-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2011-11-27
2015-06-16
CK Monogatari - trudno o bardziej karkołomne i dziwaczne, a już z pewnością niezrozumiałe zestawienie słów. Monogatari - czyli opowieść - słusznie kieruje Wasze skojarzenia w rejony Dalekiego Wschodu; to japoński gatunek literacki czerpiący z tradycyjnych, ustnych opowieści i legend, o smutnym, często nawet tragicznym zakończeniu. CK z kolei to skrót łacińskiego terminu Civitas Kielcensis oznaczającego społeczność Kielc, prowincjonalnego miasta położonego w Górach Świętokrzyskich.
Co zatem łączy dwa tak odmienne światy, dwie kultury nie mające - wydawałoby się - żadnych punktów stycznych? Mistyczną, orientalną baśniowość, zamiłowanie do ładu i harmonii z typowo słowiańską żywiołowością, nieobliczalnością i inklinacjami do chaosu? Czy opowieść łącząca w sobie realia polskiego miasteczka z tradycyjnymi wierzeniami Kraju Kwitnącej Wiśni to mieszanka wybuchowa czy raczej niewypał?
Piotr Jaskulski, trzydziestopięcioletni dyrektor finansowy kieleckiej filii pewnej japońskiej firmy, wiedzie luksusowe i spokojne, ale samotne, puste i cokolwiek nudne życie. Jednak do czasu – jego rutynę zakłóca nagły przyjazd tajemniczego wiceprezesa, ekscentrycznego Sho Kyubimoriego, planującego realizację pewnego monumentalnego projektu architektonicznego. Zdaje się, że tylko Piotr dostrzega, że inicjatywa członka zarządu może doprowadzić do upadku firmy, próbuje więc zniweczyć jego działania stając się głównym antagonistą Japończyka. Niespodziewanie okazuje się, że ma sprzymierzeńców, którym również zależy na pokrzyżowaniu planów czy wręcz wyeliminowaniu Sho – są nimi: Yuki Yamada, wysłanniczka klanu Oda, dysponująca magicznymi zdolnościami oraz dwóch członków Yakuzy. Wkrótce Piotr przekonuje się, dlaczego tak ważne jest powstrzymanie Kyubimoriego – a raczej istoty podającej się za wiceprezesa firmy – zanim nastąpi noc zimowego przesilenia, zwanej również nocą podmiany albo lisiej magii…
Trzeba przyznać, że Artur Laisen całkiem nieźle porusza się w konwencji monogatari, każąc swemu bohaterowi balansować na krawędzi jawy i snu, prawdy i iluzji, a także przekraczać granice rzeczywistości „tu i teraz” oraz tej baśniowej, metaforycznej, symbolicznej, położonej poza czasem.
Choć akcja toczy się w prowincjonalnym polskim mieście, z którym łączą bohatera więzy silniejsze, niż sam chciałby przyznać, nieprzypadkowo w tę scenerię wkraczają istoty rodem z japońskiego folkloru.
Piotr to typowy, nowoczesny człowiek sukcesu – robiący karierę, żyjący w luksusie, ale samotny, głównie z własnego wyboru. Powrócił do rodzinnego miasta nie wiedząc dlaczego i po co – w końcu zawsze chciał uciec od jego zaściankowości, szarości i nudy w pogoni za młodzieńczymi marzeniami i ekscytującym życiem gdzieś w szerokim świecie. Sam nie rozumie, co go tu trzyma – irytujący sentyment, wspomnienia, gorzkie poczucie przynależności do tego całkiem przeciętnego miejsca, którego nigdzie indziej nie doświadczył. Egzystuje więc w zawieszeniu, w poczuciu braku sensu i celu, rozczarowany tym, co przyniosło mu życie, a nie wytrzymało konfrontacji z marzeniami. Jego słabe punkty - niespełnioną miłość do kobiety i jałowe życie, od którego chciałby uciec – postanawia wykorzystać istota ze świata japońskich legend: kitsune, mistrz iluzji, lis przybierający ludzki kształt, mamiący obietnicami, wprowadzający w życie pierwiastek chaosu. Na mocy zawartej z nim umowy Piotr pozbywa się wspomnień i emocji związanych ze swoim miejscem w świecie w zamian za miłość do wymarzonej kobiety. Lisia iluzja jest jednak ilustracją słów „uważaj, czego sobie życzysz” – Piotr poniewczasie uświadamia sobie, że nieopatrznie oddał lisowi część siebie, swoją tożsamość, przeszłość będącą fundamentem teraźniejszości i przyszłości, a zyskał jedyne marzenie, które na zawsze powinno nim pozostać. W pogoni za utraconym przekracza granice rzeczywistości, zmuszony do zajrzenia w głąb własnej duszy; dążąc do samopoznania przewartościowuje własne życie, na nowo ustala priorytety i redefiniuje, kim jest, dokąd zmierza i co naprawdę ma dla niego znaczenie.
Laisen, wplatając w fabułę nawiązania do japońskiej filozofii życiowej – fatalizmu, predestynacji, roli i wpływu przeznaczenia na ludzkie życie, specyficznego sposobu pojmowania czasu i przestrzeni, kwestii etycznych, podejścia do świata i praw nim rządzących, umiłowanie ładu i harmonii – jakimś cudem zgrabnie łączy je z polskimi realiami, postawą życiową i dylematami głównego bohatera: niezadowolonego z własnego życia, mającego poczucie wewnętrznej pustki, goniącego za ułudą, nie doceniającego znaczenia niematerialnego dziedzictwa, wagi wspomnień, wartości przynależności do określonego miejsca na ziemi. Dzięki temu „CK Monogatari” to niebanalna, intrygująca opowieść o samotności i zagubieniu – nie tylko w świecie, ale głównie we własnym życiu; o niedocenianym wpływie przeszłości na teraźniejszość i przyszłość; o tym, co nas definiuje, określa i determinuje nasze działania, naszej tożsamości i jej składnikach. To również opowieść o sile marzeń, które – trochę przewrotnie – czasem powinny pozostać w sferze wyobraźni, na tyle głęboko, by nie przesłaniały nam realnego obrazu świata i pozwalały cieszyć się tym, co mamy, a także o granicach naszej percepcji i potędze iluzji stale obecnej w naszym życiu, często trudnej czy wręcz niemożliwej do odróżnienia od prawdziwej rzeczywistości lub jej elementów. Powieść Artura Laisena to udane połączenie dalekowschodniej filozofii i światopoglądu z polskimi realiami i podejściem do życia zawarte w oryginalnej, skłaniającej do refleksji, a jednak dynamicznej i trzymającej w napięciu niczym dobry kryminał, fabule. Połączenie zbyt wymyślne, karkołomne i naciągane? Nic z tych rzeczy, przekonajcie się sami.
CK Monogatari - trudno o bardziej karkołomne i dziwaczne, a już z pewnością niezrozumiałe zestawienie słów. Monogatari - czyli opowieść - słusznie kieruje Wasze skojarzenia w rejony Dalekiego Wschodu; to japoński gatunek literacki czerpiący z tradycyjnych, ustnych opowieści i legend, o smutnym, często nawet tragicznym zakończeniu. CK z kolei to skrót łacińskiego terminu...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-05
Leonie Swann dała się poznać jako autorka dwóch niebanalnych, przebojowych powieści ze stadkiem owiec rozwiązujących zagadki kryminalne w roli głównej: "Sprawiedliwości owiec" (gdzie rozwikłują sprawę tajemniczej śmierci swojego pasterza) oraz "Triumfu owiec" (gdzie prowadzą śledztwo w sprawie brutalnych zwierzęcych morderstw). W swojej najnowszej książce pisarka posunęła się o krok dalej; o ile bowiem jej poprzednie powieści mniej więcej mieściły się w ramach gatunkowych wyznaczanych przez kryminał i komedię, z lekka ocierając się o absurd i powiastkę filozoficzną, o tyle "Krocząc w ciemności" skutecznie wymyka się próbom podobnego szufladkowania: tu fantastyka i baśń przeplatają się z kryminałem i komedią w najbardziej zwariowanych konfiguracjach, zaś nieco szaloną i chaotyczną, ale niebywale atrakcyjną fabułę otula absurd i groteska, spowija magia, no i przenikają te specyficzne, filozoficzne nutki, które nadawały niepowtarzalny charakter "owczym" opowieściom.
Tym razem zamiast ze stadkiem owiec mamy do czynienia z pchlim cyrkiem należącym do Juliusa Birdwella – dawniej włamywacza, aktualnie tresera pcheł i złotnika, którego specjalnością jest zdejmowanie klątw z kamieni szlachetnych. Pewnego dnia przed śmiercią w nurtach Tamizy ratuje go syrena, on zaś w zamian obiecuje jej ocalić pewną rusałkę z niewoli niejakiego Fawkesa – dyrektora cyrku magicznych istot. Julius postanawia skorzystać z usług detektywa Franka Greena, zlecając mu odnalezienie rusałki, ten jednak okazuje się być nieudacznikiem potrzebującym pomocy psychoterapeuty. Wkrótce na drodze Birdwella staje urocza osóbka z różkami i kopytkami fauna, Elizabeth, która ratuje jego pchły od śmierci i szukając zemsty na Fawkesie, wciąga Juliusa w nieprawdopodobną historię. Drogi właściciela pchlego cyrku, Elizabeth, Franka Greena i samego Fawkesa krzyżują się w pewnym wiejskim domu chronionym magicznym żywopłotem, stanowiącym azyl dla wszelkiej maści baśniowo – legendarnych stworzeń, pragnących nade wszystko zachować wolność.
„Krocząc w ciemności” pod wieloma względami przypomina poprzednie powieści Leonie Swann; i tym razem swoją cichą, acz istotną rolę mają do odegrania zwierzęcy bohaterowie – już co prawda nie stadko owiec, a gromada pcheł – jednak nie grają one pierwszych skrzypiec, ustępując pola całej galerii bohaterów, wśród których prym wiodą postaci ludzkie. Jednak podobnie jak w „Sprawiedliwości owiec” i „Triumfie owiec” także i pchły mają swój własny świat, etos, filozofię życiową i światopogląd. Autorka pozwala nam zajrzeć do tego niezwykłego świata, ukazując stosunek insektów do rozgrywających się wydarzeń, ich komentarze bądź refleksje do otaczającej ich rzeczywistości lub wręcz przedstawiając wydarzenia z pchlego punktu widzenia; te urocze i zabawne przerywniki nie tylko stanowią urozmaicenie fabuły zmianą perspektywy narracyjnej czy tematu, ale również spowalniają tempo akcji, momentami naprawdę szalone. Poza tym czytelnik ze zdumieniem odkrywa, że pchle przemyślenia nie zawsze pełnią funkcję tylko rozrywkową, często nie są pozbawione głębszego znaczenia i rzeczywiście potrafią stać się źródłem refleksji, podobnie jak miało to miejsce w poprzednich powieściach niemieckiej pisarki.
Jednak to perypetie Juliusa Birdwella i detektywa Greena wysuwają się na pierwszy plan: ich zaangażowanie w los magicznych istot i konflikt z Izaakiem Fawkesem, nietypowym czarnym charakterem. Kameralne w owczych opowieściach grono bohaterów tu rozrasta się do bogatej, oszałamiającej różnorodnością galerii postaci, z której przedstawiciele rodzaju ludzkiego na pierwszy rzut oka wydają się najmniej interesujący i nieporadni – wraz z rozwojem fabuły to właśnie oni nabierają barw, życia i stają się nie mniej oryginalni, niż cała armia baśniowych stworzeń: Julius, treser pcheł i złotnik, przejmuje od swoich podopiecznych filozofię życiową, a nawet… osobowość, o ile w ogóle można mówić o czymś takim w przypadku insektów; Frank Green, nieudolny detektyw cierpiący na halucynacje i korzystający z pomocy psychoterapeuty, by zapomnieć o prowadzonych śledztwach, znajduje przyjemność w obcowaniu z pewnym smokiem; dziarska staruszka Rose Dawn kradnie samochód dostawcy kwiatów, by dotrzymać towarzystwa swojej przyjaciółce, skazanej na wieczną niedorosłość Emily. Jest wreszcie i Isaac Fawkes – czarny charakter zmęczony swą rolą, nękany wyrzutami sumienia, którego nie sposób nie lubić (notabene bohater inspirowany autentyczną postacią angielskiego sztukmistrza z przełomu XVII i XVIII wieku), no i cała magiczna menażeria: uwięziona rusałka, ślimacza dama, syreny, fauni, smok, mężczyzna z lisią kitą, a także istoty człowiekopodobne, ale tym groźniejsze, jakby rodem z horroru: Thistle i Hunch. Wszystkie te dziwaczne, osobliwe stworzenia zaludniają nie tylko Londyn, gdzie głównie toczy się akcja powieści (podobnie jak u Gaimana w „Nigdziebądź” czy Aaronovitcha w „Rzekach Londynu”), ale generalnie egzystują wszędzie tam, gdzie człowiek, dzieląc z nim przestrzeń miejską i wiejską – bo tak naprawdę dopiero na sielskiej, angielskiej prowincji, w otoczeniu lasów, łąk i pól, czują się jak u siebie. Cały świat jest przesiąknięty magią (ale raczej magią wywodzącą się z natury, mocy żywiołów), lecz dostrzec jej przejawy mogą tylko nieliczni. Konsekwencje tego osobliwego daru bywają różne: opłakane dla Emily, niosące nieoczekiwane możliwości dla Juliusa i Franka, jednak nikogo nie pozostawiają sobą.
„Krocząc w ciemności” to zabawna, urokliwa powieść, ze zwariowaną, momentami absurdalną fabułą, obfitującą w humor słowny i sytuacyjny, liczne i zaskakujące zwroty akcji, jak również natłok wątków, postaci i wydarzeń sprawiających wrażenie chaosu, jednak łączących się w logiczną, spójną, choć dziwaczną całość. Leonie Swann wykorzystała sprawdzone w „owczych powieściach” chwyty i motywy, rozwijając niektóre pomysły, poddając je rozmaitym przeobrażeniom, a efekt tych zabaw formą dosłownie zapiera dech w piersiach. Najnowsza powieść niemieckiej pisarki zachwyca zgrabnym połączeniem komedii, kryminału i fantasy z domieszką wielu innych elementów, stanowiących o atrakcyjności fabuły. Choć jej głównym celem jest rozbawienie czytelnika, niesie ona ze sobą i głębsze treści, proste, ale ważne prawdy życiowe; pokazuje, że czasem warto wznieść się ponad swój strach czy inne ograniczenia, istniejące głównie w naszym umyśle, że warto zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę, by wykonać swój wielki skok w nieznane; uczy, że jeśli czegoś nie widać, to wcale nie znaczy, że to coś nie istnieje; jeśli to widzisz, to niekoniecznie z tobą jest coś nie tak, być może to świat zwariował, nie ty.
Dajcie się porwać tej szalonej, niebanalnej, zaskakującej i ze wszech miar udanej opowieści, a gwarantuję, że w zupełnie inny sposób będziecie odtąd patrzeć nie tylko na pchły.
Leonie Swann dała się poznać jako autorka dwóch niebanalnych, przebojowych powieści ze stadkiem owiec rozwiązujących zagadki kryminalne w roli głównej: "Sprawiedliwości owiec" (gdzie rozwikłują sprawę tajemniczej śmierci swojego pasterza) oraz "Triumfu owiec" (gdzie prowadzą śledztwo w sprawie brutalnych zwierzęcych morderstw). W swojej najnowszej książce pisarka posunęła...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11-13
W II połowie XVIII wieku ludzką wyobraźnią i umysłami zawładnęła powieść gotycka. Ów gatunek literacki powstał w reakcji na racjonalizm epoki Oświecenia, jako wyraz tęsknoty za tym, co tajemnicze i niewyjaśnione oraz fascynacji tym, co mroczne, groźne, nadprzyrodzone, w uznaniu istnienia sfer niedostępnych racjonalnemu pojmowaniu czy ogarnięciu rozumem. Zainteresowanie folklorem, dawnymi legendami i literaturą, fascynacja średniowieczem, czy raczej wyobrażeniem o nim, znalazło również odzwierciedlenie w motywach, które stały się nieodzownymi elementami powieści gotyckich, na czele z zaliczanym dziś do klasyki gatunku Zamczyskiem w Otranto Horacego Walpole'a czy Tajemnicami zamku Udolpho Ann Radcliffe. Tajemnicza, upiorna atmosfera, posępna, grobowo - lochowa sceneria zamków, klasztornych ruin, nawiedzonych cmentarzy, klątwy, przepowiednie, szaleństwo, zakazane namiętności, gwałtowne śmierci, mroczne sekrety, istoty i zjawiska nadprzyrodzone w najróżniejszych formach, wariacjach i konfiguracjach budowały fabułę i narrację opowieści grozy.
Młodzieńcze dzieło Matthew Gregory'ego Lewisa nie tylko wpisuje się idealnie w konwencję powieści gotyckiej, ale też wnosi do niej pewne innowacje, wzbogacając o aspekty, które bulwersowały i szokowały ówczesnych odbiorców, przenosząc akcent z mrocznej scenerii lochów i grobowców w głąb ludzkiego umysłu. Ale po kolei.
czytaj więcej: https://zwiedzamwszechswiat.blogspot.com/2016/11/mnich.html
W II połowie XVIII wieku ludzką wyobraźnią i umysłami zawładnęła powieść gotycka. Ów gatunek literacki powstał w reakcji na racjonalizm epoki Oświecenia, jako wyraz tęsknoty za tym, co tajemnicze i niewyjaśnione oraz fascynacji tym, co mroczne, groźne, nadprzyrodzone, w uznaniu istnienia sfer niedostępnych racjonalnemu pojmowaniu czy ogarnięciu rozumem. Zainteresowanie...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-06-21
Karczma. Niewiele miejsc odgrywało większą rolę i pełniło równie złożone funkcje w życiu danej społeczności. Na najbardziej podstawowym poziomie karczma była integracyjnym lokalem, w którym można było zjeść, wypić, odpocząć po podróży, wysłuchać i podzielić się najnowszymi plotkami bądź nowinami z szerokiego świata; stanowiła punkt, w którym zawierano dowolne transakcje czy zaopatrywano się w najrozmaitsze towary. Jednak najistotniejsza funkcja pozostawała ukryta dla oczu i innych zmysłów przeciętnego jej bywalca. Na głębszym poziomie karczma była swoistym barometrem, rejestrującym nastroje panujące w lokalnej społeczności i poza jej granicami, ich temperaturę i natężenie; wyjątkowo czułą aparaturą sygnalizującą pewne problemy o szerszym zasięgu, które mogły mieć znaczenie bądź wpływ na losy wspólnoty - jej odczyty były zrozumiałe dla tego, kto potrafił pewne symptomy, zachowania, reakcje dostrzec, odpowiednio zinterpretować i przeanalizować. Ot, chociażby dla karczmarza.
Nie inaczej miała się sprawa z karczmą w Redlum. I to pomimo faktu, że znajdowała się w mieście owianym złą sławą , gdzie dzielnica ludzi sąsiadowała ze strefą zamieszkałą przez najstarsze i najpotężniejsze istoty magiczne - Powerstreet. Co więcej - była sercem Redlum, którego status zapewniał kruchy rozejm pomiędzy ludźmi a potworami, miasta, stanowiącego - zależnie od punktu widzenia - azyl lub więzienie dla tych ostatnich. Jej klientami były istoty najróżniejszego autoramentu i rasy; była pierwszym miejscem, do którego kierowali się podróżni - i, jeśli akurat byli ludźmi - najczęściej ostatnim. Nie muszę chyba dodawać, że w tak nietypowym miejscu praca czy też misja karczmarza nie należała do najłatwiejszych... zwłaszcza, jeśli jest się bękartem, pół-człowiekiem, pół... No właśnie, kim?
Trzeba przyznać, że wybór miejsca akcji okazał się niezwykle trafionym pomysłem. Karczma, ze względu na swój specyficzny status i niejednoznaczny charakter, jako miejsce, w którym krzyżują się różne drogi, ścierają poglądy i interesy, lokum samo w sobie barwne, fascynujące, tętniące życiem i obfitujące w cudze sekrety i tajemnice, jest niebywale wdzięcznym motywem literackim, dającym szerokie pole do popisu dla wyobraźni autora. Drzemiący w nim potencjał dostrzegła także Katarzyna Rupiewicz, a co więcej – z powodzeniem wykorzystała w swojej debiutanckiej powieści. Wykreowała uniwersum, w którym współistnieją ludzie oraz istoty magiczne – dwa trzymające się w szachu gatunki, od stuleci pogrążone w wyniszczającym, głębokim konflikcie, ze zmiennym szczęściem zdobywające przewagę nad przeciwnikiem – zaś w samym jego sercu umieściła karczmę, obsługiwaną przez stworzenie należące do obu wojujących ze sobą gatunków. Prawda, że brzmi intrygująco? A to dopiero punkt wyjścia dla fabuły, która wraz z rozwojem akcji coraz głębiej wciąga w realia świata przedstawionego, perypetie bohaterów i ich tajemnice.
Zawsze, nie tylko w przypadku debiutanta, miło jest stwierdzić, że autorowi nie zabrakło ani wyobraźni i kreatywności, ani talentu i konsekwencji w budowaniu fabuły, świata przedstawionego czy sylwetek bohaterów. „Redlum” to zbiór pozornie luźno powiązanych ze sobą opowieści, których spoiwem jest miejsce akcji i postać głównego bohatera, karczmarza Słodkiego, jednak wraz z rozwojem przekonujemy się, że układają się one w spójną, przemyślaną, całość. Każdy kolejny rozdział wnosi nowy element do naszej wiedzy o wykreowanym przez autorkę uniwersum, zaś zakończenie zgrabnie spina je w fabularną całość, co stwierdzam z uznaniem i satysfakcją. Katarzyna Rupiewicz potrafi zdobyć i utrzymać uwagę, a także podtrzymać zainteresowanie czytelnika w prosty, ale skuteczny sposób. Realia świata przedstawionego, panujące w nim zasady, przyczyny konfliktu między rasami istot magicznych oraz pomiędzy ludźmi a potworami poznajemy stopniowo, składając obraz z informacji i tropów porozrzucanych umiejętnie i z rozwagą to tu, to tam; widać, że autorce zależało na tym, by nie odkryć od razu wszystkich kart i nie popsuć odbiorcy zabawy – a doprawdy jest nią możliwość zgłębiania tajemnic wyłaniającego się krok po kroku świata, bardziej złożonego i zróżnicowanego, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.
Podobnie rzecz się ma z postaciami bohaterów; rozmaitość ras niemal przyprawia o ból głowy, na szczęście w ślad za oszałamiającą różnorodnością idzie niezwykła staranność w kreowaniu ich sylwetek; przedstawiciele każdej z ras są obdarzeni swoistymi zdolnościami i cechami charakteru, są wielowymiarowi, niejednoznaczni i tajemniczy; co ciekawe – informacje o nich również nie są podane na tacy, ale ukryte w odmętach fabuły. Często też musimy weryfikować naszą wiedzę o nich, ponieważ kolejne wydarzenia stawiają niektórych bohaterów w zupełnie innym świetle i aż do spektakularnego finału czytelnik nie może być pewien, które informacje okażą się kluczowe zarówno dla fabuły, jak i charakterystyki bohaterów.
Lecz i to nie wszystkie zalety debiutanckiej powieści Katarzyny Rupiewicz; „Redlum” czaruje baśniowym klimatem, zagęszczającą się atmosferą narastającego zagrożenia w miarę, jak nad karczmą, osobą karczmarza i całym miastem potworów zbierają się czarne chmury. I choć mniej więcej w połowie lektury miałam wrażenie, że wydarzenia zaczynają następować po sobie zbyt szybko, że akcja zaczyna zbyt mocno przyspieszać, ostatecznie taki sposób konstrukcji fabuły znalazł swoje uzasadnienie. Otwartym zakończeniem autorka pozostawiła sobie furtkę i doskonały punkt wyjścia dla kontynuacji, co z jednej strony cieszy, bo czytelnik zwyczajnie zżył się z sympatycznymi bohaterami i chętnie by powrócił do ich świata, z drugiej zaś – czasem warto zostawić odbiorcę z głową pełną różnych możliwych ścieżek dalszego rozwoju fabuły i hipotetycznych losów bohaterów, nie dopowiadać, pozostawić niedosyt; „Redlum” jest taką właśnie powieścią, gdzie jedno i drugie wyjście wydaje mi się równie dobrym rozwiązaniem. Co na to Katarzyna Rupiewicz? Pewnie czas pokaże.
Nie mogłabym nie wspomnieć o jeszcze jednej kwestii: bardzo spodobała mi się umiejętność autorki żonglowania emocjami, zgrabne przejścia od scen przepełnionych humorem (nie nachalnym, nie przesłaniającym fabuły, ale znacząco ją ubarwiającym) do poważnych, refleksyjnych, zaskakujących swoją głębią puent i konkluzji. Między innymi to właśnie dzięki temu „Redlum” jest nie tylko oryginalnym, świeżym i atrakcyjnym kawałkiem dobrej fantastyki, ale również skłaniającą do myślenia opowieścią o tym, że nierzadko prawdziwe potwory w swych zachowaniach nie różnią się od ludzi, zaś ludzie nazbyt często stają się istnymi potworami. Jestem mile zaskoczona jakością literackiego debiutu pani Katarzyny i z czystym sumieniem gorąco polecam go wszystkim miłośnikom niebanalnych, fantastycznych opowieści.
Karczma. Niewiele miejsc odgrywało większą rolę i pełniło równie złożone funkcje w życiu danej społeczności. Na najbardziej podstawowym poziomie karczma była integracyjnym lokalem, w którym można było zjeść, wypić, odpocząć po podróży, wysłuchać i podzielić się najnowszymi plotkami bądź nowinami z szerokiego świata; stanowiła punkt, w którym zawierano dowolne transakcje czy...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11-04
W teatrze lalek marionetka poruszana jest przez animatora za pomocą nitek zawieszonych na krzyżaku. Bezwolna, nie mająca na nic wpływu, pozostająca pod całkowitym wpływem marionetkarza, odgrywająca w przedstawieniu narzuconą jej rolę - nic dziwnego, że zarówno marionetka, jak i wprawiający ją w ruch lalkarz, prócz znaczenia dosłownego, dorobili się również metafory. W ciekawym kontekście z podwójnym znaczeniem tych słów czytelnik styka się na kartach powieści Anny Karnickiej "Paradoks marionetki. Sprawa Klary B."
czytaj więcej: https://zwiedzamwszechswiat.blogspot.com/2016/10/paradoks-marionetki-sprawa-klary-b.html
W teatrze lalek marionetka poruszana jest przez animatora za pomocą nitek zawieszonych na krzyżaku. Bezwolna, nie mająca na nic wpływu, pozostająca pod całkowitym wpływem marionetkarza, odgrywająca w przedstawieniu narzuconą jej rolę - nic dziwnego, że zarówno marionetka, jak i wprawiający ją w ruch lalkarz, prócz znaczenia dosłownego, dorobili się również metafory. W...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-12-06
Jak wyglądałby świat, w którym nastąpił kres komunikacji? Czy to możliwe, by gwałtowny postęp technologiczny, mający - w myśl idei transhumanizmu - doprowadzić do pokonania biologicznych ograniczeń i polepszenia ludzkiej kondycji, w istocie wyzuł nas z człowieczeństwa? Czy rzeczywistość, atakująca nas nadmiarem bodźców, zasypująca lawiną informacji, ogłupiająca dostępnością wszelkich form rozrywki, zacierające się granice między sferą realną a wirtualną, to efekt nieuniknionego postępu czy cywilizacyjnego upadku? Czy świat, w którym wszelkie głębsze treści poruszające umysły, sumienia, wyobraźnię, budzą lęk urastający do rangi fobii lub globalnej plagi to pieśń przyszłości czy rzeczywistość, która niepostrzeżenie staje się naszym udziałem?
Wizja świata wykreowana przez Dawida Kaina rysuje się niepokojąco znajomo. To nasza najbliższa przyszłość, rzeczywistość, w którą wkraczamy, będąca na wyciągnięcie ręki. I wizja ta wcale nie napawa optymizmem, wręcz przeciwnie. To jedna z najbardziej sugestywnych, ponurych wizji, z jakimi ostatnio się zetknęłam.
Bohaterką "Fobii" jest Magda, młoda dziewczyna cierpiąca na batofobię - lęk przed głębią - uniemożliwiającą jej funkcjonowanie w społeczeństwie i prowadzenie normalnego życia. Aby zaopiekować się ojcem - pisarzem, który w dążeniu do stworzenia dzieła doskonałego popadł w obłęd, rezygnuje ze studiów. Pewnego dnia dziewczyna zauważa, że ojciec zniknął bez śladu, zostawiając jedynie zestaw wskazówek, mających pomóc jej nie tylko w odnalezieniu go, ale i przezwyciężeniu dręczącej ją fobii. Drugim wątkiem jest historia dziennikarza Adama Remieckiego, przygotowującego materiał prasowy na temat tajemniczej choroby noszącej znamiona plagi, objawiającej się tym, że dotknięci nią ludzie "kamienieją", milkną i zamierają bez ruchu. Drogi Magdy i Adama nieoczekiwanie przecinają się za sprawą Dawida Kordowy - ojca dziewczyny i dawnego przyjaciela dziennikarza, jednak oboje wkrótce dowiadują się rzeczy, mogących sugerować, że poszukiwany przez nich, dobrze im skądinąd znany mężczyzna to niekoniecznie jedna i ta sama osoba.
Dawid Kain roztacza przed czytelnikiem wizję świata w najbliższej przyszłości - i pod wieloma względami jest to rzeczywistość doskonale nam znana z autopsji, może tylko odrobinę "popchnięta do przodu" przez autora, przedstawiająca świat opanowany przez istniejące już technologie, których upowszechnienie jest tylko kwestią czasu. Człowiek egzystuje na granicy wirtualnej rzeczywistości, a nawet może się w nią zanurzyć, korzystając z Immersjonetu. Życie społeczne zdominowały social media i Internet, technologia zapanowała nad człowiekiem, zaś wszelkie jej przejawy stały się niezbędnym elementem rzeczywistości. Ludzie nie uczestniczą w realnym świecie, a oglądają go na ekranach smartfonów, korzystając z niezliczonych nakładek i aplikacji. Dążąc do maksymalnego polepszenia komfortu życia wpadli w szpony konsumpcjonizmu, agresywnego marketingu, lawiny informacyjnej i ogłupiającej rozrywki dla mas. Relacje międzyludzkie uległy spłyceniu, przenosząc się do sfery wirtualnej, gdzie głębokie ludzkie lęki - samotność, pustka, obawa przed emocjonalnym zaangażowaniem - wypełniają bylejakie treści, zabijające istotę człowieczeństwa. Dawid Kain bardzo trafnie uchwycił i zobrazował niepokojące tendencje i zjawiska społeczne, wypunktował lęki nękające współczesnego człowieka - być może w sposób nieco przerysowany, przejaskrawiony, zahaczający nieraz o absurd i groteskę, ale dzięki temu uczynił je bardziej widocznymi, wręcz niepokojąco zauważalnymi. Nie da się ukryć, że futurystyczny świat wykreowany przez Kaina jest przerażająco bliski współczesności, rzeczywistości, w której egzystujemy - i dlatego autentycznie przeraża, budzi nasz sprzeciw, przygnębia. Ale "Fobia" to nie tylko ponura wizja przyszłości, drogi, z której nie ma odwrotu. Kain pokazuje, że nawet w zdehuminizowanym, opanowanym przez technologię świecie, pozostaje przestrzeń dla typowo ludzkich uczuć i odruchów: bliskości, poświęcenia, miłości, próby przełamania własnych lęków, stawiania czoła wyzwaniom. Z jednej strony autor stworzył mistrzowskie, przejmujące studium popadania w szaleństwo, trafnie zdiagnozował największe bolączki współczesnego świata i choroby toczące dzisiejsze społeczeństwo, snując wyjątkowo ponurą, fatalistyczną i złowróżbną wizję przyszłości, z drugiej jednak pokazał, że dopóki udaje nam się zachować człowieczeństwo, dopóty jest nadzieja. Nie da się jednak ukryć, że mimo tego wydźwięk "Fobii" jest pesymistyczny, zaś sama lektura mocno przygnębiająca. Ciężki, duszny klimat powieści, rozważania na temat najbliższej przyszłości, ponury nastrój udzielający się czytelnikowi sprawiają, że nad "Fobią" chcąc nie chcąc trzeba się zatrzymać na dłużej, pozwolić jej rozbić się na kawałki i spróbować mentalnie i emocjonalnie poskładać się od nowa. Może nie zabrzmiało to jak zachęta, ale polecam. Warto przekonać się, co autor ma do powiedzenia na temat współczesnej rzeczywistości, relacji międzyludzkich, kondycji człowieka. Naprawdę warto.
Jak wyglądałby świat, w którym nastąpił kres komunikacji? Czy to możliwe, by gwałtowny postęp technologiczny, mający - w myśl idei transhumanizmu - doprowadzić do pokonania biologicznych ograniczeń i polepszenia ludzkiej kondycji, w istocie wyzuł nas z człowieczeństwa? Czy rzeczywistość, atakująca nas nadmiarem bodźców, zasypująca lawiną informacji, ogłupiająca...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-11-18
Rzadko sięgam po fantastykę, ale kiedy mam możliwość przeczytania książki będącej kompilacją urban fantasy i baśni, nie waham się ani chwili. To właśnie za sprawą wyjątkowo pozytywnych doświadczeń związanych z powieściami, których fabuła bazuje na połączeniu tych dwóch konwencji (głównie autorstwa Neila Gaimana i Bena Aaronovitcha), licząc na klimat rodem z baśni braci Grimm, z którymi skojarzenie wywołała niesamowicie sugestywna, niepokojąca okładkowa grafika, postanowiłam dać szansę debiutanckiej powieści Szymona Kruga.
Adam, redaktor i współwłaściciel niewielkiego wydawnictwa, jest zwyczajnym, niczym się nie wyróżniającym mężczyzną, wiodącym banalne, nudne życie. Zmienia się ono diametralnie pewnego wieczoru, kiedy Adam, wracając z suto zakrapianej imprezy, w ciemnej parkowej alejce staje twarzą w twarz z koszmarną istotą zwaną Królem Wron. Mityczny stwór w ponurym akcie odbiera mu duszę – odtąd życie mężczyzny jest w niebezpieczeństwie, gdyż jego puste ciało mogą zaludnić różne istoty, doprowadzając go do szaleństwa lub (i) śmierci. To dopiero jednak początek koszmaru; Adam ma wrażenie, że traci zmysły, widzi i spotyka różne przerażające stworzenia, nie wie już, co jest rzeczywistością, a co złudzeniem, wytworem znękanego umysłu. W osobliwych okolicznościach opuszcza szpital psychiatryczny i wraz z dwojgiem nowopoznanych indywiduów wyrusza na poszukiwania Króla Wron, by odzyskać swoją duszę.
Debiutancka powieść Szymona Kruga jest czymś znacznie więcej, niż połączeniem baśni z urban fantasy. Kreując świat przedstawiony czy sylwetki bohaterów, autor czerpie z wielu innych konwencji i wzorców, modyfikuje i adaptuje na swoje potrzeby motywy charakterystyczne dla powieści grozy, horroru czy thrillera, lecz pomimo to potrafi wyjść z wyznaczonych przez te gatunki kolein i podążyć własną drogą, tropem swojej wyobraźni, tworząc coś nowego, świeżego i zaskakująco oryginalnego. Jest to szczególne widoczne w kreacji świata przedstawionego właśnie – dostrzegalna jest inspiracja Gaimanem („Nigdziebądź”) i Aaronovitchem („Rzeki Londynu”), kiedy bohater, zupełnie nieoczekiwanie, na wskutek osobliwego incydentu, odkrywa nagle, że pod podszewką dobrze znanej, oswojonej rzeczywistości, czai się coś groźnego, niepojętego, co realnie wpływa na jej kształt, bieg wydarzeń i los ludzi, że nic nie jest takie, jakie się wydaje i że są miejsca, gdzie granica oddzielająca naszą rzeczywistość od innych światów jest cieńsza – jak na przykład szpital psychiatryczny – co generuje przerażające konsekwencje.
Krug ów motyw alternatywnych, niepostrzeżenie się przenikających światów rozwinął i rozbudował na swój własny sposób – irracjonalną, rodem z sennego koszmaru rzeczywistość doprawił sporą dawką szaleństwa, co zaowocowało niesamowitą atmosferą przywodzącą na myśl połączenie „Alicji w Krainie Czarów”, najmroczniejszych baśni braci Grimm i romantycznych ballad pokroju „Króla Olch” Goethego z klimatem typowym dla horroru z motywem szpitala psychiatrycznego, wywołującym poczucie osaczenia, bezsilności, postępującej dezorientacji i nieuchronnie zbliżającego się, nieuchwytnego zagrożenia. Bohater traci rozeznanie, co jest prawdą, a co wytworem jego znękanego umysłu, czy oszalał, czy też może poszerzyła mu się percepcja i nie tylko dostrzega świat, który zawsze był tuż obok, na wyciągnięcie ręki, ale też wpada w sam środek surrealistycznej, nie podlegającej prawom logiki rzeczywistości, zaludnianej przez szalone, groźne istoty.
Te zaś zostały wykreowane w sposób, który nie przywodzi na myśl gotowych skojarzeń ze znanymi baśniami czy mitami; Krug wymyślił je od nowa, co jest tym bardziej przerażające, bo kompletnie nie wiemy, czego można się po nich spodziewać, zupełnie ich nie znamy – wiemy tylko, że są nieobliczalne i zdolne do najgorszych rzeczy. Co do jednej (Król Wron, karzeł Wiąz, Skryby, Bluszcz, Daniel – Nadir) są wyraziste, charakterystyczne, dopracowane, i co najważniejsze – doskonale wpasowane w surrealistyczną rzeczywistość.
W świat tych istot został wrzucony – na zasadzie kontrastu – do bólu zwyczajny, bezbarwny i mdły protagonista, ale bez obaw, to celowy zabieg. Dzięki temu została zachowana pewna równowaga i nie przytłacza wyrazista dziwność i niesamowitość pozostałych bohaterów, dla których właśnie „normalność” Adama jest swoistym punktem odniesienia i wyznacznikiem tego, co rzeczywiste. Przeważnie. Jednak to nieustannie prześlizgiwanie się po granicy światów jest czymś fascynującym – w każdym razie na pewno dla czytelnika śledzącego perypetie bohatera.
Przypadkowość tego, co przydarza się Adamowi, okoliczności zdarzenia i jego konsekwencje, to coś, co wywołuje dodatkowy niepokój w czytelniku. Nie znamy ani motywów postępowania Króla Wron, który kradnie protagoniście duszę, ani tego, co kieruje każdą z istot, jakie spotyka on na swojej drodze, czy to wrogów, sojuszników, czy przyjaciół. Te fabularne niedopowiedzenia – łącznie z kwestią wślizgiwania i wyślizgiwania się z rzeczywistości – generują mnóstwo pytań, z których wiele pozostaje bez odpowiedzi. Na szczęście jest to najwyraźniej zgodne z zamysłem autora, częścią jego planu, a nie efektem niedostatków warsztatowych; widoczne jest, że Krug panuje nad fabułą i bohaterami, ma jasną, skrystalizowaną i konkretną wizję i potrafi narzucić ją czytelnikowi, umiejętnie podsycając zainteresowanie, dzięki czemu piętrzące się niejasności, zagadki i tajemnice nie irytują, lecz intrygują.
Jak dotąd była mowa o zaletach powieści, teraz czas na małą łyżkę dziegciu w tej beczce miodu. Jako się rzekło: fabuła oparta na koncepcji poszukiwań skradzionej duszy w alternatywnych rzeczywistościach ma w sobie spory potencjał, zaskakująco nieźle i oryginalnie wykorzystany przez autora. Jedyne, do czego można się przyczepić, to nierówna akcja. W pierwszej części – mniej więcej do wydarzeń następujących bezpośrednio po ucieczce bohatera ze szpitala psychiatrycznego – pędzi w szalonym tempie, co sprawia, że trudno należycie wyobrazić sobie rozgrywające się wydarzenia, wczuć w sytuację protagonisty, uwierzyć w to, co chce nam przekazać autor. Z kolei w drugiej części, związanej z eksplorowaniem innych światów, zdarzają się dłużyzny i momenty, które niewiele lub zgoła nic nie wnoszą do fabuły, co raczej nie wpływa korzystnie na utrzymanie czytelnika w napięciu. Są to jednak kwestie, które udałoby się naprostować dzięki pracy redaktora – tego jednak (podobnie jak korekty, co wielokrotnie boleśnie odczułam w trakcie lektury) zabrakło. Wielka szkoda, niemniej jednak powieść Szymona Kruga, nawet nieoszlifowana, nieco chropawa, robi ogromne wrażenie – głównie dzięki twórczemu i oryginalnemu wykorzystaniu znanych motywów i konwencji, umiejętności autora w przekazaniu czytelnikowi swojej wizji, budowania nastroju, kreacji sylwetek bohaterów i świata przedstawionego, a także – co wcale nie jest zjawiskiem częstym u początkujących pisarzy – lekkiemu pióru i zupełnie przyzwoitemu warsztatowi. Z niecierpliwością czekam na kolejną odsłonę „Króla Wron” (otwarte zakończenie!), licząc tym razem na wkład redaktora i korekty.
Rzadko sięgam po fantastykę, ale kiedy mam możliwość przeczytania książki będącej kompilacją urban fantasy i baśni, nie waham się ani chwili. To właśnie za sprawą wyjątkowo pozytywnych doświadczeń związanych z powieściami, których fabuła bazuje na połączeniu tych dwóch konwencji (głównie autorstwa Neila Gaimana i Bena Aaronovitcha), licząc na klimat rodem z baśni braci...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-01-12
"Tworzysz świat, czyli jesteś jak Bóg?"
Artysta tym różni się od rzemieślnika, że tworzy swoje dzieła w oparciu o własną wizję, nadając im niepowtarzalnego charakteru. Artysta powołuje do życia, formuje, kreuje; tworzy nowe światy, redefiniuje pojęcia i rzeczy, przeciera szlaki, zapuszczając się w rejony nieosiągalne dla rzemieślnika - odtwórcy czy odbiorcy. Przełamuje schematy, wymyka się ciasnym ramom konwencji, czerpie z różnych gatunków i form, przepuszczając ich elementy przez filtr własnej wyobraźni, naznaczając je swoim piętnem, tworząc ostatecznie coś, o czym można śmiało powiedzieć, że "tego dotąd nie było". I choć w odniesieniu do literatury są to mocne słowa, które wielu z Was może potraktować z niedowierzaniem jako bardzo na wyrost lub wręcz nieprawdziwe, gwarantuję Wam, że w odniesieniu do debiutanckiej powieści Rafała Cuprjaka są one jak najbardziej zasadne.
Fabuła „Po drugiej stronie” łączy w sobie liczne wątki na pierwszy rzut oka zupełnie niepowiązane, spina klamrą historie wielu bohaterów pozornie nie mających ze sobą nic wspólnego. Drogi Cypisa – młodego, zagubionego chłopaka, nie mającego pomysłu na życie, trwoniącego czas na paleniu trawki ze znajomymi ze skłotu, Moniki – córki zamożnego biznesmena, uzależnionej od cyberseksu, zmęczonej życiem, jakie wiedzie, Antoniego – samotnego karierowicza, odreagowującego życie na wysokich obrotach górskimi wędrówkami i Natalii – studentki zarabiającej na życie dotrzymywaniem towarzystwa bogatym, starszym panom, krzyżują się, a losy dopełniają w pewnym szczególnym miejscu – bieszczadzkim schronisku, gdzie granica między światami jest bardziej niż umowna, a prawa rządzące czasem i przestrzenią przestają mieć znaczenie; gdzie nic nie jest takie, jakim się wydaje i nie wiadomo kto tak naprawdę jest kim. Wkrótce okazuje się, że żaden z bohaterów nie trafił w to miejsce przypadkowo, a na interakcje, jakie zajdą między nimi oraz ich dalsze losy ma wpływ tajemniczy artefakt – nóż, który w czasie II wojny światowej należał do pewnej żydowskiej rodziny, potężny i niebezpieczny przedmiot, który wedle legendy posłużył Kainowi do zabicia Abla. Nóż ten odegra ważną rolę w konfrontacji między pewnym malarzem obdarzonym wyjątkowym darem a istotą będącą przedstawicielem innej niż ludzka rasy, towarzyszącej jej od zarania dziejów.
Zarys fabuły może wydawać się zbyt obszerny i być może zapowiadać dość dziwaczną treść, ale to tylko pozory. Wraz z rozwojem akcji historie poszczególnych bohaterów zaczynają układać się w logiczną i spójną całość, zaś powiązania i zależności między nimi stają się jasne i zrozumiałe. Zaburzona chronologia wydarzeń, zmienna perspektywa wymuszona przez narrację prowadzoną przez wielu bohaterów i koncepcja autora, której poskładanie wymaga od czytelnika nieustannej uwagi i niezłej gimnastyki umysłowej, nie ułatwiają lektury, jednak warto się pomęczyć i nagłowić, gdyż nagrodą jest absolutnie fenomenalna wizja wyłaniająca się z kart powieści. Początkowe zagubienie i dezorientacja ustępują miejsca zrozumieniu graniczącemu z olśnieniem i oszołomieniu wywołanym zachwytem nad bogactwem wyobraźni autora, rozmachem i wieloznacznością wizji oraz wielowarstwowością fabuły. Prawdziwą frajdę sprawia zastanawianie się nad wymową poszczególnych słów i fraz, bo każda z nich ma znaczenie, odkrywanie znaczenia motywów, aluzji i tropów zakamuflowanych w treści - Cuprjak nie pozostawił nic przypadkowi, wszystko precyzyjnie zaplanował i doprawdy nie sposób nie docenić przemyślności konstrukcji fabuły, niejednoznaczności treści i bogactwa możliwych interpretacji, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że „Po drugiej stronie” jest literackim debiutem.
Rafał Cuprjak po mistrzowsku – i nie waham się tu użyć tego słowa – żongluje konwencją, motywami i operuje językiem, nieustannie zadziwiając czytelnika swoimi zdolnościami warsztatowymi. Jego książka łączy w sobie elementy charakterystyczne dla fantastyki, kryminału i horroru, ale także dla powieści obyczajowej, psychologicznej czy erotycznej, tworząc coś niepowtarzalnego, wymykającego się wszelkim kanonom i definicjom. Szczególnie zachwycił mnie styl autora, który w jednej chwili, niemal niepostrzeżenie, przechodzi od potocznego, codziennego języka, w którym nie brak mocnych i dosadnych zwrotów, do liryczno – refleksyjnych monologów wewnętrznych, budzących skojarzenia z sennymi wizjami – może brzmi to karkołomnie, jednak w praktyce wszystko harmonijnie łączy się ze sobą, gdzie trzeba popychając akcję do przodu lub koncentrując się na przeżyciach bohaterów. Jeśli dodać do tego duszną, niepokojącą atmosferę, podszytą poczuciem nieustannie czającego się, nieokreślonego zagrożenia i nabierający kształtów powoli, wraz z rozwojem fabuły, zamysł autora, który ostatecznie i tak przyćmiewa wszystko, co czytelnik zdołał sobie wykoncypować, otrzymujemy powieść niezwykłą, nieszablonową, wykraczającą poza wszelkie konwencje i formy, wymykającą się jednoznacznym określeniom, a przede wszystkim – interpretacjom. Bo „Po drugiej stronie” zawiera w sobie bardzo wiele ważkich treści podanych czytelnikowi w wyjątkowo dojrzały, niebanalny sposób, a powiedzieć o niej, że jest powieścią o życiu i śmierci, a raczej o strachu przed życiem i lęku przed śmiercią, o nieuchronności przemijania i sposobach przełamania tego, co nieuniknione, o pragnieniu wiecznego życia, które towarzyszy człowiekowi od zarania dziejów, a które może stać się przekleństwem, nie błogosławieństwem; o poszukiwaniu sensu życia i samego siebie, o zagubieniu w świecie, o skomplikowanych relacjach międzyludzkich, o samotności, tęsknocie, potrzebie bliskości drugiego człowieka, która przybiera czasem osobliwe formy, o mrocznej stronie ludzkiej natury, która dochodzi do głosu w najmniej oczekiwanych okolicznościach, wreszcie o potędze Sztuki i jej roli w życiu człowieka, a raczej o tym, do czego jest on zdolny, pozostając i działając pod Jej wpływem – to jak nie powiedzieć nic.
"Tworzysz świat, czyli jesteś jak Bóg?"
Artysta tym różni się od rzemieślnika, że tworzy swoje dzieła w oparciu o własną wizję, nadając im niepowtarzalnego charakteru. Artysta powołuje do życia, formuje, kreuje; tworzy nowe światy, redefiniuje pojęcia i rzeczy, przeciera szlaki, zapuszczając się w rejony nieosiągalne dla rzemieślnika - odtwórcy czy odbiorcy. Przełamuje...
2015-12-14
Sięgając po powieści z gatunku fantasy, najchętniej wybieram takie, których fabuła nawiązuje bądź czerpie ze świata mitów i legend, zaś wykreowane przez autora uniwersum stanowi kompilację swojsko współczesnej rzeczywistości i świata rodem z baśni, mitów i podań. Jeśli na dodatek fabuła odwołuje się do naszej rodzimej, słowiańskiej mitologii, a także odnosi do przeszłości, folkloru i topografii jakiegoś miejsca (jak na przykład w "Nigdziebądź" Gaimana), zaś wszystko to spowija otoczka magii i czarów, to zdecydowanie jest to lektura dla mnie wręcz wymarzona. Taką książką okazała się debiutancka powieść Magdaleny Kubasiewicz "Spalić wiedźmę"; powieść, której autorka zaprasza czytelników do starego, dobrego, magicznego Krakowa, przy czym to ostatnie określenie należy potraktować jak najbardziej dosłownie. Kubasiewicz uczyniła bowiem miasto areną - i przedmiotem - zmagań sił nadprzyrodzonych, w których stawką jest dalsze istnienie metropolii.
Sara Weronika Sokolska, zwana Saniką, nosi dumne miano Pierwszej Czarownicy Polanii, a do jej obowiązków należy ochrona Krakowa przed mrocznymi, magicznymi siłami i trzymanie w szachu wszelkiej maści nadprzyrodzonych istot, które mogłyby zagrozić miastu i jego mieszkańcom. Bezkompromisowa, dzika i uparta Sanika ma niełatwe zadanie, zwłaszcza, że nie może liczyć na wsparcie Loży Magów, z którą jest skonfliktowana - nikt jednak nie śmie przeciwstawić się ulubienicy króla Juliana Łukomskiego, potężnej wiedźmie znikąd, której magiczne zdolności nie zostały usankcjonowane żadnym uniwersyteckim tytułem, co nie mieści się w głowach ambitnym i dumnym członkom Loży.
Pewnego dnia Sanika odkrywa, że miasto, którego ma strzec, znalazło się w wielkim niebezpieczeństwie. Hordy trzymanych dotąd w szachu magicznych istot wykazują nadzwyczajną aktywność, ktoś - lub coś - łamie ochronne zaklęcia, jakie czarownica roztoczyła nad Krakowem, dopuszcza się ataków na obrońców stolicy Polanii oraz kradzieży magicznych artefaktów, zapewniających miastu bezpieczeństwo. Wszystko wskazuje na to, że nadnaturalne siły, które moc wiedźmy trzymała dotąd z dala od Krakowa, szykują się do ostatecznego ataku; zaciera się granica pomiędzy światami, a nocny król gotuje się do konfrontacji z Saniką i przejęcia władzy nad miastem.
Mam ostatnio szczęście do powieściowych debiutów – książka Magdaleny Kubasiewicz jest tego potwierdzeniem. Wykreowany przez autorkę świat zachwyca i oszałamia wielowymiarowością, bogactwem i – paradoksalnie – rozmachem, choć miejsce akcji ogranicza się do Krakowa. Ale za to jak przedstawionego! Stolica europejskiego mocarstwa, Polanii, jest miastem nowoczesnym, korzystającym z wszelkich zdobyczy cywilizacji, stanowiących nieodłączny element współczesności, a jednocześnie dosłownie zanurzonym w magii; ona również jest integralną częścią rzeczywistości, choć dostępną tylko dla wybranych: adeptów tej trudnej sztuki na magicznych uniwersytetach oraz czarownic, czarodziejek i magów zrzeszonych w Loży, których zadaniem jest kontrolowanie magicznych sił i ochrona miasta. W tym świecie obok ludzi pojawiają się istoty nadprzyrodzone, żywcem wyjęte ze słowiańskiej mitologii (biesy, strzygi, żywiołaki, topielice, boginki) i krakowskich legend (mistrz Twardowski, Smok Wawelski, diabeł krzysztoforski); o zachowanie kruchej równowagi i spokój w mieście dba nadworna czarownica, czyli Sanika. Oba te światy – ludzki i nadnaturalny – wchodzą ze sobą w interakcje, przenikają się wzajemnie, łączą w płynny, naturalny, pozbawiony jakichkolwiek zgrzytów sposób; czytelnik po prostu akceptuje bez mrugnięcia okiem wszelkie pomysły autorki i daje się porwać jej opowieści.
Sam Kraków został przedstawiony jako miejsce z gruntu niezwykłe, niemal predestynowane do emanowania magiczną mocą i zamieszkiwania przez istoty nadprzyrodzone. W nawiązaniu do miejskiej legendy z początków XX wieku o wawelskim czakramie, jest on miejscem, gdzie granica między światami jest cieńsza niż gdziekolwiek indziej, a magiczne siły są szczególnie aktywne; kamień wydzielający energię miał się ponoć znajdować na terenie nieistniejącego dziś kościoła św. Gereona na Wzgórzu Wawelskim, który to motyw autorka bardzo pomysłowo wykorzystała w fabule: ów kamień, wraz z lustrem Twardowskiego i Nożem Dwóch Braci z Sukiennic, uczyniła potężnymi artefaktami o magicznej mocy, które miały chronić Kraków przed siłami zła. Muszę przyznać, że ta zgrabna, oryginalna trawestacja krakowskich legend bardzo przypadła mi do gustu.
Dużo frajdy sprawia odkrywanie miasta, a raczej jego nieznanego oblicza, w czym swoją rolę odgrywa jego topografia – podobnie jak w Gaimanowskim Londynie Pod każda lokacja, raczej dobrze znana większości czytelników, ma swoją podszewkę i dodatkowe znaczenie. Przemierzając ulice Krakowa stopniowo odkrywamy niuanse świata przedstawionego – wiedza o nim nie jest bynajmniej podana na tacy, trzeba ją sobie budować z okruchów informacji pojawiających się tu i ówdzie w tekście, a układających się w konkretną wizję. Poznajemy prawa rządzące światem, różne jego wymiary i odcienie – nasza perspektywa poszerza się wraz z rozwojem fabuły, a koncepcja autorki nabiera kształtów i rumieńców. Paradoksalnie im więcej się o nim dowiadujemy, tym bardziej mroczny i tajemniczy nam się wydaje, coś wspaniałego!
Nawet ograny i mocno wyeksploatowany motyw walki dobra ze złem, stanowiący sedno fabuły, prezentuje się zaskakująco świeżo i atrakcyjnie. Granice między nimi nie są jednoznacznie określone i o ile sama Sanika reprezentuje moce chroniące miasto, zaś nocny król – zło, ciemność i upadek, o tyle siły, jakimi posługuje się czarownica, są równie potężne i niebezpieczne, jak te, którymi dysponuje jej adwersarz i bardzo prawdopodobne, że wywodzą się z jednego źródła. O ile jednak korzenie magii mogą budzić wątpliwości, o tyle cele i motywacje przeciwników są jasno określone, siły zrównoważone, a wynik konfrontacji – niepewny. I to jest kolejny atut powieści Kubasiewicz – nic nie jest oczywiste, jednoznaczne i jednowymiarowe, wszystko ma pozytywne i negatywne aspekty i nie zawsze na pierwszy rzut oka można stwierdzić, jak jest naprawdę – co jest szczególnie intrygującą kwestią w przypadku postaci bohaterów. A konkretnie bohaterki, bo to Sanika zdominowała fabułę i przyćmiła pozostałe postaci.
Właściwie nic w tym dziwnego, zważywszy na charakter, jakim obdarowała ją autorka: wiedźma jest zbuntowana, dzika, nieokiełznana, chadza własnymi ścieżkami, a przy tym jest śmiertelnie niebezpieczna. Nikt nie wie, skąd się wzięła, jak trafiła pod skrzydła swej poprzedniczki Kaliny i na dwór Juliana. Przeszłość Saniki pozostaje tajemnicza i niejasna, czytelnik poznaje zaledwie jej fragmenty, a raczej migawki, które trudno interpretować w sposób nie budzący żadnych obiekcji – czy to z retrospekcji, snów, wizji samej Saniki, strzępów jej wypowiedzi, czy też aluzji innych bohaterów – ale w tym gąszczu niedomówień tkwi cały urok jej postaci. Wobec wielu niejasności, sekretów i wątpliwości spowijających postać bohaterki, trudności, jakie trzeba sobie zadać, by poskładać jej portret z tropów podrzucanych przez autorkę, Sanika w dużej mierze pozostaje dla nas zagadką. Stanowczo trzeba jednak zaznaczyć, że nie jest to kwestia niedopracowania postaci, a celowy zamysł autorki, gdyż to, czego się dowiadujemy, daje mocne przesłanki ku temu, by uznać wizję Kubasiewicz za spójną, a postać protagonistki – za doskonale przemyślaną.
Inni bohaterowie pozostają w cieniu wiedźmy, ale znowu, nie ze względu na niedostatki warsztatowe, ale określoną koncepcję autorki. Sanika przytłacza ich osobowością, przyćmiewa talentami i choć na godną przeciwniczkę wyrasta czarodziejka Lidia, intrygujący wydaje się być przewodniczący Loży, Krystian Chmielewski, a spory potencjał ma w sobie król Julian Łukomski, żadne z nich nie może się równać z Pierwszą Czarownicą Polanii.
Niektórzy czytelnicy mogą mieć wrażenie, że ograniczenia, jakie narzuciła sobie autorka – czyli zawężenie świata przedstawionego do Krakowa i celowo zaburzone proporcje w kreacji sylwetek bohaterów – działają na niekorzyść powieści; nic bardziej mylnego. Uniwersum może i zostało zredukowane do samego Krakowa, ale i wykreowane „na bogato” – dzięki specyfice miasta, kipiącego historią, obrosłego legendami, cechującego się niepowtarzalną atmosferą, lecz także za sprawą wyobraźni autorki, której nie tylko udało się znakomicie uchwycić jego charakter, ale i przetworzyć wszystkie jego składowe na swój własny sposób, zgodny jednak z duchem i klimatem oryginału.
"Spalić wiedźmę" to nieszablonowa, świeża, zachwycająca twórczym wykorzystaniem popularnych motywów oraz kreatywną adaptacją mitów i legend powieść fantasy, zaskakująca bogactwem i wielowymiarowością pozornie prostej, a tak naprawdę rozgałęziającej się w najmniej oczekiwanych kierunkach fabuły, jak i jej dopracowaniem w najdrobniejszych szczegółach oraz przemyślaną koncepcją, której autorka nie narzuca czytelnikowi, lecz pozwala odkrywać jej niuanse - i zachwycać się nimi - krok po kroku. Jeśli więc gustujecie w fabule osnutej wokół legend, baśni, mitów i magii, a jednocześnie cenicie niebanalność i lubicie dawać się zaskoczyć autorowi - jest to lektura dla Was.
Sięgając po powieści z gatunku fantasy, najchętniej wybieram takie, których fabuła nawiązuje bądź czerpie ze świata mitów i legend, zaś wykreowane przez autora uniwersum stanowi kompilację swojsko współczesnej rzeczywistości i świata rodem z baśni, mitów i podań. Jeśli na dodatek fabuła odwołuje się do naszej rodzimej, słowiańskiej mitologii, a także odnosi do przeszłości,...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-11-04
http://zwiedzamwszechswiat.blogspot.com/2015/11/ewangelia-wedug-lokiego.html
http://zwiedzamwszechswiat.blogspot.com/2015/11/ewangelia-wedug-lokiego.html
Pokaż mimo to2015-10-06
http://zwiedzamwszechswiat.blogspot.com/2015/10/rzeczy-ulotne.html
http://zwiedzamwszechswiat.blogspot.com/2015/10/rzeczy-ulotne.html
Pokaż mimo to2015-06-30
Choć powieść łotrzykowska największą popularnością cieszyła się w dobie Oświecenia, elementy tego gatunku bądź inspiracje nim można odnaleźć w wielu współczesnych powieściach - wystarczy wspomnieć chociażby "Przygody dobrego wojaka Szwejka" Jaroslava Haska czy "Don Camillo i Peppone" Giovanniego Guareschi. Nic dziwnego, że kolejni twórcy czerpią z charakterystycznych dla gatunku realiów "świata na opak" i sięgają po archetyp bohatera w typie Sowizdrzała - przebiegłego i pomysłowego oszusta przeżywającego nieprawdopodobne przygody, nie mającego co prawda wpływu na rozgrywające się wydarzenia, ale wychodzącego cało z najgorszej nawet kabały, zanurzając wszystko w oparach absurdalnego, rubasznego nieraz humoru; to prawdziwe pole do popisu dla autora, balansującego niejednokrotnie na granicy dobrego smaku, starającego się jednocześnie zapewnić czytelnikowi inteligentną, choć lekką rozrywkę. Jeśli na dodatek twórca postanowi osadzić akcję powieści w klimatach fantasy, a zrobi to z humorem, polotem i przede wszystkim umiejętnie - efekt może być tylko jeden. Ta niełatwa sztuka doskonale udała się choćby Scottowi Lynchowi w serii "Niecni dżentelmeni" czy Michaelowi Sullivanowi w "Królewskiej krwi. Wieży elfów". A jak na tym tle wypada Jacek Wróbel i jego "Cuda i dziwy mistrza Haxerlina"?
Mistrz Haxerlin to wędrowny (czarodziej) oszust, właściciel imponującej kolekcji (pseudo)magicznych artefaktów. Dawny uczeń Collegium Magicum, któremu z magią nie bardzo było po drodze, miał dość sprytu, by – odziany w przemawiającą do wyobraźni maluczkich tunikę z emblematem klepsydry i półksiężyca – sprzedawać chętnym swoje rzekome „cuda” i „dziwy”. Nieraz kończyło się to grzywną, więzieniem czy nauczką wymierzoną przez rozwścieczonych, nabitych w butelkę wieśniaków, doświadczenia te jednak nauczyły go prowadzenia działalności gospodarczej – nie na darmo prawdziwe imię mistrza brzmi Mark Etting.
Nadzwyczajna zdolność Haxerlina do przyciągania kłopotów – czy to za sprawą jego profesji, podejrzanych znajomości czy też zwykłego pecha polegającego na znalezieniu się w niewłaściwym miejscu w nieodpowiednim czasie – sprawia, że wiedzie on niezwykle barwne życie pełne nieprawdopodobnych przygód: a to zostaje zmuszony do schwytania pewnej nimfy, a to próbując przemycić szałotrawie poza mury miasta, zostaje zatrzymany przez kwarantannę i oddelegowany do odkrycia źródeł zarazy, to znów proszony jest o pomoc w polowaniu na demona lub wraz z grupą „śmiałków” wyprawia się po skarb. Haxerlinowi udaje się wybrnąć z tarapatów bądź dzięki własnemu sprytowi, bądź za sprawą łutu szczęścia lub towarzyszy podróży – i tak na przykład barbarzyńca Foxi odegra niebagatelną rolę w historii z opatem – zombie, zaś niepozorny pomocnik kołodzieja udający lokalnego bohatera – w schwytaniu nimfy, nie wspominając o pewnym demonie uwięzionym w ciele chłopca i szukającym sposobu na opuszczenie ludzkiego ciała i dokonaniu zemsty na nędznych śmiertelnikach…
„Cuda i dziwy mistrza Haxerlina” to zbiór ośmiu opowiadań, których fabuła osadzona jest w quasi-średniowiecznych, dość typowych dla przygodowej fantasy, realiach, spełniających zarazem założenia koncepcji „świata na opak”, charakterystycznych dla powieści łotrzykowskiej. Połączenie to niezwykle udane, bo choć autor pełnymi garściami czerpie ze schematów fantasy w kreacji świata przedstawionego, jednocześnie wzbogaca go o motywy właściwe dla literatury sowizdrzalskiej, a więc pewne jego aspekty ukazuje w krzywym zwierciadle, odwraca naturalny porządek rzeczy, zmienia proporcje. Jest to widoczne również w zakresie powoływania do życia bohaterów, bo choć są to postaci często w literaturze fantastycznej niemiłosiernie eksploatowane (demony, wampiry i nimfy, magowie i barbarzyńcy), autorowi udało się wydobyć je z ram, w jakie zostały wtłoczone i ukazać w nowej, odświeżonej, atrakcyjnej odsłonie. Najlepszym przykładem jest główny bohater, w typie Sowizdrzała – sprytny włóczęga - oszust, przyciągający niczym magnes kłopoty wszelkiej maści, ale też potrafiący cało wyjść z najbardziej nieprawdopodobnych opresji. Także pozostałym bohaterom niczego zarzucić nie można – niezależnie od tego, czy to postać drugoplanowa czy zgoła epizodyczna, każda z nich jest wyrazista, nietuzinkowa, przykuwająca uwagę i zapadająca w pamięć. Może ich charakterystyka nie jest szczególnie rozbudowana, ale za to ujęta w kilku celnych, dosadnych określeniach, co jest zdecydowanie lepszym rozwiązaniem. Często są to karykatury (barbarzyńca Foxi, Atler Natzi, założyciel sekty pretendujący do roli bóstwa), co tylko wzmaga humorystyczny wydźwięk tekstu.
Niezaprzeczalnym atutem „Cudów i dziwów…” jest to, że autor w brawurowy sposób połączył i zmodyfikował motywy i stereotypowe rozwiązania fabularne obecne zarówno w powieści łotrzykowskiej, jak i soft fantasy, ukazując je w zupełnie nowych, nieraz zaskakujących konfiguracjach i odsłonach, dzięki czemu prezentują się one wyjątkowo intrygująco. Co więcej – proza Wróbla wręcz naszpikowana jest humorem, słownym i sytuacyjnym, przejawiającym się w dialogach, ciętych ripostach, zabawnych komentarzach do bieżących zdarzeń (bohaterów lub narratora), ale także w dowcipnym nazewnictwie czy przekręceniach językowych; czasem jest to humor niewybredny, nie przekraczający jednak granic dobrego smaku, za to wszechobecny, zaraźliwy, udzielający się czytelnikowi. Bardzo często pod jego podszewką autor przemyca smutne prawdy życiowe dotyczące ludzkiej natury, trafnie charakteryzujące jej nie najlepszą kondycję i mimo woli skłaniające do refleksji.
„Cuda i dziwy mistrza Haxerlina” to bardzo obiecujący (również ze względu na otwarte zakończenie), zapewniający lekką, ale satysfakcjonującą rozrywkę zbiór opowiadań, łączący konwencje przynajmniej dwóch gatunków literackich. Jego autor, obdarzony lekkim piórem i ironicznym poczuciem humoru, mający nie tylko doskonale opanowany warsztat, ale również posiadający umiejętność nadzwyczaj sugestywnego przekazania swojej wizji odbiorcy oraz przetwarzania ogranych schematów w efektowny, nowatorski sposób, z pewnością jeszcze nieraz pozytywnie zaskoczy swoich czytelników. Dajcie się zaskoczyć już teraz, sięgajcie śmiało po jego cuda i dziwy.
Choć powieść łotrzykowska największą popularnością cieszyła się w dobie Oświecenia, elementy tego gatunku bądź inspiracje nim można odnaleźć w wielu współczesnych powieściach - wystarczy wspomnieć chociażby "Przygody dobrego wojaka Szwejka" Jaroslava Haska czy "Don Camillo i Peppone" Giovanniego Guareschi. Nic dziwnego, że kolejni twórcy czerpią z charakterystycznych dla...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-24
2014-12-03
Ben Aaronovitch swoimi "Rzekami Londynu" w sposób absolutnie przebojowy pokazał, jak wiele można jeszcze wykrzesać z mocno wyeksploatowanego gatunku urban fantasy. Odkrywanie sekretów brytyjskiej metropolii i poznawanie jej drugiego, na wskroś przesiąkniętego magią oblicza, za sprawą adepta tejże sztuki i londyńskiego posterunkowego w jednej osobie, okazało się strzałem w dziesiątkę. Połączenie niebanalnego pomysłu, zwariowanych rozwiązań fabularnych, ironicznego humoru i rewelacyjnie wręcz oddanego klimatu miasta zaowocowało zaskakująco atrakcyjną i pełną uroku powieścią, która kończy się zdecydowanie zbyt szybko. Na szczęście powstała jej kontynuacją, a czytelnicy, którzy podobnie jak ja zachwycili się wizją autora, mają okazję powrócić do Londynu w towarzystwie Petera Granta - jednego z wybrańców potrafiących dostrzec magię, rozpoznać efekty jej działania, a czasem nawet zaradzić jej skutkom - tym razem na kartach "Księżyca nad Soho".
Od wydarzeń, jakie miały miejsce w "Rzekach Londynu", minęło kilka miesięcy. Peter Grant wciąż próbuje pogodzić się z tym, co przydarzyło się Lesley, jednocześnie wytrwale doskonaląc swe magiczne umiejętności pod okiem Nightingale'a - szefa tajnej policyjnej komórki do spraw nadprzyrodzonych i ostatniego czarodzieja w Anglii. Pracownik policji jednego z najludniejszych miast świata nie może jednak narzekać na nudę - wkrótce wydział Petera dostaje do rozwiązania kolejną sprawę. A właściwie dwie: pierwszą jest śledztwo dotyczące śmierci mężczyzn okaleczonych w bardzo specyficzny sposób przez istotę nazywaną roboczo Bladą Damą, jednak jest to wątek raczej marginalny. Osią fabuły jest sprawa niewyjaśnionych zgonów wśród jazzowych muzyków z dzielnicy Soho. Peter, który w pobliżu zwłok słyszy rozbrzmiewającą melodię jazzowych standardów, wpada na trop istot żerujących na muzycznym talencie, odkrywa, że cała historia sięga czasów II wojny światowej, i co gorsza - wchodzi w drogę śmiertelnie niebezpiecznemu, magicznego przeciwnikowi.
Druga odsłona przygód Petera Granta opiera się co prawda na schemacie znanym z "Rzek Londynu", ale po pierwsze: jest zbyt wcześnie, by pewne rozwiązania fabularne znudziły się czytelnikowi, po drugie - schemat jest na tyle atrakcyjny i dopuszcza możliwość tylu zaskakujących i ciekawych rozwiązań, że znużenie raczej nam nie grozi. A w "Księżycu nad Soho" dzieje się naprawdę sporo, choć można się momentami zastanawiać, czy takie nagromadzenie wątków rzeczywiście przysłużyło się fabule. Jak na drugi tom przystało, pojawiają się w nim postaci znane już czytelnikowi z lektury "Rzek Londynu", jak chociażby bóstwa Tamizy, jednakże dzieje się to na peryferiach głównego nurtu i raczej dla podkreślenia ciągłości fabuły obu części. Przewija się tu również wątek śledztwa, które nie znalazło finału w poprzedniej powieści - sprawa Bladej Damy uzbrojonej w vagina dentata - lecz i tu próżno oczekiwać jego zakończenia. Na obrzeżach głównego wątku, czyli tajemniczych zgonów muzyków jazzowych, pojawiają się nie tylko kontynuacje - np. kwestia przeszłości Nightingale'a czy wypadku Lesley (dość skąpe i drażniące ciekawość, z zaspokojeniem której trzeba jednak poczekać do następnych tomów serii), ale i zamknięte wątki (np. romans bohatera z Simone czy historia jazzowych wampirów) oraz - co szczególnie intrygujące - te będące zapowiedzią przyszłych wydarzeń, ledwie zasygnalizowane (konfrontacja z Magiem zapowiadającym się na potężnego przeciwnika).
Fabuła ewoluuje powoli, ale konsekwentnie - powiększa się grono bohaterów - i tych całkiem zwyczajnych (choć może lepiej byłoby użyć określenia "śmiertelnych", bo zwyczajny tu nie jest nikt), i nadprzyrodzonych, a każdy z nich ma do odegrania konkretną rolę; na pierwszy rzut oka widać, że z cała pewnością każdy z rozpoczętych wątków czy choćby epizodów znajdzie swą kontynuację wcześniej czy później i nie utkną one w martwym punkcie - sygnały przemawiające za tym są na tyle wyraźne, że czytelnikowi pozostaje tylko roztrząsanie kwestii, kiedy i w jakich okolicznościach to nastąpi.
Mimo nagromadzenia wątków akcja nie jest tak wartka i dynamiczna, jak w "Rzekach Londynu". Śledztwo prowadzone przez Granta, nadające ton całej fabule, snuje się raczej niespiesznie i tylko momentami nabiera tempa. Nie jest to jednak wadą "Księżyca nad Soho" - akcja idealnie komponuje się z klimatem powieści, a ten z kolei ściśle jest powiązany z przedmiotem śledztwa. Poszukiwania przyczyny lub sprawcy tajemniczych zgonów muzyków jazzowych wymagają od bohatera wtopienia się w świat artystycznej bohemy Soho. A realia, w jakie wkracza, mają w sobie coś z magii; autor nie byłby sobą, gdyby w kreowaniu ich nie połączył dwóch intrygujących wizji rzeczywistości: tej współczesnej, tętniącej klubowym życiem i emanującej nostalgicznym klimatem rodem z lat 40-tych XX wieku, wywołującym obrazy zadymionych knajp, śpiewaczek występujących na scenie, obdarzonych zmysłowym głosem i wszechobecnych jazzowych standardów snujących się melancholijnie między stolikami. Jeśli dodać do tego postać bohatera włóczącego się po lokalach Soho, flirtującego z seksowną Simone i rozwiązującego zagadkę śmierci muzyków powiązanych ze sceną jazzową, to otrzymujemy ironiczne, zabawne nawiązanie do postaci detektywa rodem z kryminału noir. Skojarzenie jest tym silniejsze, że historia związana ze sprawą zgonów rzeczywiście miała swoje korzenie w latach 40-tych, była stosownie dramatyczna, a na dodatek niezwykle zgrabnie łączy się ze współczesnymi wydarzeniami, które próbuje rozwikłać Grant.
Wielowymiarowe spojrzenie na ukochane miasto autora - uwzględniające jego bogatą przeszłość i równie intrygującą teraźniejszość - jest wyjątkowo atrakcyjne dla czytelnika, gdyż po raz kolejny pozwala poczuć choć cząstkę jego niesamowitej i jakże złożonej atmosfery - tym razem nie związanej z historyczno-mitologiczną przeszłością, ale muzycznym klimatem sprzed ponad siedemdziesięciu lat. Aaronovitch ponownie zaskakuje czytelnika - również samym wydźwiękiem fabuły; choć jest ona, podobnie jak w "Rzekach Londynu", naszpikowana ironicznym humorem słownym i sytuacyjnym, to ze względu na nostalgiczny klimat, dramatyczną i gorzką historię sprzed lat oraz niepokojący akcent w postaci pojawiającego się nagle groźnego przeciwnika, wrażenia z lektury są całkowicie inne niż w przypadku poprzedniej powieści. "Księżyc nad Soho" to niezwykle udana kontynuacja "Rzek Londynu" i doskonały przykład na to, że drugi tom serii nie musi być tym gorszym, ale może uwieść i zachwycić w zupełnie inny sposób.
Ben Aaronovitch swoimi "Rzekami Londynu" w sposób absolutnie przebojowy pokazał, jak wiele można jeszcze wykrzesać z mocno wyeksploatowanego gatunku urban fantasy. Odkrywanie sekretów brytyjskiej metropolii i poznawanie jej drugiego, na wskroś przesiąkniętego magią oblicza, za sprawą adepta tejże sztuki i londyńskiego posterunkowego w jednej osobie, okazało się strzałem w...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-13
Kolejne spotkanie z prozą Neila Gaimana okazało się zarazem najbardziej niezwykłym i intrygującym. Oto bowiem ulubieniec popkultury podjął się zadania wyjątkowo karkołomnego - przeszczepienia na grunt zachodniej kultury i we współczesne realia jednego z najpopularniejszych mitów Czarnej Afryki. Angielski pisarz, dzięki swojej bujnej wyobraźni i niesamowitym pomysłom, w charakterystyczny dla siebie, brawurowy, pełen uroku sposób udowadnia, że legenda o Anansim, Panu Pająku, bardzo mocno osadzona w afrykańskiej tradycji, może być jednak atrakcyjna dla odbiorcy wychowanego w zupełnie innej kulturze.
Głównym bohaterem powieści jest Gruby Charlie Nancy, bardzo przeciętny, poczciwy i prostolinijny londyńczyk wiodący nudne, przewidywalne życie, wykonujący mało satysfakcjonującą pracę i szykujący się do ślubu z uroczą Rosie. Pewnego dnia Charlie dowiaduje się, że jego ojciec - zwariowany staruszek, źródło wszelkich jego kompleksów i przez całe życie wywołujący u niego poczucie głębokiego zażenowania - zmarł. Wyrusza więc na Florydę, by wziąć udział w pogrzebie i domknąć wszystkie ojcowskie sprawy. Na miejscu nieoczekiwanie dowiaduje się, że jego ojciec był... bogiem, a on sam posiada brata, o którego istnieniu nie miał wcześniej pojęcia. Życie Grubego Charliego zmienia się diametralnie, kiedy nagle pojawia się w nim Spider - przebojowy, pełen niebezpiecznego uroku, zawadiacki i amoralny - wydawać by się mogło, że w konfrontacji z bratem próbującym zniszczyć mu życie, drętwy Charlie nie ma najmniejszych szans.
Powieść Gaimana jest o wiele bardziej złożona i wieloznaczna, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka - zwłaszcza dla kogoś, kto jak ja lubi dopatrywać się drugiego dna w historiach inspirowanych mitologią. W przypadku "Chłopaków Anansiego" kluczowe dla zrozumienia fabuły okazały się odniesienia do archetypu boga - trickstera, motywu wykorzystanego przez angielskiego twórcę wręcz brawurowo. Gaiman, choć garściami czerpie z afrykańskiej mitologii, potrafi zaadaptować je na rodzimy grunt tak, by przemówiły do wyobraźni współczesnego czytelnika i dostroiły się do jego sposobu postrzegania świata. Niby nic w tym dziwnego, wszak jedną z cech mitu jest jego uniwersalność, jednak Gaiman dokonuje tego w charakterystyczny dla siebie sposób - ironiczny, z przymrużeniem oka, ale skrywający pod podszewką fundamentalne, ważne treści.
Anansi to w afrykańskiej mitologii bóg - trickster, wielki oszust, posiadający cecha człowieka i pająka; pająka - bo snuje swe opowieści (w tradycjach ludów niepiśmiennych ustny przekaz z pokolenia na pokolenia był kluczowy dla przetrwania kultury), człowiek - bo symbolizuje ludzką zdolność do odnoszenia zwycięstw wbrew przeciwnościom losu i w obliczu przewagi nieprzyjaciół, dzięki sprytowi, sile rozumu, inteligencji. Posiada zdolność tworzenia za pomocą słów i skłaniania ludzi, by widzieli rzeczy takimi, jak on chce, żeby je widzieli. Za swe wybryki zostaje ukarany, ale ostatecznie wychodzi zwycięsko z każdej z prób. Tak też dzieje się w "Chłopakach Anansiego" - perypetie Charliego i Spidera idealnie wpisują się w pradawny mit, zaś fabuła powieści jest po prostu jego kolejną wariacją, osadzoną we współczesnych realiach. W schemat - czy raczej archetyp Pana Pająka - wpisuje się również Spider, który jak na rasowego trickstera przystało, łamie zasady (uwodzi Rosie, narzeczoną Grubego Charliego), wprowadza zamęt w życie głównego bohatera, kłamie i oszukuje, ale jest przy tym pełen uroku, postacią jeśli nie pozytywną, to z całą pewnością ambiwalentną. Tworzy rzeczywistość, ale też jest niszczycielem, choć w jego działaniu ukryty jest głębszy sens. Warto zauważyć, że ingerencja Spidera w życie Charliego staje się katalizatorem wydarzeń, dzięki którym świat ostatecznie powraca na właściwe tory (odkrycie oszustwa Coatsa, miłosne perypetie bohatera) - w tym kontekście pierwiastek chaosu okazał się czynnikiem pozytywnym, wprowadzającym zmiany, otwierającym nowe możliwości, choć początkowo wydawał się istną katastrofą. Ostatecznie też zło zostało ukarane, co bez ingerencji Spidera pewnie nie doszłoby do skutku.
W "Chłopakach Anansiego" zachwyciła mnie mnogość mitologicznych odniesień, ich wieloznaczność oraz sposób, w jaki Gaiman, łącząc konwencję fantastyki i mitu genialnie i spektakularnie wykorzystuje ich potencjał, by w lekkiej, ironicznej i zwariowanej formie opowiedzieć o człowieku - niezmienności jego dwoistej natury, sile i możliwościach, jakie w nim drzemią, wpływie na kształtowanie rzeczywistości, jaki posiada, choć nie zawsze go sobie uświadamia. To prawdziwie mistrzowska opowieść, zaś odkrywanie wszystkich jej znaczeń, symboliki i fabularnych smaczków jest iście niezapomnianą przygodą.
Kolejne spotkanie z prozą Neila Gaimana okazało się zarazem najbardziej niezwykłym i intrygującym. Oto bowiem ulubieniec popkultury podjął się zadania wyjątkowo karkołomnego - przeszczepienia na grunt zachodniej kultury i we współczesne realia jednego z najpopularniejszych mitów Czarnej Afryki. Angielski pisarz, dzięki swojej bujnej wyobraźni i niesamowitym pomysłom, w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-08-04
"Jeśli ktoś jest znużony Londynem, musi być znużony życiem" - mawiał XVIII-wieczny brytyjski pisarz, Samuel Johnson, i wygląda na to, że mimo upływu lat jest to stwierdzenie wciąż aktualne. Jedno z najludniejszych miast świata, istny tygiel kultur, nacji i religii, tętniące fascynującą mieszanką burzliwej historii i oswojonej współczesności, a jednocześnie skrywające pod skórą warstwę wciąż żywych, mrocznych legend i mitów przydających zaskakującego znaczenia zdawałoby się dobrze znanym lokacjom miasta nad Tamizą. Nic dziwnego, że brytyjska metropolia nieodmiennie fascynuje i inspiruje kolejnych twórców - od Petera Ackroyda, który stworzył nawet jej biografię po chociażby Neila Gaimana, którego "Nigdziebądź", powieść utrzymana w konwencji urban fantasy, poszerza znaną londyńską rzeczywistość o alternatywne wymiary. W ślady Gaimana najwyraźniej postanowił pójść Ben Aaronovitch czyniąc Londyn jednocześnie miejscem akcji i bohaterem książki będącej kompilacją kryminału, powieści detektywistycznej i urban fantasy właśnie, okraszonej solidną dawką ironicznego, angielskiego humoru.
Peter Grant, posterunkowy londyńskiej policji, zostaje przydzielony do śledztwa w sprawie tajemniczego zabójstwa pewnego mężczyzny. Rutynowe czynności policyjne zostają nieoczekiwanie zakłócone w dość osobliwy sposób - przesłuchiwany przez Granta świadek zdarzenia okazuje się być... duchem, co zwraca uwagę nadinspektora Nightingale'a, szefa tajnej komórki do spraw nadprzyrodzonych i ostatniego czarodzieja Anglii w jednej osobie. Pod jego okiem Peter doskonali swe magiczne umiejętności, jak się wkrótce okazuje - niezwykle przydatne nie tylko w prowadzeniu śledztwa, ale i odkrywaniu zupełnie innego oblicza znanego, wydawałoby się, miasta.
Na kartach powieści Ben Aaronovitch udowadnia, jak atrakcyjnym rozwiązaniem może być połączenie konwencji kryminału i urban fantasy. Co ciekawe - miasto stanowi tu nie tylko brawurowo i z rozmachem nakreślone tło akcji, ale wyrasta na pełnoprawnego bohatera "Rzek Londynu"; nie tylko dlatego, że topografia metropolii odgrywa w powieści zasadniczą rolę (jak w "Nigdziebądź" Neila Gaimana), podobnie jak spersonifikowane jej elementy żywcem wyjęte z miejskich legend, ludowych wierzeń czy pradawnych mitów (jak chociażby bóstwa Tamizy i jej dopływów), ale również ze względu na to, że fabuła jest wręcz nasączona różnorakimi odniesieniami do bogatej historii miasta, nawiązaniami do barwnej i złożonej warstwy mitologicznej oraz najeżona mniej lub bardziej oczywistymi odwołaniami do brytyjskiej popkultury (Doktor Who) czy literatury (Harry Potter, "Nigdziebądź", "Jonathan Strange i pan Norrell"). Tak barwna, wielopoziomowa charakterystyka miasta w połączeniu z porywającymi, sugestywnymi opisami londyńskich lokacji, robi naprawdę ogromne wrażenie. Aaronovitch ukazał metropolię dosłownie tętniącą życiem - i to w wielu różnych wymiarach; tu każdy zaułek, plac czy budynek posiada mniej lub bardziej mroczną przeszłość i skrywa jakieś tajemnice. Fenomenalnie wręcz udała mu się wizja Londynu - miasta nowoczesnego, z pozornie oswojoną przestrzenią, skrywającą jednak pod podszewką niepokojące, mroczne oblicze. Rzeczywistość współczesnej brytyjskiej stolicy składa się z elementów magicznych, nadprzyrodzonych, przeplatających się z tymi na wskroś zwyczajnymi, tworzącymi specyficzny angielski klimat - obie te warstwy idealnie się uzupełniają tworząc zaskakująco spójny i atrakcyjny wizerunek nowoczesnej metropolii, która jednak nie zapomniała o swym niematerialnym dziedzictwie. To Miasto tworzy niepowtarzalny klimat powieści i jednocześnie stanowi tło kryminalnych wydarzeń, w jakie zostali wplątani jej bohaterowie.
Intryga kryminalna i sposób jej zaprezentowania to kolejny mocny atut "Rzek Londynu", idealnie wpisujący się w wybraną przez autora konwencję. Na śledztwo prowadzone przez głównego bohatera składają się co prawda rutynowe policyjne czynności, jednak Grant wykorzystuje w tym celu metody zgoła niekonwencjonalne, a w jego trakcie trafia na zupełnie nieszablonowych świadków czy podejrzanych. Obraca się w realiach niby mu dobrze znanych, a jednak raz po raz odkrywa ich niepokojące, groźne, nieznane mu dotąd konotacje, znaczenia, symbolikę.
Słabym punktem powieści - chociaż może po prostu elementem wypadającym blado w porównaniu z wyjątkowo porywającym wizerunkiem miasta i jego realiów - są kreacje bohaterów, zwłaszcza głównego, Petera Granta. Cechuje go głębia psychologiczna ameby, ratuje go jedynie ironiczny, typowo angielski humor, z jakim komentuje rzeczywistość i przydarzające mu się perypetie. Jest postacią niezwykle mało wiarygodną, głównie ze względu na to, że bezkrytycznie, bezrefleksyjnie i ze stoickim spokojem przyjmuje wszelkie rewelacje - począwszy od uświadomienia sobie magicznych zdolności po odkrycie drugiego, nadprzyrodzonego oblicza Londynu. Oczywiście, jego podejście do życia ma w sobie pewien urok, jednak na dłuższą metę jest zwyczajnie irytujące. Na szczęście nad ewidentnie niedopracowaną sylwetką głównego bohatera z łatwością można przejść do porządku dziennego, zwłaszcza w obliczu pozostałych atrakcji fabularnych.
"Rzeki Londynu" nie są powieścią wybitną, ale też nie aspirującą do tego miana. Wymieszanie konwencji, zwariowany pomysł, wyjątkowo barwny obraz i nadzwyczajnie wręcz oddany klimat brytyjskiej metropolii, zadziwiająca łatwość autora w poruszaniu się w sferze historii, legend i wierzeń, zaowocowały lekką, pełną uroku fabułą okraszoną ironicznym humorem, która jest w stanie zapewnić długie chwile naprawdę dobrej rozrywki.
"Jeśli ktoś jest znużony Londynem, musi być znużony życiem" - mawiał XVIII-wieczny brytyjski pisarz, Samuel Johnson, i wygląda na to, że mimo upływu lat jest to stwierdzenie wciąż aktualne. Jedno z najludniejszych miast świata, istny tygiel kultur, nacji i religii, tętniące fascynującą mieszanką burzliwej historii i oswojonej współczesności, a jednocześnie skrywające pod...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Gwiazda Wieczorna wschodzi" to drugi tom pięcioksiągu "Baśniobór" - serii fantasy skierowanej do młodego czytelnika, według mnie całkiem udanej i wyjątkowo atrakcyjnej alternatywy dla "Opowieści z Narnii" czy "Harry'ego Pottera".
Baśniobór to jeden z pięciu tajemnych rezerwatów zamieszkałych przez magiczne stworzenia, najczęściej nieobliczalne i niebezpieczne. To jedna z ostatnich przystani prawdziwej magii i miejsce ukrycia sekretnego artefaktu - talizmanu o niezwykłej mocy, który w połączeniu z czterema pozostałymi stanowi klucz do potężnego więzienia, w którym zamknięto przed wiekami najgroźniejsze demony zdolne zniszczyć ludzkość i świat.
Opiekunem i strażnikiem Baśnioboru jest Stan Sorenson, dziadek Kendry i Setha - rodzeństwa, z których przygodami mogliście się zapoznać w pierwszej części cyklu. Tym razem dzieci ponownie trafiają do rezerwatu pod opiekę dziadków, aby zminimalizować grożące im niebezpieczeństwo; Kendra i Seth nieoczekiwanie stają się celem obserwacji złowieszczego Stowarzyszenia Gwiazdy Wieczornej dążącego do zniszczenia rezerwatów magii, przejęcia artefaktów i uwolnienia demonów. W obliczu zagrożenia Przymierze Strażników decyduje się odnaleźć artefakt znajdujący się gdzieś na terenie Baśnioboru i przenieść go w bezpieczniejsze miejsce. W poszukiwaniach pomaga Tanu, mistrz eliksirów, Vanessa, specjalistka od chwytania magicznych stworzeń oraz Coulter, przyjaciel dziadka, kolekcjoner magicznych przedmiotów. Cała trójka ma też za zadanie nauczyć dzieci, jak bronić siebie i Baśnioboru przed atakami Stowarzyszenia dzieląc się z nimi swoją wiedzą i umiejętnościami.
Niestety wkrótce okazuje się, że wśród mieszkańców posiadłości Sorensonów przebywa zdrajca. Sytuacja staje się naprawdę groźna, kiedy wszyscy uświadamiają sobie, że ktoś steruje poczynaniami domowników i kontroluje ich sny. Kendra i Seth po raz kolejny stają w obliczu niebezpieczeństwa i tylko od nich zależy, jak poradzą sobie z zagrożeniem i czy Baśniobór ocaleje...
"Gwiazda Wieczorna wschodzi" to rewelacyjna, wielowątkowa, przesycona magią powieść, o której wartości świadczy to, jak wiele ma do zaoferowania czytelnikowi - niezależnie od wieku. Książka przykuwa uwagę dosłownie od pierwszej strony, a każda następna zadziwia bogactwem pomysłów, rozmachem i spójnością w kreowaniu magicznego świata, oryginalnym wykorzystaniem znanych motywów i swobodnym ich łączeniem w niebanalny, intrygujący sposób. Choć stopień skomplikowania fabuły przyprawiać może o zawrót głowy, to jednak tylko w pozytywnym znaczeniu tego słowa; intrygę śledzi się bez trudu, za to z wypiekami na twarzy. Bohaterowie są wyraziści, łatwo się z nimi identyfikować - przeżywają mnóstwo niesamowitych przygód, stawiają czoła niebezpiecznym wyzwaniom, walczą z własnymi słabościami, uczą się na błędach; nie można powieści odmówić głębi przesłania, choć z pewnością nie jest ono obarczone takim ciężarem gatunkowym jak choćby u Tolkiena. Nie wpływa to jednak w najmniejszym stopniu na poziom atrakcyjności lektury!
Jestem oczarowana wykreowanym przez Brandona Mulla światem, bogactwem i różnorodnością zaludniających go stworzeń, dopracowaniem szczegółów, wewnętrzną spójnością fabuły,mnogością wątków, a przede wszystkim tajemniczym, mrocznym, przesyconym grozą klimatem powieści oraz rozmachem wyobraźni, poczuciem humoru autora i umiejętnością dzielenia się nimi z czytelnikiem. Nie mogłabym nie wspomnieć o pełnej lekkości, gawędziarskiej i sugestywnej prozie, która pozwala bez trudu i w mgnieniu oka przenieść się w fantastyczny świat Baśnioboru. Jest to bezcenne i wyjątkowe doświadczenie, które warto przeżyć samemu. I choć porównania z Narnią, Hogwartem czy Śródziemiem wydają się nieuniknione, jestem przekonana, że Baśniobór prezentuje się na tym tle całkiem atrakcyjnie i oryginalnie; pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że mógłby z nimi z powodzeniem konkurować.
Z czystym sumieniem polecam serię "Baśniobór" szerokiemu gronu czytelników; ja ze swej strony nie mogę się już doczekać kolejnych tomów cyklu - będę wypatrywać ich z niecierpliwością i ekscytacją może nieodpowiednią dla mojego wieku, ale na pewno autentyczną. Zapraszam do lektury!
"Gwiazda Wieczorna wschodzi" to drugi tom pięcioksiągu "Baśniobór" - serii fantasy skierowanej do młodego czytelnika, według mnie całkiem udanej i wyjątkowo atrakcyjnej alternatywy dla "Opowieści z Narnii" czy "Harry'ego Pottera".
więcej Pokaż mimo toBaśniobór to jeden z pięciu tajemnych rezerwatów zamieszkałych przez magiczne stworzenia, najczęściej nieobliczalne i niebezpieczne. To jedna z...