rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Matko, jakie to jest dobre. Wciągające, konfundujące, pożerające (sic!).
Nagel do pokochania. Książka do pochłonięcia.

Matko, jakie to jest dobre. Wciągające, konfundujące, pożerające (sic!).
Nagel do pokochania. Książka do pochłonięcia.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Opis brzmi banalnie, tendencyjnie. Mąż i ojciec, ale przede wszystkim despota, umiera. Na łożu śmierci jego myśli zatrute są jednym pragnieniem: utrzymać pozycję pana i władcy, zgnębić i poniżyć do końca swoją córkę i dorosłą już wnuczkę. Bóg-Dokter, jak sam siebie nazywa, wspomina swoje życie, umarłą młodo żonę, tłumaczy nam, czym kierowała się jego przemoc, majaczy. To oczywiste, czego spodziewałam się po takim opisie: historii ofiar. Historii bólu, traumy i niegojących się ran. Potępienia patriarchalnego dominatu. Feministycznego manifestu. W końcu - upadku starego porządku i triumfu kobiecości. Myślałam, że taka to będzie książka i obawiałam się przegadania, moralizatorstwa. Niepotrzebnie, bo przez ustanowienie Doktera narratorem powieści dostajemy historię bardzo przewrotną. Już sam początek nie owija w bawełnę:

„Nie jestem apostołem grzecznej gadki. Brzydzi mnie hipokryzja tych pięknych i pustych formułek, na które łasa jest nasza epoka. (...) Jeśli myślicie, że wyjdziecie stąd z brzuchem pełnym dobrych uczuć, pomyliliście drzwi." [s. 5]

Dokter jest nie tylko nieznośnym, obrzydliwym bohaterem, przekonanym o swojej wyższości, ale też frustrującym narratorem. Wyprowadzenie czytelników (ale chyba zwłaszcza czytelniczek) z równowagi zdaje się być jego głównym celem. Po mistrzowsku manipuluje uczuciami i słowem. Z początku wydaje się, że w tej całej igraszce z otaczającymi go kobietami, ale także z odbiorcą książki, jest najszczerszą osobą na świecie. Co prawda przy okazji okrutną, ale transparentną. Bez oporów mówi, jaką przyjemnością napawa go władza nad innymi, opowiada z nieskrywaną przyjemnością o urokach przemocy i manipulacji. Nie udaje skruchy: „Dlaczego miałbym przyznać, że jestem potworem, kiedy w istocie jestem tylko mężczyzną?” [s. 90]

Jednak czy na pewno nie mamy do czynienia ze spowiedzią, z rozrachunkiem życia? Czy próba wytłumaczenia się ze swoich czynów, albo raczej próba pokazania nam, że nie było w nich nic złego, nie jest tylko fasadą? Czy gdzieś tam w środku nasz Bóg-Dokter wie, że mimo wszystko jest po prostu żałosny? To byłaby pocieszająca myśl. Nie mogę też nie zdradzić Wam, iż z każdą stroną taka interpretacja staje się coraz bardziej prawdopodobna. Sam mówi:

„I zrozumiałem, że kiedy się wystarczająco mocno wierzy, mogło się to stać prawdą: byłem wszystkim tym, czym widziałem się w zwierciadle innych. Ukułem rzeczywistość swojego kłamstwa, metamorfozę tak gwałtowną i tak kompletną, że nigdy już nie nawiązałem z powrotem kontaktu z tym młodzieńcem, który opłakiwał matkę w brudnym kiblu, całymi dniami błagając ją, by wróciła." [s. 37]

Czyli banał - traumatyczne dzieciństwo i nagle mamy naszemu bohaterowi współczuć? Jest kilka takich momentów, kiedy myślimy podczas lektury: kurczę, może on nie jest taki zły? W końcu to doktor, ratuje ludzi, napracował się w życiu, matkę kochaną, która wszystko dla niego poświeciła, stracił... Sam jednak narrator chyba nie chce naszego współczucia, gdyż po ckliwszych wyznaniach znów napawa się rozkoszą władzy tyrana, wyjawiając całą swoją obrzydliwość i przewrotność myślenia. Bardzo ciekawa postać - niby człowiek światły, wykształcony, a jednak prymitywny despota wciąż trzymający się przestarzałych tradycji patriarchalnych i czerpiący przyjemność z gnębienia najbliższych mu kobiet (to doskonale pokazuje, że przemoc nie zna warstw społecznych, pozycji i poziomu IQ). W tym wszystkim zresztą twierdzi, że je kocha. Gdzie sens, gdzie logika?

W książce jest bardzo ciekawa scena, w której ustami nie umiejącej się nigdy wysłowić Kitty, czyli córki Doktera, narrator wyrzuca sam sobie ciosy, które jej zadał. Może więc pragnie sądu? To jeden z tych momentów, w których pod warstwą pewnego swojej racji pana i władcy, ujawnia się jeszcze coś. Może nie skrucha, ale chociaż wątpliwość, czy jego życie miało sens:

„Biedny, biedny mężczyzno, mówi. Ojcze? Nie, to miano nigdy do ciebie nie pasowało, tak samo jak miano męża, dziadka czy teścia. Zawsze byłeś tylko mężczyzną i to wszystko. Samcem. Tym, który za swój cel ma tylko siebie." [s. 186]

Pewnie część osób jest znużonych tą recenzją. „Do sedna, do sedna, czemu tyle gada o tym obrzydliwym człowieku! Do sedna, pisz o kobietach! O traumie, tragedii, o tym jak straszne jest życie pod męskim butem!” Tylko że to nie jest do końca historia kobiet, to nie powieść z tezą, a studium postaci - i to mężczyzny. Muszę przyznać, że właśnie dzięki temu, że te 200 stron siedzimy w głowie Doktera, a nie którejś z towarzyszących mu kobiet, dostajemy opowieść wielokrotnie bardziej poruszającą i głęboką. To książka charakterystyczna, wielowymiarowa i oryginalna, umożliwiająca czytanie i interpretację na wielu różnych poziomach.

Jestem zachwycona tą powieścią. Przewspaniale napisana, konkretna, trafiająca prosto w czułe punkty, przejmująca, ale nie egzaltowana. O wielu ciekawostkach możemy dowiedzieć się również z posłowia tłumacza. Ananda Devi pochodzi z Mauritiusa - wielokulturowego kraju-wyspy, który liczebnością można porównać do województwa śląskiego. Jak podkreśla jednak sama autorka, nie należy utożsamiać rzeczywistości Zielonego sari czy innych jej książek z Mauritiusem, tak samo jak opisywanych historii z jej autobiografią. Kolejna rzecz, która zachwyca mnie u Devi - unikanie autobiografizmu. Nietrudno sobie wyobrazić, jak irytujące musi być ciągłe słuchanie pytań o to, czy ojciec Devi też był despotą (sama mówi, że był wspaniałych, kochającym tatą). Jak gdyby autor musiał przelewać na papier jedynie wydarzenia ze swojego życia.

Zielone sari zajmuje zaszczytne miejsce wśród najlepszych przeczytanych przeze mnie książek w 2020 r. Powieść zachwyca jednak nie tylko treścią, ale też przepięknym wydaniem wydawnictwa w Podwórku. Na pewno w niedługim czasie zaopatrzę się w pozostałe książki Anandy Devi wydane w Polsce. Was również do tego zachęcam, mistrzowska proza.

Opis brzmi banalnie, tendencyjnie. Mąż i ojciec, ale przede wszystkim despota, umiera. Na łożu śmierci jego myśli zatrute są jednym pragnieniem: utrzymać pozycję pana i władcy, zgnębić i poniżyć do końca swoją córkę i dorosłą już wnuczkę. Bóg-Dokter, jak sam siebie nazywa, wspomina swoje życie, umarłą młodo żonę, tłumaczy nam, czym kierowała się jego przemoc, majaczy. To...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Średni współczynnik szczęścia ukazał się u nas dzięki wydawnictwu Wyszukanemu. I już na początku zapowiada się nieźle: Nagroda Literacka Unii Europejskiej 2015, ekranizacja z 2017 (ale nie ma co liczyć na polskie napisy, a co dopiero lektora. Szkoda, szkoda)... Co jest w tej książce wyjątkowego? A może raczej - CZY jest w tej książce coś wyjątkowego?

Gdy poznajemy Daniela, nie mamy mu za bardzo czego zazdrościć. Mieszka sam w oddaleniu o setki kilometrów od żony i dzieci, handluje odkurzaczami jako domokrążca, jego przyjaciel trafił do więzienia, a drugi od lat nie wychodzi z domu, poza tym zainwestował mnóstwo pieniędzy w projekt, który nie wypalił - stronę internetową mającą zrzeszać chcące sobie pomagać osoby. Mimo to Daniel daje sobie 8/10 punktów zadowolenia z życia, wierzy w Plan, że życie mu się ułoży. I choć z czasem sprawy idą coraz gorzej, on nadal nie traci nadziei, wręcz uparciej wierzy w przyszłe szczęście, które zdobędzie ciężką pracą:

"To jest ważne - wierzyłem w możliwość naprawienia wszystkiego, ponownego uchwycenia okruchów życia, które się oderwały, dopasowania ich lepiej do swojego ciała. I nie byłem zły." [s. 15]

Początek był dla mnie przykry. Narracja skargi, z którą Daniel zwraca się do Almodôvara (a raczej jego wyobrażenia), następujące po sobie nieszczęścia, zadziwiająca podłość nastoletnich chłopaków wobec bezdomnego, ci wszyscy biedni, pozamykani w sobie ludzie, którym praca i chęci odbijają się czkawką... Można się dobić, a ja (o czym już na Balladach wielokrotnie mówiłam) średnio lubię, gdy książka czy film epatują taką krzywdą, nieszczęściem, kształtują bohaterów-ofiary i każą nam im współczuć. Przykre wrażenie jednak szybko się ulotniło.

Średni współczynnik szczęścia tylko z początku zdaje się wychodzić z takim przekonaniem, że życie jest złe i niesprawiedliwe. W rzeczywistości przekaz tej książki jest pogodny i pełen nadziei, a równocześnie nieprzesłodzony, nieoszukany. To także dość przewrotna historia. Danielowi przydarza się coś złego zawsze wtedy, gdy komuś pomaga. Przez syna swojego przyjaciela traci pracę, samochód, a nawet możliwość spotkania z rodziną. Ciągle musi dokonywać wyborów pomiędzy swoimi celami i pragnieniami, a potrzebami drugiego człowieka. Stacza się, jak można by pomyśleć, bo mimo wszystko jest dobrym człowiekiem. Ale to tylko złudzenie - czy nie więcej by stracił, pozostając biernym? Jako czytelniczka współcierpiąca z biednym Danielem, chciałam mu powiedzieć, żeby odpuścił sobie to cierpiętnictwo i zatroszczył się o siebie, o rodzinę, pracę, swój Plan. Może nawet trochę zawstydził mnie tym swoim stalowym kręgosłupem, zwłaszcza w chwili, kiedy próbuje dopasować Plan do nowej sytuacji:

"To był dobry Plan. Sprawiedliwy. To było możliwe życie. Spróbowałem jednak wszystko przepisać, przysposobić moją ideę przyszłości do nowych ograniczeń rzeczywistości. Rozpatrzyłem możliwości. Wymazać małżeństwo. Wymazać jedno dziecko. (...) Jakakolwiek praca zamiast pracy konkretnej. Jakiekolwiek życie zamiast prawdziwego życia. Żadna wersja nie wydawała mi się lepsza niż pierwsza. Każdy kompromis wydawał się błędny. (...) Jedyne, co mogłem zrobić, to walczyć." [s. 62]

To nie jest tak, że Daniel wszystkie przeciwności bez mrugnięcia przyjmuje na klatę, jak rycerz w złotej zbroi, i jest w tym niezłomny, niepokonany. Ten gość ciągle narzeka, rzuca oskarżenia, wątpi, próbuje robić uniki. Tym, co jest w nim urzekające, to uparty czyn, niezgoda na bierność:

"Kiedy rezygnacja stała się akceptowalna? (...) Problemem nie jest to, że każdy poszedł w swoją stronę Problemem jest to, że ogromna rzesza ludzi już nawet nie walczy." [s. 158]

Daniel popełnia błędy, naraża się i często jego działania były dla mnie niezrozumiałe. Nie mogłam pojąć, dlaczego zgodził się, by jego rodzina mieszkała tak daleko od niego. Dlaczego nie przyniósł się do innego miasta razem z nimi. Czemu tak bardzo chciał pracować w zawodzie i nie mógł zgodzić się na kompromisy. Czemu, gdy stracił mieszkanie, nie poprosił nikogo o pomoc. To było frustrujące, działało na emocje.

Wszyscy bohaterowie tej powieści są w jakiś sposób zranieni. Nie mamy tu podziału na złych i dobrych, szczęśliwych i nieszczęśliwych. Raczej na zadowolonych i niezadowolonych. Machado prezentuje nam róże postawy wobec przeciwności losu. Jest zagubiony, tchórzliwy Vasco. Bojący się świata, choć idealistyczny Xavier. Flor szukająca w gazetach całego zła. Pewna staruszka ze Szwajcarii, pełna pogody pomimo samotności i wypadku brata. W końcu Daniel, który choć obiektywnie rzecz biorąc, znajduje się w czarnej dziurze, ocenia swoje szczęścia na 8, a nawet 8,9. Wszyscy na swój sposób szukają szczęścia, ale nie wszyscy potrafią być zadowoleni z miejsca, w którym są tu i teraz:

"(...) nie powinniśmy potrzebować złych dni, żeby cenić dni dobre, ta radość powinna zawsze istnieć, nie tylko w chwilach ulgi. Jednak jesteśmy skazani na tę obsesję zmieniania wszystkiego. Tu i teraz nigdy nie są odpowiednie, prowadzimy nieustającą walkę, niemożliwą do rozstrzygnięcia, bo nie akceptujemy mniej, bo zawsze chcemy więcej." [s. 311]

Narracja momentami jest nieco łopatologiczna, a wywody Daniela zbyt oczywiste, na zasadzie rzucania złotymi myślami - to do poprawy. Jednak samo przesłanie powieści jest ważne, mądre i wcale niebajkowe. Nie spodziewajmy się zakończenia w stylu: żyli długo i szczęśliwe. Albo: dobry uczynek zawsze do ciebie wróci. Raczej: warto być dla człowieka człowiekiem, nawet jeśli świat (lub nawet inny człowiek) jest ci wilkiem. Myślę, że to bardzo trudna myśl.

http://balladybezludne.blogspot.com/2020/08/sredni-wspoczynnik-szczescia-machado.html

Średni współczynnik szczęścia ukazał się u nas dzięki wydawnictwu Wyszukanemu. I już na początku zapowiada się nieźle: Nagroda Literacka Unii Europejskiej 2015, ekranizacja z 2017 (ale nie ma co liczyć na polskie napisy, a co dopiero lektora. Szkoda, szkoda)... Co jest w tej książce wyjątkowego? A może raczej - CZY jest w tej książce coś wyjątkowego?

Gdy poznajemy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„QualityLandia” to polityczno-społeczna satyra wykorzystująca chwyt rodem z sci-fi czy antyutopii, skacząc w czasie w niedaleką przyszłość. A tam - ludzie o różnych levelach, sklepy, które przywożą niezamawiany (ale wymarzony!) towar pod dom, roboty z kompleksem rozlanej herbaty, pikantniejsza wersja Dumy i uprzedzenia, wybory prezydenckie pomiędzy debilem a robotem oraz system, który lepiej wie, kim jesteś. W QualityLandi wszystko jest po prostu naj.

Bohaterowie: Piotr Bezrobotny (level chwiejący się koło 10, czyli słabo), który pragnie sprawiedliwości. John - starający się o prezydenturę robot z genialnymi, rozsądnymi pomysłami. Martin Zarządca - bogaty tępak znęcający się nad żoną, całkowicie nic nie wnoszący do fabuły.

Rzeczywistość, która ponoć przypomina tę naszą. Lubimy patrzeć czarno, prorokować na smutno, przewidywać na gorsze i nie doceniać własnego gatunku. Marc-Uwe Kling idzie za tym trendem. Dobre są tu tylko roboty i jakiś jeden biedak, reszta to odczłowieczona masa. Pośmiać się trochę z ludzi i wyjść na erudytę (proroka?) - tyle wystarczy, by się wyróżnić? A jednak nic nowego pod słońcem, niestety, wyświechtane hasła o tym, że zabija nas konsumpcjonizm i pogoń za coraz lepszym.

Jestem dość niemiła, bo porównania do Orwella, genialnego w Roku 1984 i Folwarku zwierzęcym, są zdecydowanie przesadzone. Orwell miał niesamowity smak, chwytał za serca, polityczne aluzje to u niego przyczynek do refleksji filozoficznej, egzystencjalnej, zastanowienia się nad własnym ja i nad historią. To dzieła zapierające dech, urzekające prostotą. Kling - to bajerant. W „QualityLandii” jest za dużo wszystkiego - tu jakiś fragment przewodnika turystycznego, tam komentarze na fikcyjnym forum, tysiąc przedmów i ufajnień. Męczące to kombinowanie. W dodatku dość łopatologiczne przemowy bohaterów, wyjaśnianie każdej niezbyt skomplikowanej myśli, karmienie czytelników papkami dla niemowląt, żeby każdy łatwo wszystko połknął i przetrawił. Nie lubię być tak traktowana. Chwytam. Świat jest zły i zmierzamy do zagłady. Odkrywcze.

Może nawet jestem niepotrzebnie uszczypliwa - Kling ma kilka ciekawych pomysłów (choćby z levelami i systemem, który niejako tworzy nas, podając nam specjalnie przygotowane, nawet jeśli zindywidualizowane, treści). Podoba mi się też, że woli korzystać z ironii i humoru niż z dramatyzmu. „QualityLandię” czyta się naprawdę szybko i dość przyjemnie, nadal jednak nie jestem w stanie określić jej mianem wyższym niż - przeciętna. Całkiem zgrabna, nawet niezła - ale przeciętna. Przewidywalne historie, tanie chwyty, typowi bohaterowie, żadnego wstrząsu, blasku albo szczególnych uroków. Za to można się uśmiechnąć i miło spędzić kilka godzin.

„Każdy człowiek to dla nas czarna skrzynka. To znaczy, widzimy wejście i wyjście, ale nie mamy zielonego pojęcia, co się dzieje w środku i dlaczego.” [s. 351]

Polecam „QualityLandię” jako relaksującą lekturę na wieczór, kiedy nie chcecie czytać chłamu, ale też nie aspirujecie na coś bardzo ambitnego. Tylko nie nastawiajcie się na odkrycie stulecia i następcę Orwella - Orwell jest tylko jeden.

http://balladybezludne.blogspot.com/2020/06/sklepy-ktore-lepiej-wiedza-czego-chcesz.html

„QualityLandia” to polityczno-społeczna satyra wykorzystująca chwyt rodem z sci-fi czy antyutopii, skacząc w czasie w niedaleką przyszłość. A tam - ludzie o różnych levelach, sklepy, które przywożą niezamawiany (ale wymarzony!) towar pod dom, roboty z kompleksem rozlanej herbaty, pikantniejsza wersja Dumy i uprzedzenia, wybory prezydenckie pomiędzy debilem a robotem oraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Z japońską literaturą miałam styczność tylko raz i nie było to zbyt udane spotkanie - mówię tu o "Bezbarwnym Tsukuru Tazakim i latach jego pielgrzymstwa" Murakamiego. Koszmarna książka wybierana na oślep w miejskiej bibliotece. Tym razem mój wybór był bardziej świadomy i wyniknął z zainteresowania wydawnictwem Tajfuny i żywymi poleceniami. Weszłam na stronę Tajfunów, wybrałam powieść Ogawy (którą rekomendowała Pola, dziękuję!), zamówiłam tam, gdzie było najtaniej, odebrałam i przeczytałam tego samego dnia (pomimo goniących za mną terminów zaliczeń na studiach). O bosz, więcej takich książek! Ukochane równanie profesora zdobyło moje serce szturmem, napierając ze wszystkich stron.

Gospodyni, jej syn Pierwiastek i Profesor. Trójka bezimiennych bohaterów, których losy splatają się pomimo... problemów z czasem. Pamięć profesora, niesamowitego matematycznego umysłu, w wyniku dawnego wypadku sięga jedynie osiemdziesiąt minut wstecz. Swoją gosposię i jej syna mężczyzna poznaje więc codziennie na nowo - mimo to, śledząc ich relacje, czytelnik jest skłonny nazwać ją przyjacielską. Patronują jej w końcu odwieczne prawa - liczby.

"Matematyka jest piękna właśnie dlatego, że nie przydaje się w codziennym życiu - mawiał Profesor. - Nikt nie zarobi pieniędzy dzięki temu, że poznał liczby pierwsze. Oczywiście, mimo że liczby odwracają się do świata plecami, niektóre matematyczne odkrycia mają zastosowanie praktyczne. (...) Ale nie to jest celem matematyki. Jedynym celem matematyki jest odkrywanie prawdy." [s. 123]

"Ukochane równanie profesora" to powieść o pięknie matematycznych wzorów, ale głównie o dobru ludzkich serc, relacjach (także tych międzypokoleniowych), ogromnej miłości do dzieci i szczęściu, którego nie definiuje stan konta i spełnienie zawodowe. Jest w niej mnóstwo codziennej, normalnej wrażliwości, niedramatycznej czy nadzwyczajnej, ale przejawiającej się odruchami życzliwości. To nie jest książka, która ma wstrząsać, zaskakiwać, wywoływać dreszcze. Opowieść jest prosta, bardzo prosta, tą prostotą, pięknem i szczerością porywa serca, wywołuje uśmiech i łzy.

Brakuje mi takich książek, które nie kombinują, nie szukają skandali i nowych środków wyrazu, ale tak po prostu opowiadają ludzkie, piękne historie. Ogawa nie skupia się na cierpieniu i rozpaczy, nie roztrząsa bólu, nie szarga emocji czytelników - z wyczuciem operuje radościami i troskami. Jej bohaterowie są dobrymi ludźmi łapiącymi chwile, takimi jak my. Najbardziej rozczulała mnie oczywiście postać Profesora - zwłaszcza jego bezinteresowna miłość do każdego dziecka. Nieraz miałam łzy w oczach, obserwując jego troskę i uwagę:

"Profesor upierał się, że najlepsze kąski muszą przypadać najmłodszym. Nawet kiedy rozmyślał nad kolejnym zadaniem z czasopisma, zawsze znajdował czas dla chłopca. Uwielbiał odpowiadać na jego pytania. Wierzył, że problemy dzieci są dużo ważniejsze niż problemy dorosłych. Zanim odpowiedział na jakieś pytanie, zachwycał się jego mądrością, dzięki czemu Pierwiastek nie tylko nie wstydził się pytać, lecz wręcz czuł się z tego powodu dumny." [s. 138]

Serio, tę książkę powinni czytać rodzice, pedagodzy, dziadkowie, osoby jakkolwiek powiązane z dziećmi. Jako (prawdopodobnie) przyszła nauczycielka jestem wzruszona tym, jak pięknie Ogawa mówi o dzieciach, z jakim szacunkiem je traktuje rękami, oczami i sercem Profesora. Porusza mnie dobroć międzyludzka i wszelka serdeczność (naprawdę już mi rośnie gula w gardle, ale wiecie, takiego dobrego płaczu), a Ogawa operuje właściwie tylko tymi środkami, żeby wywołać w czytelnikach emocje. Nie potrzebuje widowiskowych scen śmierci, rozczarowań i śmiertelnych chorób. Jak płacz - to tylko z uśmiechem i krzyczącymi w głowie zachwytami "jakie to piękne!", "jacy oni są wspaniali!". Fenomenalne (i dzisiaj dość niepopularne) są również jej przemyślenia dotyczące popełniania błędów. Jeśli Profesor nie jet wzorem pedagoga, to ja nie wiem, kto nim może być:

"Odpowiedzi, jakich oczekiwał od nas Profesor, niekoniecznie musiały być prawidłowe. Dużo bardziej cieszyły go te chybione, choć wymyślone z mozołem, niż cisza. Twierdził, że błędy prowadzą nas do nowych problemów i rozwiązań, i to wzbudzało jego entuzjazm. Dzięki teorii „prawidłowego błędu”, jak mawiał, nie mieliśmy kompleksów, a wręcz satysfakcję, gdy nasze odpowiedzi rozmijały się z prawdą." [s. 8]

Ogawa kocha nie tylko ludzi, ale też liczby, i jest to cudownie urocza miłość! Zaglądanie do dziennika Boga, odkrywanie wszechświata za pomocą wzorów - pięknych wzorów, pełnych harmonii i ciszy! Ta fascynacja matematyką się udziela (naprawdę). Liczby stają się przyjazne i miłe, popatrzcie tylko: „dlaczego normalne słowa, użyte w odniesieniu do liczb, brzmią tak romantycznie? (...) Łatwo je sobie wyobrazić: zaprzyjaźnione - w serdecznym uścisku, bliźniaczki - w takich samych ubrankach, trzymają się za ręce” [s. 69].

Nie chcę jednak, żeby z mojej recenzji wybrzmiał taki wniosek, że "Ukochane równanie profesora" to sam cukier, słodkość i uroczość. Bo tak nie jest. Profesor przecież nie ma pamięci i całymi dniami rozwiązuje zadania z czasopism, zostając na utrzymaniu szwagierki. Nasza narratorka jest gosposią, bo młodo zaszła w ciąże i opuściwszy dom, musiała złapać jedyne zajęcie, na którym się znała. Pierwiastek za to jest skazany na samotne czekanie na matkę w domu, bo ta pracuje do późna. Potrafią jednak mimo wszystko być szczęśliwi i to tak bardzo w tej powieści urzeka.

Na koniec banał - przemyślenia na temat okładki. Myślę, że jestem estetką i oceniam książki po okładce. To w sumie mało powiedziane - często moim głównym kryterium przy wyborze lektury jest okładka i ogólne wrażenie wizualne, na które składają się: rodzaj papieru, czcionki, marginesy... Nic dziwnego, że cała oferta Tajfunów mnie oczarowała, a gdy dostałam zamówienie z "Ukochanym...", poruszyło się moje edytorskie serduszko i z miejsca zaczęłam czytać. Minimalizm, staranne wykonanie, przyjemy papier i czcionka... Słowem, przepiękne wydanie. Co więcej, na stronie redakcyjnej podane są informacje techniczne, z których dowiadujemy się, że książka została złożona pismem Garamond na papierze Munken - nieczęsto się takie dane spotyka, a szkoda. Podobnie spodobało mi się umieszczenie biogramu tłumaczki na jednym ze skrzydełek - o tytanicznej pracy tłumaczy również niewiele się mówi, pomimo że są niemalże drugimi autorami dzieł. Tak więc podziwiam Tajfuny, wspaniała robota.

Jeśli moja recenzja i wszystkie moje zachwyty nie zachęciły Was do natychmiastowego poznania "Ukochanego równania profesora", to pozwólcie, że wyciągnę z rękawa ostatni argument - to powieść do połknięcia na jeden dzień, nie macie nic do stracenia!

http://balladybezludne.blogspot.com/2020/06/piekno-matematyki-i-relacji.html

Z japońską literaturą miałam styczność tylko raz i nie było to zbyt udane spotkanie - mówię tu o "Bezbarwnym Tsukuru Tazakim i latach jego pielgrzymstwa" Murakamiego. Koszmarna książka wybierana na oślep w miejskiej bibliotece. Tym razem mój wybór był bardziej świadomy i wyniknął z zainteresowania wydawnictwem Tajfuny i żywymi poleceniami. Weszłam na stronę Tajfunów,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Trudno mi pisać o książkach, które wiem, że są dobre, ale kompletnie mijają się z moim gustem czy przekonaniami. Jezioro przyprawiało mnie o marszczenie nosa, podnoszenie brwi, skrzywienia i smutek. Przejmujący marazm, drażniący, bo być może niepotrzebny, nierealny, sztucznie wywołany. Fatum, które ciągnie się za bohaterem jak (używając niezbyt ładnego, ale dosadnego powiedzonka mojej babci) smród po gaciach. No. Właśnie tak się ciągnie. Zero nadziei. Nic dobrego się tu nie wydarzy, bo w końcu takie, bolesne, jest dojrzewanie. Prawda?

Nami, główny bohater Jeziora, mieszka w Borosie, osadzie rybackiej. Nie ma ojca ani matki, wychowują go dziadkowie. Spotykają go różne nieszczęścia, w końcu jest zmuszony wyjechać z rodzinnej wsi. W wielkim mieście życie jednak wcale nie jest łatwiejsze. Z małego chłopca Nami powoli zamienia się w mężczyznę - wraz z nim zmienia się otaczający go świat, a przede wszystkim toksyczne jezioro, dające życie, ale w coraz większym stopniu również śmierć.

Fabuła opiera się na historii Jeziora Aralskiego i warto poznać ją przed lub po przeczytaniu powieści (choćby z Wikipedii) - całość nabiera wtedy głębszego sensu, wszystkie puzzle łączą się ze sobą. W ramach skrótu: Jezioro Aralskie (zwane też Morzem Aralskim) znajduje się na terenach dzisiejszego Uzbekistanu i Kazachstanu i jeszcze w 1960 było czwartym największym jeziorem na świecie. Dzisiaj zajmuje niechlubne miejsce szesnaste... W wyniku działań sowieckich na tych terenach z rzek zasilających jezioro zaczęto odprowadzać wodę na pola bawełny. Kanały jednak budowano błędnie i bez namysłu, przez co całe kilometry kwadratowe wody zamiast nawodnić pola albo zasilić jezioro - wsiąkało w ziemię lub parowało. Poziom wody w jeziorze zaczął gwałtownie spadać. Istna katastrofa ekologiczna: przez nadmierne zasolenie wymarło większość organizmów wodnych, upadła okoliczna gospodarka rybna, nasiliły się zachorowania na gruźlicę, tyfus i nie tylko, spadła przeżywalność noworodków, pojawiły się burze piaskowe i pyłowe... Poza tym na jednej z wysp sowieci prowadzili badania nad bronią biologiczną - po osuszeniu jeziora znajdujące się tam zwierzęta mogły rozprzestrzeniać groźne drobnoustroje, ten wątek również pojawia się w powieści Bellovej.

Namiemu przyszło dorastać w umierającym świecie. Czym bardziej rośnie nasz bohater, tym silniej kurczy się jezioro. Życie Namiego naznaczone jest śmiercią i nieszczęściem, nie ma w nim nic radosnego. To fatum przygniata. Książka, w której dzieje się tylko zło, neguje istnieje jakichkolwiek cnót. Dojmujący, nieustanny pesymizm, świat, w którym są panowie i ofiary, okrucieństwo i słabość, podłość, przemoc i niesprawiedliwość. Bohaterowie-cienie, którzy nie mogą być szczęśliwi, bo los im nie sprzyja. Bardzo przykra lektura.

Nie mogę jednak powiedzieć, że źle napisana. Styl Bellovej jest elegancki, zgrabny, pełen prostoty i klasy. Nie znajdziemy tu tanich refleksji, przydługich opisów po nic albo rzucanych od niechcenia złotych myśli. Surowa poetyckość przemawia do wyobraźni i działa na zmysły. Bezpośrednia narracja nie unika tematów bolesnych i wstydliwych, wręcz skupia się na wszelkim brudzie i odorze. To książka pisana potem i łzami:

"Giełda pracy to trzy, miejscami cztery rzędy mężczyzn, odzianych we wszystkie odcienie smutku. Zalatują wonią niemytych ciał i niepranej odzieży. Z reguły milczą i zrezygnowani patrzą w ziemię. Spracowane ręce z wżartym pod skórę brudem zaciskają w pięści."

Bellová porusza wiele tematów filozoficzno-egzystencjalnych. Pyta o istotę życia, dom rodzinny (czym jest rodzina?), miłość, odwagę, powroty do tego, co jest już zupełnie inne, niż w naszej pamięci. Zastanawia się nad ludzką serdecznością, władzą i pożądaniem. Przede wszystkim jednak nad dorastaniem i zanikaniem. Czy da się żyć wśród śmierci? I jak radzić sobie ze zmianą? Nami jest zagubiony, musi poznawać świat na własna rękę i nie zawsze udaje mu się pozostać szlachetnym. Wręcz trudno go lubić. Mało kogo w tej powieści się lubi, wszyscy wydają się skażeni, tak jak i jezioro, koło którego żyją. Wszyscy są niewolnikami nie tylko Wodza, ale też Ducha Jeziora, są otoczeni brudem i pyłem.

Trudno pogodzić mi się z tym, jaką pozycję zajmują w Jeziorze kobiety - to ofiary przemocy i męskiej dominacji. Gwałt, ciężka praca i seks - to je definiuje. Kobiety funkcjonują tu jedynie w odniesieniu do mężczyzn, czego nie lubię, są krzywdzone albo niedoceniane. Nie ma tu jednak tak naprawdę negatywnych postaci kobiecych - one są ofiarami. Mężczyźni za to są w większości niewrażliwymi świniami, ciągle napalonymi i rządnymi władzy, co też nie jest w porządku: Rosjanie, Johnny, dziadek Namiego, przewodniczący kołchozu... Stereotypowy, zimny, twardy facet i podporządkowująca się jego woli kobieta. Prawdopodobnie taki podział ról był zamierzony przez autorkę, ale mimo to przeciwstawienie dobrych, ale krzywdzonych kobiet z okrutnymi, złymi mężczyznami... nie przekonuje mnie.

Czym dłużej myślę o Jeziorze, tym bardziej tę powieść doceniam. To zupełne przeciwieństwo literatury czeskiej, którą większość z nas kojarzy z ciepłym humorem i poczciwością. To powieść, która co prawda kładzie nacisk na to, co w życiu trudne i niesprawiedliwe, ale robi to z wielką gracją. Siedzi w głowie, drąży. Pokazuje, że co by się nie działo, warto trzymać się życia, eksplorować je, próbować zrozumieć. Niestety daje również przesłanie, z którym się nie zgadzam - że często walka o lepsze życie, nie ma sensu - że lepiej dostosować się do tego, co jest, pogodzić się z nierównością i podłością. Akceptowana, powszechna degrengolada. Czy życie i dorastanie naprawdę jest takie do dupy? Z tym wzniosłym pytaniem Was zostawiam. I z cytatem:

"Nami kładzie dłonie na brzuchu, przyjemnie znów się porządnie najeść. Naciska coraz mocniej, ale choćby szukał nie wiadomo jak głęboko, nie może znaleźć żadnych uczuć; jest tam tylko pusta długa nora, wykopana kiedyś przez dzikie zwierzę. Zostawił fragmenty siebie samego z ludziach, których kochał, i nie ma już nic."

http://balladybezludne.blogspot.com/2020/05/skazenie-brud-smrod-i-dorastanie.html

Trudno mi pisać o książkach, które wiem, że są dobre, ale kompletnie mijają się z moim gustem czy przekonaniami. Jezioro przyprawiało mnie o marszczenie nosa, podnoszenie brwi, skrzywienia i smutek. Przejmujący marazm, drażniący, bo być może niepotrzebny, nierealny, sztucznie wywołany. Fatum, które ciągnie się za bohaterem jak (używając niezbyt ładnego, ale dosadnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie umiem zacząć pisać, więc tym razem będzie jakoś nieskładnie, od środka, piszę, co akurat mi się nasunie. Mam nadzieję, że ten tekst będzie strawny. To nie będzie literacko piękne. Raczej toporne, potoczne, na granicy prostactwa. Pierwsze wrażenie z Normalnymi ludźmi: głupi tytuł, banalna okładka, zaskakujące pochlebstwa. Czytam opis - nominowana do x nagród, w tym do Bookera, tu planują ekranizację, tam w jakimś rankingu określona jedną z najważniejszych powieści XXI wieku, że taka och i ach, i rzygu-rzyg... Przeczytałam. No i się nie zgadzam. Może jedynie z rzygu-rzyg.

Próbowałam z wszystkich sił znaleźć tu coś wybitnego albo chociaż ciekawego czy głębokiego. Moje smutne refleksje po lekturze: ani to nie jest oryginalne, ani głębokie czy zabawne, bohaterów się szczególnie nie lubi, historia nie porywa, ani to nie zmusza do refleksji, ani nie jest super napisane, nie jest takim fajnym, lekkim czytadłem, ani się nie leją, ani nie walczą, nie ma słodkiego romansu, superprzygody, ukrytych skarbów czy mądrych przemyśleń, nawet zapadających w pamieć scen... To po co taka książka? Co wniosła do mojego życia? Czy chociaż je umiliła? No nie.

Dwa akapity, a ja już jestem zmęczona tym pisaniem. Chciałabym coś w tej książce pochwalić albo znaleźć jej sens. Szukałam choćby jakiegoś przewodniego tematu, czegoś, co autorka porusza kijem, żeby zobaczyć, jak działa, żeby coś czytelnikom uświadomić, nie wiem - wytłumaczyć. Ale Normalni ludzie prześlizgują się po kolejnych mniej lub bardziej kontrowersyjnych czy poruszających tematach, żadnego dogłębnie nie analizując. Najwidoczniej widać problem toksycznych relacji - ale poza tym, że dowiadujemy się, że takie są, to nic innego nam ta powieść o nich nie powie. A to, że są, to chyba oczywiste i nie trzeba po to, żeby to zauważyć, pisać całej książki.

Banały, stereotypy, uproszczenia, przerysowania - co stronę. "Typowe liceum" (z amerykańskich filmów chyba...), w którym są ci fajni i mniej fajni, kujonów nikt nie rozumie i nie lubi, ładne dziewczyny to zołzy, a faceci to seksistowskie świnie. Żenada. Główny bohater, Connell to sportowiec, of kors, cichy i właściwie bez charakteru. A ona? Wyjątkowa, nielubiana, dziwaczka i supermądra. Jakże oryginalnie! A studia to tylko imprezy, popijawy i kluby dyskusyjne. Postacie takie jak Lorraine (choć ona i Joanna chyba jako jedyne dawały się lubić), Peggy czy Jamie - nie do zniesienia płaskie i przewidywalne. Wiecie, jeszcze rozumiem, kiedy bohaterowie docelowo mają być tylko cieniami, typami, jak u Camusa choćby. Ale widać, że autorka za wszelką cenę stara się nadać charakteru swoimi bohaterom, ale jest to sztuczne i toporne - ten typ, kiedy poznajesz bohatera nie po nim samym, po tym, jak się zachowuje, co mówi, co myśli, ale po opisach. I to nie takich, jak u Tyrmanda, gdzie trzema grubymi krechami zarysowuje się postać i jest ona fenomenalna, rozpoznawalna. Nie, autorka tysiącem malutkich kreseczek próbuje tego bohatera rysować i tak się nad nim męczy, że w końcu wychodzi jakiś twór człekopodobny.

Powieść pozuje na ukazującą prawdziwą rzeczywistość, a wszystko tu się wydaje jakieś sztuczne. Dialogi są miałkie, dziwne, bohaterowie ogólnie nie umieją ze sobą za bardzo rozmawiać. Drażniące są relacje, poczucie, że bohaterowie sami pełzną w stronę dramatów, nawet jak wszystko zdaje się być ok, oni ciągle są na skraju depresji, ciągle jęczą. Denerwująca jest Marianne, która w kółko mówi, jaka to jest inna, dziwna, że musi się leczyć (ciągle to zresztą słyszy), choć z fabuły to nie wynika - jest standardową, normalną dziewczyną. Odróżnia ją może jedynie to, ze interesuje się polityką Izraela i innych krajów. Z jednej strony autorka ciągle podkreśla, że Marianne uważa się za wyjątkową i nie obchodzi jej opinia innych, po czym jej jedynym pragnieniem jest podporządkować się... facetowi.

To wątek, który był dla mnie bardzo przykry. Bohaterki w Normalnych ludziach są upadlane. Nawet tego chcą! Narrator zdaje się jakoś nie protestować, dla wszystkich to jest takie jakieś ok... A jeśli nawet nie ok, to normalne, że każdy facet marzy o tym, aby zdominować kobietę i fantazjuje o tym, jak ją bije. No chyba nie.

Powieść w dodatku jest bardzo przegadana. Historia sama w sobie według autorki chyba nie wystarcza, trzeba jeszcze wszystko łopatologicznie wytłumaczyć, skomentować. Opisy uczuć bohaterów aż do porzygu. Sami zresztą bohaterowie to kukły. No nie. Nie, nie, nie... Nic tu nie zagrało, jak należy. Z początku, owszem, przyznaję, nawet dałam się wciągnąć. Czym jednak dalej, tym fabuła bardziej mnie nużyła, bohaterowie męczyli, brak celu - irytował. Nie polecam. Nie wierzcie wszystkiemu, co czytacie na okładkach. Niezrozumiały szał ciał.

https://balladybezludne.blogspot.com/2020/04/jedna-z-najwazniejszych-powiesci.html

Nie umiem zacząć pisać, więc tym razem będzie jakoś nieskładnie, od środka, piszę, co akurat mi się nasunie. Mam nadzieję, że ten tekst będzie strawny. To nie będzie literacko piękne. Raczej toporne, potoczne, na granicy prostactwa. Pierwsze wrażenie z Normalnymi ludźmi: głupi tytuł, banalna okładka, zaskakujące pochlebstwa. Czytam opis - nominowana do x nagród, w tym do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

To niesamowite uczucie, kiedy książka tak po prostu "wchodzi" - nie trzeba się zmuszać, gimnastykować, skupiać, potykać o słowa i zdania, samo się łyka, na raz. Linia to moja druga powieść wydawnictwa Pauza, niegruba, malutka, i tak samo jak Zgiń, kochanie pochłonęłam ją w okamgnieniu. Trudno mi też tych dwóch książek do siebie nie porównywać, bo mają wiele cech wspólnych: fragmentaryczna kompozycja, krótkie rozdzialiki, pierwszoosobowa narracja, autorkami są kobiety, a ich bohaterki żyją w klaustrofobicznym, samotnym świecie bez ludzi, którzy mogliby (albo chociaż chcieli) je prawdziwie poznać i zrozumieć. Co jednak najważniejsze - obydwie książki są genialne, niesztampowe, przepięknie napisane, pełne refleksji i wrażliwości. Tak, ta recenzja będzie zachwytem.

Emma żyje pracą, praca napędza fabułę, przenika każdą myśl. Poszukiwanie esencji pracy, jej istoty, staje się celem narracji, o czym mówi nam sama bohaterka: „Przestałam robić kawę w domu. Przestałam jeść w domu. Żywię się pracą” [s. 81]. Ktoś by pomyślał: „Pewnie kolejne dyrdymały o tym, że praca w biurowcu zabija człowieka w człowieku, upodabnia go do robota. Nic nowego, nuda". Skądże! Emma nie jest bohaterką zniewoloną przez zawód, broniącą się przed utratą indywidualności i życiem pełną piersią. To prawdziwie lojalna pracownica, która kocha swoją pracę, a równocześnie nie jest ślepo oddana, widzi w przeszklonych ścianach i rzędach biurek te przykre mechanizmy, które traktują człowieka jak pionka na szachownicy, powoli odbierają mu zapał i pozbywają się go, gdy już nie jest potrzebny. Widzi to pozorowanie, udawanie, nadmuchane idee.

Emma jest przez to bohaterką dziwnie niespójną, zaskakującą, nie dającą się do końca poznać. Wyrachowaną, kiedy mówi o pięciu się po szczeblach kariery, pilnowaniu swojego stołka. Rozfanatyzowaną, gdy na urlopie stwierdza: „nie mogłam spać, tęskniłam za biurem” [s. 168]. Z drugiej zaś strony, choć praca jest (bez przesady) całym jej światem, jedynym celem i sensem, nie może odnaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak jest. Czasem wydaje się całkiem wyprana z emocji, ludzkich smutków, zagubień, niepewności, staje się niepokojąca:

„Wszystko da się naprawić odpowiednią dietą i pozytywnymi myślami. Jeśli coś tracę, niebawem to zastąpię czymś innym. Ale nie stracę. Nie tęsknię. Wszystko jest takie samo, bez różnicy." [s. 171]

Dlaczego to mówi? Bo tym zajmuje się na co dzień w pracy - redaguje poradniki mówiące o tym, jak być szczęśliwym, jak być dobrym pracownikiem, jak osiągnąć to czy tamto...:

„Jak odnieść sukces w związku. W biznesie. Jak przestać dążyć do tego, by osiągnąć sukces. Jak głęboko oddychać. Pogodzić się z żałobą. Sukcesem. Dlaczego złość nie istnieje lub dlaczego nie jest twoją najlepszą przyjaciółką. Człowiek codziennie uczy się czegoś nowego." [s.34]

Emma powtarza slogany poznane w pracy. Śni o pracy (nawet proroczo). Żywi się pracą. Tęskni za nią. Rozmawia tylko o niej. Tylko czy naprawdę w nią wierzy, jak wyznawca jakiejś religii? Niekoniecznie. Patrząc na wszechobecne szyby ciągle słyszy dźwięk tłuczonego szkła. Widzi linie, granice, które dzielą pracowników, nie pozwalając im na stworzenie prawdziwych, szczerych relacji. Patrzy na obrotowe drzwi, przez które wchodzą tylko wybrańcy, reszcie wstęp wzbroniony, i wie, że te sztuczne systemy burzą coś w ludziach, coś bardzo ludzkiego: „Każdy pracownik ma swoją kartę zbliżeniową. Swój kod. (...) Na zdjęciu człowiek przypomina siebie, ale nie jest sobą” [s. 32]. Emma widzi przemiany, jakie zachodzą w pracownikach - w tym w niej samej. Przyznaje, że boi się tego - nie chce też by inni pracownicy wyciągnęli z niej to, kim jest, pozbawili jej tożsamości: „Czasem boję się ludzi w biurze. Nie tego, że mnie zranią, poniżą, umniejszą. Nie robi to już na mnie wrażenia. Boję się, że mnie zjedzą, połkną w całości” [s. 91]. Cała jednak przykra wiedza o pracy, nawet lęk czy poczucie bezsensu, nie przeszkadza jej być zbzikowaną na punkcie własnego biurka: „To nie tak, że nie wiem. Tylko na co mi prawda?" [s. 145].

Pojawia się również mężczyzna, Billy, w którym Emma wydaje się szczerze zakochana - właściwie to tylko w relacji z nim widać w niej jakąś walkę, emocje, tęsknoty. Nie spodziewajcie się jednak wątku "miłość przezwycięża wszystko, żegnaj, praco, happy end". Nie. Emma patrzy na Billego trochę jak na coś, co odciąga ją od pracy. Myśli o nim, szuka wzrokiem, a potem próbuje zapomnieć, odzwyczaić się od niego. Mało romantyczne. Linia to nie romans.

Elise Karlsson nie tylko tworzy niesamowicie pochłaniającą, nieoczywistą historię, ale też pięknie to robi. Zgrabnie, z wyczuciem, wrażliwością, wspaniałym stylem. To książką, z którą można przysiąść na dłużej, pomyśleć, przekartkować raz jeszcze. Kobieca, mądra, poruszająca, niebanalna - takiej literatury nam trzeba.

https://balladybezludne.blogspot.com/2020/04/bez-pracy-nie-ma-zycia-linia-karlsson.html

To niesamowite uczucie, kiedy książka tak po prostu "wchodzi" - nie trzeba się zmuszać, gimnastykować, skupiać, potykać o słowa i zdania, samo się łyka, na raz. Linia to moja druga powieść wydawnictwa Pauza, niegruba, malutka, i tak samo jak Zgiń, kochanie pochłonęłam ją w okamgnieniu. Trudno mi też tych dwóch książek do siebie nie porównywać, bo mają wiele cech wspólnych:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"jak dawno nie słyszałam już takiego słownictwa: „wzajemne przenikanie". Do kurwy nędzy! (...) Jak postrzegałabym ten sam las, wiejską atmosferę, mój w połowie ukończony dom, tego mężczyznę przybijającego deski, gdyby jakiś krytyk orzekł, że to, co napisałam, mówi o „wzajemnym przenikaniu się ludzkiej egzystencji"?. Wybucham śmiechem, nerwowym chichotem." [s. 86]

Nigdy jeszcze żaden literacki bohater nie sprawił, że moja dusza krytyka i recenzenta zawstydziła się i zamknęła w sobie. Nigdy jeszcze nie zostałam przez żadnego literackiego bohatera wyśmiana. Jak po czymś takim mogę gmerać w tej powieści, doszukiwać się sensów, oceniać główną bohaterkę, tę zołzę, która właśnie obraziła moje starania napisania czegoś mądrego? Tak się bawimy? To nie będzie tu ni jednego mądrego słowa, zero erudycji i refleksji filozoficzno-teoretycznych. Zamiast ducha będzie ciało: „Nieważny mózg i jego skojarzenia, jego refleksje, analiza symboliki, zapał. Ważne, co robisz, dokąd idziesz, czy się ruszasz" [s. 55]

Trudno pisać o powieści tak osobistej. Chyba nie da się tego zrobić inaczej, tylko emocjami i odczuwaniem (tak, jak pięknie potrafią robić to kobiety - odczytywać świat sobą). Czytając Zgiń, kochanie, byłam intruzem obserwującym zza krzaków naszą bezimienną bohaterkę, nazwijmy ją na potrzeby tej recenzji Kobietą. Więcej - właziłam jej buciorami w mózg, deptałam prywatność, widziałam to, czego inni nie widzieli, a nawet próbowałam to racjonalizować, rozumieć, OCENIAĆ! Pierwsze strony były wkurzeniem - Kobiety nie da się lubić, myślałam (czułam!), jest wkurzająca, wstrętna, odrażająca, odpychająca, samolubna. Nieskrępowanie zdradza takie swoje myśli, które zdrowy na umyśle człowiek chowa, przemilcza, odpycha od siebie przerażony, że mógł stworzyć takie obrazy w swojej głowie. Kobieta jest bezwstydna - marzy o tym, by promień słońca przeciął jej tętnicę. Życzy śmierci małemu synkowi i mężowi. Co jakiś czas ma ochotę kogoś zastrzelić albo jeść „trujące kwiaty, trujące grzyby, kamienie" [s. 53].

To nie jest kobieta słodka, miła, wrażliwa. To nie jest nawet pociągająca, drapieżna femme fatale. Mówi już na początku: „jestem kobietą, która się zapuściła, ma próchnicę i już nie czyta" [s. 7]. Kobiety nie lubi nikt, nikt jej nie rozumie, każdemu jest przeszkodą, wszyscy głosują na nie. „Zebrało się tam z pół świata, ale nikt z nich nie chce dla nas dobrze" [s. 63]. Nic dziwnego. Zdradza, robi krzywdę sobie i dziecku, nie potrafi tworzyć normalnych, zdrowych relacji, ciągle odwala dziwne akcje, kieruje nią obłęd i pożądanie. Co jej właściwie jest? Co siedzi w jej głowie? Czy to w ogóle istotne? Ona sama chyba nie wie. Nikt nie wie:

"Ten drugi grzebie we mnie, szuka. Bo coś we mnie jest. Ale nikt nie potrafi się dogrzebać. Nawet on." [s. 54]

Jest coś, czego jest pewna - wie, że nie jest normalną kobietą, standardowym człowiekiem. Czasem próbuje dopasować się do norm, być częścią sielankowej rodzinki mieszkającej na skraju malowniczego lasku:

"Należy tryskać optymizmem i pilnować, żeby się wydało, że się żyje. Trzeba prowadzić dziecko w tę i we w tę, kupować mu balony, wsadzić je na karuzelę w podróż bez celu, robić mu zdjęcia, bo to właśnie trzeba robić, żeby miało dzieciństwo." [s. 43-44]

Za każdym razem jednak wygrywa dzika, nieokiełznana, niezadowolona z niczego natura: „Fala antypatii do całego świata wzbiera gdzieś w najintymniejszym zakątku mojego jestestwa" [s.66-67]. Kobieta jest szczera do bólu. Dużo mówi o śmierci, bez skrępowania. Ciągle wraca do natury - ucieka do lasu, leży w trawie, obserwuje zwierzęta, wszędzie widzi jelenie. Zabija z lubością setki owadopodobnych stworzonek dziennie.

Nie spłaszczałabym tej bohaterki etykietką "obłąkana". Nie tłumaczyłabym wszystkiego chorobą psychiczną (tak lubimy - tak najłatwiej). Kobieta nie jest też psychopatką. Przecież na swój sposób mówi też o miłości. Szuka jej w ciele. Szybko przestałam się nią irytować - zaczęłam współczuć. Czułam bardziej litość niż frustrację. Ujęła mnie ta brutalna, dzika szczerość, ten bezwstyd, śmiałość, ta walka, gęstość, intensywność, pogoń myśli, odczuć i pragnień. Ciemna, nocna, pierwotna kobiecość.

Skłamałabym, mówiąc, że wszystkie doświadczenia Kobiety były mi całkiem obce. Jasne, nie jestem matką, żoną, nie zmagam się z własnym umysłem. Ale czasem tak jak ona łapię myśli o tym, by zrobić coś mrocznego, szalonego. By nie reagować. By uciec. By oddać się jakimś nienazwanym demonom. Nie jesteśmy tylko słoneczną twarzą, którą pokazujemy światu. I może czasem w naszych głowach kiełkują myśli, których się wstydzimy, boimy, których unikamy. To zdrowy, ludzki mechanizm. Kobieta tych myśli nie odrzuca, ale się im poddaje, i może to sprawia, że jest postacią tragiczną, a jej narracja wciąga, pochłania, oszałamia, nieco otępia.

https://balladybezludne.blogspot.com/2020/04/kwasno-gorzka-dzika-kobiecosc-zgin.html

"jak dawno nie słyszałam już takiego słownictwa: „wzajemne przenikanie". Do kurwy nędzy! (...) Jak postrzegałabym ten sam las, wiejską atmosferę, mój w połowie ukończony dom, tego mężczyznę przybijającego deski, gdyby jakiś krytyk orzekł, że to, co napisałam, mówi o „wzajemnym przenikaniu się ludzkiej egzystencji"?. Wybucham śmiechem, nerwowym chichotem." [s. 86]

Nigdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bohater narodowy. Kto to taki? Wielka postać, symbol zmian, człowiek idei, odwagi, cnoty, sukcesu. Ten, który niesie nadzieję, nie poddaje się, walczy, porzuca swój interes dla dobra ogółu. Dla ukochanego narodu. To ten, który stoi ponad, który się wyróżnia, który jest większy, wyjątkowy. Może bohaterowie to wcale nie ludzie? Może to specjalnie programowane jednostki, wyzbyte z ludzkich słabości? Jak stać się bohaterem narodowym? Co zrobić, żeby ludzie zapamiętali nas na pokolenia? Józafat Dumanowski odpowiada na to pytanie: Nic. Nie trzeba robić nic. Samo się zrobi. Ludzie zrobią z ciebie bohatera, czy tego chcesz, czy nie.

"Wszystkie opisane tu historie wydarzyły się naprawdę, choć nieco inaczej; co jednych może napełnić radością, a innych niewysłowionym żalem." [s. 5]

Tak rozpoczyna się historia, która ciągnąć się będzie przez sto dwadzieścia trzy lata zaborów. Rodzi się u schyłków oświecenia, biegnie przez romantyzm, trochę zwalnia w epoce przemysłowego bum i wita świetlnych poetów wieku XX. Czy jest to prawdziwa historia? Albo chociaż prawdopodobna? Nie wiadomo, ale to niezbyt istotne. Ta historia ma więcej niż jedno zakończenie. Liczni biografowie Józafata Dumanowskiego nigdy nie uzgodnili, jak naprawdę potoczyły się losy tego Wielkiego Człowieka, prezydenta Republiki Krakowskiej, który urodził się w przeddzień trzeciego rozbioru Polski, a umarł 12 listopada 1918 roku...

O czym jest Dumanowski? To poplątany życiorys mężczyzny, który nigdy nie istniał, i historie, które nie miały miejsca. Z naszego punktu widzenia, rzecz jasna. Mickiewicz nigdy nie napisze Pana Tadeusza i zostanie biskupem, a Słowacki dożyje sędziwego wieku jako twórca fraszek. Na podobną zapaść twórczą zachorują Tetmajer czy Wyspiański, nigdy nie napisawszy nic wielkiego. Nie przypadkiem jest, że na drodze każdego z nich stanie Dumanowski.

Z pozoru szalona powieść, w której mieszają się sprzeczne wersje wydarzeń, a prawda i fałsz nie mają znaczenia, bardzo zgrabnie, trochę przerysowując, pokazuje pewne mechanizmy. Dumanowski mówi o potrzebie tworzenia przez społeczeństwo bohaterów, wybitnych jednostek osnutych legendą. Zwłaszcza w takich czasach jak rozbiory, w których ludzie łakną niesamowitych historii o ludziach, którzy robią coś wyjątkowego. Dumanowski nie jest nikim szczególnym, nigdy nawet nie zrobił nic specjalnie wielkiego. Jednak jako bohater plotek, mitów i legend był kimś Ważnym. Kimś, kto tworzy historię. Kimś bez skazy. Symbolem:

"Rodzenie się symboli jest zawsze okupione czyimś cierpieniem." [s. 126]

I jeden z moich ulubionych fragmentów:

"Kogucki tym wytrwalej głosił ową teorię, że sam był jej autorem. Przez całe te swe życie szukał dowodów i poszlak, które ostatecznie ugruntują jego stanowisko." [s. 191]

O tym mówi Szostak - jeśli prawda nie jest do końca atrakcyjna, czemu by jej, dla Wielkiej Sprawy, trochę nie udoskonalić? A jeśli coś brzmi jak doskonała prawda, czemu by nie dążyć do tego, by ją udowodnić, by ją taką właśnie stworzyć? Plotki, mity, legendy, teorie. Kolejne pomniki, obrazy i świąteczne orszaki. Byle z pompą. Bezpośrednio wiąże się to także z potrzebą zmian, nowości - każda świeża idea potrzebuje swojego przywódcy, chwytliwych historii, których jeśli nie ma, trzeba je stworzyć. O rewolucji Szostak mówi tak, ustami swoich bohaterów:

"- I co teraz, panie naczelniku? - zapytał z wyczekiwaniem.
- Jak to co? - odparł Dumanowski. - Od jutra trzeba wziąć się do normalnej pracy.
- A szafoty, a aresztowania, a represje? Potrzebne są zmiany, trzeba wszystko zrobić na nowo, przeobrazić, zburzyć i wznieść od podstaw!
- Wszystko zmienić? To jest Kraków, drogi panie." [s. 127]

Kraków! Miejsce najważniejszych wydarzeń, tętniące życiem, rozrastające się. I choć Dumanowski mówi, że się nie zmienia, bo to w końcu Kraków, ostoja kultury, tradycji, historii, to "wieczne miasto" nie jest ciągle takie samo. Poszerza się, unowocześnia. Ale jest wciąż niesamowicie ukochane i doskonale znane przez Dumanowskiego. Ciekawe jest to, jak Kraków działa na młodych poetów... Przygniata ich, ucisza talent, wpędza w twórczą niemoc.

Najbardziej frustrowały mnie w tej powieści kobiety - przedmioty uwielbienia, pożądania, spełnienia, relaksu, ale zawsze przedmioty. Głównie prostytutki (świtezianki, jak nazywał je Mickiewicz, a za nim jego koledzy), które są tam tylko po to, żeby panowie mieli frajdę. Następnie liczne kochanki, wszystkie chętnie przystające na propozycję kilku upojnych nocy. Albo dziewczyny oszukane i porzucone przez błąkających się wojaków. Serce i kobieca godność bolą, jak się to czyta. Naprawdę nie ma tu żadnej, absolutnie żadnej kobiety (chyba że epizodyczne postacie, na które nie zwróciłam uwagi), która wychodziłaby poza "funkcje miłosne".

Fabuła jest zwarta, ale po jakimś czasie... nużąca. Nie porywa i chyba nawet do niczego nie zmierza. Sporo tu ironii i absurdu, które lubię, ale to i ciekawy pomysł nie wystarczą, żeby ta powieść na dłużej zapadła mi w pamięć. Czy celem Szostaka było stworzyć barwną historię, czy powiedzieć, co sądzi o wielkich ideach, symbolach i bohaterskich jednostkach - nie wiem. Doceniam, kiwam głową z aprobatą, ale nie kupuję tego.

https://balladybezludne.blogspot.com/2020/04/plotki-mity-legendy-stworzenie-czowieka.html

Bohater narodowy. Kto to taki? Wielka postać, symbol zmian, człowiek idei, odwagi, cnoty, sukcesu. Ten, który niesie nadzieję, nie poddaje się, walczy, porzuca swój interes dla dobra ogółu. Dla ukochanego narodu. To ten, który stoi ponad, który się wyróżnia, który jest większy, wyjątkowy. Może bohaterowie to wcale nie ludzie? Może to specjalnie programowane jednostki,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Sapkowski zaczyna z buta, wirtuozyjną sceną miłosną. Zza okna słychać głębokie głosy mnichów śpiewających hymny, oczywiście po łacinie. Jest dzień targowy, więc pomiędzy wzniosłe Ad te levavi oculus meos wdzierają się turkoty wozów i brzdęk naczyń. Benedictus Dominus qui non dedit nos... Reynevan na wzór biblijnego Oblubieńca skacze po pagórkach, biegnie przez góry balsamiczne, wdychając woń mirry, aloesu i cynamonu. Qui confidunt in Domino, sicut mons Sion... Jest z nim piękna Adela von Stercza, pieszcząca kochanka czułościami po francusku, mon amour, mon magicien. Szczęście tych dwojga, zupełnie nagich, może trwać tylko do Gloria Patri, et Filio et Spiritui sancto. Po Alleluia wpadają mniej romantycznie nastawieni goście. I zaczyna się jazda.

Rok 1425. Śląsk. Starcia między inkwizycją a husytami. Oto tło wydarzeń. Niech nie odstręczy Was jednak ta historyczność! Narrenturm nie ma ambicji odtworzenie jota w jotę wszelkich bitew, postaci, konfliktów, paktów i polityki. Owszem, trudno podczas lektury nie pokiwać z uznaniem głową dla oczytania Sapkowskiego, jego merytorycznego przygotowania. Świadczą o tym nie tylko liczne (wręcz popisowe, niemal bufońskie, efekciarskie!) odwołania do literatury i kultury, zwłaszcza do Biblii oraz dzieł antycznych i średniowiecznych, czy multum łacińskich sentencji, ale także ogólna lekkość, z jaką Sapkowski porusza się po Śląsku, jego zwyczajach, wielkich panach i historii.

Smaczku dodają spotkania naszego głównego bohaterów ze sławami swoich czasów. Zawisza Czarny ma problemy z gazami. Mikołaj Kopernik, ten „maluśki Mikołajek, co to się ludziska śmieją, że pierwsze jego słowo było mama, drugie papu, a trzecie heliocentryzm" [s. 497]. Jan Gutenberg próbujący zareklamować swój nowy wynalazek i rozpoczyna (genialną!) dyskusję na temat tego, czym może skutkować w przyszłości zbyt szerokie rozprzestrzenienie się słowa pisanego.

„Widzę to oczyma duszy mojej. Masowa produkcja papieru, gęsto pokrytego literami. Każdy papier w setkach, a kiedyś, jakby śmiesznie to nie zabrzmiało, może i w tysiącach egzemplarzy. Wszystko po wielokroć powielone i szeroko dostępne. Łgarstwa, brednie, oszczerstwa, paszkwile, donosy, czarna propaganda i schlebiająca motłochowi demagogia." [s. 260]

Takie mrugnięcia okiem do czytelnika, odwołania do współczesności (a może raczej zaczepna z nią polemika?), to jeden z największych atutów Sapkowskiego. I to, w jaki sposób wplata do powieści te cytaty łacińskie, te popisy, odwołania - rubasznie, czasem prześmiewczo, za nic mając jakiś tam styl wysoki! Wielcy rycerze puszczają bąki, a Pieśń nad Pieśniami służy do opisu sceny łóżkowej. Naszych bohaterów też nie wyjęto z eposu rycerskiego ani legend o świętych.

Reinmar z Bielawy, główny bohater, to kochaś, naiwniak, uciekinier i idealista ciągle zgrywający wybawcę. Nic nie idzie zgodnie z jego planem, ciągle się myli, cierpi z miłości i zakochuje na nowo w wielkich błękitnych oczach. Masowo zawodzi się na ludziach. I co raz wpada w jakieś tarapaty, mnożąc liczbę własnych prześladowców. Studiował w Pradze medycynę, gdzie trochę liznął różnych zaklęć i magii. Inaczej jest z Szarlejem - to intelektualista i pragmatyk, dba o swój interes, człowiek pięści, bez skrupułów, ale spod tych pozorów prześwituje oddany druh. Jest też genialny, tajemniczy Samson Miodek - niesamowity łeb o bardzo tępej twarzy i posturze niedźwiedzia, prawdopodobnie jakiś pozaziemski podróżnik. Mnóstwo krwistych postaci męskich. Coś tylko z kobietami sobie Sapkowski nie radzi.

Narrenturm ociera się o kontrowersje, porusza tematy tkliwie, wyraźnie nie lubi Kościoła. Nie znajdziemy to pozytywnych postaci księży (wszyscy to nieroby, chciwcy albo pijani władzą), nikt tu tak na serio nie jest dobrym, miłosiernym chrześcijaninem (nawet nie próbuje). I ta niechęć do jakichś świętości, brukanie cnót i ludzkiego ducha są nie do niezauważenia. Bohaterami Narrenturmu rządzi głównie słabość, osobisty interes, czasem zemsta albo żądza. Mało tu typowej rycerskości, zacnych czynów czy poświęcenia. Żeby dokopać się do jakiejś wrażliwości (a nie czułostkowości, częstej u Reynevana), trzeba kopać głęboko - i przypatrywać się baczniej. Coś tam Sapkowski przemyca. Jednak nie polecam tej powieści komuś szukającemu w prozie wzniosłości, wartości, dram i moralności. Ani tym, którym niezgodność książki z własnymi poglądami uniemożliwia lekturę.

Jaki na razie obraz Narrenturmu wytworzył się Wam w głowach? Osadzony w historii, rubaszny, naszpikowany odwołaniami, zaczepny, pomysłowy... Żeby obraz był pełen, dodajmy jeszcze motywy fantastyczne, humor i gnającą akcję. Magia jest składnikiem świata przedstawionego, który nikogo z bohaterów nie dziwi, choć jest kojarzony z herezją, husytami i złem. Nasz Reinmar plecie nawęzy, żeby znaleźć prawidłową drogę, lata na ławce, spotyka jasnowidzące wiedźmy, używa zaklęć w różnych językach i pichci ziołowe napary. Na Śląsku czai się tajemniczy Pomurnik, a w lesie spotkać można dziwne stworzenia.

Całą zaś fabułę napędza humor, przypadek, widowiskowe akcje i ucieczki, napady, rozlewy krwi i inne przygody. Aż trudno nieraz nadążyć, kto kogo bije i dlaczego. Podczas lektury strasznie myliły mi się imiona, nie pamiętałam, kiedy i w jakich okolicznościach ten spotkał tamtego i czy się lubią, czy nie za bardzo... Wina to natłoku wszystkiego w tej książce czy mojej nieuwagi? Nie rozstrzygnę.

Już ostatnim tchem krótko wyrażę swoje ogólne emocje po lekturze. Jestem pełna podziwu dla pracy, jaką włożyć Sapkowski w tę powieść, jego pomysłowości, oczytania i stylu. Narrenturm nie jest kolejną powiastką, kolejnym czytadłem, który zaraz wyleci z głowy. To książka bardzo charakterystyczna, określona, gęsta, o której chce się dyskutować. Co rusz zaczepiałam siostrę czy chłopaka i rozmawialiśmy o Sapkowskim, Wiedźminie i Trylogii husyckiej. Aż szarpie człowieka od środka, żeby komuś poopowiadać! Za to ode mnie ogromny plus. Pewnych rzeczy jednak nie przeskoczę - mogę sobie to czy tamto doceniać, ale nie będę udawać, że to mój typ literatury. Fabuła specjalnie mnie nie wciągnęła, książkę doczytałam raczej z obowiązku niż szarpiącej mnie ciekawości. Cieszę się, że trochę zakosztowałam stylu Sapkowskiego, że spróbowałam. Sprawdziłam - ok. Wystarczy. Nie ciekawi mnie, co tam dalej się przydarzy Reinmarowi.

https://balladybezludne.blogspot.com/2020/03/anno-domini-1425-w-ktorym-odkrywa-sie.html

Sapkowski zaczyna z buta, wirtuozyjną sceną miłosną. Zza okna słychać głębokie głosy mnichów śpiewających hymny, oczywiście po łacinie. Jest dzień targowy, więc pomiędzy wzniosłe Ad te levavi oculus meos wdzierają się turkoty wozów i brzdęk naczyń. Benedictus Dominus qui non dedit nos... Reynevan na wzór biblijnego Oblubieńca skacze po pagórkach, biegnie przez góry...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

XVIII wiek. Francja. Kurtyzana Weronika stawia się na wezwanie swojego kochanka i narzeczonego, by razem z nim uciec z Paryża i wziąć potajemny ślub. Okazuje się, że nie tylko ona oczekuje kawalera d'Albiego, ale również dwóch wysoko postawionych mężczyzn - Markiz i pan de Berle, z którymi kawaler miał wyruszyć w podróż w poszukiwaniu Księgi. Nic nie dzieje się z początkowymi zamiarami żadnego z nich. W nieoczekiwanym składzie - z kobietą, niemym woźnicą Gauchem i jego żółtym psem - wyruszają w stronę Pirenejów, gdzie ponoć ukryta jest Księga. Czym jest? Nadzieją ludzkości, wiecznym porządkiem, świętą zasadą, zbiorem praw? Czy uda się ją odnaleźć i z jej pomocą zbudować nowy ład - albo chociaż zrozumieć i opisać ten już panujący?

Dawno żaden autor nie zainteresował mnie na tyle, bym sięgnęła po kolejne jego dzieła. Po lekturze Biegunów i gdy dowiedziałam się, że Tokarczuk dostała Nobla, było inaczej. Coś urzekło mnie w prozie naszej rodzimej pisarki, coś kazało się zatrzymać i zastanowić. Lubię dzieła nieco inne, czasem dziwne, nowe, odkrywcze, których autor nie idzie wydeptanymi szlakami, ale szuka w słowach czegoś swojego. Może jestem w takim wieku, może mam taki typ osobowości, a może po prostu znudziłam się romansami... Grunt, że czasem znajduje Takie Książki. Do Takich na pewno należeli Bieguni. Lecz niestety Podróż ludzi Księgi, kontynuacja mojej przygody z Tokarczuk a zarazem jej debiut powieściowy, już nie.

Trudno zebrać mi myśli i napisać o tej powieści coś sensownego. Łapię się na tym, że zaczynam pisać o Biegunach lub co zdanie porównuję do nich Podróż..., więc kasuję całe zdania i akapity i piszę od nowa (tekst powstaje już z miesiąc - jedyny plus jest taki, że wrażenie i treść się przesiały i odleżały w moim umyśle, straciły na świeżości, ale się poukładały). Wszystko tu jest słabsze niż w Biegunach. Oczywiście pewne tendencje, myśli i chwyty narracyjne już tu raczkują, widać to samo zainteresowanie ciałem i wiekiem XVIII. Podobne bezpośrednie filozoficzne rozważania, co prawda niebanalne, ale jednak kierujące (może niepotrzebnie) naszą lekturą. Inaczej jednak się tę książkę czyta - tutaj mamy do czynienia z powieścią z krwi i kości, Tokarczuk opowiada nam konkretną historię, z fabułą i bohaterami, w przeciwieństwie do fragmentarycznej, poszatkowanej konstrukcji Biegunów.

Chciałabym tylko zaznaczyć, że nie padnie tu za bardzo nic konkretnego. Trochę porozmyślam o tym i owym, doczepię się kilku wątków. A moją opinię zmieszczę w jednym zdaniu, o teraz: Ok na tle literatury polskiej ogólnie, ale szału nie ma, Bieguni lepsi. (od teraz koniec z porównywaniem. Możecie odetchnąć)

Tokarczuk jest, jak wiemy, zdeklarowaną feministką, może więc dziwić, że wśród znaczących bohaterów powieści pojawia się tylko jedna kobieta - i to jaka! Weronika jest całkiem uzależniona od mężczyzn, jak mogłoby się wydawać. Wręcz upokarzająco przez nich sterowana, jej praca to sprawianie im przyjemności, a jej ukochany prawdopodobnie jedynie wykorzystuje jej miłość, by zagrać na nosie paryskiej śmietance towarzyskiej. Z drugiej strony - sama się (ekhm) utrzymuje, ma własne mieszkanie... Lecz zostawia to wszystko. Mówi, że dla miłości - twierdzi wręcz, że na tym polega jej praca, na kochaniu każdego klienta. Niesamowita kobieta żyjąca nieodwzajemnioną, wzgardzaną miłością. Do tego żyje w świecie snów, ma ogromną wrażliwość - wyolbrzymioną jeszcze w porównaniu z ograniczonym umysłem i interesem światem mężczyzn. Weronika myśli innymi kategoriami, swoim odczuwaniem, celem jej wędrówki nie jest ratowanie świata, może nawet nie ma celu. Po prostu idzie, pchana miłością.

Weronika jest zdecydowanie najciekawszą, najprawdziwszą kreacją Podróży ludzi Księgi. Dla mnie - irytującą. Ale może niepotrzebnie - to kobieta, która wbrew wszystkiemu nie próbuje dostosowywać się do świata mężczyzn. Jednak boli to, że żyje w ich cieniu, choć zdecydowanie zasługiwałaby na więcej. Trudno mi ją słusznie ocenić.

Do postaci niedocenianych przez świat, żyjących na marginesie, niezauważanych należy także Gauch - już w pierwszym rozdziale dowiadujemy się, że jego historia nie ma znaczenia. W dziejach zapisują się wygrani. Niemówiący sierota i kurtyzana nikogo nie obchodzą. A może to właśnie oni potrafią zajść najdalej..? Może ich życia są równie ważne, co wykształconych mężczyzn?

Nie oceniam tej książki pod kątem moralności i wartości etycznych - bo to się mija z celem. Tokarczuk nie buduje swojej historii na ogólnie przyjętych zasadach przyzwoitości - albo ich nie komentuje, albo wręcz obala. Zdrada nie jest nawet tak nazwana. Między wierszami padają inne pytania - czy człowiek jest w stanie uwolnić się z przywiązania do drugiego człowieka, ze swoich emocji, aby osiągnąć Wyższy Cel? Czy w ogóle warto ganiać za ideą? Co w nas jest wartościowego i prawdziwego?

Historia nie jest zachwycająca, nic mnie w tej powieści szczególnie nie porwało. O tym, co mnie podczas lektury zastanowiło, napisałam. Po miesiącu zostały mi w głowie tylko urywki fabuły, strzępki wrażeń. Jeśli więc zamierzacie rozpocząć swoją przygodę z prozą Tokarczuk, tę książkę możecie z czystym sumieniem sobie odpuścić. Ja na pewno jeszcze tej przygody nie skończyłam.

https://balladybezludne.blogspot.com/2020/03/poszukiwania-sensu-i-zasady-podroz.html

XVIII wiek. Francja. Kurtyzana Weronika stawia się na wezwanie swojego kochanka i narzeczonego, by razem z nim uciec z Paryża i wziąć potajemny ślub. Okazuje się, że nie tylko ona oczekuje kawalera d'Albiego, ale również dwóch wysoko postawionych mężczyzn - Markiz i pan de Berle, z którymi kawaler miał wyruszyć w podróż w poszukiwaniu Księgi. Nic nie dzieje się z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tainaron to miasto. Lub łąka. Lub ich hybryda. Podobnie tainaronianie są ludźmi. Lub owadami. Lub czymś po środku. Nasza narratorka jest intruzką, a odbiorca jej listów - tajemnicą. A my, czytelnicy? Zagubionymi wędrowcami próbującymi (przynajmniej na początku) uchwycić sens i istotę, kartografami nieudolnie rysującymi mapę wędrujących fal. Tylko czy da się uwiecznić, utrwalić, zatrzymać i zrozumieć zmienność?

Kiedy rok temu czytałam Słońce życia, powieść fińską z I połowy XX wieku, zastanawiałam się, czy traktowana nieco mistycznie przyroda, mglistość i arealizm są środkami wyrazu używanymi w fińskiej literaturze w ogóle, czy to był tylko ślepy traf, coś charakterystycznego dla tego jednego autora (zresztą - noblisty!). Przy ostatniej (przed epidemią) wizycie w bibliotece nogi same zaprowadziły mnie do półki z twórczością skandynawską. Opis na okładce Tainaronu pewnie normalnie by mnie nie zaciekawił (mikrokosmos i robale to niezupełnie moje klimaty), ale myśl, by sprawdzić, jak inna fińska pisarka widzi świat przyrody, zwyciężyła. Tym bardziej, że podobnie jak Słońce życia, i ta książeczka do grubych nie należy. Najwyżej trzy godziny czytania.

Tainaron to trzydzieści listów opisujących pobyt naszej narratorki i przewodniczki, bezimiennej kobiety, w obcym mieście, które stara się poznać. Mieście? Tak je nazywa - ale nie raz miałam wątpliwości, gdzie kończy się łąka a zaczynają ulice. Niektóre kwiaty są wielkości ludzi, do niektórych można wejść jak do pokoju. Owady z wzajemnością wykorzystują kwiaty, zaspakajając swoje zachcianki, ale mają ludzki głos. Czy to opis miasta porównanego do łąki? Czy łąki porównywanej do miasta? To owady umiejące mówić? Czy to właśnie ludzie o owadzich cechach, z nogogłaszczkami czy skrzydełkami? Trudno zrozumieć, z jakiej perspektywy patrzymy - to makro- czy mikroskala? Narratorka jest człowiekiem, obcym zwiedzającym łąkę, uczłowieczającą przyrodę, czy może to, co opisuje, nie jest metaforą, a fantastyczną rzeczywistością?

Miasto gładko przechodzi w łąkę i na odwrót. Na próżno doszukiwać się naszego sensu, wcisnąć Tainaron w nasze miary, wyobrażenia i wytyczne. Tainaron to nie kolejny świat rodem z fantasy, jak Śródziemie czy Narnia. Owadzi bohaterowie to nie skrzaty, ogry lub elfy. Autorka nie tworzy słowników i encyklopedii swojego świata, nie tłumaczy różnic. Nasza narratorka nie jest jak Łucja oprowadzana po dziewiczej krainie przez fauny i lwy. Nie ma szafy rozgraniczającej światy. I to pewnie wielu będzie irytować. "Książka o niczym!", "Co tu się w ogóle dzieje?!", "Czym w końcu jest ten Tainaron?", "Co było dalej?", "Kim jest adresat listów?!"...

Ostatnio czym bardziej niejednoznaczna powieść, im więcej dróg interpretacji i odczuwania, tym lepiej mi się ją czyta. Nie nudzą Wam się czasem fabuły ograniczone prawdopodobieństwem i ludzką psychiką? Niby każda inna - a jednak to tylko kolejne historie, lepiej lub gorzej napisane. Nie jestem wielką fanką i znawczynią genologii, nie lubię grzebać w słowach w poszukiwaniu gatunków, ale zastanawiam się, do jakiej szufladki można by włożyć Tainaron. Pierwsza nasuwa się powieść epistolarna (Cierpienia młodego Wertera to zapewne pierwsze skojarzenie, dla mnie raczej przykre), ale polemizowałabym z tym. Bo czym jest powieść? To nie synonim książki. To utwór, który po pierwsze ma fabułę, zwykle rozbudowaną, wielowątkową. Jeśli wrażenia narratorki i jej spotkania z miastem i jego mieszkańcami można nazwać fabułą, to w porządku. Ale nie liczcie na porywającą historię z punktem kulminacyjnym, romansem i intrygą. Ani na to, że dostaniecie jakieś odpowiedzi.

Mam nadzieję, że w tych kilku akapitach udało mi się choć delikatnie uchwycić, na czym polega fantastyczność tej opowieści. Łatwo się jednak domyślić, że ta cała owadzia otoczka ma czemuś służyć. Tainaron porusza kwestie filozoficzne - pyta o istotę bytu, o tożsamość, o to, kim jest człowiek. Przede wszystkim zaś zastanawia się nad zmiennością. Tu może po prostu przywołam fragment:

"tainaronianie mają co najmniej dwa żywoty, które mogą się między sobą krańcowo różnić, mimo że jeden wypływa z drugiego w sposób dla mnie niepojęty. I my się zmieniamy, ale odbywa się to stopniowo. (...) Tutaj jest inaczej. Nadal jest dla mnie zagadką, co naprawdę łączy dwa kolejne żywoty tutejszych mieszkańców. Jak osoba, która zmienia się tak całkowicie, może jeszcze twierdzić, że w jakimś sensie nadal pozostaje sobą?"

Jak bardzo my się zmieniamy? Czy ja sprzed dziesięciu lat to nadal ja? Czy może ktoś zupełnie inny, ktoś, kogo ze mną łączy tylko imię? Ile mamy w sobie z owada? Podobnie jak tainaronianie zmienia się całe miasto - nagle, z sekundy na sekundę. Dlatego tworzenie mapy nie ma żadnego sensu. "Jestem miarą wszystkich rzeczy" mówi jakby za Protagorasem jeden z tainaronian, mierniczy. Czy świat jest po prostu taki, jak ja go widzę i oceniam? Czasem rozważania autorki są zbyt widoczne, za bardzo naświetlone, łopatologiczne, ale mimo wszystko dają przestrzeń do indywidualnych rozmyślań.

Tainaron to książka pełna wrażliwości nie tylko na przyrodę, ale też na człowieka. Przemawia do wyobraźni, pochłania swoją cudacznością i cudownością, W tym tekście nie wyczerpałam wszystkich tematów poruszanych przez autorkę i na pewno nie uchwyciłam całego zamysłu i uroku tej opowieści. Zostaje mi tylko zachęcić do poświęcenia chwilki na lekturę jeśli nie tej, to innej książki fińskiego autora i podzielenia się wrażeniami.

https://balladybezludne.blogspot.com/2020/03/przeobrazenia-nage-i-stopniowe-tainaron.html

Tainaron to miasto. Lub łąka. Lub ich hybryda. Podobnie tainaronianie są ludźmi. Lub owadami. Lub czymś po środku. Nasza narratorka jest intruzką, a odbiorca jej listów - tajemnicą. A my, czytelnicy? Zagubionymi wędrowcami próbującymi (przynajmniej na początku) uchwycić sens i istotę, kartografami nieudolnie rysującymi mapę wędrujących fal. Tylko czy da się uwiecznić,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Kosmita! Widzisz go w głowie. Jak wygląda? Zielony stwór z antenką na głowie i pokracznymi, błoniastymi dłońmi? Galaretowata, rozumna maź/plazma przepoczwarzająca się w różne osobowe formy? Zwykle przybywa na Ziemię jakimś latającym spodkiem z przyjaznymi lub wrogimi zamiarami i nawiązuje kontakt z ludzkością. Na podobnych motywach inwazji, wizyty kosmitów czy odkrycia rozumnego życia na obcej planecie bazuje wiele powieści science fiction. U Lema jest inaczej. Jego "kosmitę" trudno w ogóle umieścić w polu rozumienia człowieka, a planeta Solaris jest jak cierń w wybujałym ego ludzkości.

Kris Kelvin przybywa na stację Solaris w czasie, gdy po dziesiątkach lat do niczego prowadzących badań niemal całkiem umarło zainteresowanie tą planetą. Oprócz Kelvina na stacji przebywa dwóch naukowców, Snaut i Sartorius - pierwszy wita go przestrachem, wyraźnie coś przed nim ukrywając, drugi nie wychodzi nawet z laboratorium. Trzeci badacz, Gibarian, popełnia samobójstwo kilka godzin przed lądowaniem Kelvina. Czy to samotność miesza w umysłach, czy oddziaływanie tajemniczego oceanu, jedynej formy życia na Solaris? Czy goście nawiedzający mieszkańców stacji staną się krokiem ku zrozumieniu dotąd niepojętej istoty oceanu? Czy Solaris pozwoli ludzkości kiedyś o sobie zapomnieć?

Aż dziwne, że mając się za początkującą miłośniczkę sci-fi, dopiero teraz, pod naciskiem egzaminu, zabrałam się za jednego z klasyków polskiej fantastyki naukowej. Lem w mojej głowie jawił się głównie jako autor Bajek robotów czy jakichś pełnych humoru opowiastek o innych, rozwiniętych technologicznie światach. W Solaris uderzył mnie poważny ton, pewne rewolucyjne (myślę, że nie ma w tym przesady) i nieoczywiste spojrzenie na temat obcości, tego, co niepoznane, wręcz nie mieszczące się w granicach ludzkiego poznania. Właśnie w kosmosie, w miejscu, o którym ludzkość wolałaby zapomnieć, którego nie pojmuje - tu człowiek spotyka się ze swoją ludzką naturą, zmaga się ze swoimi wspomnieniami, zakątkami podświadomości.

Lubię nieoczywiste historie. Coraz częściej łapię się na tym, że uciekam od książek reprezentujących jakiś gatunek, schemat, szukam nowych rozwiązań - czy to narracyjnych, czy fabularnych. Solaris, chociaż już klasyczny przykład literatury sci-fi, zaskakuje. Celem autora nie jest poprowadzić czytelnika do odpowiedzi, żebyśmy wiedzieli, czym jest Ocean, co robi z ludzkim umysłem, jak to się wszystko skończy. To powieść o granicach rozumienia - w jaki więc sposób mielibyśmy więc pojąć to, co już sam autor wskazuje jako niemożliwe do poznania?

Oczywiście jest to nieco frustrujące. Chcemy wiedzieć, chcemy rozumieć, lubimy domknięte zakończenia, punkty kulminacyjne, w których wszystko cudownie się wyjaśnia. Myślę jednak, że to, co zrobił Lem, jest bardziej twórcze, skłaniające do refleksji, zachęca do wejścia w głąb. To o takich historiach się potem myśli. Nieoczywiste relacje, zagadka, inność, odkrywanie, porażka, utrata.

Tym, co najbardziej dokuczało mi podczas lektury, były dialogi. Wyrywkowe, potoczne, tak jak w codzienności - wymagające domysłu i kontekstu.

"-Nigdy nie poleciał. I nie poleci. Przez to właśnie... między innymi...
- Co? (...) Co to ma znaczyć? Gdzie on jest?
- Przecież już wiesz (...)
- Nie stało się...?
- Stało się.
- Wypadek?
Kiwnął głową.Nie tylko przytakiwał, aprobował zarazem moją reakcję."

Tak to mniej więcej wygląda. Ciekawa jest kwestia pierwszoosobowego narratora, Kelvina, który choć dzieli się z czytelnikiem pewnymi swoimi wrażeniami, nie ujawnia nam swoich planów, zamierzeń, najskrytszych myśli - bywałam przez niego zaskoczona, nie dawał się do końca poznać. Reszta bohaterów, których zbyt wiele nie jest, jest pewnymi szkicami, mają rysy charakteru. Postacią dla mnie najciekawszą i najbliższą była Harey - jedyna kobieta na stacji. Niesamowita kreacja Lema.

Nie myślcie tylko, że Solaris to powieść psychologiczna, bo wydaje mi się, że nią nie jest. Oczywiście, bohaterowie zmagają się ze swoimi myślami, pragnieniami, dokonują trudnych wyborów, często nie tylko przestrzeni wokół, ale samych siebie nie rozumieją. Myślę, że to po prostu wizja innego świata - wyjątkowego, bo nie do pojęcia. Niezrozumiały byt widziany oczami sfrustrowanego człowieka. To refleksja o inności, o pędzie wiedzy uderzającego o mur tajemnicy. To w końcu myśl, że rozumienie nie stanowi o istnieniu - nie pojmujemy Solaris, swoich umysłów, własnych pragnień, co nie znaczy, że kosmiczny ocean nie ma na nas wpływu, że nasza podświadomość na nas nie oddziałuje.

http://balladybezludne.blogspot.com/2020/01/walka-z-umysem-czy-kosmicznym-oceanem.html

Kosmita! Widzisz go w głowie. Jak wygląda? Zielony stwór z antenką na głowie i pokracznymi, błoniastymi dłońmi? Galaretowata, rozumna maź/plazma przepoczwarzająca się w różne osobowe formy? Zwykle przybywa na Ziemię jakimś latającym spodkiem z przyjaznymi lub wrogimi zamiarami i nawiązuje kontakt z ludzkością. Na podobnych motywach inwazji, wizyty kosmitów czy odkrycia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Cień wiatru jest jedną z tych książek, o których nigdy nie usłyszałam złego słowa, same ochy i achy, do znudzenia. Zabierałam się za czytanie kilka lat, w końcu się zabrałam, z jakąś pewnością, że lektura powali mnie z nóg. Powinnam już wcześniej nabrać podejrzeń. Zwykle przekonują mnie właśnie te pozycje dzielące czytelników na LC - niedoceniane, uważane za nudne, męczące albo przeciętne i bez szału. Albo takie, o których w ogóle się nie mówi. Te czytelnicze hity najczęściej w moim odczuciu okazują się niewypałem. No ale siostra przeczytała i chwaliła, chłopak czytał ostatnią część - chwalił, znajomi na LC - chwalą. Oceny nie schodzą poniżej siedmiu gwiazdek... Kurczę, to aż wstyd samemu nie skonfrontować się z tym "ARCYDZIEŁEM"! Fani - nie bijcie.

Samotny księgarz prowadzi swojego syna Daniela na Cmentarz Zapomnianych Książek, gdzie chłopak z tysiąca pozycji ma wybrać dla siebie jedną. Wybór pada na Cień wiatru, powieść niejakiego Juliana Caraksa, którego inne książki są nie do zdobycia. Daniel zauroczony lekturą postanawia dowiedzieć się jak najwięcej o tajemniczym autorze, grzebiąc w przeszłości obcych ludzi.

Fabuła jest raczej dość prosta, wręcz schematyczna: młody chłopak napotyka na jakąś tajemnicę i, próbując ją rozwikłać, wplątuje się w kłopoty, a czytelnik wraz z nim odkrywa coraz to nowe brudy. Mamy tu elementy kryminału, romansu i to, co ponoć jest największym atutem Zafóna - niepokojący klimacik. Wszystko okraszone Jakże Bardzo Mądrymi Sentencjami, którymi bohaterowie i narrator sypią jak z rękawa... Książki są lustrem: widzisz w nich tylko to co, już masz w sobie... Ludzie są gotowi wierzyć we wszystko, tylko nie w prawdę... Istniejemy póki ktoś o nas pamięta... Idealne do kalendarza.

Autor nie zaskakuje, wręcz używa tanich, sprawdzonych, filmowych chwytów, które mają nam zbudować napięcie - od początku nie miałam wątpliwości, kto pali wszystkie książki Caraksa, nie zdziwiła mnie w żadnym momencie historia Juliana czy Daniela. Cień wiatru czytałam głównie w autobusach i tramwajach - niektórzy pasażerowie musieli mieć niezłą frajdę, widząc zmiany, jakie dokonywały się na mojej twarzy przy co bardziej ckliwych czy żałośnie oczywistych scenach. Brwi odbywały rytualny taniec, marszcząc się i podnosząc w geście ironii lub zniesmaczenia, a usta wykrzywiały na różne strony, brakowało jedynie przewracania oczami i wzdychania z rezygnacją.

Uwielbiam groteskę, apsychologizm postaci, zgrabne dialogi, w których trudno doszukiwać się sensu... jeśli autor korzysta z tych zabiegów z rozmysłem. Ciężko mi jednak docenić nieporadność, z jaką Zafón stara się urealnić swoich bohaterów i dialogi, uzyskując efekt komiczny. Bohaterowie są sztampowi i płascy - ci bardzo źli (Fumero), bardzo dobrzy (ojciec Daniela), zagubieni, zabawni (Fermin) i tragiczni, którzy mają nas swoją historią doprowadzić do łez współczucia (tych jest tu tak dużo, że aż nie silę się wymieniać). Dialogi naprawdę, naprawdę słabe - w przeważającej części gorzkie wyznania, sztucznie, jakby na siłę wprowadzane złote myśli autora i całkowita nieumiejętność rozmawiania ze sobą po ludzku bohaterów, którzy głównie się nawzajem ranią i obrażają. Łatwość, z jaką wszyscy nagle otwierają swoje serca przed Danielem - dziwna. Sztuczny dramatyzm bazujący na sprawdzonych chwytach - żałosny.

Cień wiatru to próbująca być mroczną telenowela brazylijska. Każdy może być bratem, siostrą, ojcem i matką każdego, tu i tam ktoś ginie, a na wszystkich czyha zabawny w swojej wrogości psychopata, który nie umie powiedzieć zdania bez przekleństwa. Tu się biją, tam nagle znikają, kochają po kryjomu i nie mogą bez siebie żyć, no bo nie można się przecież szczęśliwie zakochać, zawsze trzeba dramatycznie - albo rodzice ich rozdzielają, albo ten drugi nie kocha... W postawie bohaterów dominuje egoizm albo ślepe zapatrzenie w obiekt pożądania. Kobiety są na potęgę poniżane przez facetów, rodzicami się gardzi, a dzieci nie chce.

Rozumiem jednak, że tę książkę można lubić, bo pokazuje świat zupełnie innym, niż jest - ta inność pochłania. Zaułki, które koniecznie wszystkie muszą być mroczne, opuszczone rezydencje, kierujące bohaterami fatum, wciągające sekrety i patologiczne relacje, a to wszystko przejaskrawione, niecodzienne, nieudane naśladownictwo Wichrowych wzgórz. Mnie też fabuła i losy bohaterów wciągnęły - jasne, że chciałam wiedzieć, co będzie dalej, dlatego przeczytałam do końca. Cień wiatru dobrze się czyta - jest napisany prostym językiem, akcja szybko płynie, nie zostaje czytelnikowi nic, jak się tylko dać jej porwać.

Nie widzę jednak u Zafóna niczego wyjątkowego, zasługującego na takie masowe zachwyty. To dobrze skonstruowana, ale jednak dość nieoryginalna powieść, w dodatku nieprzyjemnie udramatyzowana. Fajna (używam tego słowa z rozmysłem) książka na odmóżdżenie, luźne popołudnie, niewymagająca, wpasowująca się w schematy i tendencje tego typu literatury. Byłabym daleka od nazwania jej arcydziełem. Dużo bardziej poleciłabym właśnie pięknie napisane Wichrowe wzgórza (a przecież też pełne dramatyzmu i patologii), hiszpańską Złudę (niepokojący klimat, ale dużo bardziej nieoczywiste rozwiązania) czy choćby znanego nam dobrze Edgara Alana Poe (to jest styl!).

https://balladybezludne.blogspot.com/2019/10/kicz-i-telenowela-katastrofe-gonia-da.html

Cień wiatru jest jedną z tych książek, o których nigdy nie usłyszałam złego słowa, same ochy i achy, do znudzenia. Zabierałam się za czytanie kilka lat, w końcu się zabrałam, z jakąś pewnością, że lektura powali mnie z nóg. Powinnam już wcześniej nabrać podejrzeń. Zwykle przekonują mnie właśnie te pozycje dzielące czytelników na LC - niedoceniane, uważane za nudne, męczące...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zwykła, osiedlowa biblioteka. Spragniony lektury Niedoszły Polonista przechadza się wśród półek, szukając tego czegoś. Omija działy z literaturą amerykańską, angielską i polską. Zatrzymuje się przed książkami fińskimi. Nie jest ich dużo. W oczy szybko rzuca się cieniutka, staro wyglądająca powieść. O, noblista (z roku 1939)! Słońce życia. Trochę dramatycznie. Pewnie romans. Pewnie wieś. Opis na skrzydełkach przypuszczenia te potwierdza. Bierzemy.

Pierwsze dwie, trzy, cztery strony, czytane podczas uroczej przejażdżki miejskim, telepiącym się autobusem, wprowadziły mnie w dziwny nastrój. Wzruszyłam się jak głupia, oniemiałam i rozpłynęłam się pod wpływem opisu młodzieńca powracającego do domu matki, położonym w malowniczej fińskiej wsi Malkamäki. Serio. Opis urokliwy, subtelny, bijący jakimś spokojem i słodyczą...

"Syn wraca w rodzinne strony. Wraca w chwili, gdy właśnie na zboczach rozbłysło na nowo przebudzone lato. O nadejściu lata mówi wszystko: drzewa, pola, sklepienie nieba. (…) Długo patrzył na ten krajobraz poprzez kiście kwiatów kruszyny i nie przestawał nucić z cicha melodii, która tak bardzo odpowiadała jego nastrojowi. Uciszonymi zmysłami wyczuwał niejako woń młodej zieleni, a tykanie zegara zdawało mu się ciągle coś powtarzać. To bezustanne powtarzanie wprawiało powoli przybysza w stan, za którym wzdychał."

Naprawdę nie wiem, co w tamtej chwili tak bardzo urzekło mnie w tych opisach. Chyba to, jakie to jest ładne, ciche, liryczne. Zwykła scena - Eliasz wraca do domu. Nic więcej się nie dzieje, ale już trwam w jakimś napięciu - pewnie zaraz pojawi się dziewczyna. Rzeczywiście, pojawia się niedługo później. Rozpoczyna się lato, a narrator złośliwie cofa się w czasie do zimy. Będzie to robić w trakcie powieści dość często, traktując czas w sposób, jakby ten nie miał żadnego znaczenia, mieszając ze sobą przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, myląc nas przy tym. Czas będzie mieć znaczenie tylko w tym sensie, że jest lato. Więc mamy opis Lyyli Korkee - jej oczekiwania i dojrzewania zimą i wiosną, aż do pierwszego letniego spotkania z Eliaszem. Reszty nie zdradzę - ale jeśli myślicie, że wiecie, jak to się dalej potoczy, jesteście w błędzie. Nie mówiąc o tym, że fabuła, a może nawet relacje międzyludzkie, nie odgrywają w tej powieści większej roli.

To jest dziwna książka, która też pewnie niewielu się spodoba. Jest w niej dużo subtelnego uroku, refleksji, jakiejś ulotności i rozmycia. To dzieło dla trochę romantycznych, lubiących się rozmarzyć dusz. Dla tych, którzy nie boją się czasem poczytać o niczym, by tylko zatopić się w słowach, przyrodzie, jakimś wrażeniu. Słońce życia rozgrzewa, gdy panuje skwar pełni lata, gdy wchodzimy na salę pełną tańczących, ale też chłodzi podczas gwałtownej burzy i letnich nocy przepełnionych śpiewem drozda. To książka, której często nie rozumiałam. O co w niej chodzi? Do czego to dąży? Myśli i emocje bohaterów były dla mnie całkiem nie do pojęcia - zresztą i wiele wydarzeń pokrywała tajemnicza zasłona milczenie i niedomówień. Nie jest to więc powieść psychologiczna. Nie jest to też romans, brakuje tu czułych wyznań i barwnych chwil pełnych uniesień. Określeniem, które nasuwa mi się jako najbardziej trafne, to chyba powieść filozoficzno-refleksyjna. Choć nie powiem do końca, czego ta refleksja dotyczy. Rozumiecie?

Z pewnością tym, co jest tutaj istotne, to rytm przyrody. Jakaś łączność człowieka z naturą. Istota ludzka jest tu pokazana jako odosobniona, dialogi to rzadkość, każdy skupia się na swoim przeżywaniu, a inni ludzie są tylko elementem krajobrazu, czymś, co w nas powoduje przemianę. Bohaterowie mnie dziwili - narrator nie mówi o moralności, etycznym postępowaniu. Wszystkim powodują jakieś instynkty, emocje, ale też coś zewnętrznego. Chwilowy nastrój? Księżycowa noc? Barwy kwiatów? To opowieść o wzdychaniu, mijaniu i lecie, które przekształca jednych ludzi w drugich, jedną emocję w inną i wrażenia w inne wrażenia. Takie to pogmatwane, a jednak tchnące spokojem.

To, czy Eliasz kochał Lyyli albo czy ona jego - jest jakieś bez znaczenia. Oni sami są jakby nie najistotniejsi - raczej narrator skupia naszą uwagę na krajobrazie. Pewnie teraz wielu, czytając tę moją opinię, rzekłoby: to ja podziękuję, nie lubię opisów przyrody. Słusznie zresztą, dla takich, którzy od lektury oczekują krwistej, wyrazistej akcji i barwnych bohaterów, ta powieść nie ma nic do zaoferowania. Tu są głównie opisy. Nieszablonowe, mocno liryczne, odrealnione, jak już pisałam - tajemnicze i urokliwe. Emocje, wrażenia bohatera łączą się z blaskiem księżyca i szumem drzew, słoneczną polaną i porośniętymi kwieciem wzgórzach. Są od nich zależne.

Nie powiem, bywałam zniecierpliwiona podczas lektury. Totalnie nie potrafiłam uchwycić sensu, ukrytej metafory, nie wiem - rozwiązania zagadki. Potem przestałam się na tym skupiać, popłynęłam z prądem. Dalej nie wiem, co sądzić o Słońcu życia - z pewnością książka ta ma w sobie jakąś wrażliwość, choć nie objawiającą się w słusznych wyborach czy jakiejś moralności bohaterów, to pewna wrażliwość na przyrodę, w widzeniu świata. Wyobraź sobie, że siedzisz na wzgórzu, patrzysz na horyzont, na słońce, na bujne kwiaty - i to wyzwala w Tobie myśli o sens bytu. To jest taka wrażliwość. Taka powieść.

https://balladybezludne.blogspot.com/2019/02/poemat-letni-zaczyna-sie-poemat-o.html

Zwykła, osiedlowa biblioteka. Spragniony lektury Niedoszły Polonista przechadza się wśród półek, szukając tego czegoś. Omija działy z literaturą amerykańską, angielską i polską. Zatrzymuje się przed książkami fińskimi. Nie jest ich dużo. W oczy szybko rzuca się cieniutka, staro wyglądająca powieść. O, noblista (z roku 1939)! Słońce życia. Trochę dramatycznie. Pewnie romans....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W moim krótkim życiu (jeszcze)nastoletnim tylko jednej książkowej serii udało się trwale, kompletnie i bezdyskusyjnie rozgościć w moim sercu i w mych myślach. Tylko do tej serii wracam wciąż z ciepłem i sentymentem, podczytując stare części po kilka razy w oczekiwani na te nowe. Bohaterowie tej serii jako jedni z nielicznych jawią mi się jako absolutnie istniejący, żywi i bliscy, a ich problemy, rozmyślania i radości stają się od lat także moimi. Trwającą do dziś przygodę z Jeżycjadą rozpoczęłam - całkiem przypadkiem, ot, z polecenia - zaledwie sześć lat temu. Zaledwie, bo przecież premiera pierwszej części miała miejsce już w 1977 roku, kiedy moi rodzice dopiero raczkowali po świecie. Jest w tym jakaś magia, zaklęcie bądź urok, skoro od tamtej pory seria pani Musierowicz zgarnia wciąż nowe żniwa wśród gorących, młodych serc. Pardon, tych starszych również.

Nora Górska - szesnastoletnie, buntujące się pacholę Patrycji i Floriana Górskich - korzysta z ostatnich dni swobody przed rozpoczęciem nauki w pierwszej klasie licealnej u swojej ciotki Idy, w jej położonej na końcu świata, remontującej się Ruince. Agnieszka Stryba - posiadająca jednoroczny staż żona Ignacego Grzegorza - wraz z dziewięciomiesięcznym brzuchem pomaga w remoncie (a raczej wystroju) mieszkania przy Roosevelta 5. Józef Pałys i Dorota Rumianek - przygotowujący się do swego ślubu zakochani - przebudowują strych domu, w którym już niedługo wspólnie zamieszkają. Z pewnym starym domem dzielnie walczy także Florek, wieńcząc obraz trwających wszędzie w familii Borejków remontów. Słowem - chaos, zamieszanie, rodzinne emocje i zmiany. A w środku tego wszystkiego destrukcyjna i żywiołowa Nora, której, jak sądzi, nikt nie rozumie i której, jak święcie wierzy, nigdy nie zdarzy się podobna głupota jak zakochanie!

Stwierdzać można tylko rzeczy osobiste. A nieoczywistych nie można stwierdzać, tylko trzeba się ich domyślać.

O serii pani Musierowicz nie potrafię mówić inaczej, jak z oddaniem, a do kolejnych jej części podchodzę niezmiennie z optymizmem. Wnuczka do orzechów i Feblik, tomy poprzedzające powieść, o której będzie się tu dzisiaj pisać, zrobiły na mnie miłe wrażenie, przypominając mi, za co pokochałam Jeżycjadę. Za pokręconych bohaterów i ich sympatyczne, przeurocze zakochania. Autorka przestała prowadzić tysiąc wątków na raz i skupiła się na nowych, młodych postaciach! Agnieszka i Dorotka, ukochane moich ulubionych kuzynów, podbiły moje serce, roztapiając je niczym masło. Sprężyna, Czarna polewka czy McDusia - to jednak nie było to samo (szczerze? Ich fabuła już mi się rozmyła, podczas gdy doskonale pamiętam części wcześniejsze!). No ale co z Ciotką Zryzotką?

Moje przywiązanie do borejkowych dzieci zakończyło się na Józinku i Ignacym Grzegorzu. Te późniejsze jakoś nie za bardzo mnie obchodziły a ich imiona się mieszały. Łusia, Szymek, Jędrek i inne, czyje to było, jakie jest... Nic. Postać Nory (Nory Górskiej zresztą - co też Patrycja i Florek mieli w głowie, nazywając ją tak!) też nie była mi zbyt bliska. Ten tom Jeżycjady zmienił ten stan rzeczy, gdyż jest to opowieść o nastoletnim buncie - czyli zjawisku ostatnio mi bliskim i będącym przedmiotem moich Bardzo Głębokich Rozważań.

Norę polubiłam niemal od razu - zdecydowana, harda dziewczyna z zasadami, porywcza, nieco szorstka, a równocześnie zakompleksiona. Ma nieoceniony talent w psuciu i gubieniu różnych rzeczy, często wpada w kłopoty i oczywiście nie potrafi ogarnąć chaosu w swojej głowie. Nie lubi ckliwości, jest raczej realistką i nie dopuszcza do siebie myśli, że otóż się zakochała. Idealna bohaterka! Mam jednak wrażenie, że jej potencjał nie został należycie wykorzystany. Historia Nory mnie nie porwała, a co gorsze - była do przewidzenia. Pani Musierowicz mogła jej wątkowi poświęcić więcej czasu, zamiast równolegle prowadzić niezliczone problemy reszty borejkowej rodziny.

"Ale ty już jesteś prawie kobietą, to ci nie przystoi!". Nie dość, że człowiek musi dojrzewać wbrew swojej woli, to jeszcze mu w kółko przypominają, w kogo się mianowicie, chcąc nie chcąc, zamienia!

Poza kilkoma sytuacjami (konflikt Mili i Ignacego, podróż Grzegorza i Gabrysi...) nie odczułam zbyt wielu wzruszeń, westchnień, oczekiwania na ciąg dalszy. Zabrakło mi tego jeżycjadowego klimaciku i uroku. Chyba jednak przede wszystkim - wyrazistości. Choć bardzo polubiłam Norę czy Podeszwę, tak snute przez panią Musierowicz historie już tak do mnie nie trafiły. Zbyt wiele było tu dla mnie układania spraw rodzinnych, tłumaczenia, co dzieje się z tym, śmym i tamtym, poza tym irytowała mnie postać Agnieszki (coś z nią było tutaj nie tak!). Muszę oddać honor w jednym Ciotce Zgryzotce - końcówka dość pozytywnie mnie zaskoczyła (było w niej coś innego i nowego).

Użyłabym zbyt wielkich słów mówiąc, że się zawiodłam, bo to byłam całkiem niezła książka. Świetna główna bohaterka, ta magiczna staroświeckość serii, wspaniałe postacie, uśmiech, który podczas lektury nieustannie mi towarzyszył... Mimo to Ciotce Zgryzotce, w moim odczuciu, daleko do takiego Brulionu Bebe B., Noelki czy choćby także niestarego Febliku. Czegoś tu brakuje. I nie potrafię konkretnie powiedzieć, czego. Najlepiej świadczy o tym fakt, jak krótka jest ta recenzja - po prostu nie mam o czym pisać. I nie czuję takiej potrzeby.

https://balladybezludne.blogspot.com/2018/06/kiedy-czowiek-musi-od-rana-do-nocy.html

W moim krótkim życiu (jeszcze)nastoletnim tylko jednej książkowej serii udało się trwale, kompletnie i bezdyskusyjnie rozgościć w moim sercu i w mych myślach. Tylko do tej serii wracam wciąż z ciepłem i sentymentem, podczytując stare części po kilka razy w oczekiwani na te nowe. Bohaterowie tej serii jako jedni z nielicznych jawią mi się jako absolutnie istniejący, żywi i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

O, redakcje warszawskie! O peryferie, bramy i tramwaje! O, warszawskie mody i ulice! O, intonacje warszawskie i targowiska, o, warszawscy fryzjerzy! O, Warszawo powojenna, zniszczona, w ruinach, ale jakże romantyczna, żywa i piękna! Ile w Tobie drapieżnego uroku, kawiarnianych pogawędek, ile ciekawych osobistości i fatalnych przygód! Przywiązania do Ciebie i Twojej specyficznej urody nie zniszczą ani bomby, ani ten czy inny ustrój, a co dopiero jacyś tam chuligani. O, miłośnicy Warszawy i Wy, stąd czy stamtąd! Dajcie wciągnąć się w labirynt warszawskich zaułków.

Miasto aż huczy, odkąd z chuligańskim napadami zaczął brutalnie rozprawiać się tajemniczy ZŁY - przez nikogo nie znany i nie widziany mężczyzna o białych oczach. Jedni sądzą, że to zwykły bandyta działający poza prawem. Inni widzą w nim romantycznego bohatera nie godzącego się z niesprawiedliwością. Tu mówi się, że jest wysoki, tam, że średniego wzrostu, że barczysty i potworny, znów że wyłania się z cienia i znika w nicości. Sam staje bez problemu wobec liczniejszego przeciwnika, chuligańskiego światka Warszawy, ale nikt dotąd nie widział dobrze jego twarzy. Wszystkie jednak świadectwa zgadzają się co do nienaturalnie jasnych oczu i wrażenia nieopisanego niepokoju, wręcz przerażenia, jakie owe spojrzenie wywołuje.

"Przepełniony irracjonalnie tramwaj warszawski stanowi doskonały odczynnik, przekonujemy się w nim codziennie, jacy jesteśmy i jak bardzo żyjemy życiem tramwajowym. (...) Nic nie wzbudza w nas tak nieprzytomnej złości i bezmyślnej chęci awantury, jak nie kończące się wyczekiwanie na wypchane ludźmi trolejbusy, do których nie można się dostać, tępota, brutalność i nieuprzejmość w tramwaju (...). Ale też nic nie wzbudza w nas takiego uczucia zadowolenia, satysfakcji i wygody, jak widok wyczekiwanego numeru na ulicznym horyzoncie (...). Tramwaj wyzwala w nas dziś w Warszawie cenną bezpośredniość przeżywania i dlatego żyjemy tu, w Warszawie, życiem tramwajowym."

Pod piórem Tyrmanda Warszawa zaczyna śpiewać, błyszczeć i zachwycać. Urzekają piękne, nabierające życia opisy, w których to, co zniszczone, niechlubne, czasem śmieszne, nieodłącznie łączy się z tym, co urokliwe i dobre. Oszałamia trafność spostrzeżeń autora, to, jak to wszystko pulsuje, przybliża, staje się obecne tuż obok nas. Mnóstwo humoru, bezpośredniości i przywiązania gęstnieje coraz bardziej wokół. Ten poczciwy, sympatyczny, trochę gawędziarski klimacik tak rozkochuje i zmiękcza serca. Tyrmand zdaje się wkładać w tę książkę całą swoją osobowość, całe swoje uwielbienie Warszawą. Właśnie opisy tej szarej, a jednak pełnej barw, rzeczywistości powojennej stolicy sprawiają, że historia ZŁEGO staje się genialna, cudowna i fascynująca - od pierwszej do ostatniej strony, nieustannie zapiera dech.

Tyrmand tak poetycko i romantycznie mówi nawet o tych gruzach, brudach, krwawych bójkach, zbrodniach i podejrzanych miejskich peryferiach. To on po raz pierwszy pokazał mi, ile finezji można zawrzeć w scenie pościgu! Jak cudownie pociągające są przetłoczone tramwaje i duszne kawiarnie! Ile siły znajduje się w na pozór bezbronnym kioskarzu lub w parasolce i meloniku! Ideały i uroki znajdują żyzną glebę w tych ruinach warszawskich, wśród chuligaństwa i pijaństwa.

"Czyż nie pojmujesz, że można tworzyć liryczne pączki, ptysie-ballady, eklerki-poematy, ptifurki-fraszki, rurki z kremem jak sonety, trzynastozgłoskowe keksy i śmietankowe babeczki o poetycznej naturze miłosnych stanz?"

Wiele historii przeplata się w tej książce, a co za tym idzie - wielu bohaterów, którzy są przewspaniali i przebarwni. Marta ze swoim uśmiechem i zgryźliwym żartem. Nie dający się nie kochać piegaty Kubuś Wirus, zapalony reporter, który o wszystkim wie i wszystko potrafi załatwić. Tajemniczy, niski pan z melonikiem i parasolką o żółtej twarzy i grzecznym uśmiechu, który jest wszędzie nie wiadomo czemu. Pełen romantycznych ideałów i wielkich, heroicznych czynów Juliusz Kalodont. Wyniosły, przerażająco nieporuszony inżynier Wilga, który potrafi przyjąć bez uszczerbku każdą ilość alkoholu. Miłujący prawo i filatelistykę człowiek konkretu, porucznik Dziarski. Będąca uosobieniem wzniosłych wartości, spokoju i przyzwoitości sędzia Zofia Chwała. Poza tym mnóstwo sprytnych i mniej sprytnych łobuzów i krętaczy, pewien miotający się w miłości doktorek i wzbudzająca postrach na wpół mityczna postać Kudłatego. I ZŁY oczywiście.

Autor z niebywałą gracją prowadzi obok siebie niezliczoną ilość wątków, a dzięki temu, że jego bohaterowie są tak niebanalni, a ich nazwiska charakterystyczne (Kompot, Drobniak, Meteor, Siupka, Łom, Śmigło, Kolanko, Kruszyna...), bez problemu odnajdujemy się w gąszczu splecionych ze sobą historii. Czekamy z niecierpliwością na kolejny błysk białych oczu, na rozwiązaniu sercowych dylematów Olimpii, Marty, Halskiego i Merynosa. Wzdychamy przeciągle, gdy pojawia się gang spiskujących starszych panów i uśmiechamy się do kradnącego serca Wirusa.

"Marta roześmiała się, wszyscy się śmiali, trudno tu było nie śmiać się, jakiś kult śmiechu wisiał w gęstym od dymu papierosowego powietrzu. Dowcip był religią tych młodych ludzi, nade wszystko w świecie cenili dowcip, dla dowcipu gotowi byli uczynić wszystko, nawet krzywdę, nawet głupstwo."

Ta książka różni się od wszystkiego, co do tej pory przeczytałam - jest przemieszaniem różnorakich gatunków i stylów, tchnieniem radosnej swobody. Narrator czasem się ujawnia, troszkę z nami nawet gawędzi, raz nawet zaczyna snuć historię w czasie teraźniejszym. Bezbłędnie rozszyfrowuje emocje malujące się na twarzach bohaterów, budzi w nas do nich sympatię. Każe wszystkich mniej lub bardziej lubić. Nawet te łobuzy i zbiry mają swoją stronę delikatną. Merynos ze swoją oddaną miłością do Olimpii, sama Olimpia, w innych powieściach stanowiąca pewnie typowy przykład famme fatale, tutaj pokazuje swą romantyczną, łagodną naturę. Kolejny przykład, Wilga, i jego "skonstruowana z betonu i stali" dusza, w której pod wpływem pewnych pięknych oczu "rozległa się głucha, niezrozumiała detonacja". Nie ma u Tyrmanda jednoznacznych bohaterów.

Dialogi! Kolejne cudowne światełko! Czasem ironiczne, czasem błyskotliwe, niekiedy po prostu niebywale, cieplutko-sympatyczne! Relacje, które tworzą się między bohaterami powieści, są magiczne. Ojcowsko-synowska więź szefa i podwładnego, czyli Kolanko i Wirus. Męska, dojrzała przyjaźń starszych wariatów w wykonaniu Śmigły i Kompota. Pełna dystansu i wzajemnej podejrzliwości wynikającej z podobieństwa charakterów rozmowa pewnego reportera i milicjanta. Cud, miód, malina, o! Czyta się rozkosznie.

"Mafia starych ludzi - rzekł Halski. - Starsi panowie i panie złączeni są jakimś potężnym węzłem solidarności. Nadaje im to cechy zorganizowanej wspólnoty. Zauważyłem to wielokrotnie."

Nie wiem, co jeszcze mogę rzec, by wszystkich Was zachęcić do przeczytania tej książki. Bo jest to powieść genialna! Językowo cudowna, pod względem bohaterów, fabuły i klimatu, tak dobrze się to ze sobą zgrywa, więzi czytelnika. Najchętniej przepisałabym tu pół książki tych fragmentów, które masowo zaznaczałam i karteczkowałam, bo mnie urzekły, rozpuściły w zachwycie i zaskoczyły niezwykłą konkretnością i odkrywczością. Zły to z pewnością nie ostatnie moje spotkanie z Tyrmandem. Czuję, że po przeczytaniu tej powieści kolejne spotkania z literaturą nie będą już takie same.

https://balladybezludne.blogspot.com/2018/04/widzicie-moi-drodzy-wielkie-miasto-pene.html

O, redakcje warszawskie! O peryferie, bramy i tramwaje! O, warszawskie mody i ulice! O, intonacje warszawskie i targowiska, o, warszawscy fryzjerzy! O, Warszawo powojenna, zniszczona, w ruinach, ale jakże romantyczna, żywa i piękna! Ile w Tobie drapieżnego uroku, kawiarnianych pogawędek, ile ciekawych osobistości i fatalnych przygód! Przywiązania do Ciebie i Twojej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W pewnym momencie samobójstwa stały się plagą na masową skalę. Coraz większa ilość nastolatków popada w depresję prowadzącą do chęci niezwłocznego odebrania sobie życia. Nikt nie wie, skąd to się wzięło i jak owa choroba, zasadniczo różniąca się od "zwykłych" samobójstw, jest przenoszona. Znaleziono jednak lek. Każda osoba podejrzana o zarażenie się chorobą zostaje objęta Programem - polega on na wymazywaniu przykrych wspomnień. W efekcie - usunięciu ulega niemal cała przeszłość chorego. Osoba po takim leczeniu co prawda nie pamięta niemal niczego ze swojego dawnego życia i nie kojarzy starych znajomych, ale za to tryska energią, nie ma depresyjnych myśli i nie zamierza popełniać samobójstwa. Tylko czy życie bez przeszłości, bez wiedzy o tym, jakim się było kiedyś, kontrolowanym przez tony leków i czających się za każdym rogiem strażników, można nazwać szczęśliwym?

Sloane ma siedemnaście lat. Od depresji chroni ją tylko związek z Jamesem - razem mają nadzieję, że Program nie dosięgnie ich, zanim staną się pełnoletni. Żyją jednak w przygnębieniu, a wszystkie "negatywne" emocje - smutek, złość, rozczarowanie - muszą ukrywać. Rodzice Sloane panicznie boją się, że ich córka mogłaby popełnić samobójstwa - tak jak jej brat kilka lat wcześniej.

Zdecydowanie największym atutem Plagi samobójców jest to, że wciąga. Może część z Was stwierdzi, że to za mało i że jeśli szybko płynąca akcja jest najlepszym, co ta książka oferuje, to nie warto nawet jej zaczynać. Nie w tym sęk - celem tej książki jest taka manipulacja czytelnikiem, aby go połknąć, wstrzyknąć trochę emocji (starannie budowanych), i skłonić go do kibicowania wątkowi romantycznemu.Wszystkie te cele w moim przypadku zostały zrealizowane. Jest to więc powieść skuteczna, jeśli chodzi o odmóżdżenie i skłanianie młodych czytelniczek do wzdychania (bo i jakże tu znaleźć tego mi przeznaczonego, myślą sobie drogie panie). Nie będę się nad tym dłużej rozwodzić - chciałam tylko podkreślić (jak zresztą przy co drugiej mojej recenzji młodzieżówek), że zawsze podchodzę do tego typu książek z dystansem. Nie szukam w nich nie wiadomo czego. Czysta rozrywka. Tak na to patrząc - Plaga samobójców jest całkiem przyjemną powieścią.

Świat wykreowany przez panią Young automatycznie przywodzi na myśl dziełka pokroju Niezgodnej i Delirium - aby uwolnić społeczeństwo od jakiegoś problemu, wprowadza się sztuczny ład, manipuluje się uczuciami, pamięcią, ogólnie życiem obywateli, ale ów porządek okazuje się mniej różowy, niż zakładano. Ponieważ ludzie są kontrolowani i źle im z tym, znajdują się buntownicy - trylogię ciągnie się, aż stare rządy zostaną obalone, a główna bohaterka połączy się na zawsze ze swym ukochanym. Happy end. (Ok, z tego co wiem, Niezgodna kończy się akurat zgoła inaczej, ale to szczególik i małe odstępstwo od schematu. Ogólnie zawsze chodzi o to samo.) Nie wiem, jak będzie w przypadku Plagi samobójców, ale zapowiada się na coś w tym guście. Trzeba jednak przyznać, że pomysł jest ciekawy, a problem tożsamości człowieka bez pamięci - dość zastanawiający.

Autorka stawia w swojej powieści różne pytania. Czy to, kim jesteśmy, zależy jedynie od środowiska, w którym żyjemy i ludzi, których spotykamy, czy może mamy w sobie coś wrodzonego, co zawsze gdzieś tam z nas wylezie, nawet, jeśli usunie się nam pamięć? Bratnie dusze - istnieje coś takiego? Jak daleko można zajść, aby uratować człowieka przed śmiercią, wyleczyć go? Czy można być szczęśliwym i żyć bez cierpienia? Można się z góry domyśleć, jakie odpowiedzi będą padać. Romantyczne.

Plagę samobójców się pożera - 450 stron niezachwianego skupienia, wlepiania oczysk w kolejne strony, aż się skończy, aż będzie wiadomo, czy Sloane i Jamesowi się powiedzie! Jest tu dużo dramatów, wyciskaczy łez, tanich chwytów, schematów, nawet i trójkąt po drodze się napatoczył. Jasne, że tak. Nie jest to sposób na rozrywkę wysokich lotów - raczej papierowy odpowiednik jakiegoś przyjemnego filmu science-fiction z mocno zarysowanym wątkiem romantycznym. Różnica tkwi w tym, że na książkę trzeba poświęcić więcej czasów (i można przemycać ją pod ławką na lekcji lub zabrać do autobusu). Jeszcze jedno - książka mocniej działa na wyobraźnię i na dłużej angażuje. Sama z pewnym zaskoczeniem muszę stwierdzić, że po skończonej lekturze wracałam jeszcze myślami do pokręconego świata przyszłości, w którym aby ocalić ludzkie życie, niszczy się je.

Bohaterowie są rzecz jasna mdli. Sloane zmienia się pod wpływem otoczenia nie do poznania i niczym nadzwyczajnym się nie wyróżnia (choć autorka natarczywie stara się nam pokazać, że jest wyjątkowa. Ale w czym niby?). Jej chłoptaś tak samo - niby tam mu przypisuje się poczucie humoru i bardziej surowy sposób bycia, ale dowcip opowiedzieć może każdy, to jeszcze nie stwarza barwnego bohatera. Buntownicza Lacey była nudna - typowa. Rodzice Sloane głupi. Realm jest tym bohaterem, który nieco od reszty wystaje - jest niejednoznaczny, tajemniczy (co prawda od razu go rozgryzłam, ale...). Ma w sobie nieco więcej iskry i emocji. To ten bohater, o którym nie można jednoznacznie powiedzieć: dobry, zły.

Moje słowa mogą brzmieć nieco ironicznie, może prześmiewczo - pomyślicie sobie, że ta książka nie podobała mi się. Ależ nie, naprawdę mi się podobała! Z czystym sercem mogę powiedzieć, że jak na młodzieżówkę jest bardzo dobra. Pochłania, angażuje, zachęca. Świat wykreowany przez autorkę jest całkiem spójny i logiczny, a choć bohaterowie nie zachwycają, to i tak się im kibicuje. Przyznaję jednak, że podczas czytania Plaga samobójców wydawała mi się bardziej niezwykła, niż po kilku dniach od jej skończenia - kiedy emocje się ulotną, zapomina się, czym się tak zachwycało. Do drugiej części już mnie nie ciągnie.

https://balladybezludne.blogspot.com/2018/04/czym-tak-naprawde-jestesmy-jesli.html

W pewnym momencie samobójstwa stały się plagą na masową skalę. Coraz większa ilość nastolatków popada w depresję prowadzącą do chęci niezwłocznego odebrania sobie życia. Nikt nie wie, skąd to się wzięło i jak owa choroba, zasadniczo różniąca się od "zwykłych" samobójstw, jest przenoszona. Znaleziono jednak lek. Każda osoba podejrzana o zarażenie się chorobą zostaje objęta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wiktor posiada pingwina Miszę (prawdopodobnie gatunek królewski), który mieszka u niego w domu i je mrożone ryby oraz talent do pisania bardzo krótkich opowiadań, który jednak nie za bardzo mu się przydaje. Poza tym - jest w średnim wieku, rzuciła go kobieta i nie ma przyjaciół. W końcu dostaje nietypową ofertę pracy. Jego zadaniem będzie pisanie nekrologów znanych osób, które jeszcze nie zmarły, nazywa tę nową "formę literacką" krzyżykami. W jego życiu pojawiają się nowi ludzie, ale także niezrozumienie pogmatwanej sytuacji, w której się znalazł. Znikają ludzie. Musi opiekować się czyimś dzieckiem. No, i swoim depresyjnym pingwinem.

"Życie to droga, i jeśli iść „po stycznej” okaże się dłuższa. A długa droga oznacza długie życie. Akurat to ten przypadek, kiedy proces jest ważniejszy od rezultatu; końcowy rezultat życia zawsze jest przecież taki sam — śmierć."

Gdy powieść wymyka się schematom i odkrywa przed nami coś innego, trudniej napisać na jej temat składną, ułożoną, przykładną recenzję, ponieważ rozdrabnianie się nad poszczególnymi kryteriami, takimi jak bohaterowie, prędkość akcji, nastrój, język autora, tracą sens. Dlatego, że podczas lektury nie zwraca się na nie uwagi. Liczy się tylko to oniemienie, kiedy przewrócimy ostatnią kartkę, pełne uznania kiwanie głową, uśmiech, próba zrozumienia, co też temu autorowi w głowie siedzi, dlaczego tak dobrze się to czyta i co ja mam o tym myśleć. Kryptonim "Pingwin" wymyka się próbom przyporządkowania do konkretnego gatunku czy stylu. Czy to kryminał? Trochę tak. Powieść obyczajowa? Może też. Poza tym pełna czarnego humoru powiastka o tym, jak dziwny jest ten świat.

Równocześnie rozczula i wprawia w zdziwienie. Gdy tylko do pokoju wchodzi smutny Misza i przytula się brzuchem do nóg swojego pana, z gardła sam chce wydobyć się przeciągły, udźwiękowiony zachwyt. Gdy umierają bohaterowie "krzyżyków", człowiek myśli sobie, że coś tu nie gra. A gdy w dodatku Wiktor reaguje na wszystkie te przypadki losu perfekcyjną, spokojną biernością, to już idzie mózg zgubić. Dziwni ludzie się mnożą wokół naszego głównego bohatera, a on się tylko na to wszystko godzi, popija solidnie wódką, chodzi na spacery z pingwinem i marzy o domku na wsi. Jest bezbarwny do szpiku kości. Przygnębiający i uroczy duet, Misza i Wiktor.

"Miałem przyjaciele, rzeźnika. Zawsze mawiał: "Wypijmy za to, żeby nie było nam gorzej. Lepiej już było"."

Ta książka jest cudownie powolna. I, jakby nie patrzeć, nic bombowego tu miejsca nie ma (no, może pod koniec). Żadnych heroicznych wyczynów, wzniosłych romansów, uduchowionych monologów. Tylko dająca pozór szarości rzeczywistość. Dzieją się rzeczy intrygujące, ale się chowają, nie błyszczą i nie biją po oczach, nie skupiają na sobie uwagi. Po prostu sobie są. Zamiast tego na pierwszy plan wychodzą hektolitry alkoholu, sympatyczne wieczorne pogawędki, przezroczysty człowiek, który tylko podejrzewa, jak wiele w jego życiu się zmienia i w jaką kabałę się wmieszał. Ciepła i chłodna równocześnie jest ta historia. Przygnębiająca i wesoła. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Swojska i dziwaczna, zszarzała i oryginalna, porywająca i spokojna.

Odkąd w tym roku zaczęłam swoją przygodę z literaturą różnych zakątków świata, spotykają mnie same pozytywne zaskoczenia - ukraińska powieść Kurkowa z całą pewnością do nich należy. Nie jest to książka podobna do amerykańskich bestselerów, do których pewnie w większości przywykliśmy. Nie jest może tak przebojowa, grająca na emocjach, ale jest naturalna, ciekawa i warta przeczytania. Na mnie czeka już druga część, Prawo ślimaka - trzeba dowiedzieć się, co tam u Miszy, Wiktora i Sonii.

https://balladybezludne.blogspot.com/2018/03/gdybym-by-pingwinem-i-znalaz-sie-w.html

Wiktor posiada pingwina Miszę (prawdopodobnie gatunek królewski), który mieszka u niego w domu i je mrożone ryby oraz talent do pisania bardzo krótkich opowiadań, który jednak nie za bardzo mu się przydaje. Poza tym - jest w średnim wieku, rzuciła go kobieta i nie ma przyjaciół. W końcu dostaje nietypową ofertę pracy. Jego zadaniem będzie pisanie nekrologów znanych osób,...

więcej Pokaż mimo to