Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Niewybaczalne Isabel Wolff
Ocena 7,1
Recenzja Pijąc kawę z demonami przeszłości

Po prostu oderwać się od tej historii nie mogłam. To jedna z tych książek, w których zatopić się można po uszy. Tych, w których kartki przewracamy gorączkowo. Coraz szybciej oczami po zadrukowanych stronach wodzimy i z drżącym sercem, spragnieni poznania tajemnicy wgryzamy się w nowy...

Okładka książki Morelowy sad Amanda Coplin
Ocena 6,8
Recenzja Zgniłe życia owoce w przemijania mgle

Piękna powieść w nieco westernowym stylu. Jej atmosfera wnika w czytelnika. Jest to jedna z tych książek, których się nie zapomina - to znaczy można zapomnieć jej fabułę (oprócz niektórych scen - te z pewnością zostaną z Wami na zawsze). Jej styl można zapomnieć, autora, tytuł,...

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Draka Ekonieboraka Emilia Dziubak, Eliza Saroma-Stępniewska, Iwona Wierzba
Ocena 7,9
Draka Ekoniebo... Emilia Dziubak, Eli...

Na półkach: ,

Bo do dzieci można mądrze. Bo wcale, ale to wcale, książka dla dzieci nie musi być błahą
opowiastką o kotku i piesku, i o kaczuszce. I jak ja się cieszę, że autorzy i wydawcy dawno już fakt ten zrozumieli. A teraz książki takie produkują (no tworzą właściwie, nazwać książkę "produktem" to wszak profanacja), że siadasz człowieku, żeby Berbecia tego zając na chwil parę, siadasz, czytasz wierszyk jeden, drugi i wpadasz w opowieść po uszy. I nie wiesz już sam w końcu, co najpierw robić - ilustrację chłonąc, rymem się zachwycić czy siąść i czytać, czytać, czytać... Bo dziecko to czytelnik wymagający o wiele bardziej niż dorosły. Żadne tam wodolejstwo nie przejdzie, a watę słowną Małe wyczuje z odległości kilometrów dwóch. Dorosły jak czyta, to do końca chce dobrnąć, opis przyrody pominie w takim "Nad Niemnem" dajmy na to i choć dialogi to przeczyta, a to zamyśli się nad sprawami dnia minionego i strony w tym zamyśleniu przewraca. Dziecko? Bynajmniej. U dziecka jest tak lub nie i nie ma nic pomiędzy. Na ilustracje spojrzy - 2-3 sekundy, decyzja podjęta - tak będę to czytać, lub nie, to mnie kompletnie nie interesuje i pac! książkę na półkę. I tyle, postanowione. To samo z tekstem - macie autorzy 2-3 pierwsze zdania lub wersy - nie zaciekawicie, pójdź cielę do obory. "Draka Ekonieboraka", jak więc widać na załączonych obrazkach, spełniła wszelkie normy i standardy "fajności". Mało tego stała się jedną z tych ulubionych, do czytania nawet w dzień, kiedy milion innych przyjemności zazwyczaj odciąga Bąbla od lektury. A matka? Jeszcze szczękę z podłogi zbiera po tym, co tam wyczytała. Bo tak, baba prawie 30-letnia doznała olśnienia czytając książkę dla dzieci. Bo będzie tu dziś, drodzy Państwo, o łekologii. Ale nie o tej takiej co to do drzew się przywiązuje, nie tej co ratuje foki i ani słowa o Greenpace - to wyższy poziom, na to jeszcze przyjdzie czas. Póki co pozostajemy w sferze własnego podwórka. Wśród spraw Dzieciakowi dobrze znanych, wśród plątaniny kabli, nieopodal tych dwóch worków śmieci przygotowanych do wyrzucenia, z rozjazgotanym telewizorem po prawej i pikającej mikrofalówce po lewej stronie życia. Powiedział ktoś kiedyś, że chcąc zmieniać świat, należy te zmiany zacząć od siebie. I ta książka, przytoczone w niej liczby, są tego żywym (no ok, ok - drukowanym) przykładem. Bo nawet pojęcia zielonego nie miałam, że ta woda, co towarzyszy nam rano dziarsko przy porannym myciu zębów, jak towarzysz niedoli porannego wstawania, nie wiedziałam, że ta woda właśnie aż tak się marnuje. No z reguły nie myłam zębów przy odkręconym kranie, ale że jeślibym tak robiła, to za każdym jednym myciem zębów marnowałoby się 15 (!!!) litrów wody, w życiu bym nie powiedziała. Albo jedzenie - no wiadomo, że marnujemy, że kupujemy bezmyślnie, bez głowy żadnej, bo mam ochotę na to i na tamto, a jak nie teraz to może w sobotę wieczorem będę mieć i bęc do wózka chipsy, bęc batoników pięć, bęc sześc jogurtów, bęc dwie paczki czegoś tam jeszcze i dwa chleby, bo kto wie, czy aby goście nie przyjadą. No niech mi ktoś powie, że tak to nie wygląda. Pewnie, że wygląda, ale bez krępacji - tak robię ja, tak robisz Ty, tak robi on, ona, ono. No i spoko - spoko, dopóki w książce Syna (Córki) nie wyczytasz, że robi się tego zmarnowanego jedzenia 240 kilogramów rocznie (no wiadomo, mniej więcej) od każdej rodziny. A na świecie umiera z głodu około 15 tysięcy osób codziennie. Straszne są te liczby? Straszne! Ale skuteczne, oczy otwierają.Oczywiście i rzecz jasna nikt nam nie każe fundować takich newsów czterolatkowi do poduszki. Książka jest tak świetnie pomyślana, by starczyła na lat wiele i miał z niej pożytek każdy z domowników. Dla Malucha są wierszyki - wszystkie dotyczą tego samego bohatera naszej książki, prześmiesznie stereotypowego, statystycznego Polaka z wąsem, który pozbierał nasze narodowe wady i przywary i na swym grzbiecie je dźwiga. Za karę dla kapiącego zlewu odkręca go na całego, włącza wszystkie urządzenia w domu, żeby mu burczały do towarzystwa, rozrzuca papierki po cukierkach, jeździ terenówką do kiosku, a zepsute meble tarabani na polanę. I te wierszyki są tak bardzo rytmiczne, tak zabawne, a jednocześnie mądre, nie smęcą, a uczą. I zawsze, ale to zawsze złe postępowanie obraca się jako naturalna konsekwencja przeciw Ekonieborakowi, z czego dla dzieci płynie pośrednio nauka. Bez palcem kiwania, bez moralizowania i wcale nie nudno. Można? Można!I tak pomiędzy tymi wierszykami, które mój Natan nota bene uwielbia (a ja do niedawna uparcie prozę mu serwowałam, swoim gustem się kierując) mamy pozamieszczane strony z praktycznymi informacjami, schematami, poradami, instrukcjami i zagadkami. I nadal jest to utrzymane w lekkim, zabawnym tonie, nadal jest to do się pośmiania i podziwienia, a cała "cięższego kalibru reszta" to druk. I jest on może nawet bardziej dla nas, dorosłych, niż dzieci, byśmy mieli motywację do tego śmieci segregowania, do tego oszczędzania nie tylko dla mniejszych rachunków (ale o tym też nas Profesor Sumienie informuje), ale przede wszystkim dla czystszego świata. Bo kto, jak nie my pokaże dzieciom, że można inaczej. A wiadomo, że czym skorupka za młodu nasiąknie. To nam trzeba mówić, nas informować - a w naszych rękach już to, by dzieciom segregowanie odpadów czy sprzątanie po zwierzakach było czymś tak oczywistym, jak oddychanie. Wydawnictwo Albus się postarało. Autorki się postarały, o ilustratorce już nie wspomnę. Książka nawet formą mówi nam o oszczędzaniu - w tym przypadku papieru - jest treścią po brzegi zadrukowana. I to jak zmyślnie. I to jak ładnie. Pierwsze co wzrok przyciąga to niesamowite ilustracje Emilii Dziubak (a jednak wspominam o ilustratorce ;) No cóż, wybaczyć mi trza, kocham prace tej pani). Przyroda, która zakwita spod jej kreski, jest tak piękna, tak żywa i tak niesamowicie witalna, przekonywująca, że od samego patrzenia człowiek sumienia nie ma potem tego papierka rzucić, żeby cudu takiego nie zniszczyć. Sumienia nie ma na to trawki źdźbło sobie wdepnąć. I przewracasz te strony i czujesz te jędrne liście pod palcami, chłód zacienionego parku dreszczykiem ci się na plecach kładzie, ptak ci do ucha rozkosznie kwili. A tu wtem podjeżdża terenówką jeden taki... Ekonieborak, żeby go @^*^!!^0!!!. I ptaszka płoszy, park ci zasmradza... No tak oddziałują na czytelnika te ilustracje, że nawet stertom śmieci się tu przyglądasz z uczuciem estetycznego rozanielenia, bo taka poetyczna ta skórka banana/rybia ość/zmięta gazeta; taka sympatyczna zużyta bateria. Ja tam osobiście tak przepadam za jej twórczością, że niechby tu sobie o fizyce kwantowej po starocerkiewnosłowiańsku pisano, kupowałabym w ciemno, byle się tylko napatrzeć. I podobną tendencję z radością u Natka odnotowałam.
Książka rewelacja, polecamy gorąco!!!

Bo do dzieci można mądrze. Bo wcale, ale to wcale, książka dla dzieci nie musi być błahą
opowiastką o kotku i piesku, i o kaczuszce. I jak ja się cieszę, że autorzy i wydawcy dawno już fakt ten zrozumieli. A teraz książki takie produkują (no tworzą właściwie, nazwać książkę "produktem" to wszak profanacja), że siadasz człowieku, żeby Berbecia tego zając na chwil parę,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Powieść Atkinson to jedna z najbardziej nietypowych powieści, jakie dane mi było kiedykolwiek czytać i to właśnie przez wzgląd na tę swoją nietypowość zwróciła na siebie moją uwagę. Choć ktoś mógłby powiedzieć, że książkę o tak nieuporządkowanej, rwącej się, no mówiąc wprost, poplątanej nici fabularnej, napisać mogła tylko bardzo niezdecydowana kobieta, to jednak ja uważam, iż wymaga ogromnej samodyscypliny i konsekwentności takie lawirowanie pomiędzy niezliczoną ilością żyć swej bohaterki, które różnią od siebie tylko delikatne niuanse i eteryczne szczegóły, czasem wręcz nieuchwytne, prowadzące do zupełnie odmiennych skutków. Ja bardzo lubię takie eksperymenty, takie innowacje w zakresie zabawy formą, więc czytanie "Jej wszystkich żyć" było dla mnie bardzo przyjemnym doświadczeniem, tym bardziej, że autorka radziła sobie ze swymi założeniami naprawdę bardzo sprawnie.
Obawiałam się, że książka będzie mnie nudzić. Czym? Ano wielokrotnymi początkami, ciągłymi powrotami do określonego punktu wyjścia - autorka bowiem kilkukrotnie powraca do jakiegoś punktu zwrotnego w życiu głównej bohaterki, Ursuli Todd i rozpoczyna snucie opowieści od nowa. Pięcio- czy sześciokrotnie (o ile nie więcej razy) przeżywamy na przykład wydarzenia dnia 11 lutego 1910 roku, kiedy to na świat przyszła trzecia z pięciorga dzieci Sylvie i Hugh. Kilka razy podglądamy Ursulę w czasie jej o tyle zaskakującego, co intymnego spotkani a z kolegą starszego brata, Maurice, które to spotkanie, za każdym razem mające inny przebieg, prowadzi do zadziwiająco innych skutków w życiu dziewczyny, ale też jej bliskich i znajomych. Jak więc było z tą nudą? Ano nudy nie było. Atkinson bowiem w takie sposób powraca do wydarzeń, które już znamy, że albo streszcza je do minimum, albo naświetla zupełnie inne aspekty życia bohaterów, uzupełniając powieść raczej, niż ją przepisując, wzbogacając ją o wiele interesujących szczegółów.
W wielu recenzjach książki, które czytałam, pojawiały się głosy, iż ciężko się połapać w dużej ilości postaci, dygresji czy wątków pobocznych, które towarzyszą lekturze. Ja tych odczuć zupełnie nie podzielam. Albo mnie to zupełnie nie przeszkadzało, albo bardziej zagmatwane pod tym względem książki już czytałam. Generalnie autorka bazuje na kilkudziesięciu bohaterach, jeśli powołuje do życia nową postać, to dokładnie nam ją przedstawia. Zresztą postaci u Atkinson są bardzo starannie skonstruowane, główni bohaterowie są charakterni, mają niepowtarzalne, różnorodne osobowości od dobrodusznej Pameli, siostry Ursuli, poprzez jej kochającego i opiekuńczego ojca, władczą i malkontencką matkę Sylvie, aż po złośliwego i bezdusznego starszego brata Maurica. Tak samo ma się sytuacja z bohaterami drugoplanowymi, każdy z nich to wyróżniająca się z tłumu jednostka. W trackie ponad 560-stronicowej lektury nie sposób się z nimi nie zżyć, ich losy bardzo czytelnika poruszają - wzbudzają jego sympatię czy odrazę - a na pewno nie pozostawiają obojętnym. Z jednym małym wyjątkiem. Nie wiem, czy tylko ja miałam takie wrażenie, że główna bohaterka to jedyna postać potraktowana przez autorkę jakoś tak po macoszemu. Dla mnie była ona totalnie bezbarwna. Mimo przeżywania z nią jej żyć, co jednak powinno poskutkować wytworzeniem się jakiejś tam więzi, ja na wspomnienie Ursuli wzruszam ramionami. No była. Tyle. Zastanawiam się na ile zabieg ten był celowy (o ile w ogóle był) i czy autorka czasem nie chciała w ten sposób pozwolić nam na wczucie się w rolę głównego bohatera i zastanawianie się, jak my w danej sytuacji byśmy postąpili; no ale o to trzeba by już samą autorkę zapytać.
Ciekawe jest również to, co sama bohaterka czuła, przeżywając tak wiele swoich żyć. Autorka nie sili się na wyjaśnianie nam fizycznych zawiłości takiego zjawiska. Zero teorii na ten temat. Nie jest jednak tak, że Ursula każde życie zaczyna od mentalnej tabula rasy. Ona w jakiś metafizyczny sposób jest świadoma tego, że żyje nie tylko raz. Mało tego - ona pamięta, choć niejasno, poprzednie życia. Zna konsekwencje czynów, które zostały w jej poprzednich życiach dokonane i wie, co należy zmienić, by aktualne życie potoczyło się zupełnie inaczej. Kłopot tylko w tym, że nie zawsze inaczej znaczy lepiej, a niekiedy musi wybierać między większym a mniejszym złem, czy między krzywdą jednej a innej osoby.
"Znała skądś ten głos. I nigdy wcześniej go nie słyszała. Przeszłość zdawała się naciekać na teraźniejszość, jakby coś się gdzieś rozszczelniło. A może to przyszłość przeciekała do przeszłości? Tak, czy inaczej, był to jakiś koszmar, jakby jej mroczny wewnętrzny pejzaż nagle się zmaterializował. To, co w środku, znalazło się na zewnątrz. Czas uległ zwichnięciu, to jedno było pewne.(...) Kiedyś już tu była. Nigdy tu nie była. "*
Deja vu - to zjawisko chyba najdokładniej opisuje pojęcie Ursuli o tym, co się z nią dzieje. Często bez powodu strach bierze ją we władanie, często zna różne miejsca, choć wcześniej w nich nie była, ma przebłyski zdarzeń, które były jej udziałem, choć wcale ich nie przeżyła; przynajmniej nie w tym życiu. Rodzice martwią się o nią, posyłają ja do psychologa; ona jednak w końcu uczy się żyć ze swą "przypadłością" i próbuje ujarzmić los, by stał się łaskawszy dla niej i jej bliskich.
Dziewczynka przychodzi na świat w urokliwym, dziewiczym Fox Corner, położonym na głębokiej angielskiej prowincji domu usytuowanym w iście sielskim położeniu, gdzie strumyk szemrze pośród łąk i polan. Jej życie (a właściwie życia) nie przypominają jednak w najmniejszym stopniu sielanki - razem z Ursulą przeżywamy bowiem epidemię zabójczej grypy, jesteśmy świadkami ech pierwszej wojny światowej, która dotknęła ją za pośrednictwem ojca, który brał w niej udział, oraz miejscowych wiejskich chłopaków, oblubieńców służącej Toddów, Bridget, którzy a to ginęli na wojnie, a to wracali z niej w opłakanym stanie. Na niebiańskie Fox Corner padają liczne cienie tajemniczych zabójstw, niechcianych ciąż, porzuconych dzieci i niespodziewanych śmierci... Jednak prawdziwe piekło rozpętuje się w 1939 roku. Wtedy przeżywamy z Ursulą iście dantejskie sceny podczas bombardowań Londynu, ale także mamy okazję stanąć twarzą w twarz z Hitlerem.
Lektura "Jej wszystkich żyć" niewątpliwie skłania do refleksji. Często bowiem przyznajemy z perspektywy czasu, że gdybyśmy mogli powrócić do jakiegoś momentu w życiu postąpilibyśmy zupełnie inaczej. Czy jednak zawsze ta zmiana zadziałałaby na naszą korzyść? W powieści fabuła kształtuje się za każdym razem zupełnie inaczej, a bieg wydarzeń potrafią zburzyć najmniejsze szczegóły, jak choćby wyjście ze schronu przeciwbombowego po to, by uratować pozostającego na podwórzu psa, czy wymierzenie natrętnemu koledze Maurica policzka, gdy ten usiłował przymusić dziewczynę do współżycia. Bardzo podobało mi się w tej opowieści, iż mogłam poznawać alternatywne scenariusze, który przyjmiemy za prawdziwy, to już nasza sprawa. Jest jedno "oficjalne" życie Ursuli, ale przecież nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy wybrali dla niej inne. Wydarzenia, które miały miejsca w przededniu II wojny światowej prowokują do refleksji, jak niewiele trzeba, by całkowicie odmienić nie tylko jednostkowe losy ludzi, ale nawet losy całego świata. Bo co, gdyby na przykład nasza bohaterka, będąc przyjaciółką Ewy Braun i mając dostęp do Fuhrera, pozbawiła go życia?
"Jej wszystkie życia" ukazują nam, że nic w życiu nie leży w gestii przypadku, czy zbiegu okoliczności. Nie. To my, ludzie, jesteśmy w pełni odpowiedzialni za własny i nie tylko własny los poprzez wybory, jakich dokonujemy. Nikt jednak nie zna przyszłości i nie potrafi przewidzieć jakie skutki przyniosą jego decyzje w przyszłości. Bo tę zasłania czarna kurtyna. Wszystko to strasznie skomplikowane. Ale generalnie, jak to stwierdziła Sylvie, "(...) w zasadzie chodzi o to, aby spełniły się nasze marzenia".**
*s. 547-548
**s. 70

Powieść Atkinson to jedna z najbardziej nietypowych powieści, jakie dane mi było kiedykolwiek czytać i to właśnie przez wzgląd na tę swoją nietypowość zwróciła na siebie moją uwagę. Choć ktoś mógłby powiedzieć, że książkę o tak nieuporządkowanej, rwącej się, no mówiąc wprost, poplątanej nici fabularnej, napisać mogła tylko bardzo niezdecydowana kobieta, to jednak ja uważam,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wśród swoich można czuć się obco. Wśród swoich można czuć się bardzo samotnie; można doznawać przytłaczającego niezrozumienia, odrzucenia i wyalienowania. Można żyć z ludźmi, a jednocześnie być od nich oddzielonym niewidzialnym murem, który uniemożliwia szczerą i nieobwarowaną pozorami relację. Moje pierwsze spotkanie z twórczością Amosa Oza to spotkanie udane. Autor zachwycił mnie swą prostotą i skromnością środków artystycznych, a jednocześnie umiejętnością niezwykle dosadnego ukazywania dramatu człowieka.
To bardzo cicha książka, jednak pamiętać należy, że tylko w ciszy można dobrze wszystko usłyszeć. Usłyszeć niespokojne bicie czyjegoś serca, czyjś urywany oddech, dźwięk, jaki wydają porcelanowe kubki poruszane drżeniem czyichś rąk. Oz opisuje życie w kibucu Jikhat położonego obok Tel Awiwu. Choć jest to raczej miejsce fikcyjne, może być zarazem miejscem uniwersalnym, a autor, dorastający w kibucu Hulda znał realia życia w takiej instytucji z własnej autopsji i, co można wywnioskować na podstawie stworzonych przez niego obrazów, bynajmniej nie był jego entuzjastą. Kibuc bowiem, to swego rodzaju komuna rządząca się nieznanymi dotąd żadnej innej organizacji prawami i zasadami, a zorientowana na dobro ogółu, wymagająca jednocześnie od jednostki wielu poświęceń i wyrzeczeń dla dobra wspólnej sprawy. Szybko jednak okazuje się, że jest to tylko mrzonka, nierealna utopia nie wytrzymująca zderzenia z codziennością.
"W pierwszych dniach kiedy powstawał kibuc wszyscy byliśmy rodziną. Owszem, wtedy też zdarzały się w naszej rodzinie różne pęknięcia, ale byliśmy sobie bliscy. Co wieczór siadaliśmy i śpiewaliśmy do późna w nocy pieśni pełne zapału albo nostalgii. A nocami chodziliśmy spać do tych samych namiotów i jeśli ktoś mówił prze sen, wszyscy to słyszeliśmy. A dzisiaj wszyscy mieszkają w osobnych mieszkaniach i jeden na drugiego tylko ostrzy pazury."*
Twórcy tej organizacji zdawali się zapomnieć, że u podstaw każdej organizacji społecznej leży człowiek ze swymi emocjami, pragnieniami i awersjami; że nie da się zagłuszyć indywidualizmu i go podporządkować czemukolwiek. Ukrywane żale, tajone poczucie niesprawiedliwości czy tłumione uczucia zawsze w końcu dadzą o sobie znać eksplodując ze zdwojoną siłą.
"Wśród swoich" to zbiorek ośmiu opowiadań skomponowanych chronologicznie - wydarzenia mające miejsce w pierwszym stanowią następstwo tych w kolejnym i tak dalej. Są one jednak tylko tłem, gdyż na pierwszy plan wysuwa Oz człowieka i jego wnętrze. Gdyby zechciał nieco "posklejać" poszczególne opowiadania pewnymi epizodami i dopowiedzeniami, wyszłaby autorowi bez trudu całkiem zgrabna powieść. Zdaje się jednak, że autor celowo wybiera formę opowiadań, by dać bohaterom coś własnego; by pokazać że stąd dotąd, od tej wielkiej litery do tamtej kropki to teren danego bohatera i nikogo innego -tak silną wyczuwam z jego strony antypatię do rzeczywistości, w której dane mu było dorastać, choć nie mówi on tego wprost.
Bohaterowie, których sylwetki przybliża nam autor tworzą przekrój przez kibucową społeczność. Znajdziemy tam zarówno ludzi wkraczających dopiero w życie, jak szesnastoletni Mosze Jaszar, który pozbawiony rodziny, wstąpienie do kibucu poczytuje za życiową szansę. Dopiero tam czuje, że do kogoś przynależy i że może coś osiągnąć; do samego końca jednak nie udaje mu się wyzbyć poczucia własnej odrębności. Są też ci, którzy na naszych metaforycznych oczach odchodzą z tego świata, jak bohater opowiadania "Esperanto", Martin Vandenberg, jeden z założycieli kibucu, komunistyczny purysta oraz rzecznik zniesienia wszelkich granic, zarówno tych państwowych, jak i bardziej metafizycznych, jak choćby język, którym ludzie się posługują - jego zdaniem dopiero wtedy możliwe byłoby pojednanie ziemskich narodów. Są tacy, co czują się oszukani przez społeczność, której służą - Roni Szindlin sam musi radzić sobie z niesprawiedliwością jaka spotyka jego synka Juwala, pomiatanego przez inne dzieci. Chcąc pozostać z zgodzie z społecznymi regułami Roni musi wyrzec się swych ojcowskich uczuć, musi je tłumić i wmawiać sobie, iż robi to dla dobra swego dziecka. Intuicji jednak nie da się oszukać, a wściekłość czasem przejmuje kontrolę nad rozsądkiem. Kolejnym bohaterem rozdartym pomiędzy powinnościami wobec społeczności kibucu a własną drogą życiową jest Jotam, któremu jikhatowa starszyzna staje na drodze do zdobycia wykształcenia, powołując się na zasadę równości wszystkich mieszkańców i konieczności spełnienia określonych wymogów, by kontynuować naukę. Władza zarządu kibucu jest tak wszechogarniająca, iż ingeruje nawet w kierunek jego potencjalnych studiów, narzucając mu taki, który da Jotamowi zawód użyteczny społecznie. Przykłady można by mnożyć, powielając je o Cwiego Prowizora, o opuszczoną przez męża Osnat, czy o Nachuma Aszerowa, któremu nastoletnią córkę uwiódł przyjaciel wysoko postawiony wśród władz kibucu. Wszyscy oni demaskują wady i ułomności rzekomej utopii, w którą wierzyli. Mnóstwo tu też postaci drugoplanowych równie zawiedzionych, rozczarowanych i zamkniętych w bańkach własnej samotności.
W zbiorku czuć dalekie echa Holokaustu oraz wojen toczonych przez Żydów z Palestyńczykami o ziemię, lecz to nie one stanowią główną istotę zbiorku; są raczej tylko delikatnym szkicem odległego planu. Również organizacja społeczności kibucowej nie ma tu jakiegos większego znaczenia, choć przyznać muszę, że takie instytucje, jak choćby "dzieciniec", czyli miejsce, gdzie śpią wszystkie dzieci, z dala od rodziców, wydały mi się mocno groteskowe i zbędne. Kibucownicy jednak z tak dalece pragnęli zniesienia własności prywatnej, iż w ten sposób chcieli podkreślić, że dzieci należą do całej społeczności, a nie do swoich rodziców.
"(...) każdy Żyd w epoce, w której doszło do Zagłady i w kilka lat po powstaniu Państwa Izrael, każdy z nas musi się uważać za człowieka na służbie. To są najbardziej krytyczne lata w całych dziejach narodu żydowskiego."***
- mówili najbardziej zagorzali zwolennicy tego ustroju czy może organizacji. Wydaje mi się jednak, że dali się oni ponieść wyobraźni i nie obliczyli marzeń na ich rzeczywiste skutki. Usiłując uszczęśliwić ludzi na siłę zapędzili się w kozi róg, w którym szczęśliwy już nie był nikt. Jest więc pewien uniwersalizm w opowiadaniach Oza, jest pewna prawda o życiu i o człowieku wypowiadana w cichych, pełnych nostalgii i melancholii słowach. Szczęścia nie da się ująć w ramy, nie można go określić żadnymi zasadami, a każdy system oparty na ciągłych poświęceniach jednostki musi w końcu paść, gdyż, jak to stwierdza jedna z bohaterek:
"(...) większość ludzi potrzebuje chyba więcej ciepła i miłości , niż inni są w stanie im dać, i że tej rozbieżności między popytem a podażą nie zdoła zmienić żadna z kibucowych komisji. Kibuc zmienia nieco porządek społeczny, ale natura ludzka się nie zmienia, jest niełatwa (...). Zazdrości małostkowości, zawiści nie da się wyrugować raz na zawsze przez głosowanie w instytucjach kibucu.***

*s. 107.
**s. 121.
***s. 135.

Wśród swoich można czuć się obco. Wśród swoich można czuć się bardzo samotnie; można doznawać przytłaczającego niezrozumienia, odrzucenia i wyalienowania. Można żyć z ludźmi, a jednocześnie być od nich oddzielonym niewidzialnym murem, który uniemożliwia szczerą i nieobwarowaną pozorami relację. Moje pierwsze spotkanie z twórczością Amosa Oza to spotkanie udane. Autor...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Skromna gabarytowo książka, która zawiera w sobie olbrzymi ciężar filozoficzny. Skłania do przemyśleń, do zatrzymania się i zastanowienia. Nie da się jej czytać szybko, może nawet by dotrzeć do sedna należałoby przeczytać ją kilka razy. Ja wielokrotnie obracałam słowa w myślach nieśpiesznie wysysając z nich sensy. To dramat, może nie do końca pod względem gatunkowym, zdecydowanie zaś w aspekcie tematycznym. To dramat człowieka uwikłanego w życie. Z każdą stroną zalewał mnie coraz mocniej dekadentyzm, na którego fali McCarthy nieodmiennie płynie. Ale tym razem w żagle mu dmucha nieco inny wiatr. Bryza.
Czytaj dalej: http://mooly-kartekszelest.blogspot.com/2013/10/sunset-limited-cormac-mccarthy.html

Skromna gabarytowo książka, która zawiera w sobie olbrzymi ciężar filozoficzny. Skłania do przemyśleń, do zatrzymania się i zastanowienia. Nie da się jej czytać szybko, może nawet by dotrzeć do sedna należałoby przeczytać ją kilka razy. Ja wielokrotnie obracałam słowa w myślach nieśpiesznie wysysając z nich sensy. To dramat, może nie do końca pod względem gatunkowym,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O mój Boże, co za książka!!! Zakochałam się w tym świecie, w tych historiach, w tej narracji. Magia, czysta magia. Dopiero skończyłam ją czytać, a już za nią tęsknię; takie opowieści nie powinny się kończyć... I choć z reguły nie czytam książek po kilka razy, to wiem już na pewno, że do tej powieści z pewnością powrócę. Wszystko to, czego szukałam w książkach; wszystko to, co w nich kocham i czego oczekuję od literatury, to wszystko w "Dotyku" jest. Mogę więc rzec śmiało, że znalazłam książkę idealną.
Tyle w tej książce dobra, że siedzę i nie wiem, od czego zacząć chwalić. Czy najpierw pozachwycać się realizmem magicznym, czy formułą przekazywanych sobie ustnie z pokolenia na pokolenie opowieści? A może zacząć od wyrażenia uznania za pełną ciepła i autentycznych emocji, szczerą sagę rodzinną? Nie wiem, od czego zacząć, zacznę więc od tego, ze kiedy byłam mała (nie, to nie będzie mój życiorys, bez obaw)... A więc, kiedy byłam mała uwielbiałam siadywać przy buchającym żarem piecu i wsłuchiwać się w opowieści mojej babci o dawnych czasach. Zamęczałam ją o nie wręcz. I tak dowiedziałam się o koniu, który skoczył nad malutką babcią, "zaczyniając" ją w ten sposób, wedle ludowego rozumowania, tak, ze w wieku trzech lat zaniemówiła. Tak dowiedziałam się o odczynianiu jej u wioskowej znachorki, polegającym na obmywaniu w balii z wodą, w której po wylaniu wody miała pozostać końska sierść na dnie. Mnóstwo było takich opowieści, a ja czułam się, jakby dane mi było podglądać przeszłość, zatrzymywać czas i się w nim przenosić. Identyczne uczucia towarzyszyły mi podczas czytania "Dotyku".
W powieść Zentnera wpada się niczym w śnieżną zaspę - otula nas ona swym nastrojem, wdziera się w zakamarki naszej wyobraźni, od pierwszej do ostatniej strony tkwimy w niej bezpowrotnie myślami. Na skrzydłach jego narracji przemieszczamy się między kolejnymi opowieściami tak płynnie, jakbyśmy naprawdę tam byli - autor zna sposoby by zawładnąć czytelnikiem, to pewne. Towarzyszymy 16 letniemu Jeannotowi, który na początku XX wieku, przewędrowawszy pół kontynentu wiedziony pragnieniem bogactwa, postanawia wydrzeć kanadyjskiej puszczy ukryte w niej złoto. Wieść o złożach kruszcu powoduje napływ poszukiwaczy, a z Jeannota czyni założyciela rosnącego w zawrotnym tempie z dnia na dzień miasteczka Sawgamet. Jednak zaburzony porządek świata długo nie da mu o sobie zapomnieć, kładąc się ponurym cieniem na losach jego i jego rodziny; wojna wypowiedziana naturze przez cywilizację domagać się będzie kolejnych ofiar, długo nie mogąc ugasić nieposkromionego pragnienia.
Fabuła "Dotyku" osnuta jest na dwóch zasadniczych opozycjach: pierwszą z nich jest antagonizm natura (reprezentowana przez bezkresną kanadyjską puszczę z jej bezlitosnym klimatem) - cywilizacja (pod postacią Jeannota najpierw szukającego złota, a następnie zaciekle machającego toporem, po otwarciu intratnego interesu, jakim był zaspakajający potrzeby licznych osadników tartak). Druga to ostro zarysowany w książce rozdźwięk między realnością a sferą nadprzyrodzoną. Siłą powieści Zentnera jest to, iż autor wszystkim tym sprzecznościom każe zarazem wieść odwieczną wojnę, jak i na każdej niemal stronie podejmować ze sobą dialog. Bohaterami opowieści kanadyjskiego pisarza są zatem równoprawnie niemalże Jeannot, jego syn Pierre i wnuk Stephen oraz ich rodziny, jest nim cała społeczność osady Sawgamet, ale też nieprzebyta knieja z jej nieziemskimi mieszkańcami; bohaterem jest śnieg, jest nim rzeczny odmęt, są zamieszkujące je zjawy, maszkary i potwory. Wszystkie te światy funkcjonują tu równolegle, przenikają się, wciągają nawzajem na swoje przestrzenie; walczą ze sobą żywiąc do siebie jednocześnie uczucie będące jakimś rodzajem szorstkiej miłości, bo świadomi są uwikłania w symbiozę, w której brak jakiegokolwiek z tych pierwiastków rzutuje na egzystencję pozostałych.
"Dotyk" to głęboki ukłon w stronę tradycji przekazów ustnych przekazywanych niczym drogocenny spadek z pokolenia na pokolenie. To zgrabna powieść szkatułkowa, opatulająca czytelnika opowieścią jak matka dziecko kocem, jak babcia szalikiem. Opowieść daje poczucie przynależności, ciągłości; poczucie bezpieczeństwa. To rozrywka, to rutyna, to tradycja i to jest właśnie moim zdaniem piękne i ja szukam tego piękna w literaturze, bo w dobie "fast&flesh" tu tylko się ostało. W "Dotyku" opowiada każdy, to jak oddychanie, naturalna rzecz. Ojciec narratora Stephena:
"Wieczorami snuł opowieści o swoim ojcu, o tym, jak Jeannot znalazł złoto i założył Sawgamet, i o długiej zimie, która nastąpiła po wyczerpaniu się złóż. Mówił nam o quallupilluit i Amaguqu, wilczym bogu-przecherze, o wilkołakach i o krwiopijczych adlet, o wszystkich potworach i wiedźmach z lasów. Mówił nam też o innych rodzajach magii, na które natknął się przy wycince: jak trociny, którym wyrosły skrzydła, wleciały drwalom za koszule niby komary; jak jakieś drzewo podniosło się i uciekło od ostrych zębów piły. Mówił nam o tym, jak rozszczepili jakiś pień, a w środku znaleźli królestwo wróżek, o tym, jak ściął cały las jednym machnięciem topora i jak znalazł rodzinę drzew splecionych ze sobą i pnących się ku niebu miłosnym warkoczem."
Dziadek opowiadał mu o ludziach zamienionych w potwory, wehtiko, które ponosiły w ten sposób karę za kanibalizm i żywiły się ludzkim mięsem. Opowiadał o adletach, które piły ludzką krew czy o swym spotkaniu z quallupilluit, która przyszła doń wyczuwszy jego żądzę złota, ale tez o naszyjniku wtopionym w babciną szyję do tego stopnia, że po jej śmierci kowal usiłował go bezskutecznie wyciąć (doprawdy przepiękna, magiczna historia), o karibu, który doprowadził Jeannota i Martine do cudownego znaleziska (kolejna magiczno-ezoteryczna opowieść, do tej pory jak ją sobie przypominam uśmiech gości na mych ustach :)). Pretekstem do opowiadania wielu historii mogą być nawet porzucona rynna i schody, wszystko, wszystko w tej powieści przemawia, wszystko pamięta, nosi w sobie zaklętą przeszłość, w którą Zentner pozwala nam się wsłuchać.
I teraz to, co mnie w "Dotyku" urzekło najbardziej - świeży powiew realizmu magicznego rodem z folkloru, ludowości; rodem z wierzeń indiańskich. Mieszkańcy Sawgamet dzielą swą przestrzeń życiową z światem zjaw, zmór i potworów zamieszkujących morskie odmęty i leśne i nikomu do głowy nie przyjdzie, by, w pierwszej połowie XX wieku przecież, a nawet później, istnienie tychże postaci w jakikolwiek sposób zakwestionować. Nie, na kartach powieści Zentnera wszystko zdarzyć się może i wiele się tu dzieje. Jeśli ktoś czuje żądze i pożądanie, to staje w płomieniach i ogień go trawi dosłownie, zima ma tu prawo skończyć się w lipcu, ludzie po śmierci nie idą do nieba, piekła czy gdzie tam, a, jeśli tylko dostatecznie mocno w to wierzysz, błądzą po lasach czekając na swych ukochanych, by odejść połączywszy się z nimi. Tu śmierć niczego nie kończy, pojęcie rzeczywistości nie ogranicza a przyroda wcale nie jest bytem nieożywionym. Światem przedstawionym Zentnera rządzi dynamika, emocje i magia.
Powieść Kanadyjczyka to jednak przede wszystkim rzecz o miłości. O miłości szczerej, pięknej, prawdziwej i dosłownie silniejszej od śmierci. To ona pozwala ludziom przetrwać, czyni ich potężniejszymi od rozszalałych żywiołów czy nadprzyrodzonych stworzeń. Miłość. W książce, która jest moim zdaniem zarówno powieścią inicjacyjną (kiedy opowiada kilku czy kilkunastoletni Stephen) oraz elegijną (gdy narrację prowadzi czterdziestoparoletni Stephen) przeważa nastrój sentymentalny, refleksyjny. Pełno tu wspomnień, tęsknoty za minionym...
"Gdziekolwiek spojrzałem, przypominała mi się jakaś historia, która opowiedział mi ojciec lub dziadek, niestworzone detale,. przy których upierał się Jeannot, chwile, kiedy ojciec zawieszał głos. Dziwiłem się jak to możliwe, że kamienie i rzeka nie rozpadną się pod ciężarem tylu duchów. Jak długo będę musiał jechać pociągiem, jak daleko będę w trasie (...), zanim przestanę dostrzegać słowa ojca i dziadka rozsypane po okolicy?"
Jak więc widzicie, taka niepozorna książeczka, maleństwo takie 200 stronicowe ledwie, a po otwarciu okładki, już od pierwszych stron Literatura przez wielkie L w tym wrze. Piękna, nasycona, esencjonalna powieść. Debiut, ale jaki debiut?! Jestem pod ogromnym wrażeniem i ja się pytam, panie Zentner, gdzie pan był do tej pory, co? Już miałam wyrazić obawę, co dalej z karierą literacką autora, bo poprzeczkę postawił sobie mega wysoko, ale jak się tak chwilkę zastanowiłam, za szczere to było i z serca za bardzo płynące, by się bać o kolejne pozycje, o ich jakość. Zentner ma po prostu dar snucia opowieści, które literka po literce wsączają się w serca czytelników. Wiem, że niebawem ma się ukazać jego kolejna powieść.Czekam zatem niecierpliwie.

O mój Boże, co za książka!!! Zakochałam się w tym świecie, w tych historiach, w tej narracji. Magia, czysta magia. Dopiero skończyłam ją czytać, a już za nią tęsknię; takie opowieści nie powinny się kończyć... I choć z reguły nie czytam książek po kilka razy, to wiem już na pewno, że do tej powieści z pewnością powrócę. Wszystko to, czego szukałam w książkach; wszystko to,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ala ma kota. Tola ma Asa... Eeee, powiem Wam Kochani, że to już przeżytek. Choć my na naukę literek presji jeszcze nie mamy, bo za młodzi jesteśmy (no przynajmniej jedno z nas; drugie w miarę umie;0), to w Cecylkowym elementarzu oboje zakochaliśmy się po uszy. A nawet po głowy czubek. I czytamy, i wertujemy, i pokazujemy i gąski szukamy. A jak nie razem, to ja sama, tak mnie ta książka urzekła:) Do świata liter wprowadzają nas sympatyczna dziewczynka Cecylka Knedelek, znana dzieciom z wielu innych książek, o których na naszym blogu jeszcze będzie głośno. Towarzyszy jej wszędobylska i przezabawna gąska Walerka.
Elementarz wita nas samogłoskami. Mamy więc na tych pierwszych stronach plakaty z popodpisywanymi obrazkami zaczynającymi się od danej samogłoski. Ale jakie plakaty! No piękne są te ilustracje, takie słodkie, urocze, lekkie, zwiewne a jednocześnie takie łobuzersko zabawne. Natusia oko przyciągnęły. A ile radochy jest z szukania ananasa na stronie aniołków, ile uciechy, że gęś dudni w bęben na stronie z ę, i jaka błyskawiczna reakcja na prośbę o wskazanie kotów i krów na stronie z y. No mamo, no nie wiesz, przecież to łatwe... Dodatkowo w prawym dolnym rogu strony samogłosek zawierają ciekawe polecenia i zadania dla Maluchów, mogące stanowić świetną podpowiedź dla rodzica, czego jeszcze, oprócz tych krów nieszczęsnych, czy innych wędek, Brzdąc na stronach poszukać może. No niby takie proste, ale czy wpadlibyście na pomysł, by rysować Ymka ze stron z Y, albo powymyślać imiona dla aniołków zaczynające się na A, oczywiście? No, wpadlibyście? Ha... Dodatkowo plusem jest pisanie na tych stronach literami pisanymi (i małymi, co najistotniejsze), bo gdzieś kiedyś kątem oka dostrzegłam takie zalecenie w zasadach czytania globalnego, które mnie ostatnio intryguje. Potem jest jeszcze zabawniej, bo z poznanych już literek autorka układa nam śmieszne wierszyki, a z każdą kolejną literką są one bardziej rozbudowane i zaskakująco rozbrajające. Ja sama czytam i się śmieję, takie to nastrojopoprawiacze. Bo czy można przejść obojętnie obok dżdżownicy, która robi dżemy ze wszystkiego? I z sąsiadki i sąsiada. DŻEM Z SĄSIADA TO PRZESADA!!! No fenomenalne. Nie śmiać się się nie da. Innym razem jest ćma Ćmielutka malutka, co lubi mdleć, tkać. Eć i Ać, jak mawia mój Syn i paluchem głaszcze tę ćmę i molestuje ją niemiłosiernie. Jest jeszcze nasz ulubiony dziad, co wlazł na drabkę, by tam przymocować dziabkę. Że co? Przeczytajcie tę książkę to się dowiecie, gwarantujemy wywołanie uśmiechu. Rymowanki takie do zapamiętania, do nauczenia nie wiadomo kiedy i mruczenia sobie pod nosem, albo wykrzykiwania gdy pędzi Małe gdzieś w podskokach. No po prostu fajne. Jakby tego było mało, mało tych wierszyków, i tych plakatów, autorzy proponują nam bardzo atrakcyjny sposób, by nasz Maluch literki połknął. I to do słownie. Po każdej nowej literce znajdziemy przepis na nią wraz z boskimi zdjęciami apetycznie wyglądających ciach. O Boże, jak mi ślinka cieknie, gdy te strony wertuję. Mój faworyt? Jagodowe "j". Niech no tylko zacznie się sezon... Nie podarujemy. Aha, przepisy są pisane z myślą o Dzieciorach - to widać, bo nie ma bzdurnej gramatury typu 175 gram mąki czy 225 masła. -Trzy czwarte, kostka, kawałek - takimi wielkościami tu się operuje. Ponadto, co mnie już po prostu na łopatki rozłożyło wręcz, to to, że B jest zrobione z borówek i bitej śmietany, W z wafelków i wiśni a J z jagód. To się nazywa perfekcja.
Każdy przepis zawiera słowno -obrazkową instrukcję jego wykonania, co w przypadku Maluchów słabo operujących abstraktem pozwala im aktywnie uczestniczyć w pieczeniu, w znacznym stopniu asekuruje i uatrakcyjnia pracę w kuchni. To takie instrukcje step by step. Bardzo, bardzo przemyślane. Ponadto każda literka, którą poznajemy ma swoje stałe miejsce w lewym górnym rogu, gdzie umieszczona jest standardowo wielka i mała oraz obrazek przedmiotu lub postaci, których nazwa od danej litery się zaczyna.
Dodatkową atrakcją, zabawą, która pochłania nas za każdym razem, gdy po książkę sięgamy, jest poszukiwanie na jej stronicach gąski Walerki, która przebiegle się przed nam chowa na kolejnych ilustracjach. I możecie mi wierzyć, nie jest to wcale oczywiste, gdzie będzie ona tym razem, czasem nie możemy jej znaleźć w ogóle, a czasem udaje nam się uchwycić tylko jej cień.
Literki poznane? Ciacha literkowe upieczone? To teraz poczytajmy z Walerką o przygodach włochatego i przesympatycznego stworka Lulila. Lulila, powiem Wam to w sekrecie, uwielbia pić przez długą słomkę (tak długą, że ciągniemy po niej paluchem i ciągniemy), kocha jeść muffinki z turkusowym lukrem, umie znikać (gdzie on jest, no gdzie??? i z uśmiechem szukamy na następnej stronie) i marzy o spotkaniu z Marsjanką. No stworek mnie na łopatki rozłożył... Książkę polecamy najmocniej. Dla każdego i w każdym wieku, bo no powiedzcie szczerze, kiedy wyrasta się z ciasteczek? Maluchy mogą ją wertować szukając gąski lub podziwiając przepiękne, multikolorowe ilustracje, starsze dzieci z pewnością polubią zabawne wierszyki, a dzieci w wieku przedszkolnym zrobią z niej największy użytek, bo poznawanie literek będzie z tą książką pyszną zabawą.
Zdjęcia książki i ilustracji: http://nananatana.blogspot.com/

Ala ma kota. Tola ma Asa... Eeee, powiem Wam Kochani, że to już przeżytek. Choć my na naukę literek presji jeszcze nie mamy, bo za młodzi jesteśmy (no przynajmniej jedno z nas; drugie w miarę umie;0), to w Cecylkowym elementarzu oboje zakochaliśmy się po uszy. A nawet po głowy czubek. I czytamy, i wertujemy, i pokazujemy i gąski szukamy. A jak nie razem, to ja sama, tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Smaka wielkiego na tę książkę miałam, no i niestety smakiem się obeszłam. Nie liczyłam wprawdzie na wielką literaturę, ale usatysfakcjonowałaby mnie przynajmniej wciągająca, porządnie napisana historia, która dostarczyłaby mi nieco emocji, rozrywki, wątpliwości i potrzymała w napięciu. Jeśli i Wy macie podobne oczekiwania wobec tego tytułu muszę Was uczciwie rozczarować.
Sam pomysł na fabułę osnutą wokół sytuacji postawienia w stan oskarżenia mężczyzny przez bliską mu dziewczynkę, zarzucającą mu molestowanie seksualne jest, zarówno w literaturze, jak i w kinematorafii, pomysłem mocno wyeksploatowanym Aby książka nie zaginęła w natłoku podobnych pozycji autorka musiałaby bardzo się postarać, wyposażyć swoją twórczość w coś odkrywczego pójść jakimś nowym tropem... Tymczasem Michaels zapina się w schemat po samą szyje i całkiem jej w nim wygodnie. Zresztą wszelkie niedociągnięcia i zmarszczki, jakie mogłyby czytelnika "zaniepokoić" (czytaj: zbudować napięcie) wygładza usłużnie sam wydawca, streszczając na okładce dobre pół fabuły, łącznie z tym, jak się zakończy proces. Przestrzegam więc: dla własnego dobra nie czytajcie opisu z okładki. Jest też coś irytującego w tym, jak autorka konstruuje i prowadzi swą opowieść. Opisywane przez nią sceny, szczególnie w pierwszej partii powieści, są wybrane i ułożone bardzo tendencyjnie, by w łopatologiczny wręcz sposób ukazać pełnię szczęścia Rocketów (Kate i Alexa, który padł ofiarą tytułowego oskarżenia) i skontrastować ją z napięciami, kłótniami i nieporozumieniami, a wręcz nienawiścią, jaka panuje w rodzinie Winterów (rodziców dziewczynki, która stawia zarzut). Michaels tak prowadzi narrację, że czytelnik nie ma wielkiego wyboru, musi polubić jednych bohaterów i znielubić innych, nie ma żadnej alternatywy; przy okazji jednak nie ma też pola do domysłów, wszystko już na wstępie jest oczywiste.
Równie tendencyjnie co fabuła, kreowane są postaci. Autorka zachowuje się jakby dopadła białą i czarną kredkę i mogła posłużyć się tylko nimi. Brak tu jakichkolwiek szarości. Jest krystaliczny Alex, "sól tej ziemi" i otyła, odpychająca, wredna i złośliwa Sara. Jest uwielbiająca gotowanie, naturalna i wyluzowana Kate, oraz sterylna, znerwicowana i przebiegła Debbie. Rzekłabym nawet, że postaci Debbie i jej córki Sary są przerysowane, wręcz groteskowe, co daje wrażenie niezwykle komiczne i negatywnie wpływa na odbiór całości, która traktuje przecież o ważkiej problematyce. Nie wiem, jak wiele można w tej kwestii zrzucić na tłumacza, jednak ja byłabym tu ostrożna i winę przypisała bardziej warsztatowi autorki, bo chyba zamierzone to nie było. Gdyby pogłębić portrety psychologiczne bohaterów, dodać im barw, wielowymiarowości, a tu i ówdzie dorzucić jakiś nagły i nieoczekiwany zwrot akcji, powieść mogłaby być całkiem ciekawa, tymczasem jest całkowicie przewidywanie, a co za tym idzie, po prostu nudno.
Dalej na mojej liście najbardziej irytujących skłonności Fern Micaels plasuje się lubość autorki do wodolejstwa. Albo pisarka cierpi na zaniki pamięci, albo podejrzewa o to czytelnika, nie znajduję bowiem innego wytłumaczenia dla ciągłych i niekontrolowanych powtórzeń tych samych myśli innymi słowami, których zagęszczenie na przestrzeni kilku kolejnych stron miejscami sięgało zenitu. Czytelnik zmuszony jest przedzierać się przez lasy pustosłowiu szczególnie w tej części powieści, w której Kate snuje swoje plany odwetu na Winterach. Jest to skądinąd najgorzej według mnie napisana partia "Oskarżenia", przez którą autorka brnęła w pocie czoła nie mając na nią chyba do końca sprecyzowanego pomysłu. To się czuło. Rozwiązania niektórych ścieżek fabularnych (aż mnie skręca, że nie mogę napisać, co mam konkretnie na myśli) w tejże części opowieści były tak mocno nieprzemyślane, że zakrawały na mało śmieszny żart i pojęcia nie mam dlaczego ujrzały światło dzienne. Jakby tego było mało, cała książka okraszona jest licznymi potknięciami autorki raz popadającej w przesadną egzaltację, innym razem szastającą na lewo i prawo sloganowymi hasłami typu: "Kate miała misję" czy "(...) miała mnóstwo hackerskiej roboty". Autorka bezskutecznie próbuje uchylać się przed romansowo-sielską konwencją i stworzyć coś ambitnego, ale ta dopada ją na każdym niemal kroku, a fragmenty a'la sensacyjne budzą jedynie śmiech i politowanie; jak dla mnie zbyt infantylnie i zdecydowanie za słodko, a co nie słodko, to i nie szczerze. Oliwy do ognia mojego rozczarowania dolewa jeszcze punkt kulminacyjny powieści, który skomentować mogę jedynie słowami: wiele krzyku o nic.
Książkę da się przeczytać, co mniej wymagający czytelnik być może stwierdzi, iż dostarczyła mu ona w jakimś stopniu rozrywki. Mnie osobiście wyżej wymienione aspekty stylu, warsztatu i strategii narracyjnej Michaels mocno zirytowały, a sama powieść wniosła niewiele pozytywów do mojego czytelniczego doświadczenia.

Smaka wielkiego na tę książkę miałam, no i niestety smakiem się obeszłam. Nie liczyłam wprawdzie na wielką literaturę, ale usatysfakcjonowałaby mnie przynajmniej wciągająca, porządnie napisana historia, która dostarczyłaby mi nieco emocji, rozrywki, wątpliwości i potrzymała w napięciu. Jeśli i Wy macie podobne oczekiwania wobec tego tytułu muszę Was uczciwie rozczarować.
...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ta książka złamała mi serce, podeptała światopogląd i wycisnęła łzy. A ja nie płaczę, ani na filmach, ani przy książkach. Niemiłosiernie wytargała tę wewnętrzną strunę mojej duszy z napisem "macierzyństwo", bo jako matka pewne kwestie w niej zawarte odbierałam ze zdwojoną przynajmniej siłą. To świadectwo osoby, a właściwie osób, bo Xinran, jej autorka, mówi głosami wielu kobiet, które żyją w państwie, gdzie prawo w połączeniu z tradycją wydają wyroki śmierci na miliardy nowo narodzonych istnień. Chore prawo i tradycja ciemnogrodu, zamierzałam napisać; jednak po głębszym zastanowieniu stwierdziłam, że z takim podejściem nie odkryję przed Wami nawet zarysu przekazu płynącego z "Wiadomości...". Bo ideą Xinran nie jest negować, a akceptować i ułatwiać chińskim matkom ocalenie życia ich dzieci, nawet za cenę ich porzucenia; jej ideą nie jest ukazywać absurdalność i okrucieństwo chińskich władz i rodzin, ona obiera sobie za zadanie wykrzesanie iskry miłości nawet z najbardziej opornych i pozornie pozbawionych jej kamieni...
Chiny to państwo cierpiące, bo tak to trzeba nazwać, na nadmierny przyrost demograficzny. Zamieszkuje je ponad 1,3 miliarda ludzi, co daje niemal 20% całej ziemskiej populacji. Na kilometrze kwadratowym tłoczy się tam około 140 osób; nie sposób więc nie przyznać, iż jest to problem bez dwóch zdań palący. Aby zapobiec dalszemu utrzymywaniu się tej tendencji w latach 70. XX wieku wprowadzono w Chinach politykę jednego dziecka, którą surowo się egzekwuje po dziś dzień (na pary wyłamujące się z tych zasad nakłada się sankcje finansowe, stosuje zwolnienia z pracy, gdzie na odchodne dostają "wilczy bilet", są izolowane od społeczeństwa). Prawo to kłóci się jednak z tradycją ludową nakazującą posiadanie potomka płci męskiej, który podtrzymywałby ogień na ołtarzu pamięci przodków. Chcąc więc pozostać w zgodzie z prawem i tradycją chińskie rodziny znalazły makabryczne rozwiązanie - "sprzątanie dziewczynek".
Topienie w wiadrze pomyj, płacenie akuszerce, by rozwiązała dyskretnie palący a wstydliwy problem danej rodziny czy w końcu porzucanie dziecka na środku ulicy lub na dworcu kolejowym na pastwę losu - jeśli chodzi o sposób pozbycia się niechcianego potomka płci żeńskiej wyobraźnia ludzka nie zna granic, tak samo, jak obce jej są jakiekolwiek hamulce moralne. "Wiadomość..." nie powstała jednak po to, by epatować okrucieństwem i przemocą, ona ma za zadanie naświetlić rzeczywistość, ukazać pełnię tego dramatu, poprzez naszkicowanie jego najdrobniejszych elementów składowych, a są nimi choćby sytuacje w sierocińcach, gdzie panuje przysłowiowy bród, smród i ubóstwo; szalejąca machina adopcji za pieniądze, szykana rodzin wobec kobiet nie mogących dać im męskiego potomka, zakaz udzielania pomocy medycznej rodzinom nie posiadającym pozwolenia na dziecko, i wiele, wiele innych przytłaczających obyczajów i praw. Czytając książkę przeżywa się masę skrajnych emocji, od niedowierzania i oburzenia, że niemal każdy Chińczyk ma na rękach krew niemowlęcia, poprzez próby postawienia się w sytuacji tamtejszych kobiet, aż po odrobinę zrozumienia i współczucia. Na odnalezienie w sobie tych ostatnich wpływ ma również obszerny aneks książki, w którym autorka zamieściła listy od matek adopcyjnych przepisy chińskiego prawa adopcyjnego oraz notę o samobójstwach Chinek. Tak obszerna dokumentacja wiele wnosi do opowieści, dodaje jej wielowymiarowości i dużej dozy obiektywizmu.
Książka Xinran to rzecz przez którą brnie się ze zdziwieniem, przerażeniem i bólem. Uczucia te potęguje autentyczność opisywanych przez autorkę historii, fakt naoczności, bo Xinran pisze o tym, co sama widziała, co zostało jej opowiedziane bądź co stało się jej udziałem. Dziesięć historii opowiedzianych przez chińską dziennikarkę, to tylko kropla w morzu życiorysów matek naznaczonych nieukojonym bólem i wieczną tęsknotą; to tylko kropla w morzu nieustających pytań, na które nigdy nie dostaną odpowiedzi ich córki; jeśli miały szczęście przeżyć, rzecz jasna. Wyłaniają się z nich przeróżne oblicza tej samej tragedii, zupełnie niepojętej dla ludzi przynależących do innych kręgów kulturowych, ciężkich do zaakceptowania również dla samej autorki, która osobiście podejmuje nierówną walkę z systemem o adoptowane dziecko. Wie więc o czym pisze, zna te uczucia.
Tym bardziej więc na uwagę i podziw zasługuje według mnie profesjonalizm autorki, która w wielu sytuacjach, w których nie sposób nie stracić głowy, starała się zachować postawę dziennikarskiego obiektywizmu. Dzięki temu możemy bez ogromnej dozy uprzedzeń i wielkiej dawki potępienia poznać stanowisko drugiej strony - matek, które oddawały bądź godziły się na uśmiercenie ich córeczek; całych rodzin, w których zabicie dziewczynki było zjawiskiem tak powszechnym i akceptowalnym, jak nie przymierzając, wyniesienie śmieci.
Ta książka to przerażający dokument, w którym zarejstrowano co dzieje się z ludźmi, żyjącymi w wiecznym konflikcie z państwem, tradycją, społeczeństwem i sobą samym. To namacalny dowód na szkodliwość kulejącego systemu wartości i przedkładania dobra państwa nad dobro jednostki, niewystarczającej edukacji oraz skostniałych norm i braku dialogu. Ale to też świadectwo siły uczuć macierzyńskich, których wszystko to razem wzięte nie zdoła przyćmić. Smutna, ale i piękna...

Ta książka złamała mi serce, podeptała światopogląd i wycisnęła łzy. A ja nie płaczę, ani na filmach, ani przy książkach. Niemiłosiernie wytargała tę wewnętrzną strunę mojej duszy z napisem "macierzyństwo", bo jako matka pewne kwestie w niej zawarte odbierałam ze zdwojoną przynajmniej siłą. To świadectwo osoby, a właściwie osób, bo Xinran, jej autorka, mówi głosami wielu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,



Na półkach: , , ,

http://nakanapie.pl/books/737327/reviews/13556.rwanda-w-stanie-wojny

http://nakanapie.pl/books/737327/reviews/13556.rwanda-w-stanie-wojny

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,



Na półkach: ,

Pamięć ludzka jest zagadką, zagadką jest ludzki umysł w ogóle. Nawet przy obecnym rozwoju medycyny specyfika procesu zapamiętywania jednych wspomnień a zapominania o innych stanowi dla nas wielką zagadkę. Wskutek wypadków zdarzają się amnezje, które czyszczą pamięć ludzką do stanu "tabula rasy". Ale czy ktoś słyszał o tym, by pamiętać przyszłość? Tak, pamiętać, a nie przewidywać. A taką właśnie specyficzną cechą obdarzyła swoją bohaterkę debiutująca amerykańska autorka Cat Patrick. Ten nietuzinkowy pomysł fabularny plus hipnotyzująca wręcz okładka sprawiły, iż zdecydowałam się zagłębić w historię London Lane, mimo iż zasadniczo literatura tego typu to nie moja bajka. I powiem Wam, że książka mnie zaskoczyła.
Powieść zaczyna się mało przekonująco, w dodatku styl jej pierwszych stron pozostawia baaardzo wiele do życzenia. Niemal namacalnie czuć jak autorka mozoli się, by zawiązać akcję, a już jej porównania (Wygląda, jakby przyjechał z Hollywood albo spadł z nieba - s.17) i dialogi (Hej - mówi do niego. - Hej - odpowiada on - s.20) przyprawiały mnie o zgrzyt zębów. Mało brakowało, a rzuciłabym książkę w kąt i tym samym popełniłabym błąd. Szczęśliwie miałam tyle cierpliwości, by doczytać do miejsca, w którym nastolatkę nawiedza senna wizja cmentarza, na którym płacze ona na czyimś pogrzebie. Tutaj moja ciekawość została mocno rozbudzona, styl, nie wiem jakim cudem, się nagle znacznie poprawił a mnie "Zapomniane" po prostu wciągnęło.
Powieść opowiada historię dziewczyny, która żyje z notatkami w rękach. Dziewczyny, która każdego dnia na nowo musi poznawać otaczających ją ludzi, mimo, że spotyka się z nimi od lat; natomiast o tym, że dziś jest sobota wie stąd, że pamięta, iż jutro będzie niedziela. Każdej nocy o 4.33 jej pamięć się resetuje i minione chwile zostają z niej po prostu usunięte. Sama London tak mówi o swojej niesamowitej przypadłości:

"Pamiętam przyszłość. Pamiętam przyszłość i zapominam przeszłość. Moje wspomnienia - te złe, i te nudne i dobre - dotyczą tego, co się jeszcze nie wydarzyło. Więc czy chcę, czy nie chcę - a nie chcę - będę pamiętać, jak stoję wśród ubranych na czarno postaci, otoczonych kamieniami i świeżo ściętą trawą, aż w końcu stanę wśród nich w rzeczywistości. Będę pamiętać pogrzeb póty, póki do niego nie dojdzie, póki ktoś nie umrze. A potem o nim zapomnę."*

Nietypowe, intrygujące i dające wielkie pole do prowadzenia akcji i stwarzania nieograniczonych niemal perspektyw fabuły. I Cat Patrick według mnie owe możliwości w pełni wykorzystuje. Po pierwsze autorka pozwala London eksperymentować ze zmienianiem przyszłości poprzez przypominanie sobie skutków wielu dziejących się w teraźniejszości wydarzeń. I, co najważniejsze, wynik tych manipulacji pozostaje bardzo długo tajemnicą zarówno dla bohaterki, jak i dla czytelnika.
Po drugie natomiast z dużym wyczuciem autorka przeplata wspomnienia z przyszłości z jednym, zasadniczym i uzupełniającym się o kolejne detale pod wpływem nowych bodźców wspomnieniem z przeszłości. Bardzo fajnie poradziła sobie Patrick z wątkiem powracającego wspomnienia, bardzo ciekawie i z wyczuciem odkrywała kolejne karty zagadki z przeszłości tworząc wciągającą fabułę, stopniując napięcie i stawiając przed czytelnikiem jątrzące do granic możliwości jego ciekawość kolejne znaki zapytania. Szczerze mówiąc - szkoda, że znam już zakończenie...
Książka traktuje również o pierwszej miłości bohaterów, o pierwszych randkach, pocałunkach, motylkach w brzuchu i tym podobnych wątkach, w których łatwo o kicz. Tymczasem Patrick balansując na tej cienkiej granicy udało się jej nie przekroczyć. W jakiś sposób przekazała czytelnikowi wszystkie emocje towarzyszące w tych chwilach, gdy nasze serce bije mocniej na widok "tego jedynego", przypomniała te nieśmiałe spojrzenia, elektryzujące muśnięcia rąk bardzo autentycznie. Jednak momenty mocno romantyczne, sentymentalne wręcz, rozładowywała burczeniem w brzuchu bohaterki lub chrapaniem bohatera. Świetny zabieg.
Może nie wszystko w "Zapomnianym" gra i śpiewa, na upartego można się przyczepić do zbyt według mnie optymistycznego zakończenia, a już wątek Jonasa autorka zdecydowanie przesłodziła; niemniej wyczuwam w zakończeniu pewne zawieszenie sugerujące furtkę do kontynuacji powieści. Zaznaczam w tym miejscu, że już teraz się na nie piszę, bo chętnie bym jeszcze London i jej bliskim potowarzyszyła. Książkę polecam.
*s. 39.

Pamięć ludzka jest zagadką, zagadką jest ludzki umysł w ogóle. Nawet przy obecnym rozwoju medycyny specyfika procesu zapamiętywania jednych wspomnień a zapominania o innych stanowi dla nas wielką zagadkę. Wskutek wypadków zdarzają się amnezje, które czyszczą pamięć ludzką do stanu "tabula rasy". Ale czy ktoś słyszał o tym, by pamiętać przyszłość? Tak, pamiętać, a nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,



Na półkach: , , , ,

Miałam pewne obawy sięgając po tę książkę. Dotyczyły one wpływu nagrody Nobla, otrzymanej przez Llosę w ubiegłym roku na "ponoblowską" twórczość autora. Nie wiedzieć czemu, szykowałam się na coś komercyjno-masowego, populistycznego, na produkt wysoce homogenizowany. Po przeczytaniu "Marzenia Celta" stwierdzam z czystym sumieniem - Llosa wielkim pisarzem jest; obronił Nobla w pięknym, mistrzowskim stylu. Przypieczętował go powieścią mądrą, głęboką, napisaną z wielkim rozmachem, bardzo ambitną, a jednocześnie z dobrymi, poczciwymi llosowskimi akcentami.
Przyznam szczerze, nie wiem od czego zacząć tę recenzję... "Marzenie Celta" po prostu trzeba przeczytać, by w pełni docenić jego głębię i przekaz. By znaleźć się na przełomie wieków XIX i XX; by pokłuć oczy swojej duszy i wyobraźni obrazami ofiar szalejącego ówcześnie kolonializmu i jego bestialskich nadużyć; by przemierzyć z Rogerem Casementem dziewicze dżungle Amazonii i Konga; by zastanowić się raz jeszcze nad istotą człowieczeństwa i najskrytszymi sekretami ludzkiej duszy. Trzeba je przeczytać, by przekonać się na własne oczy, jak wielkiego natchnienia może dostarczyć nobel; jak wysoko stawia się potem sobie poprzeczkę i jak ambitnym zadaniom można sprostać. Trzeba je przeczytać, by móc powiedzieć, że zna się dzieło na miarę Nobla.
Roger Casement, tytułowy Celt, to postać historyczna. Postać o tyle ciekawa, o ile kontrowersyjna; złożona ze sprzeczności, posądzana o perwersyjne skłonności, obudowana pełną niedomówień i luk skłaniających do snucia domysłów, legendą. Roger to zarazem humanista i pełen wrażliwości na innych ludzi syn rozumu i oświecenia, jak i oddany bez reszty i po grób swym marzeniom i ideom romantyk. To rzecznik humanitaryzmu, etyki i moralności; dyplomata i państwowy urzędnik, a zarazem uznany za zdrajcę i posądzany o pedofilię skazaniec. Prawda na temat jego osoby nigdy jednak nie ujrzy już światła dziennego - pokrył ją zbyt grubą warstwą historyczny kurz zapomnienia, przemilczeń i przekłamań. Cień Casementa już nigdy nie przyoblecze się w właściwy mu odcień szarości. Llosa stworzył mu więc obfitującą w możliwie najpełniejszą gamę odcieni czerni i bieli, twórczą biografię, pokusił się o własną interpretację jego czynów i motywów, które na nie wpłynęły. A wszystko to z szelmowskim uśmiechem człowieka znającego życie i ludzi, zdolnego zaakceptować ludzkie słabości i grzeszki. Noblista Casementa nie rehabilituje, nie sądzi... on po prostu wskrzesza jego legendę.
W "Marzeniu Celta" Llosa stawia czytelnikowi filozoficzne pytanie - "unde malum?". "Skąd zło?". A w zasadzie stwierdzić można, że powtarza owe pytanie po swym mistrzu, Josephie Conradzie, którego zresztą czyni jednym z bohaterów powieści (Casement poznaje w Kongu Józefa Korzeniowskiego, trzynaście lat później czyta "Jądro ciemności" Josepha Conrada. Obaj mieli głowy pełne młodzieńczych ideałów, którymi się wymieniali podczas długich rozmów pod palącym, afrykańskim słońcem, ich obu Afryka nauczyła życia, obu pozbawiła złudzeń). Llosa uzupełnia kronikę cierpień ludzkości o wydarzenia z Amazonii podczas "epoki kauczuku", dodaje również przelaną podczas powstania wielkanocnego krew irlandzkich bojowników o niepodległość. Casement poszukuje odpowiedzi na nie w czasie swej dwudziestoletniej bytności w kolonizowanym Kongo oraz niespełna rocznego pobytu w Amazonii, gdzie pełni funkcję dyplomaty i konsula brytyjskiego. W czasie swych podróży widzi ludzkie okrucieństwo posunięte do granic wyobraźni, widzi szał zadawania bólu, rozmiłowanie w wymyślnych i wyrafinowanych torturach; ogląda zezwierzęcenie białego człowieka, który swą protekcje nad rdzennymi mieszkańcami kolonii wykorzystuje by pastwić się nad nimi.

Zamykał oczy, a w zawrotnym wirze pojawiały się i znikały hebanowe ciała z wężykami czerwonawych blizn przecinających ich plecy, pośladki i nogi, kikuty obciętych ramion dzieci i starców, twarze wychudłe, podobne do trupich, jakby odpłynęło z nich życie, pozbawione tłuszczu i mięśni, powleczone tylko skórą, jakby pozostała im zaledwie czaszka oraz ten wyraz czy zastygły grymas wyrażający nie tyle ból, ile bezkresne zdumienie tym, co się dzieje. I stale to samo, te same fakty powtarzały się we wszystkich wioskach i wioseczkach (...).*

Kongo i Amazonia odkryły przed Casementem rąbka tajemnicy na temat zła tkwiącego w ludzkich duszach i umysłach. Dzieci kultury i cywilizacji, dzieci Europy zmieniały się w żądne krwi i zadawania cierpień bestie. Wypalanie znaku CA (skrót od nazwy firmy kauczukowego potentata), pal, dyby, spuszczanie z wysokości, miażdżenie genitaliów, powieszenie, zastrzelenie, utopienie w rzece, obcięcie kończyn czy oczu i uszu, zakuwanie w dyby, podpalenie, strzelanie do Indian jak do żywych tarcz - to tylko garść spośród rozlicznych metod uskutecznianych przez białych, aby wymusić na krajanach ślepe posłuszeństwo i zmobilizować do jeszcze cięższej pracy przy dostawach kauczuku.

Jeśli nauczyłem się czegoś w Kongu, to tego, że nie ma gorszej i bardziej krwiożerczej bestii, niż istota ludzka.**

Zamiast siać wśród rdzennych mieszkańców chrześcijaństwo, postęp, technikę i krzewić cywilizacje, jak pierwotnie usprawiedliwiali swe kolonizacyjne działania, sami uwsteczniali się i dawali prym najdzikszym instynktom.

Choć tak odległe od siebie (...) Kongo i Amazonię łączyła pępowina. Horror powtarzał się z nieznacznymi wariacjami, wywołany żądzą zysku, grzechem pierworodnym towarzyszącym gatunkowi ludzkiemu od jego zarania, tajnym inspiratorem niezliczonych bezeceństw. A może chodziło o coś innego? Czyżby diabeł wygrał już swoją odwieczną walkę?***

Obserwując niedolę rdzennych mieszkańców Afryki czy Amazonii Casement zauważył w niej analogię do losów swojej ojczyzny, Irlandii, zniewolonej przez brytyjską potęgę. Irlandczycy również zostali skolonizowani przez Anglię, ich również Anglia wykorzystywała. Efektem owych przemyśleń była teza o konieczności zbrojnego przeciwstawienia się brytyjskiemu ciemiężcy, jako jedyna skuteczna droga ku wolności. Myśli te, zaprzątając Casementowi głowę, uczyniły zeń iście romantycznego i tragicznego bohatera, wyznawcę mesjanizmu, spiskowca i zdrajcę kraju, na łonie którego się wychował na rzecz wolnej Irlandii - jego marzenia. Marzenia Celta.
Casementa poznajemy, gdy czeka w celi na wyrok, a w zasadzie na potencjalne ułaskawienie. Świat zdaje się wówczas zapominać o jego zacnych czynach i olbrzymich zasługach w dziedzinie respektowania praw człowieka; sir Roger jest szykanowany i zniesławiony za sprawą odnalezionych przez Scotland Yard sekretnych dzienników, w których opisywał swe perwersyjne erotyczne poczynania i śmiałe lubieżne wizje. Równolegle autor wprowadza nas, poprzez skonstruowane naprzemiennie rozdziały, pozwalające śledzić losy bohatera właściwie od jego narodzin w tajniki życia Casementa; ukazuje jego troski, marzenia, przemyślenia. Odziera go przed czytelnikiem z tajemnic, obnaża kierujące nim motywacje, wskazuje skutki, a potem powoli, słowo po słowie, rekonstruuje ich przyczyny. Konstrukcja taka prowokuje do przemyślenia, jak złożoną i nieodgadnioną istotą jest człowiek; unaocznia nam również, jak często ludzkie postępki wymykają się jednoznacznej, obiektywnej ocenie. Że nie wspomnę już o tym, jak wspaniale i pasjonująco czyta się takie "powoli odkrywane karty".
Oprócz wnikliwej analizy ludzkiej psychiki i poruszenia problematyki nieprzejrzanych otchłani ludzkiej osobowości Llosa porusza w swej powieści również motyw kondycji ludzkiej na świecie. Jego Casement to gorący patriota, który zanim zapragnął zawalczyć o swój kraj był wiecznym wędrowcem, bezustannym tułaczem po morzach i lądach, niezwiązanym z jakimkolwiek miejscem na ziemi. Wszystko na świecie jest ulotne: zaszczyty, przyjaźnie, szczęście; jednego dnia Roger pławił się w pochwałach i odbierał zaszczytne tytuły, następnego natomiast oczekiwał w ciemnej celi o chlebie i wodzie na egzekucję. Nawet po jego śmierci doczesne szczątki Casementa przebyły długą drogę nim spoczęły w ziemi ojczystej. Llosa tak podsumowuje ów trop:

[Casement] Nie czuł się nigdy przywiązany do jednego miejsca, bo taka była kondycja człowieka: przechodnia, wygnańca na tym padole łez, na tym etapie drogi, którą po śmierci mężczyźni i kobiety powrócą do zagrody, do źródła, gdzie będą żyć przez całą wieczność.****

"Marzenie Celta" to dzieło wybitne, dzieło na miarę Nobla. Z mojej strony - owacje na stojąco.
*s. 89.
**s. 93.
***s. 151.
****s. 354.

Miałam pewne obawy sięgając po tę książkę. Dotyczyły one wpływu nagrody Nobla, otrzymanej przez Llosę w ubiegłym roku na "ponoblowską" twórczość autora. Nie wiedzieć czemu, szykowałam się na coś komercyjno-masowego, populistycznego, na produkt wysoce homogenizowany. Po przeczytaniu "Marzenia Celta" stwierdzam z czystym sumieniem - Llosa wielkim pisarzem jest; obronił Nobla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Któż z nas nie marzy o dalekich podróżach w egzotyczne zakątki świata... Kto nie chciał by choć raz oderwać się od szarej codzienności i przenieść w huczący feerią barw krajobraz rafy koralowej czy naszpikowany cętkami i paskami dziki, afrykański świat. Najczęściej jednak pragnienia te pozostają w sferze marzeń, bo na ich zrealizowanie nie pozwalają nam czas, nieśmiałość czy najbardziej prozaiczne fundusze... Bzdura. Jerzy Opoka, autor "Białych słoni" pokazuje w swej książce namacalnie, że chcieć, to móc.
Liczyłam na kawał dobrej literatury podróżniczej opisującej zabytki, zwyczaje czy życie codzienne egzotycznych i orientalnych dla mnie krajów. Jednak chyba pomiędzy moimi oczekiwaniami jako czytelnika a intencyjnym odbiorcą, do którego autor skierował swój utwór zrodził się pewien dysonans. Krótko mówiąc - zamiast zachwytów pięknem i majestatycznością Birmy i Tajlandii, które obrali za cel swej podróży Jerzy Opoka wraz z żoną, otrzymałam niemalże kosztorys tej eskapady wraz z garściami dobrych rad, które jednak dla polskiego czytelnika nie zamierzającego udawać się w dalekie wojaże nie zdadzą się na nic. Ja rozumiem, że książka, jak sam podtytuł nas informuje, opowiada o zwyczajnych ludziach, a zwyczajni ludzie z pieniędzmi się liczą; nie popadajmy jednak w skrajność - chyba tylko najbardziej znudzony podróżą człowiek, choćby nawet najzwyklejszy, zamiast rzucić się w szaleństwo zwiedzania i podziwiania ma czas i ochotę na tak skrupulatne notowanie cen. Jak więc widać, "Białe słonie" w swym zamyśle miały chyba być inspiracją dla czytelnika do wyruszenia po przeczytaniu śladami autora i to najlepiej jak najszybciej - w przeciwnym razie podawane ceny się zdezaktualizują i pozostaniemy zdani sami na siebie niczym dzieci we mgle.
Nie wyczułam niestety w słowach autora podróżniczej pasji i otwartości na świat i inność. W moim, jak najbardziej subiektywnym odczuciu, autor w kontaktach z miejscową ludnością zachowuje pewną dozę nieufności i niezwykłą ostrożność - niech potwierdzeniem moich słów będą choćby sytuacje w których ironicznie (tak czułam) opisuje babcię, która prawdopodobnie utrzymuje się z pozowania turystom, bądź z miejsca "znielubia" jednego z przewodników za jego wygląd.
Brakowało mi w tej książce tego, co cenię w pozycjach literatury podróżniczej... Brakowało mi zachwytu, emocji, oczarowania, choćby posuniętego do granic naiwności, ale nie demaskującego egzotycznych atrakcji jako mało spektakularnych (jak się autorowi przydarzyło w przypadku skaczących kotów z klasztoru Nga Hpe Chaung) lub absurdalnej i niepraktycznej, mimo że będącej zwyczajem, któremu hołduje się od wieków (sytuacja z kobietami pagdaung, znanymi też jako kobiety żyrafy). Autor pisze w swojej książce następujące słowa:

"Przed przyjazdem do Birmy obejrzałem dziesiątki zdjęć z Baganu i przeczytałem różne relacje i opisy, ale żadne, ale to żadne z nich nie są w stanie oddać tego, co się czuje, będąc tu, na miejscu. Nie ma takich słów, ani takich fotografii, choćby nawet najbardziej udanych, które odzwierciedlałyby jego skalę, bliskość i dostępność. To istna kraina baśni bądź też mityczne miejsce i aż trudno uwierzyć, że w XXI wieku pomiędzy zabytkami pamiętającymi początki birmańskiej państwowości a wysokimi palmami prędzej można spotkać duże stada wychudzonych w porze suchej krów, niż innego turystę."*

Żałuję wobec tego, że Jerzy Opoka nie dołożył wszelkich starań, by swoim odbiorcom przekazać choćby namiastkę tego piękna. Żałuję, że nie zrezygnował ze spisywania cenników i opisywania sfery logistycznej takiej orientalnej wyprawy na rzecz duchowych doświadczeń obcowania z egzotyką. Myślę, że to przydałoby uniwersalności jego publikacji. Powstała jednak nie literatura podróżnicza a metapodróżnicza, w której twórca instruuje zamiast opisywać, opiniuje zamiast przekazywać i doradza zamiast zachwycać. Bliżej "Białym słoniom" do poradnika podróżnika w stronę Birmy i Tajlandii (a zaryzykowałabym stwierdzenie, iż książka jest stricte poradnikiem, gdyż w końcowej partii tekstu autor zamieszcza przydatne adresy oraz słowniczek niezbędnych pojęć).
Rzeczą, która mnie urzekła w "Białych słoniach" to przepiękne, genialnie wykonane fotografie. Oglądałam je zahipnotyzowana pięknem, które udało się autorowi w nich zamknąć i przemycić do Polski. Są fantastyczne! Urokliwe, pełne egzotycznego czaru, magii Wschodu... Są błyskiem na kartach tej książki. Wielkie brawa! Podobało mi się również, że Jerzy Opoka zrezygnował z przytłaczania odbiorcy nadmiernym, a pochodzącym z dostępnych powszechnie opracowań historycznym rysem obu państw, który niekiedy dominuje w tego typu publikacjach. Owszem, są historyczne dygresje i odwołania, ale nigdy nadmierne, a zawsze służące czemuś.
Reasumując: jeśli zamierzasz wyruszyć w kierunku Tajlandii i Birmy, w książce Jerzego Opoki znajdziesz multum przydatnych informacji, praktycznych porad i sprawdzonych rozwiązań. Pomoże ci ona ustrzec się również kłopotów natury komunikacyjnej czy gastronomicznej. Jeśli natomiast chcesz ją czytać dla pooddychania egzotycznym powietrzem poprzez zadrukowane strony... raczej nie pooddychasz. Gwarantuję natomiast ucztę dla oka.
*s. 94-95

Któż z nas nie marzy o dalekich podróżach w egzotyczne zakątki świata... Kto nie chciał by choć raz oderwać się od szarej codzienności i przenieść w huczący feerią barw krajobraz rafy koralowej czy naszpikowany cętkami i paskami dziki, afrykański świat. Najczęściej jednak pragnienia te pozostają w sferze marzeń, bo na ich zrealizowanie nie pozwalają nam czas, nieśmiałość...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Łóżko. Antologia opowiadań Jurij Andruchowycz, Jonathan Carroll, Rina Frank, Anna Janko, Etgar Keret, Rei Kimura, Jan Jakub Kolski, Dan Lungu, Marsha Mehran, Johanna Nilsson, Tomasz Piątek, Zachar Prilepin, Dawid Rosenbaum, Natalka Śniadanko, Michal Viewegh, Oksana Zabużko
Ocena 6,5
Łóżko. Antolog... Jurij Andruchowycz,...

Na półkach: ,

Łóżko to chyba jedyny mebel codziennego użytku, który ma wspomnienia i tajemnice. Jest świadkiem narodzin, powiernikiem nastoletnich sekretów, świadkiem miłosnych rozczarowań, nocy namiętnych bądź bolesnych i pełnych samotności. W końcu żegna nas swym żałosnym skrzypieniem, gdy odchodzimy z tego świata. Nic więc dziwnego, że w każdej niemal kulturze łóżko stało się synonimem, metaforą, symbolem bądź przenośnią rozmaitych aspektów ludzkiego życia.
Taki również - życiowy, wrący od emocji i szczery - jest zbiór 16 opowiadań wybitnych współczesnych twórców, zarówno polskich, jak i zagranicznych. Tę swoistą paradę miniformy prozatorskiej otwiera tekstem z pogranicza jawy i snu, o tyleż groteskowym, co eterycznym i subtelnym, Jonathan Carroll. Słowa - tajemnice na prześcieradle, rozdzielające kochanków i nie pozwalające się spleść ich dłoniom, a tym samym pojednać duszom... piękne, magiczne.
Dalej jest Viewegh i jego, a właściwie jego bohaterki olbrzymi nochal, rosnący w tempie wprost proporcjonalnym do wygasania uczucia między małżonkami; jest Anna Janko z perwersyjną miłością, nabuzowaną hormonami młodością i przytłaczającą utratą. Etgar Keret zabiera nas do krainy, w której nasze kłamstwa ożywają i żyją według scenariusza, który piszemy im naszymi kolejnymi wymówkami. Jurij Andruchowycz pokazuje czytelnikowi Paryż, miasto miłości, seksu i zbrodni; Natalia Śniadanko zapoznaje z kobietą, która jest za piękna, za mądra i za bogata, by zdobyć mężczyznę oraz z mężczyzną, który mając dość takich właśnie kobiet postanawia... co? tu odsyłam Was do tekstu ukraińskiej autorki, przeczytajcie sami.
Marsha Mehran wspomnienia cudownego życia w Iranie, któremu kres położyła rewolucja i emigracja, przyobleka w kształty łoża z różowym baldachimem; Zachar Prilepin natomiast zaskakuje stwierdzeniem, że nigdzie nie spało mu się tak dobrze, jak na czeczeńskim froncie. Oksana Zabużko snuje opowieść o destrukcyjnej sile kobiecej zazdrości na przykładzie dwóch pań Żurawnickich, Tomasz Piątek przy zupie (między literkami unosił się jej zapach, czułam go) demaskuje kondycję narodu i stosunek rządzących do jego problemów. Jan Jakub Kolski opowiada o zepsuciu, zniszczonym życiu i słowach, których wypowiedzenie mogłoby skreślić całe zło, a które nigdy nie zostaną wypowiedziane, bo blokuje je impas wspomnień o miłości nieszczęśliwej. Dan Lungu w sposób fantastyczny i dosłownie kosmiczny wytłumaczy nam rozstanie i porzucenie swego bohatera; Dawid Rosenbaum wkradnie się do wielu mieszkań na całej kuli ziemskiej by sfotografować ich mieszkańców wraz z ich troskami, lękami, wspomnieniami i marzeniami, podczas gdy wskazówki jego zegarka wskazywać będą godzinę 22. Rei Kimura zaczaruje nas mistyczną i orientalną opowieścią o japońskiej miłości zakazanej łamiącej tabu społeczne i obyczajowe; Rina Frank raz jeszcze przypomni, że najlepsze są te marzenia, które się nie spełniają; Johanna Nilson natomiast pokaże jak błahe wspomnienia i ledwie namacalne ślady mogą wskrzesić miłość, nawet wbrew nam samym, o ile pozostała w nas jej iskierka, choćby ukryta głęboko w sercu.
16 różnych twórców, 16 opowieści, mnogość odsłon miłości, istny literacki róg obfitości. Perełka. Każde opowiadanie to inny prozatorski świat, każdy twórca stara się nas sobie zjednać, oczarować swoją opowieścią, pokazać się z jak najlepszej strony, zaprezentować swój popisowy numer. Czytelnik jest w tej publikacji rozpieszczany, kokietowany przez autorów, może wybierać, przebierać. Ma w czym.
"Łóżko" jako takich minusów nie ma; przynajmniej ja się owych nie dopatrzyłam. Trudności może nastręczać "przeskakiwanie" ze stylu w styl, z realiów w zgoła odmienne realia, ale po kilku takich czytelniczych "skokach" staje się to zaletą, ożywia lekturę. Pozycja znakomita na zapoznanie się z poszczególnymi pisarzami - przeczytanie opowiadania pozwala już bowiem wyrobić sobie pogląd na twórczość jego autora, może zasugerować, na kogo warto zwrócić uwagę, a kto nam całkowicie nie odpowiada (ja po lekturze wiem, że zdecydowanie zechcę bliżej poznać Carrolla, Kereta i Rosenbauma). Natomiast w przypadku twórców już znanych sympatycznie jest odnaleźć podczas lektury ich charakterystyczne motywy, sposoby prowadzenia narracji, coś, co w nich lubimy (w moim przypadku przyjemnie było ponownie spotkać Prilepina, Mehran czy Kimurę, tym razem w krótkiej formie).
Teksty tworzące antologię to teksty głębokie, zawsze z przekazem, zawsze przemyślnie skonstruowane, za każdym razem posiadające ukrytą gdzieś miedzy linijkami tekstu czy kolejnymi akapitami prawdę o życiu. Znajdziemy w nich bliskie naszym doświadczeniom blaski pierwszej miłości, łzy utraty, bóle rozstań. Znajdziemy to wszystko co znamy już niejako z autopsji, choć może osadzone w realiach fantastycznych czy w rzeczywistości Japonii sprzed kilku wieków. Miłość jest przecież uniwersalna i ponadczasowa...

Łóżko to chyba jedyny mebel codziennego użytku, który ma wspomnienia i tajemnice. Jest świadkiem narodzin, powiernikiem nastoletnich sekretów, świadkiem miłosnych rozczarowań, nocy namiętnych bądź bolesnych i pełnych samotności. W końcu żegna nas swym żałosnym skrzypieniem, gdy odchodzimy z tego świata. Nic więc dziwnego, że w każdej niemal kulturze łóżko stało się...

więcej Pokaż mimo to