-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2016-10-16
2016-09-10
Zacznę od tego, że czytając „Wir”, bezustannie przychodziła mi na myśl „Saga o Fjällbace” Camilli Läckberg. Podobieństwo szczególnie rzucało się w oczy w miejscu rozgrywania się akcji (w obu przypadkach jest to mała miejscowość rybacka), a także w licznych odniesieniach do odległej przeszłości. Będąc całkiem szczerą, to jestem już trochę zmęczona ciągłym doszukiwaniem się reperkusji przeszłych wydarzeń w teraźniejszości. Jest rzeczą oczywistą, że każde zdarzenie ma jakiś wpływ na to, co się stanie w przyszłości, jednak ciągłe powielanie tego samego schematu uważam za mało oryginalne. Świadczy to bowiem o tym, że pisarz się nie rozwija, ale tylko korzysta ze sprawdzonych rozwiązań. Trochę zalatuje komercją, nieprawdaż? Zwłaszcza że w tym przypadku można by było temu wątkowi poświęcić zdecydowanie mniej uwagi, gdyż wnosi do fabuły mało konkretów. Autor śmiało mógłby rozwinąć inne, jedynie zarysowane wątki, które dodałyby tej pozycji specyficznego smaczku.
W jednej ze swoich pierwszych powieści Frode Granhus porusza tak poważne tematy jak przemoc domowa czy psychopatia. Pokazuje, że jedno niekoniecznie jest związane z drugim, jednak w obu przypadkach obojętność otoczenia ma silny wpływ na losy dotkniętych tymi problemami osób. A odwracanie wzroku i wyparcie przyczyniają się do wielu tragicznych w skutkach wydarzeń.
Niezwykła surowość i prostota otoczenia sprawiają, że aż ciarki przechodzą po plecach. Człowiek czuje się mały wobec otaczającej go przyrody. Takie odczucie towarzyszyło mi zwłaszcza na początku powieści, gdyż potem autor skupia się raczej na samym prowadzeniu śledztwa niż na kreowaniu klimatu. Co uważam za błąd, ponieważ samo kończenie rozdziału w odpowiednim momencie nie gwarantuje utrzymania czytelnika w napięciu.
Zdecydowanie jest w tej książce coś dezorientującego. W wielu momentach ulatywał mi kontekst i miałam wręcz wrażenie, że akcja rozwija się bez mojego udziału. Ponieważ równocześnie są prowadzone dwa oddzielne śledztwa, przez długi czas ciężko stwierdzić czy obie sprawy są w jakikolwiek sposób ze sobą powiązane. Dwa dochodzenia oznaczają dwóch różnych śledczych. Z tego powodu bohater, który ma być postacią przewodnią całego cyklu, gra drugie skrzypce. To było moim zdaniem kolejnym błędnym posunięciem, ponieważ Rino Carlsen jest zdecydowanie najbardziej barwną postacią spośród wszystkich bohaterów tej powieści. A jest ich tam naprawdę wiele. Mnogość obco brzmiących imion i nazwisk z początku przyprawiała mnie o zawrót głowy i zmuszała do ciągłego cofania się do poprzednich fragmentów.
„Wir” cechują ciekawie przedstawione relacje między bohaterami (zwłaszcza Rino Carlsena i jego dwunastoletniego syna) oraz dobrze skonstruowane dialogi sytuacyjne. Brakuje tu patosu, wszystkie rozmowy są prowadzone naturalnie i bez zbędnych frazesów. Również zachowanie postaci jest bardzo adekwatne do sytuacji w jakiej w danej chwili się znajdują. Niestety wyjątek stanowi postępowanie Niklasa Hultina w punkcie kulminacyjnym, gdzie nieuzbrojony i bez obstawy próbuje schwytać mordercę. Chwyt z taniego filmu sensacyjnego psujący dobre wrażenie jakie wywarły na mnie wcześniejsze rozdziały. Również samo zakończenie pozostawia wiele do życzenia - jest bardzo szczątkowe i napisane jakby bez pomysłu.
Co mógł mieć na myśli autor, nadając swojej pierwszej powieści taki tytuł? Z pewnością słowo „wir” ma tu znaczenie symboliczne, ale co w takim razie może oznaczać? Czy chodzi o przestępcę, który wciąga w swoje intrygi coraz to nowe osoby? Czy może o nienawiść i sadyzm, którymi można zarazić następne pokolenie? Czy może o coś jeszcze innego?
Przekonajcie się sami, sięgając po „Wir” Frode Granhusa.
Zacznę od tego, że czytając „Wir”, bezustannie przychodziła mi na myśl „Saga o Fjällbace” Camilli Läckberg. Podobieństwo szczególnie rzucało się w oczy w miejscu rozgrywania się akcji (w obu przypadkach jest to mała miejscowość rybacka), a także w licznych odniesieniach do odległej przeszłości. Będąc całkiem szczerą, to jestem już trochę zmęczona ciągłym doszukiwaniem się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-05-26
Kim jest autor „Ostrza zdrajcy”? Sebastien de Castell z wykształcenia jest archeologiem. Po czterech godzinach swojej pierwszej pracy wykopaliskowej doszedł do wniosku, że archeologia raczej nie jest jego powołaniem. Zajmował się branżą IT, karierą muzyczną, prawami obywatelskimi, był choreografem, nauczycielem i aktorem. W końcu postawił na karierę pisarską. Jego pierwsza powieść jest równocześnie początkiem nowego, czterotomowego cyklu fantastyczno-awanturniczego, noszącego tytuł „Wielkie Płaszcze”.
Jest ich trzech, wszyscy szermierze, służący królowi – co z tego że już nieżyjącemu. Jakieś skojarzenia? Oczywiście „Trzej Muszkieterowie” Aleksandra Dumasa ojca. Tak jak u Dumasa, bohaterowie de Castella muszą się zmierzyć z politycznym kryzysem i przechytrzyć swoich przeciwników. Można powiedzieć, że los kraju waha się na ostrzach ich rapierów.
„Ostrze zdrajcy” to pierwsza książka z narracją pierwszoosobową napisana z perspektywy dorosłego mężczyzny jaką miałam okazję przeczytać od czasów szkolnych. I muszę przyznać, że bardzo przypadło mi do gustu tego typu rozwiązanie, gdyż dzięki męskiemu narratorowi, czytelnikom zostały oszczędzone nadmierne opisy stanu emocjonalnego głównego bohatera, co w przypadku Falcia byłoby rzeczą absolutnie nie do zniesienia. Falcio val Mond jest bowiem człowiekiem niezwykle honorowym i ze sztywnym kręgosłupem moralnym, przez co bardzo trudno jest mu znieść niesprawiedliwość i wszelkie niezasłużone krzywdy jakie spotykają innych. Przypomina mi trochę Don Kichota w pelerynie z tym niepoprawnym idealizmem i oderwaniem od rzeczywistości. Jak można więc sobie wyobrazić, jest mu bardzo ciężko żyć w państwie, w którym szerzy się anarchia i bezprawie. Przez to narasta w nim frustracja, która dochodzi do głosu w najmniej oczekiwanych momentach. Na szczęście ma przy sobie dwóch wiernych towarzyszy, Kesta (pozbawionego poczucia humoru mistrza fechtunku) i Brastiego (łucznika i lowelasa, zbyt przystojnego, żeby mogło mu się to opłacić), którzy tworzą wokół niego swoistą strefę buforową i pilnują żeby zanadto nie przesadził, kiedy wpadnie w morderczą furię. Co nie jest zadaniem łatwym, zważywszy na
kabałę, w którą mimowolnie (bo z powodu Falcia) się wplątują.
Jak każda powieść awanturnicza „Ostrze zdrajcy” ma w sobie sporo przesady. Nasze obdarte peleryny wychodzą zwycięsko praktycznie z każdych potyczek i wielokrotna przewaga liczebna przeciwników, zmęczenie i obrażenia nie mają najmniejszego znaczenia. Chociaż trzeba przyznać, że pojedynki zostały opisane wyjątkowo widowiskowo i nieustannie odnosi się wrażenie, że jest się aktywnym uczestnikiem walki. Uwierzcie mi, że można się naprawdę zmęczyć, chociaż pracuje tylko wyobraźnia. Dialogi są rozbrajające, a ciągłe wzywanie na daremno imion bogów i świętych może wejść w krew nawet najpobożniejszym.
Pojęcie honoru jest rzeczą względną, co dokładnie pokazuje kontrast pomiędzy zniesławionymi Wielkimi Płaszczami a rycerzami będącymi w służbie u książąt. Ci ostatni uważają, że spełnienie woli (jaka by ona nie była) władcy jest ich obowiązkiem, podczas gdy kantorzy stricte trzymali się praw ustanowionych przez króla i egzekwują je bez względu na status społeczny. Ironią jest fakt, że to właśnie Płaszcze, tak wysoko ceniące sobie praworządność i wartości moralne, są tak bardzo pogardzane przez resztę społeczeństwa, które tak naprawdę nie ma najmniejszego pojęcia jak wielkiego poświęcenia wymagała od nich „zdrada” swojego króla.
Propozycja Sebastiena de Castella jest może trochę naiwna, ale wykreowany przez niego świat ma specyficzny urok, który sprawia, że chce się w niego zanurzyć głębiej. Również bohaterowie zapadają w pamięć i raczej nie da się przejść obok nich obojętnie, tak że sięgnięcie po kontynuację jest raczej pewne. Mam tylko nadzieję, że autor sprosta wyzwaniu, gdyż napisanie od ręki tetralogii nie należy do rzeczy najłatwiejszych i nawet wielu autorów z większym doświadczeniem mocno się na takim przedsięwzięciu sparzyło.
Kim jest autor „Ostrza zdrajcy”? Sebastien de Castell z wykształcenia jest archeologiem. Po czterech godzinach swojej pierwszej pracy wykopaliskowej doszedł do wniosku, że archeologia raczej nie jest jego powołaniem. Zajmował się branżą IT, karierą muzyczną, prawami obywatelskimi, był choreografem, nauczycielem i aktorem. W końcu postawił na karierę pisarską. Jego pierwsza...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-10-24
Neal Shusterman to amerykański autor specjalizujący się głównie w literaturze młodzieżowej. Swoją przygodę z pisaniem rozpoczął w bardzo młodym wieku, najpierw prowadząc rubrykę w szkolnej gazetce, a potem pisząc skrypty i scenariusze. Z biegiem lat Shusterman stał się odnoszącym spore sukcesy pisarzem i scenarzystą. Za swoją twórczość został uhonorowany wieloma nagrodami m.in. National Book Award w 2015 oraz takich stowarzyszeń jak International Reading Association i American Library Association. Dał się również poznać jako doskonały gawędziarz i mówca, przez co jest ciągłym gościem na szkolnych odczytach i różnego rodzaju konferencjach. Zajmuje się również reżyserią filmów krótkometrażowych i sztuk teatralnych oraz tworzeniem muzyki. Próbował także swoich sił jako producent gier komputerowych, co dowodzi jak wszechstronnym jest człowiekiem. Posiada stopień naukowy z literatury i psychologii, jest ojcem czwórki dzieci, które, jak sam przyznaje, są jego największą inspiracją. Spod jego ręki wyszło wiele bestsellerów, a światowa premiera jego najnowszej książki zatytułowanej „Thunderhead” zaplanowana jest na styczeń 2018 roku.
Wyobraźcie sobie świat bez głodu, wojen, chorób, cierpienia… i śmierci. Przed paroma wiekami ludzkość ostatecznie pokonała to nieodwracalne zjawisko i stała się nieśmiertelna. Stworzona przez zespół naukowców sztuczna inteligencja stopniowo wyeliminowała wszelkie zagrożenia, dzięki czemu ludzkość osiągnęła kolejny stopień rozwoju i ostatecznie przestała być ogniwem łańcucha pokarmowego. Ponieważ nikt nie umiera już w sposób naturalny, w tej chwili życie człowieka mogą zakończyć jedynie kosiarze – budząca ogólny lęk niezależna organizacja, do której należy kontrolowanie wielkości populacji. Czy jest więc coś, czego powinni się obawiać?
Shusterman sportretował społeczeństwo wydawałoby się doskonałe, nienękane wewnętrznymi podziałami, wojnami, chorobami i głodem, które od niepamiętnych czasów były największą plagą ludzkości. Aż chciałoby się zamieszkać w takim utopijnym świecie, lecz niestety wraz z postępem fabuły okazuje się, że inżynieria genetyczna i nanotechnologia nie były w stanie wyeliminować ułomności ludzkiego charakteru. I nie byłoby to tak alarmujące, gdyby nie fakt, że czuwający nad wszystkimi kosiarze, także mają swoje słabości. Przykładowo niektórzy uważają się za celebrytów i lubują się w blasku fleszy, a inni bez skrupułów korzystają z przywilejów jakie (według nich i zdecydowanej większości społeczeństwa) im przysługują. Jeszcze inni traktują zbiory jako rodzaj sportu, a ponieważ człowiek jest z natury drapieżnikiem, to potrzebuje ofiary. I tu zaczyna się problem, na którym opiera się cała fabuła „Kosiarzy”. Bo jak napisała w swoim dzienniku kosiarz Curie: "Biada nam wszystkim, jeśli kosiarze pokochają swoją profesję". I niestety pokochają, bo świadomość posiadania niemal nieograniczonej władzy nad życiem i śmiercią jest niczym najsilniejszy narkotyk, a kosiarze są tylko ludźmi. Początkowo jest to czteroosobowa grupka, inaczej interpretująca obowiązujące prawa i żądająca zniesienia narzuconych kosiarzom ograniczeń, która jednak bardzo szybko zyskuje rzesze zwolenników, zdobywając tym samym coraz więcej wpływów na arenie politycznej. Jak można się więc spodziewać, w tej zamkniętej społeczności dochodzi w końcu do wyraźnego podziału na dwie przeciwstawne sobie frakcje, a zdobycie przewagi przez jedną ze stron może się znacząco odbić na całym systemie.
Wracam więc do wcześniej postawionego pytania – czy istnieje jeszcze coś, czego ludzkość powinna się obawiać? Otóż owszem, bo tam gdzie w grę wchodzi pierwiastek ludzki istnieje nieskończona ilość możliwości, żeby coś poszło nie po myśli nawet wirtualnego boga.
Szczerze się przyznam, że najbardziej obawiałam się sposobu przedstawienia przez Shustermana relacji pomiędzy dwójką nastoletnich bohaterów, gdyż na samą myśl o rozwlekłych i pełnych egzaltacji opisach rozterek uczuciowych odczuwałam mdłości. Jednak z przyjemnością stwierdzam, że autor pokazał klasę i skupił się na naprawdę istotnych i wnoszących sporo do fabuły sprawach, przez co stworzona przez niego historia jest naprawdę spójna i wciągająca. Nie ma tam ani grama literackich zapychaczy, gdyż autor po prostu ani razu nie musiał ratować się tym tanim chwytem. Wszystkie postaci zachowują się adekwatnie do wieku i ich osobowości, a ich interakcje, pomimo nierealności całej sytuacji, wydają się wyjątkowo naturalne. Specyficzny humor również odgrywa dużą rolę - na przykład mentalność ogółu została opisana w dość prześmiewczy sposób. Shusterman pokazuje jak dwuznaczną rolę w wykreowanym przez niego świecie odgrywa śmierć. Z jednej strony popełnianie samobójstwa stało się jedną z ulubionych rozrywek wśród znudzonej młodzieży (co mimo wszystko uważam za dość szokujący i odważny krok autora), a z drugiej - pojawienie się któregoś z kosiarzy sieje ogólny popłoch. Jednak prawdopodobieństwo zostania wybranym do zbiorów wynosi około jeden do miliona, tak więc ludzie wiodą spokojny, choć nieco monotonny żywot. W zasadzie jedyną rzeczą do której mam jakiekolwiek zastrzeżenia jest krótki niebywale okres w jakim praktykanci nabyli wszystkie niezbędne umiejętności oraz stopień ich zaawansowania. Poszło im zbyt łatwo. Poza tym – rewelacyjna powieść każdym calu.
Wprawdzie „Kosiarze” zostali zaklasyfikowani do literatury młodzieżowej, ale są w nich elementy, które z pewnością przypadną do gustu także starszym czytelnikom. Ja na przykład z niecierpliwością oczekuję drugiego tomu i mam szczerą nadzieję, że również będę miała możliwość jego zrecenzowania.
Neal Shusterman to amerykański autor specjalizujący się głównie w literaturze młodzieżowej. Swoją przygodę z pisaniem rozpoczął w bardzo młodym wieku, najpierw prowadząc rubrykę w szkolnej gazetce, a potem pisząc skrypty i scenariusze. Z biegiem lat Shusterman stał się odnoszącym spore sukcesy pisarzem i scenarzystą. Za swoją twórczość został uhonorowany wieloma nagrodami...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-01-07
Być może nie wszyscy się ze mną zgodzą, ale „Murder Park” to niezwykle ciekawa pozycja. I nie chodzi mi tu o samą fabułę, która jest nieco przerobioną i bardziej współczesną kopią „I nie było już nikogo” Agathy Christie, ale raczej o studium stanu psychicznego człowieka po ciężkiej traumie, który potencjalnie może stać się seryjnym mordercą. I o ile można skrytykować Jonasa Winnera za powielenie znanych schematów – w książce znajdziemy również nawiązania do postaci Zodiaka, autentycznego mordercy, który pod koniec lat 60. i na początku lat 70. był odpowiedzialny za serię zbrodni w Stanach Zjednoczonych – to trzeba szczerze przyznać, że obecnie tak naprawdę niezwykle ciężko jest napisać coś nowego, co nie przywodziłoby na myśl skojarzeń z jakimś wcześniejszym utworem czy wydarzeniem. Bądź co bądź wyobraźnia człowieka ma swoje ograniczenia i w pewnym momencie autorzy osiągają punkt, w którym trudno jest zaskoczyć czytelnika czymś oryginalnym.
Akcja „Parku morderców” ma miejsce na opuszczonej wyspie położonej niedaleko Bostonu, na której postanowiono stworzyć pewien specyficzny park rozrywki poświęcony seryjnym mordercom. Umieszczenie tego rodzaju ośrodka w miejscu okrytego złą sławą wesołego miasteczka, w którym przed dwudziestoma laty zginęły trzy kobiety, wydaje się okrutną ironią. Początkowo byłam bardzo zniesmaczona samą ideą tego przedsięwzięcia, nawet nie samym pomysłem autora, tylko faktem, że ludzie są w stanie zrobić dosłownie wszystko dla rozgłosu i pieniędzy. Na przykład handlowanie murderabiliami związanymi z poszczególnymi mordercami (takimi jak ich własna odzież lub zakrwawione ubrania ich ofiar, obcięte paznokcie i włosy i tym podobne makabryczne pamiątki) to naprawdę poroniony pomysł, ale niestety tak funkcjonuje nasz nastawiony na konsumpcję świat. Jest popyt, jest podaż. Miało to na celu wstrząsnąć czytającym, i to na różne sposoby. Winner poprzez swoją powieść uzmysławia bowiem czytelnikom brutalną prawdę, że nawet na bestialstwie człowieka można zrobić niezły biznes.
W książce zamieszczono dwanaście wywiadów, przeprowadzonych z każdym uczestnikiem przedpremierowego otwarcia „Murder Park”. Oczywiście są one w stu procentach fikcyjne i ich głównym zadaniem jest częściowe przybliżenie postaci Paula Greenblatta, głównego bohatera, który praktycznie jest jedyną wartą wzmianki postacią. Przez całą powieść da się odczuć jego wielki niepokój i niepewność związane nie tylko obecnymi wydarzeniami, ale także z traumatycznym doświadczeniem z wczesnego dzieciństwa. Wyspa działa na niego w wyjątkowy sposób, którego sam nie jest w stanie sprecyzować, ale który stopniowo odsłania mroczniejszą stronę jego osobowości. Każdy człowiek ma jakieś skryte fantazje, które niekoniecznie muszą zostać zrealizowane, jednak kiedy do tego dojdzie, może dojść do wielu tragicznych w skutkach wydarzeń. Jako dziecko Paul został w okrutny sposób złamany i śmiało można stwierdzić, że wydarzenia na wyspie złamią go po raz drugi, tylko w nieco inny sposób.
Faktycznie przewidzenie zakończenia „Parku morderców” jest wyjątkowo trudne – spotkałam się nawet z opinią, że cała powieść bardziej przypomina groteskę niż faktyczny thriller, ale nie ulega wątpliwości, że jest ono dość niepokojące. Bo kiedy wszystko staje się jasne – nagle następuje wielkie BUM! I cała logika idzie w zapomnienie. Czy zakończenie jest za bardzo naciągane? Możliwe, jednak nie powinno ono tak bardzo zaważyć na opinii o całej książce, której lektura była dla mnie ciekawym doświadczeniem.
Być może nie wszyscy się ze mną zgodzą, ale „Murder Park” to niezwykle ciekawa pozycja. I nie chodzi mi tu o samą fabułę, która jest nieco przerobioną i bardziej współczesną kopią „I nie było już nikogo” Agathy Christie, ale raczej o studium stanu psychicznego człowieka po ciężkiej traumie, który potencjalnie może stać się seryjnym mordercą. I o ile można skrytykować Jonasa...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-05-13
Falcio val Mond zdecydowanie nie ma szczęścia do kobiet. Chociaż nie – ma, tyle że nie w sposób w jaki każdy normalny mężczyzna by sobie życzył. Wprawdzie Falcio do końca normalnym mężczyzną nie jest, ale faktem jest, że w przeciągu jednego roku w jego życiu pojawiło się ich całkiem sporo i wszystkie przyprawiają go o ból głowy. Dobra księżniczka, zła księżniczka, niby księżniczka, matka króla i jeszcze parę innych na dokładkę (w tym widmo jego zamordowanej żony). Do tego wszyscy rycerze królestwa mają chętkę na jego głowę, a Krawcowa i książęta knują intrygi raczej nie wróżące mu i jego najbliższym towarzyszom świetlanej przyszłości.
Nazwanie tej książki naiwną, to tak jak stwierdzić w ciemno, że kolejna książka Remigiusza Mroza okaże się literackim bestsellerem. To oczywista oczywistość i raczej się nie zmieni w kolejnych tomach. Ale dzięki osadzeniu akcji w takich a nie innych realiach, ta naiwność ma specyficzny urok. Bo, bądźmy szczerzy, taki rozwój wypadków zupełnie nie sprawdziłby się w obecnej rzeczywistości. Motyw błędnego rycerza powinien być wykorzystany właśnie w takiej serii jak „Wielkie Płaszcze”, gdzie zostaje wykreowana odpowiednia atmosfera i środowisko. Choć jak się tak mocniej zastanowić, fabuła „Cienia rycerza” jest naiwna tylko do pewnego stopnia, bo od pewnego momentu zaczyna się dziać dużo bardzo nieprzyjemnych rzeczy. Ale nie martwcie się, Falcio nieustannie nadrabia te braki; nasz bohater prze do przodu wbrew ludziom, świętym i bogom. Ten człowiek jest jakby wyrwany z innej epoki, a to sporo znaczy zważywszy, że mamy do czynienia z cyklem fantasy. W swoich działaniach kieruje się wzniosłą ideą, tyle że jest ona wręcz niemożliwa do urzeczywistnienia i w zasadzie tylko on jeden w nią wierzy. Jak sam Brasti stwierdził: "Falcio chce zbawić świat, zamiast skupić się na ludziach którzy go tworzą". Idealista w każdym calu.
Jak dotąd największą zaletą tej serii jest humor. Pod tym względem autor ma doskonałe wyczucie chwili i na całego korzysta ze swojego lekkiego pióra. Bo jest ono niesłychanie lekkie i przez to lektura jest o wiele przyjemniejsza i w znacznym stopniu rekompensuje absurdalne części fabuły. A głównym ich bohaterem jest oczywiście Falcio, który zdaje się być niezniszczalny, choć przy takim trybie życia powinien umrzeć jeszcze w pierwszym tomie. Ale nie zapominajmy o jego towarzyszach, którzy na szczęście nie tworzą tylko tła i również odgrywają istotne role. Szczególne laury należą się Brastiemu, co nie powinno specjalnie dziwić, zważywszy na fakt że oryginalni wydawcy zarezerwowali mu miejsce na okładce. Zaiste jego czyny powinne być opiewane w pieśniach jeszcze długo po jego śmierci. A przynajmniej Brasti tak twierdzi, gdyż trubadurzy pewnie i tak wszystko przekręcą i wyjdzie na to, że cały ten czas spędził w pobliskiej karczmie, pijąc i zabawiając się z oberżystkami, podczas gdy jakiś Brazti Gudpow ratował świat. Kest również wniósł sporo do fabuły i choć jest znacznie mniej zrównoważony niż w poprzedniej części (w końcu jest teraz świętym), to nadal pozostaje moim ulubionym bohaterem i bez niego książka nie byłaby w połowie tak interesująca, choć to oczywiście kwestia gustu. Słowem, ci trzej są gwiazdami serii o „Wielkich Płaszczach”.
W „Cieniu rycerza” naprawdę sporo się dzieje i jestem bardzo ciekawa co Sebastian de Castell zaserwuje czytelnikom w kolejnych dwóch tomach. Jednak można być pewnym, że w „Krwi świętego” i „Tronie tyrana” czeka na nas sporo intensywnej akcji, mnóstwo humoru i jeszcze więcej naiwności, która w przypadku tej konkretnej serii jest wręcz wskazana. Bo odrobina absurdu nigdy nikomu nie zaszkodzi i pozwoli się oderwać od nudnej rzeczywistości.
Falcio val Mond zdecydowanie nie ma szczęścia do kobiet. Chociaż nie – ma, tyle że nie w sposób w jaki każdy normalny mężczyzna by sobie życzył. Wprawdzie Falcio do końca normalnym mężczyzną nie jest, ale faktem jest, że w przeciągu jednego roku w jego życiu pojawiło się ich całkiem sporo i wszystkie przyprawiają go o ból głowy. Dobra księżniczka, zła księżniczka, niby...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-07-15
Przyznam bez skrupułów, że za każdym razem kiedy wydawnictwo lub sam autor proszą mnie o zrecenzowanie danej książki, moja zwykła ludzka próżność zostaje mile połechtana. Niestety nie zawsze moje komentarze spełniają ich oczekiwania, dlatego panie Marku bardzo proszę mi darować słowa krytyki, bo ciągle słyszę, że jestem cynikiem, że czepiam się szczegółów i że brak mi taktu. I tak będzie w wypadku „Czarodziejów Hateway”.
Kiedy poprosiłam Marka Cabaka o kilka informacji na temat tworzenia samej książki, dostałam następująca odpowiedź: Świat „Czarodziejów Hateway" zbudowałem na trzech filarach. Mianowicie, filarze realizmu, filarze fantasy i filarze absurdu. I mam świadomość, że nie stosując zasady decorum przy budowaniu świata, wielokrotnie byłem na granicy, za którą być nie powinienem. Dlatego nad niektórymi rozwiązaniami fabularnymi zastanawiałem się bardzo długo, czy już nie idę o ten jeden most za daleko! No i niestety poszedł za daleko, gdyż w tym przypadku absurd goni absurd. Cabak jest nowicjuszem w literackim gronie i to niestety nieustannie rzuca się w oczy.
A skoro a absurdach mowa, to główny bohater (nazwany patetycznie Demetriuszem, co notabene jest bardzo ciekawym pomysłem zważywszy na realia) okazuje się niesamowicie łatwowierny i praktycznie wszystko co usłyszy lub zobaczy, bierze za pewnik. Świadomość, że taki naiwniak ma być potężnym magiem z przepowiedni (co z kolei jest kompletnie nietrafionym wtrętem) każdego powinien napawać lękiem; zarówno „tych dobrych”, jak i „tych złych”. Chociaż okazuje się, że jest tam znacznie więcej stron chcących zamieszać w kotle. I to jak najbardziej jest w porządku, bo nigdy nie wiadomo kto z kim się sprzymierzy, żeby pomieszać szyki pozostałym.
Jednak sama fabuła jest niestety fatalna, niezwykle naiwna i przekombinowana na potęgę; wraz z jej rozwojem autor coraz bardziej się zapętla, co rusz wprowadzając nowe wątki, które nie tylko nie doczekały się chociażby pobieżnego wyjaśnienia, ale wręcz sensownego zarysu. Ta książka to kolejny dowód na to, że wbrew współczesnym trendom nadmiar pomysłów i zawirowań wcale nie jest korzystny. Zresztą wyłożyło się na tym już wielu znacznie bardziej doświadczonych autorów. W efekcie „Czarodzieje Hateway” to duży galimatias, który przed wydaniem powinien zostać uporządkowany. W książce są bowiem fragmenty, które przywodzą na myśl szkolne wypracowania, a to nie powinno mieć miejsca w poprawnie zredagowanym tekście oddanym do druku. Książka jest przeładowana pomysłami i jest w niej sporo fragmentów, które należałoby przerobić albo wręcz usunąć. Jednak tu już raczej można mieć pretensje do osoby odpowiedzialnej za zredagowanie tekstu i ewentualne korekty niż do samego autora-debiutanta.
Bardzo żałuję, ale nie mogę wydać „Czarodziejom Hateway” zbyt pozytywnej opinii. Książka jest przeciętna, żeby nie powiedzieć słaba, a spora liczba fragmentów zakrawa na czysty absurd, który zresztą nie byłby taki zły, gdyby autor konsekwentnie się go trzymał. I właśnie ten brak konsekwencji i logiki ukształtował moją końcową opinię, która nie jest zbyt pochlebna.
Krytyka krytyką, ale za niesamowite uważam fakt, że „Czarodzieje Hateway” częściowo wywodzą się z zaledwie dwustronicowego opowiadania napisanego przez gimnazjalistę na konkurs literacki. Było to opowiadanie o bednarzu, które na potrzeby książki zostało dość znacznie rozbudowane; choć według samego autora i tak później okrojone. Według mnie byłoby super, gdyby Marek Cabak przerobił zawarte w nim pomysły i umieścił je w trochę innych realiach niż wyimaginowane królestwo, które znacznie bardziej pasowałoby do książki dla dzieci. Za jakiś czas można by zastosować ten sam trik co Brandon Sanderson, który napisał na nowo „Elantris” i zdecydował się na jego powtórną publikację.
Przyznam bez skrupułów, że za każdym razem kiedy wydawnictwo lub sam autor proszą mnie o zrecenzowanie danej książki, moja zwykła ludzka próżność zostaje mile połechtana. Niestety nie zawsze moje komentarze spełniają ich oczekiwania, dlatego panie Marku bardzo proszę mi darować słowa krytyki, bo ciągle słyszę, że jestem cynikiem, że czepiam się szczegółów i że brak mi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-08-11
„Przesyłka” to czwarta powieść Sebastiana Fitzka, jaką miałam przyjemność przeczytać, a zarazem trzecia, którą mam przyjemność recenzować. I po jej lekturze doszłam do następującego wniosku: problem z Fitzkiem polega na tym, że bardzo trudno jest przedstawić jego styl, nie powtarzając się; bo ileż można zachwycać się talentem autora? Moja odpowiedź jest prosta: bardzo dużo i bardzo często, z czego niejednokrotnie korzystam. Jego twórczość zafascynowała mnie do tego stopnia, że w mojej prywatnej biblioteczce znalazły się prawie wszystkie jego powieści poza „Kliniką” (gdyż nakład jest od lat wyczerpany i nie byłam w stanie jej dostać, nie płacąc absurdalnej jak na moje możliwości kwoty) oraz kilku innych, które jeszcze nie doczekały się przekładu na język polski. Na szczęście od dwóch lat wydawnictwo Amber metodycznie wydaje jego książki, toteż skompletowanie kolekcji wydaje się tylko kwestią czasu.
Jedną z najgorszych rzeczy, jakie mogą przytrafić się lekarzowi, jest zdiagnozowanie u siebie choroby lub przypadłości, w jakiej sam się specjalizuje. A Emma Stein jest renomowanym psychiatrą. Wyobraźcie więc sobie jej przerażenie, kiedy zaczyna dostrzegać u siebie oznaki paranoi i głębokiej depresji. Naturalną reakcją normalnego człowieka na otrzymanie nie swojej przesyłki powinno być wzruszenie ramionami i oddanie jej właściwemu adresatowi. Jednak od kilku miesięcy życie Emmy jest dalekie od normalności i otrzymanie tej paczki kompletnie wytrąca ją z i tak już mocno zachwianej równowagi. Kierowana irracjonalnym lękiem otwiera nieszczęsną przesyłkę i tym samym przekracza granicę, za którą już nigdy nie wróci.
Cechy charakterystyczne twórczości Sebastiana Fitzka to przede wszystkim napięcie, którym operuje niczym chirurg skalpelem, wręcz przerażający realizm oraz wiarygodne sylwetki wykreowanych postaci, spośród których żadna nie jest kryształowa. Nie ma się jednak czemu dziwić – w końcu Fitzek niejednokrotnie zaznaczał, że „thrillery są zwierciadłem społeczeństwa”, ale niejednokrotnie zastanawiałam się, ilu krytyków i zwyczajnych czytelników posądziło go o socjopatyczne skłonności. Jednak i na to ma gotową odpowiedź: „często muszę wręcz łagodzić okrucieństwo świata, żeby czytelnik mi uwierzył”. To stwierdzenie jest tak przerażające, że aż strach pomyśleć, jakie wydarzenia utwierdziły go w tym przekonaniu.
Po zakończeniu lektury mam jednak nieco wątpliwości, gdyż kilka wątków pozostaje dla mnie niejasnych. Odniosłam wręcz wrażenie, że nie zostały one dopracowane, co wydaje się wręcz niemożliwe w przypadku tego autora. Nie wiem, czy te „błędy” wynikają z przekładu (a niestety nie znam języka niemieckiego, więc nie przekonam się o tym, nie odwołując się do oryginału), czy też były intencją autora. Możliwe jednak, że swoim zwyczajem po prostu szukam dziury w całym. Jedynym ratunkiem pozostaje dla mnie sam Sebastian Fitzek, a prawdopodobieństwo, że zdecyduje się odpisać akurat na mojego maila, wynosi jeden do kilkudziesięciu tysięcy. Należę jednak do osób, które nie zniechęcają się łatwo, więc na zadane pytania z cichą nadzieją oczekuję odpowiedzi.
Jak napisał jeden z krytyków w „Der Spiegel”: „Popularność Fitzka wynika z jego niepowtarzalności i wyjątkowości. Znakomita literacko narracja, umiejętność budowania napięcia, dojrzałość i obrazowość języka, panowanie nad całością materii (wszystko się zgadza, wszystkie wątki zbiegają się logicznie) to jego stałe zalety”. Czy to prawda? Moim zdaniem tak i gwarantuję Wam, że nie będziecie w stanie przewidzieć zakończenia. Bo najwspanialsze u Sebastiana Fitzka jest to, że nawet odkrywając sprawcę przed wielkim finałem, i tak nie domyślicie się, dlaczego zrobił to, co zrobił.
„Przesyłka” to czwarta powieść Sebastiana Fitzka, jaką miałam przyjemność przeczytać, a zarazem trzecia, którą mam przyjemność recenzować. I po jej lekturze doszłam do następującego wniosku: problem z Fitzkiem polega na tym, że bardzo trudno jest przedstawić jego styl, nie powtarzając się; bo ileż można zachwycać się talentem autora? Moja odpowiedź jest prosta: bardzo dużo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-07-29
Flatey, jedna z niezliczonych wysepek otaczających Islandię, zamieszkana jest przez około 50 osób. Chciałoby się powiedzieć, że to najmniej interesujące miejsce, w którym można by osadzić akcję książki z tajemnicą w tle. Jednak nic bardziej mylnego! Mimowolnie przychodzi mi na myśl „Kult”; mała społeczność mająca bogatą historię i czerpiąca z niej inspiracje, a nawet się na niej wzorująca. Na szczęście nie w tak makabryczny sposób, ale krew Wikingów robi swoje. Mimo to tamtejsi mieszkańcy są przyjaźnie nastawieni do obcych i nie wzbraniają się przed wyprawą na główną wyspę, chociaż znajdzie się delikwent (albo dwóch), którzy nie opuścili rodzimego Flatey przez parę dekad.
Pisząc, że lektura szła mi z oporami, to bardzo delikatne stwierdzenie. Początkowo czytałam „Tajemnicę…” bez entuzjazmu i raczej z obowiązku niż dla rozrywki. Kompletnie nie mogłam zrozumieć sensu rozwlekłych wypowiedzi, które z jednej strony czynią tę książkę bardziej realistyczną, a z drugiej – są przeraźliwie nudne. Bo czytelnika raczej nie zainteresuje fakt, że miejscowy nauczyciel i kościelny organista pomaga wójtowi w pracach gospodarskich i pływa z nim łodzią z wysepki na wysepkę, dzięki czemu ma zapewniony stały wikt. Nuda! Wielu autorów ma problem jak nadać książce autentyczności, równocześnie nie bombardując czytelnika mało istotnymi informacjami, a tym samym go nie zanudzając. A tzw. rozmowy o pogodzie jak nic nadają książkom autentyczności – w końcu większość ludzi plecie co im ślina na język przyniesie, nie bacząc czy jest to dla innych interesujące czy nie, a z drugiej strony kompletnie niepotrzebne z tegoż samego powodu. Tak więc z dość negatywnym nastawieniem po paru dniach cudem przebrnęłam przez 60 stron, aż tu nagle buch - wciągnęłam się na całego i nie mogłam przestać czytać aż do samiutkiego końca. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że nawet te nudne wywody są de facto fascynujące i żałowałam, że książka skończyła się tak szybko, co ostatnimi czasy bardzo rzadko mi się zdarza i świadomość tego wprowadziła mnie w chwilowe osłupienie.
Nazwy własne stanowią standardowy problem przy czytaniu książek napisanych w językach wywodzących się ze staronordyckiego. Nie dość że można sobie na nich język połamać, to jeszcze trudno je zapamiętać. Bo jeśli nie ma się zielonego pojęcia o języku, to bardzo ciężko jest się odnaleźć, mimo że „Tajemnicy wyspy Flatey” nie można nazwać obszerną. Polskie wydanie liczy zaledwie 242 strony (plus mały dodatek zawierający fragmenty jednej z sag), ale mimo to książka skrywa niejedną tajemnicę. Nie są to sekrety rodem z książek Dana Browna, co mogłaby zasugerować wzmianka o średniowiecznym manuskrypcie, ale nie da się ukryć, że jest to kluczowy element, wokół którego wszystko się na Flatey kręci.
Początkowo po cichu naśmiewałam się z „jednego z najbardziej poczytnych autorów powieści kryminalnych w Islandii” – w końcu Islandia to jeden z najrzadziej zaludnionych krajów świata więc to raczej żaden wyczyn, ale na korzyść Viktora Arnara Ingólfssona przemawia fakt, że tak jak Yrsa Sigurdardóttir i Arnaldur Indriðason zaistniał nie tylko w skandynawskim gronie. Trzy z jego powieści doczekały się przekładu na język niemiecki, a na podstawie jednej nakręcono serial telewizyjny. Całkiem nieźle jak na inżyniera budownictwa lądowego i wodnego, który w swoim pięćdziesięciopięcioletnim życiu napisał sześć książek.
Flatey, jedna z niezliczonych wysepek otaczających Islandię, zamieszkana jest przez około 50 osób. Chciałoby się powiedzieć, że to najmniej interesujące miejsce, w którym można by osadzić akcję książki z tajemnicą w tle. Jednak nic bardziej mylnego! Mimowolnie przychodzi mi na myśl „Kult”; mała społeczność mająca bogatą historię i czerpiąca z niej inspiracje, a nawet się na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-03-17
"Kłopot z kobietami jest taki, że brak im odwagi przekonań."
Jeden mężczyzna oskarżony o zbrodnię. I trzy kobiety, w których rękach spoczywa jego los. Ten mający nieco patetyczny wydźwięk tekst, przywiódł mi na myśl mojry – trzy greckie boginie przeznaczenia niepodlegające nawet olimpijskim bogom. W sumie to nie do końca prawda, gdyż w tej powieści kobiet, które wpływają na rozwój wypadków jest więcej, choć być może ich rola nie jest tak kluczowa jak rola Sophie, Kate i Ali. Każda z tych kobiet z biegiem lat przechodzi metamorfozę i mimo że ich drogi dawno temu się rozeszły, to jedno brzemienne w skutki wydarzenie sprawia, że ich ścieżki ponownie się przecinają.
Temat przemocy seksualnej i molestowania seksualnego jest tematem bardzo współczesnym i niezwykle kontrowersyjnym. I niestety ten problem dotyczy wszystkich grup społecznych, bez najmniejszego nawet wyjątku. Celebryci, politycy, prawnicy, wojskowi i stróże prawa... Nawet duchowieństwo nie jest wolne od takich przewinień. Przerażające jest to, że są oni powszechnie uważani za wzór godny naśladowania, a nagle okazuje się, że potrafią dopuścić się takiego plugastwa jakim jest gwałt. I nie ważne czy ofiarą jest dziecko, dorosła kobieta lub mężczyzna, to doświadczenie pozostawia trwałe blizny na ich psychice. Niestety wielu sprawcom udaje się uniknąć wyroku skazującego, gdyż wymiar sprawiedliwości podchodzi ostrożnie to tego typu przestępstw, co jest niezwykle niesprawiedliwe w stosunku do ofiar. W takich przypadkach problemem jest również kręgosłup moralny prawników. Niejednokrotnie reprezentującym prawnikom wcale nie zależy na oddaniu sprawiedliwości ofiarom, a chcą tylko wygrać sprawę, która korzystnie wpłynie na rozwój ich kariery. Zresztą obrońcy pragną osiągnąć dokładnie to samo, więc sala sądowa staje się miejscem wielkiego spektaklu, odbywającym się na koszt poszkodowanego.
"Kłopot z kobietami jest taki, że same nie wiedzą, czego chcą."
„Anatomia skandalu” to książka o niejednoznacznej treści. Bo czego tak naprawdę oczekuje kobieta, wchodząc do windy z byłym kochankiem? Kiedy sytuacja wymyka się spod kontroli, to ona twierdzi, że to był gwałt, a on - że chwila największej namiętności, z której oboje czerpali satysfakcję. Komu wierzyć? I tu ciężko jest opisać wagę tego wydarzenia, gdyż każdy ma inne do niego podejście i widzi wydarzenia w trochę innym świetle. Jedni będą uważać, że kobieta sama się prosiła i obrzucać błotem, inni będą ją bezgranicznie wspierać i stanowczo potępiać winowajcę. Kłopot jednak polega na tym, że niejednokrotnie porzucone lub pragnące rozgłosu kobiety, wykorzystywały się oskarżeniem o gwałt jako narzędzie zemsty na wzgardzających nimi mężczyznach. Jest to bezwzględna broń, gdyż nawet jeśli nie zapadnie wyrok skazujący, to potencjalnemu sprawcy zostaje przypięta łatka „gwałciciela”, bo przecież nie ma dymu bez ognia.
Jeśli kogoś ominęły uroki studenckiego życia, to w tej książce znajdzie namiastkę tego co stracił i co go na szczęście ominęło. Umożliwia to retrospekcja, przenosząca czytelnika w czady studenckie bohaterów. Doprawdy, to co wyczyniała w młodości współczesna elita, jest szokujące (niejednokrotnie nawet dla nich samych). Można by sądzić, że reprezentanci tej grupy społecznej powinni być wzorem wszelkich cnót, ale trzeba być wyjątkowo naiwnym, spodziewając się tego po bogatej i rozpuszczonej młodzieży. Niebogatej zresztą też, bo w ogólnym mniemaniu młodość to okres nieustannych zabaw i szaleństw, w którym trzeba korzystać z życia. A to że złamie się w międzyczasie jeden przepis lub dwa, to i tak ujdzie im to na sucho. Lub przynajmniej tak większość uważa. Jednak reperkusje tamtych wyczynów mogą wrócić nawet po dekadach (o czym na własnej skórze przekonają się bohaterowie tej powieści) i dopiero wtedy wybucha skandal.
Zaufanie. Lojalność. Moralność. Poczucie obowiązku. Obsesja. Żądza. Hipokryzja. Zdrada. Wszystkie te dodatnie i negatywne cechy ludzkiego charakteru zostały przedstawione w „Anatomii skandalu” w sposób bardzo bezpośredni, bez jakichkolwiek upiększeń i patosu. I nie są one charakterystyczne jedynie dla elity - tak naprawdę nie jest ona bardziej zepsuta od reszty, tyle że ma więcej środków, a prasa częściej patrzy im na ręce w poszukiwaniu skandali i innych smakowitych kąsków.
"Kłopot z kobietami jest taki, że brak im odwagi przekonań."
Jeden mężczyzna oskarżony o zbrodnię. I trzy kobiety, w których rękach spoczywa jego los. Ten mający nieco patetyczny wydźwięk tekst, przywiódł mi na myśl mojry – trzy greckie boginie przeznaczenia niepodlegające nawet olimpijskim bogom. W sumie to nie do końca prawda, gdyż w tej powieści kobiet, które wpływają...
2018-06-11
Słownik języka polskiego podaje trzy znaczenia słowa „troska”: to uczucie niepokoju wywołane trudną sytuacją lub przewidywaniem takiej sytuacji, to sytuacja, w której doznajemy takiego uczucia, to dbałość o kogoś, o coś lub zabieganie o coś. Tę wielowymiarowość w doskonały sposób zaprezentowała Eve Ainsworth w swojej najnowszej powieści młodzieżowej.
Każdy człowiek troszczy się o kogoś lub o coś. Nawet największym egoistom nie jest obce to uczucie, a to że troszczą się o samych siebie to już inna sprawa. Nie można jednak mylić troskliwości z zaborczością, chociaż między nimi jest dość cienka granica, którą można nieświadomie przekroczyć.
Przeważnie z opiekuńczą osobą kojarzą się takie cechy jak łagodność, cierpliwość i delikatność, jednak troska, jak wszystko inne, ma również swoje ciemniejsze oblicze. Nadmierna troskliwość może działać destrukcyjnie zarówno na jej obiekt, jak i na samego opiekuna. Najlepszym przykładem jest tu Marty, który całą swoją uwagę poświęca chorej psychicznie matce; w efekcie ma poważne problemy w szkole, stale unika opieki społecznej, prowadzi życie odludka, odmawiając przyjęcia jakiejkolwiek pomocy. W całym tym chaosie nie zauważa, że on sam znajduje się na skraju załamania. Również Daisy nie jest łatwo, od wczesnego dzieciństwa towarzyszy jej nieustanna obawa o los jej nieuleczalnie chorego braciszka. Świadomość że każdy dzień może być tym ostatnim sprawia, że szuka odskoczni w szkolnych murach, gdzie wiecznie musi wysłuchiwać błahych problemów i rozterek swoich rówieśniczek. Pomimo tego nie zgadzam się z notką zamieszczoną przez wydawnictwo – owszem, Marty stara się wyprzeć ze świadomości fakt, że jego matka cierpi na silne zaburzenia psychiczne, ale Daisy zdaje się mieć całkowitą świadomość ciężkiego stanu brata.
Podobno dzieci troszczą się inaczej – nie mają pretensji, nie wytykają błędów… Wprawdzie Marty i Daisy dziećmi jako takimi już nie są, ale nie ulega wątpliwości, że oni także czują wielką potrzebę opiekowania się najbliższymi. Obydwoje muszą zmierzyć się z sytuacją, która przerosłaby niejednego dorosłego i to działa na nich dość wyniszczająco, chociaż równocześnie tworzy silniejszymi. A kiedy w końcu znajdują oparcie w swoim towarzystwie, ich życie nabiera jaśniejszych barw.
Cała ta przygnębiająca, ale i chwytająca za serce historia została przedstawiona z perspektywy samych zainteresowanych. Z racji tego stylu narracji nie spotka się tu wyszukanego słownictwa, co tylko sprawia, że książka jeszcze bardziej zyskuje na autentyczności. Można dokładnie prześledzić tok myślenia obojga nastolatków, wczuć się w ich sytuację i częściowo zwizualizować ich otoczenie. Dzięki temu nawet dorosły czytelnik (m.in. ja) ma szansę zżyć się z bohaterami i wczuć się w problemy młodzieży.
„Troska” ma w sobie wszystkie elementy jakie powinna zawierać powieść skierowana głównie do młodzieży. Wydawcy powinni kierować uwagę młodych czytelników właśnie na tego typu książki a nie wciskać im kolejne robiące wodę z mózgu czytadła o wampirach, wilkołakach, aniołach i innych wróżkach. Doprawdy, wystarczy tylko przeczytać zarys fabuły i już można mieć pewność, że nie ma w nich nic, czego nie byłoby w dziesiątkach innych. Natomiast „Troska” jest zupełnie inna. Autorka bez jakichkolwiek upiększeń pokazała, że młodość to nie tylko randki, portale społecznościowe, komórki i imprezy, że istnieje coś poza nimi, z którymi wielu młodych ludzi musi się zmagać na co dzień.
Słownik języka polskiego podaje trzy znaczenia słowa „troska”: to uczucie niepokoju wywołane trudną sytuacją lub przewidywaniem takiej sytuacji, to sytuacja, w której doznajemy takiego uczucia, to dbałość o kogoś, o coś lub zabieganie o coś. Tę wielowymiarowość w doskonały sposób zaprezentowała Eve Ainsworth w swojej najnowszej powieści młodzieżowej.
Każdy człowiek...
2018-04-05
Na samym początku chcę zaznaczyć, że starałam się ograniczyć do minimum wyrażanie moich osobistych opinii na temat działań tajnych służb i polityki jako takiej i całkowicie skupić się na interpretacji tekstu.
„Czerwony Parasol” to powieść o porachunkach między CIA, MOSADEM i KGB. Gdzie w takim przypadku może być miejsce dla nastoletniej dziewczyny? Otóż jest i to nawet całkiem spore. Za pośrednictwem ojca Tatiana weszła w posiadanie pewnego specyfiku i ścisłej dokumentacji na jego temat i teraz ma na głowie agentów tajnych służb trzech niezależnych państw. Trochę tego dużo jak na jedną nastolatkę, ale Tatiana ma niebywałe szczęście i trafia pod skrzydła organizacji zwanej „Czerwonym Parasolem”, gdzie uczy się podstawowych zasad życia w konspiracji. Dosyć szybko okazuje się, że dziewczyna ma zadatki na prawdziwego agenta i postanawia całą sytuację obrócić na swoją korzyść. Dodatkowo motywuje ją fakt, że najprawdopodobniej jedna z tych organizacji jest odpowiedzialna za zamordowanie jej rodziców i młodszej siostry. Słowem, dziewczyna jest żądna zemsty i wyrusza na osobistą krucjatę przeciwko domniemanym zabójcom, a dzięki pomocy swojego opiekuna a zarazem kochanka nieustannie udaje jej się wodzić przeciwników za nos. Ale oczywiście do czasu, jednak jej działania zdołają przyprawić o ból głowy niejednego zawodowca i „pieszczotliwie” zostaje porównana do Jamesa Bonda – tyle że w postrzępionych szortach.
Dla mnie spódnice są nadal i zapewne zawsze pozostaną atrybutem kobiecości. I dla wielu dziewczyn i kobiet również, biorąc pod uwagę długość noszonych przez nie spódnic i sukienek. Tatiana nie jest w tym wypadku wyjątkiem, ale (w przeciwieństwie do większości) posługuje się swoją kobiecością w przemyślany i niewulgarny sposób. Jednak mimo całej tej pozy twardzielki, Tatiana nadal pozostaje dzieckiem, może bardziej dojrzałym emocjonalnie od swoich rówieśników, ale jednak dzieckiem, które w drastyczny sposób zostało zmuszone dorosnąć w ciągu kilku godzin. Tak gwałtowna zmiana nie pozostaje bez śladu i wraz z rozwojem fabuły często widać tą gniewną naiwność tak charakterystyczną dla młodego wieku.
Na początku akcja jest bardzo intensywna, ale potem tempo zwalnia niemal do zera. Bardzo dobrze, że Mrok poświęcił trochę czasu, aby opisać aklimatyzację Tatiany w nowym otoczeniu, ale niektóre rzeczy naprawdę mógłby pominąć. Chodzi na zakupy i kupuje ciuchy – super. Znalazła sobie chłopaka i przez większość czasu nie wychodzi z łóżka? Też dobrze. Ale po co poświęcać temu ciągiem ponad sto stron? Gdyby zamiast tego autor postanowił rozłożyć to na fragmenty i powplatać w fabułę, byłoby znacznie lepiej. Co oczywiście nie oznacza, że jest źle, bo później historia znowu nabiera rumieńców i czytelnik zastanawia się co następnym razem wykombinuje główna bohaterka. Jednak w niektórych momentach Mrok moim zdaniem przesadził, ale możliwe że wynika to z faktu, że w głowie nie chce mi się pomieścić jak zwyczajna dziewczyna może wpaść na tak odważne rozwiązania.
A teraz coś o samym autorze. Pod pseudonimem Wiktor Mrok kryje się Jurij Jakow – emerytowany wojskowy i technokrata, posiadający również gruntowną wiedzę z dziedziny psychologii i socjologii, których znajomość wielokrotnie znalazła zastosowanie w jego zawodowej karierze. Dodając jeszcze do tego jego osobiste doświadczenia i obserwacje z licznych podróży służbowych, można mieć pewność, że autor doskonale wie o czym pisze. I bardzo dobrze, gdyż dzięki temu „Czerwony Parasol” został napisany z realniejszej perspektywy niż większość pozycji typowych dla literatury sensacyjnej. Jednak, jak sam Jakow zaznacza, jego książka nie jest ani dokumentem, ani faktografią – to nadal thriller sensacyjny. W sumie to nawet nie wiadomo czy dziewczyna, mająca być pierwowzorem głównej bohaterki, w ogóle istniała. A jeśli nawet to z pewnością opis jej życia w nowym „domu” to czysta fikcja, bo szczerze wątpię, żeby takie nic nieznaczące szczegóły znalazły się w aktach tajnych służb. Chociaż kto to może wiedzieć.
„Czerwony Parasol” rekomenduję przede wszystkim miłośnikom literatury sensacyjnej (prawdziwi fani powinni być zachwyceni), ale nawet osoby nieprzepadające za aferami szpiegowskimi, uszczkną coś dla siebie. Dla mnie ta pozycja była miłą odmianą od thrillerów, które miałam okazję recenzować i jeśli kiedykolwiek Jurij Jakow zdecyduje się na napisanie kolejnej książki, to z chęcią się z nią zapoznam.
Na samym początku chcę zaznaczyć, że starałam się ograniczyć do minimum wyrażanie moich osobistych opinii na temat działań tajnych służb i polityki jako takiej i całkowicie skupić się na interpretacji tekstu.
„Czerwony Parasol” to powieść o porachunkach między CIA, MOSADEM i KGB. Gdzie w takim przypadku może być miejsce dla nastoletniej dziewczyny? Otóż jest i to nawet...
2018-05-31
„Negatyw” spadł mi jak z nieba. Ostatnio bardzo chciałam odpocząć od thrillerów psychologicznych i dla odmiany przeczytać coś ze śledczym w roli głównej więc ta powieść to miła odskocznia od ciągłego napięcia. Wprawdzie nie nazwałabym go rasowym tak jak sugeruje wydawca na okładce, ale jest to kryminał i to całkiem dobry.
Akcja rozgrywa się dwutorowo. Oba wątki dotyczą śledztwa w sprawie morderstwa, jednak mają miejsce w innym miejscu i czasie. Na szczęście Klaudiusz Szymańczak nie zdecydował się na odległą wycieczkę w przeszłość, a jedynie cofnął się rok wstecz. I chwała mu za to, bo dzięki temu mamy wiarygodne porównanie realiów jakie panują w dwóch oddzielonych oceanem państwach.
Motywem przewodnim jest nietolerancja na tle rasowym oraz wobec mniejszości etnicznych. Stąd też wziął się tytuł całej powieści. Jak stwierdził John „Filozof” Slade: Tam wszyscy czarni, tu wszyscy biali. Tam nie lubią białych, a tu pewnie nie przepadają za czarnymi. Jak w negatywie. Niestety wszyscy w pewnym stopniu jesteśmy spętani uprzedzeniami, choć wydawać by się mogło, że w XXI wieku powinniśmy zostawić to już dawno za sobą. Jednak ludzie rzadko uczą się na czyichś błędach i sami muszą je powielić, żeby wyciągnąć z nich własne wnioski.
Autor wprost wytyka Polakom absurdalność ich przekonań. Za okrutną ironię uważa fakt, że w kraju, w którym w czasie IIWŚ wymordowano tysiące ludzi, teraz coraz częściej słyszy się o neonazistowskich demonstracjach. Albo dlaczego masowo emigrujący na zachód naród jest przeciwny uchodźcom? A już kwintesencją są słowa jakie Szymańczak włożył w usta komisarza Hozera: Żyjemy w kraju, w którym normalni są ludzie (…) wierzący, że dwa tysiące lat temu żydowska dziewica urodziła chłopca, który chodził po wodzie, przemieniał tę wodę w wino, rozmnażał ryby i chleb, a potem powiesili go na krzyżu, a on, niczym jakieś żydowskie zombie, wyszedł z grobu i poleciał w kosmos. I to jest normalne (…) ale to, że moja córka chciała kochać kobietę, a nie mężczyznę to było, kurwa, i nadal jest nienormalne i niemoralne. Ten cytat daje jasno do zrozumienia jakie jest stanowisko autora w tej konkretnie kwestii.
Niestety nie obyło się bez błędów, z których najistotniejszym jest brak konsekwentności w kreowaniu niektórych postaci. Ich początkowy zarys kompletnie różni się od zaprezentowanego przez większość książki. Niby nie jest to kardynalny błąd, ale ta przemiana byłaby znacznie bardziej przekonująca, gdyby postępowała stopniowo wraz z rozwojem fabuły, a nie w trakcie jednego rozdziału. Reszta błędów to w zasadzie detale i nie są warte szczególnej uwagi. Oczywiście jak ktoś zechce się przyczepić, to się przyczepi, ale jest to debiut i nie ma sensu gasić zapału autora, zwłaszcza że mogą powstać kolejne tomy z udziałem agenta specjalnego Johna Slade’a.
A teraz czas poświęcić uwagę samemu autorowi. Klaudiusz Szymańczak w przeszłości pracował w pruszkowskiej policji, jednak ze względu na podjęte studia postanowił porzucić służbę. Pomimo że ukończył politologię i amerykanistykę, to nieustannie się dokształca, min. studiuje filozofię na jednym z londyńskich uniwersytetów. Jego fascynacja historią i kulturą USA zaowocowała wieloma podróżami, które w dużym stopniu ułatwiły mu pracę nad jego debiutancką powieścią, a niektóre odwiedzone przez niego miejsca stały się tłem wydarzeń „Negatywu”. Swoje pasje przerzucił na swojego głównego bohatera, co czyni Slade’a dość nietuzinkową postacią.
„Negatywowi” z pewnością nie można wystawić negatywnej opinii, bo absolutnie na nią nie zasługuje. Co oczywiście nie oznacza, że książka jest rewelacyjna, bo nie jest i sporo jej do tego brakuje. Ale jest to kawałek solidnej roboty i bardzo się cieszę, że LC zdecydowało się objąć swoim patronatem ten szczególny debiut literacki. Osobiście jestem zdania, że krajowym pisarzom poświęca się stanowczo zbyt mało uwagi, zważywszy że ich twórczość wcale nie odbiega poziomem od zagranicznych autorów. Oczywiście renoma robi swoje, ale najpierw należy sobie na nią zasłużyć, co obecnie jest praktycznie niemożliwe bez wiarygodnych sponsorów.
„Negatyw” spadł mi jak z nieba. Ostatnio bardzo chciałam odpocząć od thrillerów psychologicznych i dla odmiany przeczytać coś ze śledczym w roli głównej więc ta powieść to miła odskocznia od ciągłego napięcia. Wprawdzie nie nazwałabym go rasowym tak jak sugeruje wydawca na okładce, ale jest to kryminał i to całkiem dobry.
Akcja rozgrywa się dwutorowo. Oba wątki dotyczą...
2018-05-24
W życiu prawie każdego człowieka są takie chwile, że jedyne czego pragnie, to obudzić się za rok, dwa lub nie obudzić się wcale. Jeżeli nie, to jest wielkim szczęściarzem i ewenementem na skalę światową. Nawet niepoprawni optymiści miewają okresy, gdzie znajdują się u kresu swojej wytrzymałości czy to z powodu tego, co ich samych spotkało lub z tego, co sami zrobili. A nic chyba tak nie wyniszcza człowieka jak poczucie winy. A Cass Anderson czuje się winna. Czuje się winna do tego stopnia, że wpada w głęboką depresję, gdyż bardzo trudno jest pozbyć się tego uczucia, gdy już raz zagnieździ się w naszym umyśle. I powoli zabija od wewnątrz...
Poza nieustannym poczuciem winy Cassie zmaga się także z ogromnym strachem przed chorobą, która zabiła jej matkę, a której symptomy zaczyna dostrzegać także u siebie. I pomimo że ma wielkie oparcie w mężu, to wzbrania się przed wyznanie mu całej prawdy zarówno o demencji matki, jak i swoim, zdawałoby się, karygodnym zachowaniu w lesie. Na domiar złego zaczynają ją nękać głuche telefony, przez co zaczyna popadać w paranoję. Cierpi na tym jej małżeństwo, bo doprawdy jedynie prawdziwy anioł miałby na tyle pokładów cierpliwości, a mąż Cass jest jedynie człowiekiem. Psują się także jej relacje ze znajomymi a praca na stanowisku nauczycielki pozostaje pod wielkim znakiem zapytania. Innymi słowy, jej życie jest w całkowitej rozsypce.
„Na skraju załamania” bezwzględnie należy zaliczyć do kategorii thrillerów psychologicznych. Jednak żeby naprawdę je docenić, trzeba takie książki po prostu lubić. Nie znajdzie się tu bowiem żadnej intensywnej akcji, czy dreszczyku charakterystycznego dla horrorów. Dostanie się natomiast książkę pełną nieustannego napięcia i niepewności, które (biorąc pod uwagę osobę głównej bohaterki) dają iście piorunujący efekt, zwłaszcza kiedy na jaw wychodzi złożoność całej intrygi. Kuleje trochę sam zarys postaci, bo praktycznie nie wiadomo o nich nic poza szczątkowymi informacjami wtrąconymi jakby mimochodem oraz tym, co sami wywnioskujemy na podstawie przebiegu fabuły. Jednak mając do wyboru opis historii życia bohatera z najdrobniejszymi szczegółami lub drobne wzmianki, to zdecydowanie wolę drugie rozwiązanie. Świadczy to bowiem, że autorka ma oszczędny styl i raczej nie będzie posiłkować się tzw. zapychaczami, tylko po to żeby na siłę zwiększyć objętość książki.
Ciężko opisać przez co przechodziła Cass. Przez prawie trzy miesiące nieustannie balansowała na skraju załamania, co wyniszczyło ją zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. Jednak mimo tego w kluczowym momencie okazała się na tyle silna, aby doprowadzić sprawę do końca. Czy jednak po tym wszystkim zdoła naprawdę się pozbierać? Czy świadomość że odkrycie prawdy było dziełem tylko i wyłącznie przypadku pozwoli jej odbudować swoje życie? Tego nie można być już pewnym, ale Cassie z pewnością spróbuje. I choćby za to ją podziwiam, gdyż koszmar jakiego doświadczyła niejednego pozbawiłby zdrowych zmysłów a nawet wpędził do grobu.
Choć wiele z thrillerów ma dość przewidywalne zakończenie, to z czystym sumieniem muszę przyznać, że w tym wypadku powieść B.A. Paris kompletnie mnie zaskoczyła. Z tego też powodu „Na skraju załamania” dołącza do listy książek, które mogę spokojnie polecić zarówno starym wyjadaczom jak i czytelnikom dopiero zapoznającym się z paskudniejszą stroną ludzkiej natury.
W życiu prawie każdego człowieka są takie chwile, że jedyne czego pragnie, to obudzić się za rok, dwa lub nie obudzić się wcale. Jeżeli nie, to jest wielkim szczęściarzem i ewenementem na skalę światową. Nawet niepoprawni optymiści miewają okresy, gdzie znajdują się u kresu swojej wytrzymałości czy to z powodu tego, co ich samych spotkało lub z tego, co sami zrobili. A nic...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-04-09
W życiu części kobiet przychodzi taki moment, że zaczynają odczuwać pragnienie zostania matką. To naturalna, głęboko zakorzeniona potrzeba, która w procesie ewolucji przekształciła się z czysto fizycznej chęci przedłużenia gatunku w coś o znacznie głębszym charakterze. Oczywiście zawsze zdarzają się wyjątki i co rusz słyszy się o maltretowanych dzieciach i porzuconych na pastwę losu niemowlętach. To wyjątkowo tragiczne, gdyż oprócz niezasłużonej krzywdy jaka spotyka te dzieci, to jest mnóstwo rodzin, które byłyby w stanie zapewnić im dom, z powodu niemożności posiadania własnych. Osoby te decydują się na różne rozwiązania: od terapii hormonalnej, przez kontrowersyjne in vitro, a na adopcji kończąc. Dla zdesperowanych osób, których starania nie przyniosły pozytywnego rezultatu istnieje jeszcze jedna akceptowana przez prawo furtka – surogacja. Jednak i wtedy może pójść coś nie tak – matka zastępcza może okazać się osobą niegodną zaufania i po porodzie odmówić zrzeczenia się praw do dziecka, poronić, ciężko zachorować, ulec wypadkowi... Może ją spotkać naprawdę wiele nieprzyjemnych rzeczy, ale istnieje zagrożenie, że kolejne niepowodzenie może kompletnie załamać potencjalnych rodziców i wręcz wpędzić ich w obłęd. Właśnie coś podobnego przytrafiło się Kat, tyle że ona zaczęła tracić zmysły już znacznie wcześniej.
Mnie osobiście ciężko było polubić Kat. Owszem, współczułam jej, ale jej skupianie się wyłącznie na sobie w niemal wszystkich aspektach życia i niestabilność emocjonalna wywołały we mnie taką niechęć, że w końcu zaczęłam mieć cichą nadzieję, że jednak nie zostanie matką. Bo o ile niemal wszyscy pragną przekonać się co oznacza rodzicielstwo, to dla Kat staje się to obsesją. I to do tego stopnia, że naprawdę nie zawaha się przed niczym, żeby jej marzenie się spełniło; praktycznie byłaby gotowa nawet za to zabić. Już to samo w sobie jest alarmujące i źle rokuje na przyszłość. Może to brzmi okrutnie, ale po prostu nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że bardziej zależy jej na samym fakcie bycia matką i związanymi z tym obowiązkami, niż na samym dziecku. Nieustannie odnosiłam wrażenie, że traktowałaby maleństwo z ogromną troską, ale równocześnie widziałaby w nim raczej najbardziej upragnioną zabawkę lub bezcenne trofeum niż istotę ludzką.
Pamiętacie „Efekt motyla” z Ashtonem Kutcherem w roli głównej? W którym jedno z powodu niepozorne zdarzenie zapoczątkowuje całą serię niekontrolowanych, mających tragiczne konsekwencje. W „Surogatce” również spotkamy się z takim samym rozwiązaniem, tyle że na zdecydowanie mniejszą skalę. Tam wszystko zdawało się nie dziać bez konkretnej przyczyny, mimo że dopiero w punkcie kulminacyjnym zostaje opisane wydarzenie, które można uznać za początek wszystkiego. Choć to nie do końca prawda, bo zawsze jest jakieś „gdyby”. Za pomocą „efektu motyla” Jensen udało się niezwykle zgrabnie spleść ze sobą losy postaci, przez co nieustannie miało się wrażenie, że ta historia właśnie tak miała się potoczyć. Zupełnie jakby to było zapisane w gwiazdach, jak ujął to jeden z bohaterów.
Motyw matki zastępczej został również wykorzystany min. w popularnej ostatnio „Opowieści podręcznej” Margaret Atwood. Wydaje mi się, że to właśnie dzięki tej książce zaczęto poruszać temat surogacji w szerszych kręgach. Jeśli tak faktycznie jest, to chwała Margaret Atwood, gdyż bez niej Louise Jensen mogłaby nie przeczytać tego konkretnego artykułu i nie znaleźć inspiracji do napisania jej trzeciej już książki. A byłaby to wielka strata, gdyż w mojej opinii „Surogatka” jest jak do tej pory jej najlepszą powieścią. Opowiada ona nie tylko niezwykłą (choć miejscami tragiczną) historię, ale jest również dowodem prawdziwego talentu pisarskiego. Wygląda więc na to, że sukcesy dwóch poprzednich powieści Jensen nie były przypadkowe, a biorąc pod uwagę fakt, że autorka z książki na książkę pisze coraz lepiej, to można się w przyszłości po niej spodziewać wielu bestsellerów; i to tych zasłużonych a nie tylko marketingowych.
W życiu części kobiet przychodzi taki moment, że zaczynają odczuwać pragnienie zostania matką. To naturalna, głęboko zakorzeniona potrzeba, która w procesie ewolucji przekształciła się z czysto fizycznej chęci przedłużenia gatunku w coś o znacznie głębszym charakterze. Oczywiście zawsze zdarzają się wyjątki i co rusz słyszy się o maltretowanych dzieciach i porzuconych na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-02-25
"Potworami mogą być ludzie tacy jak ja czy pani, potrafiący ukryć swoją prawdziwą twarz."
Już sama okładka robi upiorne wrażenie; stara stodoła z dużymi szparami, żelazną zasuwą i zabezpieczona solidną kłódką przyprawia o ciarki. O ile niejednokrotnie narzekałam jak kompletnie nietrafiona potrafi być oprawa graficzna, o tyle w tym przypadku uważam, że w pełni odzwierciedla zawartość książki.
Utrata dziecka to doświadczenie, które odciska trwałe piętno na duszy każdego normalnego rodzica. Świat rozpada się na milion kawałków i potrzeba lat a nawet dekad, żeby otrząsnąć się z tego traumatycznego przeżycia i stworzyć na gruzach starego życia zaczątki nowego. Jednak jak ma zareagować rodzic, do którego życia, starannie poukładanego na nowo, po latach wkracza na powrót dziecko oficjalnie uznane za zmarłe?
Kiedy dziesięć lat temu sześcioletni synek Emmy Price został oficjalnie uznany za zmarłego, jej życie staje się jednym wielkim koszmarem. Dopiero po przeszło dekadzie jest w stanie na powrót czerpać radość z życia, jest szczęśliwą mężatką i oczekuje przyjścia na świat córeczki. I kiedy w końcu jest przekonana, że w pełni odzyskała nad wszystkim kontrolę, odnajduje się jej już nastoletni syn. Tyle że tak bardzo okaleczony psychicznie, że nie jest w stanie wydobyć z siebie choć słowa. Co gorsza, jako że Bishoptown to małe miasteczko, to za jego stan najprawdopodobniej odpowiedzialna jest osoba doskonale jej znana. Wszystko to sprawia, że Emma znajduje się na skraju załamania. Jednak właśnie w tak wydawałoby się beznadziejnej sytuacji okazuje się, że nic nie może się równać z wściekłością matki na widok cierpienia jej dziecka. W takich chwilach porównanie kobiety do lwicy jest jak najbardziej na miejscu. To uczucie bije ze stron do tego stopnia, że zaczynamy się całym sercem solidaryzować z główną bohaterką i łatwiej jest nam zaakceptować wszelkie aspekty jej zachowania. Bo co jeśli to przytrafiłoby się właśnie Twojemu dziecku?
Każdy z nas nosi maski, tyle że niektórzy noszą je w większym stopniu niż inni. Takich ludzi należy się wystrzegać jak ognia, co oczywiście jest niezwykle trudne, bo im lepsza maska, tym trudniej ją przejrzeć i może się okazać, że skrywa pod sobą prawdziwego potwora. I chociaż każdy z nas ma ciemniejszą stronę swojego charakteru, którą raczej stara się ukryć przed światem, to wstrząsające jest to, jak bardzo ludzie potrafią być dwulicowi. Nawet taka mała mieścina jak Bishoptown nad rzeką Ouse, licząca niespełna czterystu mieszkańców skrywa niejeden brudny sekret, a powrót Aidena po latach powoli, ale nieuchronnie ujawnia każdy z nich.
„Milczące dziecko” to opowiedziana oczami kobiety historia o wielkiej stracie i odzyskaniu tego, co dla matki najcenniejsze. I o ile jest to wątek zdecydowanie dominujący, to oscylujące wokół niego wątki poboczne również zasługują na uwagę, jednak omówienie ich nie jest możliwe bez zdradzenia istotnych szczegółów, dlatego wspominam o nich tylko mimochodem. Mimo to uwierzcie mi, że całość składa się na całkiem zgrabny thriller psychologiczny, który trąci w Was tę specyficzną strunę, o której istnieniu wie każdy rodzic, a która niejednemu jest jeszcze nieznana.
"Potworami mogą być ludzie tacy jak ja czy pani, potrafiący ukryć swoją prawdziwą twarz."
Już sama okładka robi upiorne wrażenie; stara stodoła z dużymi szparami, żelazną zasuwą i zabezpieczona solidną kłódką przyprawia o ciarki. O ile niejednokrotnie narzekałam jak kompletnie nietrafiona potrafi być oprawa graficzna, o tyle w tym przypadku uważam, że w pełni odzwierciedla...
2018-03-19
Poznajcie Zoe: zwyczajną, niczym niewyróżniającą się licealistkę, stale żyjącą w cieniu swojej bogatej kuzynki, która – nota bene, jej szczerze nie znosi. Zresztą z wzajemnością, tyle tylko że Zoe i jej rodzice są w dużej mierze zależni od swoich znacznie bogatszych krewnych. Zoe musi więc co rusz przełykać gorzką pigułkę i godzić się na nieustanne poniżenie. Jednak pewne wstrząsające doświadczenie przelewa w końcu napełnianą od lat czarę goryczy i Zoe decyduje się na bardzo odważny, a zarazem wyjątkowo lekkomyślny krok – ucieka z domu. Jakby tego było mało, zabiera ze sobą babcię, która cierpi na chorobę Alzheimera i z dnia na dzień coraz bardziej traci kontakt z rzeczywistością. Razem wyruszają do Toronto w poszukiwaniu starszego brata ojca, Teddy’ego. Jednak dziewczynie ucieka jeden zasadniczy fakt, że w rzeczywistości stryj może daleko odbiegać od jej wyobrażenia i na dodatek może nie chcieć mieć z nimi nic do czynienia. Jednak najpierw musi go odnaleźć, co absolutnie nie jest łatwe w tak wielkim mieście i dziewczyna bardzo szybko przekonuje się, że sytuacja ją przerasta. Mimo trudnej sytuacji Zoe nie traci głowy i odkrywa, że ma w sobie wewnętrzną siłę i determinację, o które się nigdy nie podejrzewała.
Stratton doskonale przedstawił relacje pomiędzy różnymi członkami rodziny, zupełnie zwyczajnej, takiej jakich na świecie są tysiące. Najwięcej uwagi poświęcił oczywiście dynamice, jaka zachodzi pomiędzy Zoe a resztą jej krewnych, ale są także nawiązania do pozostałych. Autor skupił się przede wszystkim na wewnętrznych konfliktach i próbach ich rozwiązania, a także na wzajemnym zrozumieniu i zaufaniu, które wcale nie przychodzą z taką łatwością jaką by się chciało. Bo oprócz nowych, zostają rozdrapane również stare rany, tylko z pozoru zabliźnione i nadal dające o sobie znać w najmniej oczekiwanych momentach. Wraz z rozwojem fabuły coraz bardziej rzuca się w oczy podwójne znaczenie samego tytułu. Bo nie chodzi tu tylko o faktyczny powrót do domu jako miejsca zamieszkania, ale także do swoich bliskich i wspomnień, które ten dom tworzą.
Allan Stratton, zapytany o zalążek pomysłu na tą właśnie książkę, zdradził, że zaczął od napisania zaledwie kilku stron z dziennika dorastającej dziewczyny z zamiarem wykorzystania ich w przyszłości w jednej ze swoich powieści, jednak ta postać tak go ujęła, że zapragnął dowiedzieć się o niej czegoś więcej. I tak powstała Zoe – gniewna, zarazem wyjątkowo wrażliwa nastolatka, której przywiązanie do babci jest naprawdę imponujące. Większość dorosłych nie wykazałaby się taką dozą cierpliwości i determinacją jak ta dziewczyna, która była w stanie pokonać nie tylko własne ograniczenia, ale także nakłonić do tego innych .
„Powrót do domu” to naprawdę wartościowa książka. Odbiega od standardowego schematu powieści obyczajowej dla młodzieży, jednak po Allenie Strattonie, który jak zwykle wplótł w fabułę fragmenty ze swojego życia, nie spodziewałam się niczego innego.
Poznajcie Zoe: zwyczajną, niczym niewyróżniającą się licealistkę, stale żyjącą w cieniu swojej bogatej kuzynki, która – nota bene, jej szczerze nie znosi. Zresztą z wzajemnością, tyle tylko że Zoe i jej rodzice są w dużej mierze zależni od swoich znacznie bogatszych krewnych. Zoe musi więc co rusz przełykać gorzką pigułkę i godzić się na nieustanne poniżenie. Jednak pewne...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-02-22
Trudno się nie zgodzić, że to właśnie twórczość pisarzy science fiction była i nadal jest inspiracją dla naukowców. Ich wyobraźnia działa niczym motor napędowy dla najtęższych umysłów, chcących urzeczywistnić zawarte na kartach powieści pomysły ludzi, często zupełnie nie mających pojęcia o temacie, na który piszą. Oczywiście wiele z nich to czysta abstrakcja – przynajmniej w obecnych czasach, ale jak pokazuje autor „Szklanych pszczół”, rozwój technologii postępuje bardzo szybko i kto wie jak bardzo będzie ona zaawansowana za sto, dwieście, trzysta lat (bardziej w przyszłość nie wybiegam, bo media ciągle straszą mającą nastąpić apokalipsą).
Wyraźnie da się odczuć, że nie jest to współczesna pozycja, ale moim zdaniem obecna proza nijak ma się do powieści i opowiadań z połowy XX wieku. Mają one zupełnie inny wydźwięk i stanowczo odbiegają od znanego nam kanonu. W „Szklanych pszczołach” praktycznie nic konkretnego się nie dzieje, a dialogi są niezwykle rzadkie; pełno za to w nich wspomnień i wywodów głównego bohatera o charakterze egzystencjalnym. Chociaż jest osobą słabą i (jak podsumował go jeden z jego dawnych przełożonych) odludkiem o defetystycznych skłonnościach, to jest również indywidualistą, co wpłynęło negatywnie na rozwój jego kariery. W końcu nawet dzisiaj indywidualizm i bezstronność nie są za bardzo w cenie. Z tego też powodu Richard ma bardzo duże problemy adaptacyjne i jest reliktem minionej epoki.
Szczególną uwagę należy zwrócić na język. Autor używa słów, które praktycznie wyszły już codziennego użytku i są charakterystyczne dla rozpraw naukowych. Przez to są często niezrozumiałe dla przeciętnego czytelnika. Ja na przykład przez większość czasu miałam pod ręką „Słownik Języka Polskiego”, czego absolutnie się nie wstydzę, gdyż język nieustannie się zmienia i za stulecie czy dwa wiele słów stanie się anachronizmami. Zresztą sam autor zwraca na to uwagę, skarżąc się wręcz, że wiele słów, pomimo że nadal są używane, to całkowicie zmieniły swoje znaczenie. Zresztą nie dotyczy to tylko języka, bo chleb nie jest już chlebem, a wino nie jest już winem, a to co dawniej uważano za zaletę, stało się niepożądaną cechą.
Tytułowe szklane pszczoły pojawiają się stosunkowo późno. Oprócz dosłownego znaczenia (są naprawdę szklane!) to mają również i metaforyczne. Ernst Junger poprzez swojego bohatera snuje rozważania o relacji między naturą a techniką i miejscu człowieka w świecie zdominowanym przez maszyny. Trafnie zauważa, że postęp ma za zadanie poprawić niedoskonałości, ale naprawiając jedno, zawsze niszczymy drugie.
Ciężko ocenić „Szklane pszczoły” w standardowy sposób; w tym celu trzeba zastosować zupełnie inną skalę. Pomocna może być zamieszczona na końcu książki szczegółowa analiza autorstwa Wojciecha Kunickiego, jednak wspominam o niej jedynie mimochodem, gdyż analizowanie analizy mijałoby się z celem. Proza Jungera nie jest przeznaczona dla każdego, ale można w niej znaleźć zapowiedzi niezwykłych zmian, jakie nastąpią w późniejszym okresie.
Trudno się nie zgodzić, że to właśnie twórczość pisarzy science fiction była i nadal jest inspiracją dla naukowców. Ich wyobraźnia działa niczym motor napędowy dla najtęższych umysłów, chcących urzeczywistnić zawarte na kartach powieści pomysły ludzi, często zupełnie nie mających pojęcia o temacie, na który piszą. Oczywiście wiele z nich to czysta abstrakcja – przynajmniej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-11-03
Wydaje się, że od czasu wielkiego sukcesu znanej już chyba wszystkim (choćby tylko ze słyszenia) „Dziewczyny z pociągu”, thrillery psychologiczne zaczęły się cieszyć znacznie większą popularnością niż przed paroma laty. Ten konkretny podgatunek literackiego dreszczowca charakteryzuje się sporą dozą suspensu i emocjonalnego brudu skrytego za pozornie idyllicznym życiem, w którym tak naprawdę pełno jest podłości i rodzinnych dramatów, których na co dzień nie da się dostrzec. Ich bohaterami są w głównej mierze osoby obciążone różnego rodzaju traumami i dysfunkcjami, walczące z różnym skutkiem ze swoimi demonami.
Stwierdzenie, że powieść rozpoczyna się nieciekawie, to wielkie niedopowiedzenie. Pierwszy rozdział jest niesamowity i porażająco działa na zmysły, przez co ma się naprawdę spore oczekiwania. Niestety początkowo można się sporo rozczarować. Jak na mój gust Gilly Macmillan zbyt rozwlekle opisuje życie swoich bohaterów, ich wygląd, relacje… zwłaszcza, że wielokrotnie podawane przez nich informacje się powtarzają. Nie sądzę jednak, żeby miało to na celu zwiększenie objętości książki, ale raczej autorka chciała ukazać te same osoby i wydarzenia z różnej perspektywy, co powinno ułatwić czytelnikowi zrozumienie różnych aspektów danej sytuacji. Na szczęście wraz z rozwojem fabuły robi się bardziej interesująco, a dzięki temu, że autorka pisze o znanym sobie środowisku i o sytuacjach mogących dotyczyć dosłownie każdego, powieść zyskuje na wiarygodności. W wielu udzielonych wywiadach Macmillan przyznaje, że stara się jak najgłębiej wczuć w postaci, o których pisze. Na jej korzyść działa również fakt, że osadziła swoją powieść w bardzo wąskich ramach czasowych – opisane wydarzenia rozgrywają na przełomie niecałych dwóch dni, nieustannie ma się wrażenie aktywnego w nich uczestnictwa.
Postaci są dość dobrze zarysowane, ale nie podoba mi się, że autorka zbyt szybko ujawnia niektóre dotyczące ich informacje, pozbawiając tym samym czytelnika stopniowego ich odkrywania i możliwości własnej interpretacji. Początkowo wydawało mi się, że najbardziej dojrzałą emocjonalnie postacią jest Zoe Maisey, która jest również główną protagonistką, ale stosunkowo szybko okazuje się, że pomimo przypiętej łatki cudownego dziecka ma skomplikowaną przeszłość i skrywa niejeden brzydki sekret. Potrafi być małostkowa i egoistyczna, lubi również manipulować ludźmi i grać na ich uczuciach. Jest jednak wspaniałą starszą siostrą i oddaną matce córką, a zważywszy na miejsce, w którym przebywała prawie półtora roku, to jest zdecydowanie bardziej dojrzała niż można by się spodziewać po wychowanej pod kloszem pannicy. Zoe i jej przyrodni brat Lucas są doskonałym przykładem tego, że talent i pasja to jedno, a wygórowane ambicje opiekunów i ich ingerencja to coś zupełnie odmiennego. Presja ze strony otoczenia potrafi działać wyjątkowo destrukcyjnie na jeszcze nie w pełni ukształtowanego emocjonalnie człowieka. I niestety obydwoje z nastolatków wykazują pewne alarmujące cechy (np. nadmierna samokontrola Lucasa, manipulowanie otoczeniem przez Zoe), co sprawia, że mam pewne obawy co do ich przyszłości. Mimo że każda z postaci wydaje się inna, to jednak wszystkich łączy rozpoczęcie na pewnym etapie zupełnie nowego życia. Niestety nie każda drastyczna zmiana jest samodzielnie zaindukowana, a jeśli nawet – to niekoniecznie jest zamierzona i przeważnie niesie głębokie konsekwencje. A jeśli pragnie się pozostawić swoje poprzednie życie daleko za sobą, może się okazać, że przeszłość się o nas upomni szybciej niż byśmy tego pragnęli, bowiem dopada ona ludzi wszędzie, bez względu na ich majątek czy pozycję społeczną.
Warto jeszcze wspomnieć, że w materiale dodatkowym autorka otwarcie zachęca czytelnika do głębszej analizy opisanej historii, stawiając konkretne pytania, na które można udzielić wielu odpowiedzi. Śmiało można stwierdzić, że ciężko będzie znaleźć dwoje czytelników o identycznych opiniach, dlatego „Perfekcyjna dziewczyna” to idealny materiał do przeanalizowania w czasie spotkań klubów dyskusyjnych.
Sukces „Perfekcyjnej dziewczyny” umocnił jeszcze już i tak silną pozycję Gilly Macmillan wśród współczesnych autorów suspensu, a w Wielkiej Brytanii piszą, że niebawem prześcignie Paulę Hawkins. Wydaje się to nieco dziwne, zważywszy na to, że obie autorki nie mają na swoim koncie nawet pięciu powieści, ale ich czysto zawodowa rywalizacja może dostarczyć sporo wrażeń rzeszom czytelników. Najważniejsze jednak, że Macmillan nie spoczęła na laurach i intensywnie pracuje. W chwili gdy na polskim rynku wydawniczym swoją premierę miała „Perfekcyjna dziewczyna”, na Zachodzie ukazała się już jej trzecia pozycja – „Odd Child Out”, a czwarta jest w przygotowaniu.
Wydaje się, że od czasu wielkiego sukcesu znanej już chyba wszystkim (choćby tylko ze słyszenia) „Dziewczyny z pociągu”, thrillery psychologiczne zaczęły się cieszyć znacznie większą popularnością niż przed paroma laty. Ten konkretny podgatunek literackiego dreszczowca charakteryzuje się sporą dozą suspensu i emocjonalnego brudu skrytego za pozornie idyllicznym życiem, w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-01-27
Czytelnik, który wcześniej nie słyszał o Larsie Keplerze, pewnie będzie nie lada zaskoczony, odkrywając, że za tym pseudonimem kryje się nie jeden autor, ale szwedzkie małżeństwo: Alexander Ahndoril i Alexandra Coelho Ahndoril, których cykl o Joonie Linnie stał się jedną z bestsellerowych szwedzkich serii. Co ciekawe, pierwszą część pseudonimu para zadedykowała nieżyjącemu już Stiegowi Larssonowi, autorowi trylogii Millennium, którego twórczość zainspirowała ich do rozpoczęcia własnej kariery pisarskiej.
„Plac zabaw” to bardzo niepokojącą, miejscami przerażająca książka, przedstawiająca zupełnie odmienne wyobrażenie świata pomiędzy życiem a śmiercią, które są powszechnie znane i często wykorzystywane w literaturze, filmie i sztuce. Widać tu inspirację autorów zaczerpniętą ze starożytnych egipskich wierzeń, np. segregacja dusz za pomocą wagi oraz z chińskiego folkloru, który uważał port za początek podróży po zaświatach. Autorzy wspominają bardzo interesujący szczegół, jakim jest przeświadczenie mieszkańców pewnej chińskiej prowincji, że to zaświaty odcisnęły swoje piętno na świcie żywych i ukierunkowały jego rozwój. Potem jednak role znacząco się odwróciły, bo jak inaczej wytłumaczyć obecność telefonów komórkowych, alkoholu, papierosów i broni palnej? Szkoda tylko, że autorzy nie popuścili wodzy fantazji i nie wyjaśnili co się dzieje z człowiekiem po kolejnej śmierci, bo (uwaga!) w tych zaświatach też można umrzeć. Świat wykreowany przez „Larsa Keplera” jest daleki od ideału. Panuje tu przemoc, wyzysk i nielegalny handel wizami, które każda, mająca szansę na powrót do życia, dusza otrzymuje zaraz po zważeniu. Najczęstszymi ofiarami tego precedensu padają dzieci, gdyż perspektywa powrotu do młodego ciała jest bardzo kusząca.
Lektura „Placu zabaw” była dla mnie rozczarowującym i wręcz nieprzyjemnym doświadczeniem i już dawno nie poczułam tak wielkiej ulgi po zakończeniu lektury. To co z początku było obiecującym thrillerem psychologicznym, mniej więcej od połowy przekształciło się w powieść na wzór kiepskich horrorów, w których ludzie latają z siekierami i zabijają wszystko, co stanie im na drodze. Innymi słowy – jatka na dużą skalę. I do tego ten niekończący się tłum gapiów, cieszący się cierpieniem innych. Ohyda, świadcząca o ludzkiej ułomności, towarzysząca człowiekowi od dawien dawna. Z niezrozumiałego dla mnie powodu, ludzie zawsze zbierali się tłumnie wokół miejsc, gdzie miała się odbyć publiczna egzekucja. I mimo że było to makabryczne widowisko, to stanowiło swojego rodzaju rozrywkę. Być może związane to było z chęcią chociaż chwilowego oderwania się od szarej egzystencji. Co nie zmienia faktu, że jest to chore i charakterystyczne jedynie dla człowieka zachowanie, które autorzy obnażają bez żadnych skrupułów.
W trakcie jednych ze swoich wewnętrznych monologów Jasmin zauważa, że wojna usypia sumienie człowieka i jego poczucie przyzwoitości. Jej doświadczenia mające miejsce po felernej misji w Kosowie są doskonałym przykładem co dzieje się z człowiekiem dotkniętym zespołem stresu pourazowego. Pomimo faktu, że Jasmin jest rozchwiana emocjonalnie (do czego zresztą ma pełne prawo po tylu traumach) to jest dość męczącą osobą, która z jednej strony gotowa jest na wielkie poświęcenie i morderczą walkę, a z drugiej wpada w złość i czuje zazdrość z powodu mężczyzny, którego ledwo poznała. Nie ulega jednak wątpliwości, że jako matka jest gotowa posunąć się do niewyobrażalnych rzeczy, chcąc ochronić swoje dziecko. I nie jest w tym osamotniona, gdyż ostatnio coraz częściej wykorzystywany jest motyw zdesperowanej matki, jednak pomysł z placem zabaw okazał niezbyt trafiony, jest bowiem wiele innych kierunków, w jakich mogłaby podążyć fabuła.
Niektórzy po cichu sugerują chęć autorów do rozwinięcia wątku życia po życiu w następnym tomie, jednak jak na razie nie zostało to oficjalnie potwierdzone. I chyba dobrze, gdyż podejrzewam, że w takim przypadku byłby to spacer po szkle. Przynajmniej dla mnie.
Czytelnik, który wcześniej nie słyszał o Larsie Keplerze, pewnie będzie nie lada zaskoczony, odkrywając, że za tym pseudonimem kryje się nie jeden autor, ale szwedzkie małżeństwo: Alexander Ahndoril i Alexandra Coelho Ahndoril, których cykl o Joonie Linnie stał się jedną z bestsellerowych szwedzkich serii. Co ciekawe, pierwszą część pseudonimu para zadedykowała nieżyjącemu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ta część jest naprawdę dużo, dużo lepsza od swojej poprzedniczki i o ile po „Wirze” miałam spore wątpliwości odnośnie zdolności pisarskich Frode Granhusa, to po przeczytaniu „Sztormu” nie mam już żadnych.
Wydaje się, że Granhus wyciągnął wnioski z niedociągnięć „Wiru”, gdyż zdecydowanie lepiej sobie poradził z podtrzymywaniem napięcia i atmosfery niepewności. Pomimo mnogości wątków, udało mu się też skonstruować zawiłą, a zarazem niezwykle spójną intrygę. W pewnym momencie byłam pewna, że autor zbyt wcześnie odkrył swoje karty, ale jeszcze zanim dotarłam do setnej strony miałam przeczucie, że Granhus wodzi czytelnika za nos, jednak o tym w jak wielkim stopniu, przekonałam się dopiero w samej końcówce powieści.
Akcja „Sztormu” ma miejsce dwa lata po wydarzeniach opisanych w „Wirze”. Opis zaistniałych zdarzeń przedstawiony został z perspektywy znanego już z poprzedniego tomu Rino Carlsena, jego kolegi po fachu i zarazem ofiary przemocy domowej oraz dwóch potencjalnych podejrzanych. Tym razem dochodzenie jest prowadzone w zdecydowanie bardziej realistyczny sposób, tak więc główny bohater nie doznaje nagłych olśnień i nie posiada nadprzyrodzonej wręcz intuicji. Są tu miejsca na
błędy i niedoskonałości postaci, a także na potęgę przyrody.
Na początku raził mnie fakt, że autor poświęcił stosunkowo mało uwagi głównemu bohaterowi cyklu, ale szybko doszłam do wniosku, że bardziej zależało mu na miejscu rozgrywania się dramatu (jest nim zamieszkiwany przez niego archipelag Lofoty) niż na przywiązywaniu się do bohaterów. I tak z bohaterów poprzedniej części pozostali tylko Rino i jego nastoletni syn. Uwielbiam fragmenty gdzie występują razem, gdyż lekko łagodzą napięta atmosferę.
W zasadzie mam jedno zastrzeżenie – autor nie ujawnia od razu wszystkich informacji jakie zebrano w trakcie dochodzenia. Czytelnik nie jest więc na bieżąco i musi się nieraz sporo nagimnastykować żeby odgadnąć motywy kierujące postaciami. Z drugiej jednak strony pozwala to zaangażować się mocniej w toczące się śledztwo i przynosi satysfakcję z udanie wysnutych wniosków.
Zdaje się, że Granhus pragnie zwrócić szczególną uwagę na zło czające się w małych norweskich miejscowościach. Niestety obojętność ich mieszkańców wielokrotnie przyczynia się do wielu tragedii, jak choćby tych opisanych w tej powieści. A najgorsze jest to, że żadna z tych zbrodni nie wyszłaby na jaw, gdyby nie seria zdarzeń zapoczątkowana przez kapryśne siły natury.
Ta część jest naprawdę dużo, dużo lepsza od swojej poprzedniczki i o ile po „Wirze” miałam spore wątpliwości odnośnie zdolności pisarskich Frode Granhusa, to po przeczytaniu „Sztormu” nie mam już żadnych.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toWydaje się, że Granhus wyciągnął wnioski z niedociągnięć „Wiru”, gdyż zdecydowanie lepiej sobie poradził z podtrzymywaniem napięcia i atmosfery niepewności. Pomimo...