pokaż mimo to
Niestety, urocza okładka i zachęcający opis fabuły to w zasadzie wszystko, co dobrego można powiedzieć o tej książce. Nie było w niej ani jednego momentu, ani jednego wątku, który by mnie przykuł do czytania. Miałam za to wrażenie, że autorka najpierw wymyśliła konkretne sceny, które obowiązkowo musiały znaleźć się w opowieści o Paryżu końca XIX wieku, a potem próbowała wpisać je w fabułę. Z różnym skutkiem. Nawet nie, nie z różnym - zawsze marnym. Nic tu się nie łączy w sensowną i przekonującą całość, bohaterowie są tak bezpłciowi, a ich przemiany i wybory tak bardzo nieuzasadnione, że trudno się do nich odnieść. Książki nie ratuje też kompletnie pozbawiony chemii romans między bohaterami. W tym świecie rzeczy po prostu się dzieją i wyraźnie czuć tutaj braki w warsztacie autorki, która bardzo topornie kreuje rzeczywistość tak, by pasowała do jej założeń.
Może więc chociaż obraz miasta z tak ciekawego dla niego okresu porywa wyobraźnię? Nic z tych rzeczy - prostytutki z suchotami, impresjoniści, narkotyki, bulwary i kabarety same z siebie nie zrobią klimatu. Podobnie z "miejscem kobiety w świecie" - powtarzający się motyw sznurowania gorsetu jako symbolu spętania i obsesyjne przypominanie przez bohaterów, że kobieta winna desperacko szukać męża, to trochę za mało, by poważnie mówić o tym problemie.
Kolejny wykorzystujący popularne motywy twór marketingowy nastawiony wyłącznie na sprzedaż.
Niestety, urocza okładka i zachęcający opis fabuły to w zasadzie wszystko, co dobrego można powiedzieć o tej książce. Nie było w niej ani jednego momentu, ani jednego wątku, który by mnie przykuł do czytania. Miałam za to wrażenie, że autorka najpierw wymyśliła konkretne sceny, które obowiązkowo musiały znaleźć się w opowieści o Paryżu końca XIX wieku, a potem próbowała...
więcej mniej Pokaż mimo to
Niesamowita lektura, napisana zarówno z fantazją i polotem jak i z głęboką analizą psychologiczną postaci. Dodatkowym plusem jest bardzo realistycznie poprowadzony wątek kryminalny, a także subtelne przemawiające do wyobraźni i estetyki czytelnika sugestie, jak uczynić swoje życie bardziej "hygge".
Napisałam to, bo nawet nie mam serca jechać po tej książce. Jest tak niebywale denna, że każdy próbujący zaistnieć pisarz powinien dla kurażu przeczytać ją przed pójściem do wydawnictwa, bo skoro da się wydać taki bezsens, to można wydać wszystko. Nie ma w tej książce wątku, który by się jakkolwiek bronił:
Romansowy - Michalak niezamierzenie przedstawia satyrę na stereotypowo bezmózgie i kierowane hormonami panienki, którym przy samcach przepalają się kable w mózgu. Są takie kurioza, jak tytułowa Julia, która po porzuceniu przez męża pisze do swojego byłego narzeczonego (którego w chamski sposób wystawiła przed kilkunastu laty) że wciąż go, hehe, kocha. I że ma, hehe, wyrzuty sumienia, że go tak wtedy zostawiła (dla pieniędzy i celebryckiego życia co pisze mu wprost). Rozumiem, że tu zadziałał instynkt samozachowawczy - pozbawiona samca u boku i pieniędzy ex-męża musi znaleźć nowe źródło utrzymania.
Kryminalny - tutaj Michalak stworzyła jakąś równoległą rzeczywistość. Lab tworzy szczepionki na HIV (a także stwardnienie rozsiane i boreliozę!!!), Wielki Koncern Farmaceutyczny próbuje do tego nie dopuścić grożąc śmiercią pannie prezesa labu, prezes pomiędzy ludzkością a swoją panną wybiera oczywiście pannę i bez żadnych konsekwencji puszcza lab z dymem (policji wystarczyło powiedzieć, że to w imię wyższej sprawy). Sam schemat jest banalny, ale w tym wypadku wyrafinowaną sztuką było dobicie go wykonaniem. Michalak ewidentnie ma ambicje podrasować książkę trzymającym w napięciu thrillerem, ale więcej sensacji jest w konflikcie na linii Gargamel - Smerfy.
Obyczajowo-psychologiczny - oprócz wspomnianej wyżej modliszki Julii są jeszcze jej równie niestabilne psychicznie koleżanki. Wybuchy płaczu, złości, zazdrości i obarczania innych winą są na porządku dziennym. Przecież to takie kobiece, bo któraż z nas nie wypytywała wspólnych koleżanek z firmy, czy nasz chłopak nie ma przypadkiem romansu?
Michalak przedstawia też świetną terapię na wszelkie traumy - należy urodzić sobie dziecko, a wszystko przejdzie jak ręką odjął.
Podziwiam Katarzynę Michalak za to, że jest dumna ze swojego dorobku literackiego i bez wstydu podpisuje swoje książki imieniem i nazwiskiem. Ja bym nie umiała.
Niesamowita lektura, napisana zarówno z fantazją i polotem jak i z głęboką analizą psychologiczną postaci. Dodatkowym plusem jest bardzo realistycznie poprowadzony wątek kryminalny, a także subtelne przemawiające do wyobraźni i estetyki czytelnika sugestie, jak uczynić swoje życie bardziej "hygge".
Napisałam to, bo nawet nie mam serca jechać po tej książce. Jest tak...
Niewyobrażalnie przegadana i nijaka książka. 600 stron wypełnionych papierowymi postaciami, nudą i... w zasadzie niczym więcej. Główna bohaterka, Hanna, polonistka z wielkim spadkiem po rodzicach, przypomina mi bałtycką meduzę - jest mała, przezroczysta, nieciekawa, galaretowata, słaba i bezwolna. Nawet nie umie się sprzeciwić, kiedy ktoś próbuje układać jej życie wbrew jej słabej woli. Ba! nawet nie umie się sprzeciwić, kiedy szalona baba w podziemnym parkingu okłada ją torbami, a to już nawet trudno tłumaczyć traumą związaną ze śmiercią rodziców i męża. Na szczęście trafia na przedstawiciela swojego gatunku - stalkera i pantoflarza, którym może pomiatać do woli, a który przy niej i tak wydaje się być personifikacją męskiego zdecydowania.
Autorka przynajmniej jest konsekwentna - obok biednych postaci jest równie biedny język. Wielokrotne "przekomarzanie" oparte na schemacie "-chcesz! - a może nie chcę? - na pewno chcesz!". Flirty, przy których nawet zaczepki żuli tchną większą kreatywnością. Męskie rozmowy brzmią, jakby wymyślała je pensjonarka siląca się na bycie niegrzeczną. Plus, jak na polonistkę obcującą z młodzieżą, musi mieć także wybitnie słaby zmysł obserwacji. Dominika posługująca się nowoczesnym, młodzieżowym slangiem? Błagam...
Pominę już tutaj cały wydźwięk kulturowy książki - 26-latka, która "znowu czuje się młodo", 28-latek zaszokowany kreacjami studniówkowymi (za jego czasów były białe bluzki i czarne spódnice, książka przypominam wydana w 2012 roku), i rodzina, jako jedyny wyznacznik szczęścia. Nie masz rodziny/nie marzysz o mężczyźnie i bajkowej miłości - to cię w zasadzie nie ma. Swoją drogą ciekawe, jak narkoleptyczna Hanna poradzi sobie z domem i dziećmi, bo już dwudniowa opieka nad dwiema małymi dziewczynkami doprowadzała jej organizm do wycieńczenia.
Podsumowując - marna warsztatowo i fabularnie książka. Nie znam się na polskiej literaturze kobiecej, a nie wierzę, że nie ma nic lepszego w tym gatunku. Nie polecam, nawet jako wakacyjnego ogłupiacza.
Niewyobrażalnie przegadana i nijaka książka. 600 stron wypełnionych papierowymi postaciami, nudą i... w zasadzie niczym więcej. Główna bohaterka, Hanna, polonistka z wielkim spadkiem po rodzicach, przypomina mi bałtycką meduzę - jest mała, przezroczysta, nieciekawa, galaretowata, słaba i bezwolna. Nawet nie umie się sprzeciwić, kiedy ktoś próbuje układać jej życie wbrew jej...
więcej mniej Pokaż mimo to
Założenie słuszne, wykonanie bełkotliwe. Autorka zaczyna od pisania o wynalazkach (głównie męskich, ale z kobietami w tle) i to jest jeszcze znośne, natomiast z każdym kolejnym rozdziałem jest tylko gorzej. Zaserwowana analiza o podążaniu w złym, "męskim" kierunku rozwoju z wcale nie subtelną sugestią w tle, że jakby robić świat pod kobiety to byłoby o wiele lepiej w wykonaniu Autorki brzmi bardziej jak myślenie życzeniowe. A szkoda, chętnie przeczytałabym książkę o podobnym temacie, ale napisaną przez kogoś, kto nie pisze pod tezę.
Założenie słuszne, wykonanie bełkotliwe. Autorka zaczyna od pisania o wynalazkach (głównie męskich, ale z kobietami w tle) i to jest jeszcze znośne, natomiast z każdym kolejnym rozdziałem jest tylko gorzej. Zaserwowana analiza o podążaniu w złym, "męskim" kierunku rozwoju z wcale nie subtelną sugestią w tle, że jakby robić świat pod kobiety to byłoby o wiele lepiej w...
więcej Pokaż mimo to