-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać460 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2019-11-23
2019-01-06
2019-12-25
2019-12-06
2019-11-30
2019-10-30
2019-10-19
Cień wiatru jest jedną z tych książek, o których nigdy nie usłyszałam złego słowa, same ochy i achy, do znudzenia. Zabierałam się za czytanie kilka lat, w końcu się zabrałam, z jakąś pewnością, że lektura powali mnie z nóg. Powinnam już wcześniej nabrać podejrzeń. Zwykle przekonują mnie właśnie te pozycje dzielące czytelników na LC - niedoceniane, uważane za nudne, męczące albo przeciętne i bez szału. Albo takie, o których w ogóle się nie mówi. Te czytelnicze hity najczęściej w moim odczuciu okazują się niewypałem. No ale siostra przeczytała i chwaliła, chłopak czytał ostatnią część - chwalił, znajomi na LC - chwalą. Oceny nie schodzą poniżej siedmiu gwiazdek... Kurczę, to aż wstyd samemu nie skonfrontować się z tym "ARCYDZIEŁEM"! Fani - nie bijcie.
Samotny księgarz prowadzi swojego syna Daniela na Cmentarz Zapomnianych Książek, gdzie chłopak z tysiąca pozycji ma wybrać dla siebie jedną. Wybór pada na Cień wiatru, powieść niejakiego Juliana Caraksa, którego inne książki są nie do zdobycia. Daniel zauroczony lekturą postanawia dowiedzieć się jak najwięcej o tajemniczym autorze, grzebiąc w przeszłości obcych ludzi.
Fabuła jest raczej dość prosta, wręcz schematyczna: młody chłopak napotyka na jakąś tajemnicę i, próbując ją rozwikłać, wplątuje się w kłopoty, a czytelnik wraz z nim odkrywa coraz to nowe brudy. Mamy tu elementy kryminału, romansu i to, co ponoć jest największym atutem Zafóna - niepokojący klimacik. Wszystko okraszone Jakże Bardzo Mądrymi Sentencjami, którymi bohaterowie i narrator sypią jak z rękawa... Książki są lustrem: widzisz w nich tylko to co, już masz w sobie... Ludzie są gotowi wierzyć we wszystko, tylko nie w prawdę... Istniejemy póki ktoś o nas pamięta... Idealne do kalendarza.
Autor nie zaskakuje, wręcz używa tanich, sprawdzonych, filmowych chwytów, które mają nam zbudować napięcie - od początku nie miałam wątpliwości, kto pali wszystkie książki Caraksa, nie zdziwiła mnie w żadnym momencie historia Juliana czy Daniela. Cień wiatru czytałam głównie w autobusach i tramwajach - niektórzy pasażerowie musieli mieć niezłą frajdę, widząc zmiany, jakie dokonywały się na mojej twarzy przy co bardziej ckliwych czy żałośnie oczywistych scenach. Brwi odbywały rytualny taniec, marszcząc się i podnosząc w geście ironii lub zniesmaczenia, a usta wykrzywiały na różne strony, brakowało jedynie przewracania oczami i wzdychania z rezygnacją.
Uwielbiam groteskę, apsychologizm postaci, zgrabne dialogi, w których trudno doszukiwać się sensu... jeśli autor korzysta z tych zabiegów z rozmysłem. Ciężko mi jednak docenić nieporadność, z jaką Zafón stara się urealnić swoich bohaterów i dialogi, uzyskując efekt komiczny. Bohaterowie są sztampowi i płascy - ci bardzo źli (Fumero), bardzo dobrzy (ojciec Daniela), zagubieni, zabawni (Fermin) i tragiczni, którzy mają nas swoją historią doprowadzić do łez współczucia (tych jest tu tak dużo, że aż nie silę się wymieniać). Dialogi naprawdę, naprawdę słabe - w przeważającej części gorzkie wyznania, sztucznie, jakby na siłę wprowadzane złote myśli autora i całkowita nieumiejętność rozmawiania ze sobą po ludzku bohaterów, którzy głównie się nawzajem ranią i obrażają. Łatwość, z jaką wszyscy nagle otwierają swoje serca przed Danielem - dziwna. Sztuczny dramatyzm bazujący na sprawdzonych chwytach - żałosny.
Cień wiatru to próbująca być mroczną telenowela brazylijska. Każdy może być bratem, siostrą, ojcem i matką każdego, tu i tam ktoś ginie, a na wszystkich czyha zabawny w swojej wrogości psychopata, który nie umie powiedzieć zdania bez przekleństwa. Tu się biją, tam nagle znikają, kochają po kryjomu i nie mogą bez siebie żyć, no bo nie można się przecież szczęśliwie zakochać, zawsze trzeba dramatycznie - albo rodzice ich rozdzielają, albo ten drugi nie kocha... W postawie bohaterów dominuje egoizm albo ślepe zapatrzenie w obiekt pożądania. Kobiety są na potęgę poniżane przez facetów, rodzicami się gardzi, a dzieci nie chce.
Rozumiem jednak, że tę książkę można lubić, bo pokazuje świat zupełnie innym, niż jest - ta inność pochłania. Zaułki, które koniecznie wszystkie muszą być mroczne, opuszczone rezydencje, kierujące bohaterami fatum, wciągające sekrety i patologiczne relacje, a to wszystko przejaskrawione, niecodzienne, nieudane naśladownictwo Wichrowych wzgórz. Mnie też fabuła i losy bohaterów wciągnęły - jasne, że chciałam wiedzieć, co będzie dalej, dlatego przeczytałam do końca. Cień wiatru dobrze się czyta - jest napisany prostym językiem, akcja szybko płynie, nie zostaje czytelnikowi nic, jak się tylko dać jej porwać.
Nie widzę jednak u Zafóna niczego wyjątkowego, zasługującego na takie masowe zachwyty. To dobrze skonstruowana, ale jednak dość nieoryginalna powieść, w dodatku nieprzyjemnie udramatyzowana. Fajna (używam tego słowa z rozmysłem) książka na odmóżdżenie, luźne popołudnie, niewymagająca, wpasowująca się w schematy i tendencje tego typu literatury. Byłabym daleka od nazwania jej arcydziełem. Dużo bardziej poleciłabym właśnie pięknie napisane Wichrowe wzgórza (a przecież też pełne dramatyzmu i patologii), hiszpańską Złudę (niepokojący klimat, ale dużo bardziej nieoczywiste rozwiązania) czy choćby znanego nam dobrze Edgara Alana Poe (to jest styl!).
https://balladybezludne.blogspot.com/2019/10/kicz-i-telenowela-katastrofe-gonia-da.html
Cień wiatru jest jedną z tych książek, o których nigdy nie usłyszałam złego słowa, same ochy i achy, do znudzenia. Zabierałam się za czytanie kilka lat, w końcu się zabrałam, z jakąś pewnością, że lektura powali mnie z nóg. Powinnam już wcześniej nabrać podejrzeń. Zwykle przekonują mnie właśnie te pozycje dzielące czytelników na LC - niedoceniane, uważane za nudne, męczące...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-10-07
2019-09-14
2019-09-05
2019-08-05
2019-06-01
2019-04-09
2019-03-23
2019-03-29
2019-03-16
2019-03-13
2019-02-15
Zwykła, osiedlowa biblioteka. Spragniony lektury Niedoszły Polonista przechadza się wśród półek, szukając tego czegoś. Omija działy z literaturą amerykańską, angielską i polską. Zatrzymuje się przed książkami fińskimi. Nie jest ich dużo. W oczy szybko rzuca się cieniutka, staro wyglądająca powieść. O, noblista (z roku 1939)! Słońce życia. Trochę dramatycznie. Pewnie romans. Pewnie wieś. Opis na skrzydełkach przypuszczenia te potwierdza. Bierzemy.
Pierwsze dwie, trzy, cztery strony, czytane podczas uroczej przejażdżki miejskim, telepiącym się autobusem, wprowadziły mnie w dziwny nastrój. Wzruszyłam się jak głupia, oniemiałam i rozpłynęłam się pod wpływem opisu młodzieńca powracającego do domu matki, położonym w malowniczej fińskiej wsi Malkamäki. Serio. Opis urokliwy, subtelny, bijący jakimś spokojem i słodyczą...
"Syn wraca w rodzinne strony. Wraca w chwili, gdy właśnie na zboczach rozbłysło na nowo przebudzone lato. O nadejściu lata mówi wszystko: drzewa, pola, sklepienie nieba. (…) Długo patrzył na ten krajobraz poprzez kiście kwiatów kruszyny i nie przestawał nucić z cicha melodii, która tak bardzo odpowiadała jego nastrojowi. Uciszonymi zmysłami wyczuwał niejako woń młodej zieleni, a tykanie zegara zdawało mu się ciągle coś powtarzać. To bezustanne powtarzanie wprawiało powoli przybysza w stan, za którym wzdychał."
Naprawdę nie wiem, co w tamtej chwili tak bardzo urzekło mnie w tych opisach. Chyba to, jakie to jest ładne, ciche, liryczne. Zwykła scena - Eliasz wraca do domu. Nic więcej się nie dzieje, ale już trwam w jakimś napięciu - pewnie zaraz pojawi się dziewczyna. Rzeczywiście, pojawia się niedługo później. Rozpoczyna się lato, a narrator złośliwie cofa się w czasie do zimy. Będzie to robić w trakcie powieści dość często, traktując czas w sposób, jakby ten nie miał żadnego znaczenia, mieszając ze sobą przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, myląc nas przy tym. Czas będzie mieć znaczenie tylko w tym sensie, że jest lato. Więc mamy opis Lyyli Korkee - jej oczekiwania i dojrzewania zimą i wiosną, aż do pierwszego letniego spotkania z Eliaszem. Reszty nie zdradzę - ale jeśli myślicie, że wiecie, jak to się dalej potoczy, jesteście w błędzie. Nie mówiąc o tym, że fabuła, a może nawet relacje międzyludzkie, nie odgrywają w tej powieści większej roli.
To jest dziwna książka, która też pewnie niewielu się spodoba. Jest w niej dużo subtelnego uroku, refleksji, jakiejś ulotności i rozmycia. To dzieło dla trochę romantycznych, lubiących się rozmarzyć dusz. Dla tych, którzy nie boją się czasem poczytać o niczym, by tylko zatopić się w słowach, przyrodzie, jakimś wrażeniu. Słońce życia rozgrzewa, gdy panuje skwar pełni lata, gdy wchodzimy na salę pełną tańczących, ale też chłodzi podczas gwałtownej burzy i letnich nocy przepełnionych śpiewem drozda. To książka, której często nie rozumiałam. O co w niej chodzi? Do czego to dąży? Myśli i emocje bohaterów były dla mnie całkiem nie do pojęcia - zresztą i wiele wydarzeń pokrywała tajemnicza zasłona milczenie i niedomówień. Nie jest to więc powieść psychologiczna. Nie jest to też romans, brakuje tu czułych wyznań i barwnych chwil pełnych uniesień. Określeniem, które nasuwa mi się jako najbardziej trafne, to chyba powieść filozoficzno-refleksyjna. Choć nie powiem do końca, czego ta refleksja dotyczy. Rozumiecie?
Z pewnością tym, co jest tutaj istotne, to rytm przyrody. Jakaś łączność człowieka z naturą. Istota ludzka jest tu pokazana jako odosobniona, dialogi to rzadkość, każdy skupia się na swoim przeżywaniu, a inni ludzie są tylko elementem krajobrazu, czymś, co w nas powoduje przemianę. Bohaterowie mnie dziwili - narrator nie mówi o moralności, etycznym postępowaniu. Wszystkim powodują jakieś instynkty, emocje, ale też coś zewnętrznego. Chwilowy nastrój? Księżycowa noc? Barwy kwiatów? To opowieść o wzdychaniu, mijaniu i lecie, które przekształca jednych ludzi w drugich, jedną emocję w inną i wrażenia w inne wrażenia. Takie to pogmatwane, a jednak tchnące spokojem.
To, czy Eliasz kochał Lyyli albo czy ona jego - jest jakieś bez znaczenia. Oni sami są jakby nie najistotniejsi - raczej narrator skupia naszą uwagę na krajobrazie. Pewnie teraz wielu, czytając tę moją opinię, rzekłoby: to ja podziękuję, nie lubię opisów przyrody. Słusznie zresztą, dla takich, którzy od lektury oczekują krwistej, wyrazistej akcji i barwnych bohaterów, ta powieść nie ma nic do zaoferowania. Tu są głównie opisy. Nieszablonowe, mocno liryczne, odrealnione, jak już pisałam - tajemnicze i urokliwe. Emocje, wrażenia bohatera łączą się z blaskiem księżyca i szumem drzew, słoneczną polaną i porośniętymi kwieciem wzgórzach. Są od nich zależne.
Nie powiem, bywałam zniecierpliwiona podczas lektury. Totalnie nie potrafiłam uchwycić sensu, ukrytej metafory, nie wiem - rozwiązania zagadki. Potem przestałam się na tym skupiać, popłynęłam z prądem. Dalej nie wiem, co sądzić o Słońcu życia - z pewnością książka ta ma w sobie jakąś wrażliwość, choć nie objawiającą się w słusznych wyborach czy jakiejś moralności bohaterów, to pewna wrażliwość na przyrodę, w widzeniu świata. Wyobraź sobie, że siedzisz na wzgórzu, patrzysz na horyzont, na słońce, na bujne kwiaty - i to wyzwala w Tobie myśli o sens bytu. To jest taka wrażliwość. Taka powieść.
https://balladybezludne.blogspot.com/2019/02/poemat-letni-zaczyna-sie-poemat-o.html
Zwykła, osiedlowa biblioteka. Spragniony lektury Niedoszły Polonista przechadza się wśród półek, szukając tego czegoś. Omija działy z literaturą amerykańską, angielską i polską. Zatrzymuje się przed książkami fińskimi. Nie jest ich dużo. W oczy szybko rzuca się cieniutka, staro wyglądająca powieść. O, noblista (z roku 1939)! Słońce życia. Trochę dramatycznie. Pewnie romans....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-02-03
2019-01-07
Kosmita! Widzisz go w głowie. Jak wygląda? Zielony stwór z antenką na głowie i pokracznymi, błoniastymi dłońmi? Galaretowata, rozumna maź/plazma przepoczwarzająca się w różne osobowe formy? Zwykle przybywa na Ziemię jakimś latającym spodkiem z przyjaznymi lub wrogimi zamiarami i nawiązuje kontakt z ludzkością. Na podobnych motywach inwazji, wizyty kosmitów czy odkrycia rozumnego życia na obcej planecie bazuje wiele powieści science fiction. U Lema jest inaczej. Jego "kosmitę" trudno w ogóle umieścić w polu rozumienia człowieka, a planeta Solaris jest jak cierń w wybujałym ego ludzkości.
Kris Kelvin przybywa na stację Solaris w czasie, gdy po dziesiątkach lat do niczego prowadzących badań niemal całkiem umarło zainteresowanie tą planetą. Oprócz Kelvina na stacji przebywa dwóch naukowców, Snaut i Sartorius - pierwszy wita go przestrachem, wyraźnie coś przed nim ukrywając, drugi nie wychodzi nawet z laboratorium. Trzeci badacz, Gibarian, popełnia samobójstwo kilka godzin przed lądowaniem Kelvina. Czy to samotność miesza w umysłach, czy oddziaływanie tajemniczego oceanu, jedynej formy życia na Solaris? Czy goście nawiedzający mieszkańców stacji staną się krokiem ku zrozumieniu dotąd niepojętej istoty oceanu? Czy Solaris pozwoli ludzkości kiedyś o sobie zapomnieć?
Aż dziwne, że mając się za początkującą miłośniczkę sci-fi, dopiero teraz, pod naciskiem egzaminu, zabrałam się za jednego z klasyków polskiej fantastyki naukowej. Lem w mojej głowie jawił się głównie jako autor Bajek robotów czy jakichś pełnych humoru opowiastek o innych, rozwiniętych technologicznie światach. W Solaris uderzył mnie poważny ton, pewne rewolucyjne (myślę, że nie ma w tym przesady) i nieoczywiste spojrzenie na temat obcości, tego, co niepoznane, wręcz nie mieszczące się w granicach ludzkiego poznania. Właśnie w kosmosie, w miejscu, o którym ludzkość wolałaby zapomnieć, którego nie pojmuje - tu człowiek spotyka się ze swoją ludzką naturą, zmaga się ze swoimi wspomnieniami, zakątkami podświadomości.
Lubię nieoczywiste historie. Coraz częściej łapię się na tym, że uciekam od książek reprezentujących jakiś gatunek, schemat, szukam nowych rozwiązań - czy to narracyjnych, czy fabularnych. Solaris, chociaż już klasyczny przykład literatury sci-fi, zaskakuje. Celem autora nie jest poprowadzić czytelnika do odpowiedzi, żebyśmy wiedzieli, czym jest Ocean, co robi z ludzkim umysłem, jak to się wszystko skończy. To powieść o granicach rozumienia - w jaki więc sposób mielibyśmy więc pojąć to, co już sam autor wskazuje jako niemożliwe do poznania?
Oczywiście jest to nieco frustrujące. Chcemy wiedzieć, chcemy rozumieć, lubimy domknięte zakończenia, punkty kulminacyjne, w których wszystko cudownie się wyjaśnia. Myślę jednak, że to, co zrobił Lem, jest bardziej twórcze, skłaniające do refleksji, zachęca do wejścia w głąb. To o takich historiach się potem myśli. Nieoczywiste relacje, zagadka, inność, odkrywanie, porażka, utrata.
Tym, co najbardziej dokuczało mi podczas lektury, były dialogi. Wyrywkowe, potoczne, tak jak w codzienności - wymagające domysłu i kontekstu.
"-Nigdy nie poleciał. I nie poleci. Przez to właśnie... między innymi...
- Co? (...) Co to ma znaczyć? Gdzie on jest?
- Przecież już wiesz (...)
- Nie stało się...?
- Stało się.
- Wypadek?
Kiwnął głową.Nie tylko przytakiwał, aprobował zarazem moją reakcję."
Tak to mniej więcej wygląda. Ciekawa jest kwestia pierwszoosobowego narratora, Kelvina, który choć dzieli się z czytelnikiem pewnymi swoimi wrażeniami, nie ujawnia nam swoich planów, zamierzeń, najskrytszych myśli - bywałam przez niego zaskoczona, nie dawał się do końca poznać. Reszta bohaterów, których zbyt wiele nie jest, jest pewnymi szkicami, mają rysy charakteru. Postacią dla mnie najciekawszą i najbliższą była Harey - jedyna kobieta na stacji. Niesamowita kreacja Lema.
Nie myślcie tylko, że Solaris to powieść psychologiczna, bo wydaje mi się, że nią nie jest. Oczywiście, bohaterowie zmagają się ze swoimi myślami, pragnieniami, dokonują trudnych wyborów, często nie tylko przestrzeni wokół, ale samych siebie nie rozumieją. Myślę, że to po prostu wizja innego świata - wyjątkowego, bo nie do pojęcia. Niezrozumiały byt widziany oczami sfrustrowanego człowieka. To refleksja o inności, o pędzie wiedzy uderzającego o mur tajemnicy. To w końcu myśl, że rozumienie nie stanowi o istnieniu - nie pojmujemy Solaris, swoich umysłów, własnych pragnień, co nie znaczy, że kosmiczny ocean nie ma na nas wpływu, że nasza podświadomość na nas nie oddziałuje.
http://balladybezludne.blogspot.com/2020/01/walka-z-umysem-czy-kosmicznym-oceanem.html
Kosmita! Widzisz go w głowie. Jak wygląda? Zielony stwór z antenką na głowie i pokracznymi, błoniastymi dłońmi? Galaretowata, rozumna maź/plazma przepoczwarzająca się w różne osobowe formy? Zwykle przybywa na Ziemię jakimś latającym spodkiem z przyjaznymi lub wrogimi zamiarami i nawiązuje kontakt z ludzkością. Na podobnych motywach inwazji, wizyty kosmitów czy odkrycia...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to