Pegaz zdębiał Stanisław Barańczak 8,2
Za tę książkę Stasiek zasłużył na tuzin całusów (spokojnie, „nadaję do was w pozytywnej relacji, bez zbędnych męsko-męskich aberracji"). To, co on tu zrobił, to jest tytaniczna robota, nad którą normalnie powinny pracować tabuny tęgich łbów, ale z niedostatku takowych w polskiej kulturze, musiał się na nią zdobyć jeden gigant. Szczerze, nie wiem nawet od której strony ugryźć tę reckę, boż naprawdę czuję potrzebę wyrażenia swojej estymy wobec Stana B., a zarazem nie chcę przesadnie roztapiać się nad jego umysłowością (ja z przyszłości: nie udało mi się uniknąć nieuniknionego). Chyba rozpocznę od zawstydzającego wyznania, że wnętrze Barańczaka jest dla mnie bardzo pociągające. Chciałbym mieć przyjaciela jak on. Zazdroszczę Antoniemu Liberze, któremu ta książka została zadedykowana i korespondencja z którym bywa na jej łamach przytaczana. Czytałem przedtem wiersze Barańczaka, przede wszystkim jego ostatni zbiór, który wciąż uważam za najwspanialszy tomik poetycki, jaki wpadł w moje łapska, ale dopiero ta książka należycie odsłoniła przede mną stosunek Barańczaka wobec poezji. Nie dziwi fakt, że „Pegaz zdębiał" odwołuje się do tuwimowskiego „Pegazu dęba", bo jeśli ktoś przed Barańczakiem miał w polskiej literaturze zacięcie dłubacza (a więc kogoś, kto „rozbija językowe skamieliny"),to był to właśnie Tuwim (którego „Polski słownik pijacki" niedawno czytałem z zachwytem). Wszelako nie znam jeszcze „Pegazu dęba", ale, jak łatwo się domyślić, rychło sięgnę po tę pozycję.
Ale wróćmy do Barańczaka, wróćmy do tego, gdy mówiłem o jego stosunku wobec (do?) poezji. Najmniej podoba mi się on wówczas, gdy wpada w swój elitarystyczny ton, gdy ekskluzywuje (moja propozycja dla gatekeepingu, co myślicie?) poezję. „Dziecięcy błąd językowy jest pytaniem postawionym systemowi językowemu: Dlaczego nie jesteś konsekwentny? Jak mamy cię brać na serio, jeżeli ty sam najwyraźniej na serio siebie nie bierzesz? Na szczęście, z chorobliwej skłonności do stawiania takich pytań około 99,7% dzieci bardzo szybko wyrasta. Te 0,3% którym schorzenie nie przechodzi, zostaje w późniejszym wieku poetami lub czytelnikami poezji". Jakżeż zbawienne jest to „na szczęście"! To ono zdradza ironię; bez niego całość zabrzmiała by nie dość, że wielkoświatowo, to na dodatek gburnie, a nikt nie lubi buraków. Tutaj więc udało się jeszcze uratować sytuację, ale – tu?: „Jeśli istnieje jeszcze na kuli ziemskiej pod koniec XX wieku Polak na tyle Niezorientowany, a zarazem Nieinteligentny, że nie wie, co należy zrobić z powyższymi dwoma słowami, wyjaśniam przez zaciśnięte zęby (...)". Przyznacie, że zabrzmiało niepotrzebnie urągliwie. Ale jako że, jak już przed Wami wyjawiłem, mam słabość do Barańczaka, znowu usiłuję go obronić, bo przecież zaraz po tych słowach dodaje on w nawiasie: „człowiek nie ma niestety wpływu na to, kto bierze do ręki jego książkę". I myślę sobie, że jego salonowe docinki wynikają z niewymuszonego zaangażowania w poezję, która – jak każda dziedzina sztuki – opiera się na nieustannym poszukiwaniu nieodgadnionego, odkrywaniu nowych terytoriów, poszerzaniu horyzontów, skonfrontowanego (to zdanie jeszcze się nie skończyło, ale starczy wam tchu, prawda?) z kwaśnym dostrzeżeniem postępującego ogłupiania mas. A przynajmniej chcę wierzyć, że stąd się to bierze.
A kiedy lubię Barańczaka najbardziej? Cóż, zasadniczo w każdym innym wydaniu. Na początku podkreśliłem wysiłek, jaki jestem przekonany, że przygotowanie i wydanie tej książki kosztowało. Nie chodzi nawet o samo wymyślenie tych wszystkich gatunków, sformułowanie ich „prawideł", a o obfitość przykładów, o nieustanną, codzienną (jak zakładam) pracę nad tworzeniem kolejnych tworów. „Poniższa lista jest wyborem z ok. 5400 autoonanagramów, których sporządzenie – w kalendarzyku, na odwrocie znalezionego w kieszeni starego kwitu albo, jeśli inaczej nie wypadało, w myślach – pozwoliło autorowi przetrwać bez uszczerbku dla zdrowia psychicznego około 650 zebrań, konferencji i posiedzeń". Czujecie to?! Przecież to jest niesamowite, oddać się swojej pasji – w tym przypadku dla słowa – do tego stopnia, żeby poświęcić jej nieomal każdą chwilę swojego życia. Tworzenie onanagramów W GŁOWIE? To się ledwo mieści w zasięgu mojej wyobraźni.
Wszelako najbardziej cenię w tej książce to, co samemu udało mi się z niej wynieść. Złapałem bakcyla i sam mam ochotę przejść teraz do tworzenia autoonanagramów, które – kto wie? – mogą w przyszłości posłużyć mi jako pseudonimy. Już wiem, że wysyłając następnym razem pocztówkę z Paryża, zacznę od kelnera, która mi ubliża (!),a jeśli będę kiedyś w Dublinie, to muszę za wszelką cenę wystrzegać się pisania o Lublinie. A ponad tym wszystkim – mój najulubieńszy rozdział poświęcony poligędźbom, a zwłaszcza similofonom, które zresztą zawierają się gatunkowo w poligędźbie. Otóż najpierw muszę wyjaśnić, że słucham często piosenek w językach, których nie rozumiem. I zdarza mi się nieraz (na pewno też tak mieliście),że w środku wersu słyszę jak gdyby polski akcent, znajomo brzmiąco sylaby, które tworzą polski sens. Pod wpływem tych wrażeń zacząłem niedawno bawić się w pisanie polskich tekstów do zagranicznych piosenek, w taki sposób, aby były one jak najbliższe fonetycznie do oryginału. Otóż okazuje się, że taki tekst nosi nazwę... similofonu. Wyobraźcie więc tylko sobie moją ekscytację, gdy spostrzegłem, jak razem z Barańczakiem spotkaliśmy się w pół drogi.
Słowem: Barańczak to tytan i chwała mu za to.