-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik234
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant13
Biblioteczka
Nigdy nie interesowały mnie szczegóły zamachów na uniwersytetach czy w szkołach, nigdy nie fascynowały mnie portrety "spokojnych, miłych chłopców, którzy zawsze mówili sąsiadom dzień dobry", by pewnego dnia wejść na campus z kilkoma sztukami broni i z zimną krwią zastrzelić swoich kolegów i nauczycieli.
Ale kiedy namalowania takiego portretu i przeprowadzenia dziennikarskiego śledztwa podejmuje się Davin Vann, jeden z moich ulubionych pisarzy z portfolio @wydawnictwo_pauza, nie mogę przejść obok takiego tytułu obojętnie. Tym bardziej, że zawsze wszystkie książki Vanna czytam przez pryzmat jego osobistych doświadczeń, a analogii w obu historiach nie brakuje.
Poza "jednym z najlepiej udokumentowanych portretów masowych zabójców, jakie do tej pory opublikowano", "Ostatni dzień na Ziemi" jest jednak dla mnie czymś więcej niż wnikliwą analizą życia Steva Kazmierczaka, który 14 lutego 2008 roku zabił i ranił kilkadziesiąt osób na Uniwersytecie Northern Illinois, by następnie popełnić samobójsto. To osobisty głos w dyskusji o uczuciach rodzin i znajomych zamachowców/samobójców, głos w dyskusji o żałobie nieuznanej/wstydliwej ze względu na czyny popełnione przez zmarłego, o prawie do niej. To głos w dyskusji o dostepie do broni i o tym czy to ten dostęp, czy jednak coś innego czyni zamachowca zamachowcem. To głos osoby, która "po samobójstwie ojca, odziedziczyła całą jego broń", głos bardzo wyważony i pozbawiony oceny...
I choć nie będzie to mój najukochańszy Vann, bo za mało w nim Vanna - chociaż pewnie gdyby spojrzeć na to z innej strony, jest w niej dużo więcej prawdy o Vannie i jego emocjach, niż mogłoby się to na pierwszy rzut oka wydawać... to jest to jednak tytuł bardzo ważny i cieszę się, że autor zdecydował się pokazać pełny obraz masakry i kompletny (na ile to możliwe) portret zamachowca, poruszając jednocześnie tak trudne i ciężkie - a przy tym osobiste - tematy.
Nigdy nie interesowały mnie szczegóły zamachów na uniwersytetach czy w szkołach, nigdy nie fascynowały mnie portrety "spokojnych, miłych chłopców, którzy zawsze mówili sąsiadom dzień dobry", by pewnego dnia wejść na campus z kilkoma sztukami broni i z zimną krwią zastrzelić swoich kolegów i nauczycieli.
Ale kiedy namalowania takiego portretu i przeprowadzenia...
Taką książkę, jaką napisała szwedzka pisarka Ia Genborg, teoretycznie mogłaby napisać każda z nas. Bo to książka o ludziach, którzy odchodzą z naszego życia, niekoniecznie w wyniku śmierci. O przyjaciołach, partnerach, ukochanych, dzieciach i rodzicach. Każdy i każda doświadcza w swoich życiu takich strat.
Autorka "Szczegółów" pisze o nich jednak z wielką czułością na człowieka i jego naturę, z autorefleksją, zgodą, świadomością ludzkiej natury. Nie ma tu darcia szat, złości, żalu. Choć narratorka opowiada o swoich stratach w gorączce, która uwypukla wrażliwe miejsca w pamięci, są to historie bardzo spokojne, dotykające esencji ludzkich relacji.
Podobały mi się te opowieści o ludziach, których już nie ma, skłoniły mnie do refleksji, do spojrzenia wstecz.
"Szczegóły" pokazują też, jak nasza osobista percepcja i nasza pamięć wpływają na postrzeganie zbudowanych przez nas relacji z innymi. Na to jak o nich opowiadamy. Ile w tych opowieściach prawdy, a ile wishful thinking? "Kto jest prawdziwym przedmiotem portretu - osoba malowana czy ta trzymająca pędzel?" Czy rzeczywiście tworzymy pewne historie razem, a może jednak jesteśmy samotnymi wyspami?
Cytatów w tej niewielkiej książce mogłabym zaznaczyć całe mnóstwo. Znalazłam tam też wiele moich własnych myśli i doświadczeń. Lubię takie spokojne snucie, w którym odnajduję siebie. Kolejna Pauza do polecenia!
Taką książkę, jaką napisała szwedzka pisarka Ia Genborg, teoretycznie mogłaby napisać każda z nas. Bo to książka o ludziach, którzy odchodzą z naszego życia, niekoniecznie w wyniku śmierci. O przyjaciołach, partnerach, ukochanych, dzieciach i rodzicach. Każdy i każda doświadcza w swoich życiu takich strat.
Autorka "Szczegółów" pisze o nich jednak z wielką czułością na...
Opowieść o stracie i utracie. Stracie ojca, odchodzącej miłości, powolnej utracie zmysłów. Zawieszona między nieprzeżytą żałobą po ojcu, brakiem beztroskiego dzieciństwa, alkoholem, narkotykami, lekami i trudną miłością Védis powoli traci zmysły. Młoda kobieta pęka, jej umysł zaczyna chorować, szczeliny z przeszłości zamieniają się w przepaść nie do przeskoczenia.
W autobiograficznej powieści Elísabet Jökulsdóttir "Chłód kwietniowego słońca", nagrodzonej Islandzką Nagrodą Literacką, poznajemy młodą kobietę, która nie daje rady, która poznaje bolesną stronę życia i powoli wpada w jego ciemną stronę. Ciemną i chłodną, pełną demonów i islandzkiej surowości.
W tej krótkiej powieści liczy się każde słowo. To one są nośnikami emocji. Autorka balansuje na granicy prozy i poezji i to właśnie poezja pozwala jej oddać uczucia, jakich doświadczyła, gdy pod koniec lat siedemdziesiątych, w wieku około dwudziestu lat, cierpiała na chorobę afektywną dwubiegunową - uczucia bezsilności, frustracji i wstydu. Poruszył mnie sposób w jaki pisarka pozwala nam obserwować Védis i jej powolne osuwanie się w chorobę. Miałam niemal ochotę podać jej rękę...
"Czasem się tak czuła. Była spokojnym oceanem, nad który zlatywały się ptaki. Była wściekłą falą, załamującą się na plaży, i foką na tej fali. Człowiek jest jak ocean. Doskonale wie, jak morze się czuje. Wściekłe bałwany, gładka tafla, ruch fal. I kiedy człowiek czuje się jak ocean, kiedy żadną miarą tafla nie może być spokojniejsza, coś w nim płacze, bezgłośnie płacze, bez końca, płacze szczerze i pięknie, płacze dlatego, że człowiek istnieje."
Powieść o bólu istnienia, bólu straty - bólu narodzin i śmierci. Poruszająca, choć trudna. Literatura piękna przez duże P.
Polecam jeśli chcecie poczytać o tym, co trudno opowiedzieć słowami.
Opowieść o stracie i utracie. Stracie ojca, odchodzącej miłości, powolnej utracie zmysłów. Zawieszona między nieprzeżytą żałobą po ojcu, brakiem beztroskiego dzieciństwa, alkoholem, narkotykami, lekami i trudną miłością Védis powoli traci zmysły. Młoda kobieta pęka, jej umysł zaczyna chorować, szczeliny z przeszłości zamieniają się w przepaść nie do przeskoczenia.
W...
Tytułowy "Wąski pas lądu" - czyli Cape Cod to miejsce troszkę przypominające nasz Hel. To właśnie tam Edward Hopper wraz z żoną Josephine Nivison - także artystką - spędzali około 6 miesięcy w roku, ciesząc się widokiem plaży i spokojem, który sprawił, że Hopper namalował tam wiele spośród swoich najpopularniejszych obrazów.
Małżeństwo Hopperów i twórczość artysty, choć są obecne na kartach powieści Christine Dwyer Hickey, nie wysuwają się jednak na jej pierwszy plan. Bohaterów jest więcej, a przedstawione postaci i ich historie wykraczają znacznie poza życie "Pani H", życie w cieniu znanego męża, męża artysty.
Edward Hopper nie pojawia się tu jednak przypadkiem, bo tak jak w jego obrazach dominują samotność, melancholia i poczucie izolacji, tak i te właśnie uczucia towarzyszą postaciom "Wąskiego pasa". Poczucie samotności i straty nie ustępuje nawet w obliczu wakacji nad oceanem.
Nie mogę również nie wspomnieć o tym, że książka ta pisana jest obrazami, a dzięki stylowi autorki bez trudu wyobrazicie sobie, jak wyglądały wakacje na Cape Cod, czym zajmowali się mieszkańcy letniskowych domków, zajrzycie do ich pokoi i poczujecie, jaki panował tam klimat.
Idealna powieść na leniwe wakacje nad morzem, pozbawiona banałów i wątku romantycznego. Delikatna, trochę poetycka, poruszająca i pełna tej "samotności w wielkim mieście" która przebija się przez płótna Edwarda Hoppera. Dla mnie niezwykle przyjemna lektura.
Tytułowy "Wąski pas lądu" - czyli Cape Cod to miejsce troszkę przypominające nasz Hel. To właśnie tam Edward Hopper wraz z żoną Josephine Nivison - także artystką - spędzali około 6 miesięcy w roku, ciesząc się widokiem plaży i spokojem, który sprawił, że Hopper namalował tam wiele spośród swoich najpopularniejszych obrazów.
Małżeństwo Hopperów i twórczość artysty, choć są...
Memuary to ostatnio jeden z moich ulubionych gatunków. Trudno o większy emocjonalny ładunek niż ten zawarty w autentycznej historii prawdziwego człowieka, dodatkowo opowiadanej czasami - jeśli taki audiobook jest akurat dostępny - głosem autorki, która staje się nie tylko bohaterką, ale i narratorką swojego życia.
W "Crying in H Mart" poznajemy historię autorki Michelle Zauner, wokalistki zespołu Japanese Breakfast, która urodziła się w Korei Południowej, ale od dzieciństwa mieszkała w USA w stanie Oregon. W obliczu choroby nowotworowej swojej matki dziewczyna wraca do Korei, gdzie poznaje swoje korzenie i żegna się z umierającą matką.
Powieść Zauner to intymna opowieść o chorobie, śmierci i żałobie. To także relacja prawdziwej relacji matki i córki, a przede wszystkim (jak dla mnie) to piękne świadectwo tego, że po śmierci bliskiej osoby pozostają więzi, które pozwalają nam w głębi duszy poczuć jej/jego obecność, choć fizycznie są oni już nieobecni. To także portret budowania życia od nowa, życia po stracie, jak również... kulinarny portret Korei.
Jednym z najsilniejszych mostów między córką a zmarłą matką, okazuje się bowiem być koreańskie jedzenie, w które autorka zaopatruje sie w tytułowym H Mart, gdzie często pozwala sobie na łzy. Wywołują je wspomnienia matki, która wiecznie przygotowywała kimchi lub inne koreańskie potrawy, matki która uważała, że miska koreańskich noodli jest lekarstwem na wszelkie zmartwienia.
Jeśli tak jak ja kochacie powieści w nurcie personal narrative to polecam.
Memuary to ostatnio jeden z moich ulubionych gatunków. Trudno o większy emocjonalny ładunek niż ten zawarty w autentycznej historii prawdziwego człowieka, dodatkowo opowiadanej czasami - jeśli taki audiobook jest akurat dostępny - głosem autorki, która staje się nie tylko bohaterką, ale i narratorką swojego życia.
W "Crying in H Mart" poznajemy historię autorki Michelle...
Wydawnictwo Pauza poznałam dość dawno, ale - jak się okazuje - to musiało być w 2019 roku. W przeciwnym razie nie pominęłabym tak bardzo pauzowej Pauzy jaką okazała się "Tirza" Arnona Grunberga, którą odkopałam zupełnym przypadkiem w czasie ostatnich porządków w mojej bibliotece.
Odkopałam i natychmiast zakopałam się w niej totalnie (a musicie wiedzieć, że ta Pauza ma ponad 500 stron!). Co to jest za powieść!
Drapiąco-swędząca, uwierająca, niepokojąca, zaskakująca, a momentami nawet dość wstrząsająca.
Cała historia zaczyna się dość niewinnie. Kochający ojciec przygotowuje sashimi na przyjęcie swojej młodszej córki, która właśnie skończyła szkołę. Za moment przyjdą goście i zacznie się przyjęcie, które dla ojca będzie symbolicznym pożegnaniem Tirzy - jego ukochanej córeczki "słonecznej królewny", która za kilka dni ma wyjechać z chłopakiem w podróż po Afryce.
Alez tam gęsto od emocji i co tam się dzieje! Mówią, że czytanie nie boli, a jednak... Ale nie będę spojlerować!
Wydawnictwo Pauza poznałam dość dawno, ale - jak się okazuje - to musiało być w 2019 roku. W przeciwnym razie nie pominęłabym tak bardzo pauzowej Pauzy jaką okazała się "Tirza" Arnona Grunberga, którą odkopałam zupełnym przypadkiem w czasie ostatnich porządków w mojej bibliotece.
Odkopałam i natychmiast zakopałam się w niej totalnie (a musicie wiedzieć, że ta Pauza ma...
"Kobietę, która kochała owady" Selji Ahavy, to jest to właśnie taka powieść, która kilka lat temu pewnie by mnie nawet wciągnęła, ale dziś spotyka się z moją obojętnością.
Chociaż jest silna postać kobieca, jest przyroda, jest klimat, XVII wiek, są nawet nawiązania do postaci historycznych - naukowczyń i przyrodniczek, to nie kliknęło. Zabrakło emocji i zachwytu. Nie znalazłam w tej historii nic specjalnego, chociaż niewątpliwie pomysł na wplecenie obserwacji przyrodniczych i osadzenie historii kobiety w rozdziałach odnoszących się do stadium przepoczwarzania się larw, był ciekawy i na swój sposób świeży. Nie porwał mnie ani styl ani język 🤷♀️
"Kobietę, która kochała owady" Selji Ahavy, to jest to właśnie taka powieść, która kilka lat temu pewnie by mnie nawet wciągnęła, ale dziś spotyka się z moją obojętnością.
Chociaż jest silna postać kobieca, jest przyroda, jest klimat, XVII wiek, są nawet nawiązania do postaci historycznych - naukowczyń i przyrodniczek, to nie kliknęło. Zabrakło emocji i zachwytu. Nie...
Nie dziwią mnie zachwyty nad "Pod słońcem" bo to powieść, która tętni ciepłem ziemi, przynależnością człowieka do natury, nieuchronnością procesu przemijania, który nie budzi jednak smutku, a zamiast tego daje poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Nie brak tu też trudów i znojów życia - wojny, ucieczki, śmierci. Nie brak miłości i pasji.
To spokojna powieść o wsi, pamięci, połączeniach rozpiętych w czasie i między różnymi miejscami na ziemi.
Nie brak tu także poetyckiego języka, który - mam takie wrażenie - bardzo często pojawia się w polskiej literaturze w odniesieniu do wsi, która widziana od wewnątrz z pewnością aż tak poetycka nie jest...
Mamy tu wreszcie realizm magiczny w bardzo subtelnym wydaniu. Zresztą "Pod słońcem" jest ogólnie powieścią bardzo delikatną, wrażliwą i czułą. To literatura piękna przez duże p. Julia Fiedorczuk pisze doskonale, tkając szkatułkową opowieść, która może przynosić ukojenie.
I mimo tego, że doceniam i czuję potencjalną siłę oddziaływania tego tytułu, to chyba nie był to odpowiedni moment dla mnie na tę lekturę. Czułam podobne emocje i energię, co przy "Baśni o wężowym sercu" Radka Raka lub przy "Saturninie" Jakuba Małeckiego, ale poczułam też rodzaj przesytu i pewną powtarzalność. Miałam wrażenie jakbym już to gdzieś czytała więc może mój brak zachwytu wiąże się z tym, że nie znalazłam tu żadnej świeżości. Co nie zmienia faktu, że polecam jeśli czujecie, że to może być właśnie taka literatura jakiej w tym momencie potrzebujecie.
Nie dziwią mnie zachwyty nad "Pod słońcem" bo to powieść, która tętni ciepłem ziemi, przynależnością człowieka do natury, nieuchronnością procesu przemijania, który nie budzi jednak smutku, a zamiast tego daje poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Nie brak tu też trudów i znojów życia - wojny, ucieczki, śmierci. Nie brak miłości i pasji.
To spokojna powieść o wsi, pamięci,...
Joan Didion na zmianę mnie zachwyca i irytuje.
Zachwyca swoją wrażliwością, czułością, sposobem w jaki mówi o stracie, bezsensowności śmierci i żałobie. Jeśli jeszcze Didion nie znacie, to polecam Wam "Rok magicznego myślenia" i "Błękitne noce", w których autorka opisuje śmierć męża i córki, a przede wszystkim swój ból, żałobę i uczucia, które towarzyszyły jej w tych momentach.
Didion irytuje mnie natomiast pewnyn rodzajem zarozumiałości typowym dla białej, bogatej mieszkanki Manhattanu. Pewności siebie w stylu "Tu byłam, tego widziałam, z tym gadałam więc chyba wiem lepiej, hę?". I o ile śmierć jest tematem uniwersalnym i dotyczącym wszystkich, a czytanie o przeżywaniu żałoby, smutku i bólu jest doświadczeniem, które może pomóc nam lepiej osadzić się w naszym człowieczeństwie, to zupełnie nie czuję osobistych wycieczek autorki, którymi raczy czytelników w "Białym albumie" - ponoć największym dziele pisarki i kronice Ameryki lat 60tych.
Być może osoby, które żyły w USA w latach opisywanych przez pisarkę świetnie odnajdują się w jej esejach, może rozumieją je lepiej znawcy amerykańskiej kultury, a ja po prostu nie mam odpowiednich zasobów, żeby móc się zaangażować i zachwycić, ale z pewnością "Biały album" nie jest lekturą dla mnie.
Joan Didion na zmianę mnie zachwyca i irytuje.
Zachwyca swoją wrażliwością, czułością, sposobem w jaki mówi o stracie, bezsensowności śmierci i żałobie. Jeśli jeszcze Didion nie znacie, to polecam Wam "Rok magicznego myślenia" i "Błękitne noce", w których autorka opisuje śmierć męża i córki, a przede wszystkim swój ból, żałobę i uczucia, które towarzyszyły jej w tych...
Nie będę udawać, że była miłość bo... nawet nie skończyłam. Kompletnie rozminęłam się z powieścią Jacobsena i po 100 stronach dałam sobie spokój. Choć przecież kocham i przyrodę i podróże i naprawdę liczyłam na miłość, tym bardziej, że autora kojarzę z waszych poleceń i z "Niewidzialnych", których nadal nie przeczytałam ale nadal zamierzam, mimo wszystko!
Co nie pasowało mi w "Człowieku, który kochał Syberię"? Przede wszystkim tempo i pewna związana z nim powierzchowność - obserwacji, emocji i całej opowieści. Nawet opisy fauny i flory wydały mi się przez to jakies takie niepełne. Autor zabiera nas w podróż na Syberię, ale ja miałam wrażenie, że spóźniłam się na pociąg.
Tak jak napisałam, nie skończyłam - trzymam się mojej zasaday 100 stron - więc może potem coś się zmieniło, wydarzyło, może bohater wreszcie się zatrzymał, może pojawiły się jakieś emocje? Widzę, że wielu osobom powieść Jacobsena się podoba, także nie zniechęcajcie się moją opinią. Liczyłam na huragan emocji i burzę na oceanie typowe dla serii ze stateczkiem, ale tym razem wybrałam się na płaską taflę jeziora. A przynajmniej takie odniosłam wrażenie.
Nie będę udawać, że była miłość bo... nawet nie skończyłam. Kompletnie rozminęłam się z powieścią Jacobsena i po 100 stronach dałam sobie spokój. Choć przecież kocham i przyrodę i podróże i naprawdę liczyłam na miłość, tym bardziej, że autora kojarzę z waszych poleceń i z "Niewidzialnych", których nadal nie przeczytałam ale nadal zamierzam, mimo wszystko!
Co nie pasowało...
W "I'm Glad My Mom Died" jest wszystko, co lubię znajdywać w powieściach. Począwszy od formy! Bo ta książka to nie powieść fikcyjna, a personall narrative czy też gatunek nazywany autofikcją. A "I'm Glad My Mom Died" - jak już sam tytuł wskazuje - jest cholernie szczerą opowieścią o życiu autorki. Taką do bólu i bez owijania w bawełnę.
I w tej opowieści Jennette McCurdy, w jej życiu, znalazłam bardzo wiele motywów, których szukam na co dzień w literaturze. Czyli...
Autorka opisuje swoją relację z narcystyczną, przemocową matką, toksyczność tej relacji, chorobę nowotworową matki i jej wpływ na tę relację, zaburzenia odżywiania, śmierć matki, współuzależnienie, terapię i odnajdywanie siebie, własnej drogi, własnego ja, praktycznie od zera.
Nie brak tu sarkazmu i humoru? nie brak szczerości, goryczy, żalu i autoanalizy. Ale jest i nadzieja.
Niejednokrotnnie przejrzałam się w historii McCurdy i w jej bohaterach, różnych... i jest pewna, że złożoność uczuć i relacji przedstawionych w tej historii sprawi, że znajdziecie się w jakimś kawałku i wy, a świadomość, że autorka przeżyła to wszystko na własnej skórze, czyni z tej pozycji wyjątkowo autentyczną, poruszającą lekturę.
Jeśli to brzmi jak coś, co chcielibyście czytać - do czego bardzo bardzo Was namawiam - to wyglądajcie polskiej premiery w @proszynski_wydawnictwo, a już dziś możecie posłuchać na Storytel jak swoją historię czyta sama autorka!
A jesli to Was nie przekonuje, dodam tylko, że na ponad 164 tysięcy opinii na Goodreads, ten tytuł ma ocenę 4,63 na 5 ⭐️
W "I'm Glad My Mom Died" jest wszystko, co lubię znajdywać w powieściach. Począwszy od formy! Bo ta książka to nie powieść fikcyjna, a personall narrative czy też gatunek nazywany autofikcją. A "I'm Glad My Mom Died" - jak już sam tytuł wskazuje - jest cholernie szczerą opowieścią o życiu autorki. Taką do bólu i bez owijania w bawełnę.
I w tej opowieści Jennette McCurdy,...
Nie wiem, co takiego jest w bohaterach, którym wiatr zawsze wieje w oczy, ale opowieści o nich przyciągają mnie niczym naleśniki z masłem i cukrem popijane schłodzonym Chablis! A powieść Vlautina "Zawsze przychodzi noc", której bohaterką jest trzydziestoletnia Lynette, złapała mnie (i to za gardło) już od pierwszej strony i nie puściła do samego końca.
Ta desperacja wyzierająca z każdej strony, beznadziejność sytuacji w jakiej znalazła się Lynette, niesprawiedliwość amerykańskiego systemu i szaleńcza walka z kapitalizmem, z depresją, z biedą. Walka o to, by choć chwilę dłużej utrzymać się na powierzchni! A jej matka zawsze powtarzała, że niektórzy ludzie przychodzą na świat tylko po to "żeby utonąć"...
To w tej walce towarzyszymy Lynette przez 48 godzin, jeżdżąc wraz z nią od jednych drzwi do drugich, trzymając kciuki, by samochód odpalił po raz kolejny, by jakimś cudem po raz kolejny jej się udało, by nie nadszedł mrok, by nie przyszła noc.
Ta powieść nie tylko przez cały czas trzymała moją uwagę, ale naprawdę mnie poruszyła. Z zaciskającym się supłem w brzuchu słuchałam tego niemego krzyku rozpaczy, który przypomninał mi momentami serial "Sprzątaczka" czy film "W pogoni za szczęściem". W Lynette jest jednak jeszcze więcej rozpaczy, jeszcze więcej desperacji i jeszcze więcej mroku.
Co więcej, choć Willy Vlautin pisze o codzienności, depresji, biedzie i rozpaczy, o wielkiej szarości zwyczajnego życia, robi to w sposób tak dynamiczny, że nie sposób oderwać się od fabuły.
Jesteście gotowi wsiąść z Lynette do samochodu i ruszyć w stronę miejsca zwanego "dnem rozpaczy"? Bardzo Was do tego zachęcam.
Nie wiem, co takiego jest w bohaterach, którym wiatr zawsze wieje w oczy, ale opowieści o nich przyciągają mnie niczym naleśniki z masłem i cukrem popijane schłodzonym Chablis! A powieść Vlautina "Zawsze przychodzi noc", której bohaterką jest trzydziestoletnia Lynette, złapała mnie (i to za gardło) już od pierwszej strony i nie puściła do samego końca.
Ta desperacja...
Kiedy myślę o tym, że mam napisać, że ta książka jest super, bo mówi o tym, że można nie chcieć mieć dzieci, to czuję śmieszność tej sytuacji. Ale kiedy pomyślę o tym, że "Nigdy nigdy nigdy" napisała Norweżka Linn Strømsborg to dociera do mnie, że społeczne oczekiwanie związane z posiadaniem potomstwa nie jest tylko myśleniem typowym dla polskiego podwórka, ale zjawiskiem występującym na całym świecie!
Śmiech ogarnia mnie też kiedy pomyślę, że ludzie dziwią się i niedowierzają, że ktoś chce w spokoju sie wyspać, poczytać książkę, napić się wina, oddać się swoim pasjom, podróżować, być samemu lub tylko we dwoje. Przez całe życie, bez balastu, bez bąbelków, od których każda mama prędzej czy później ma szczerą (choć często niewypowiedzianą) ochotę uciec!
To nie fizyka kwantowa. Tego nie trzeba rozumieć! Czemu więc tak bardzo się temu nieposiadaniu dzieci dziwimy? Czemu kwestionujemy wolną wolę, poddając pod wątpliwość powody takiego wyboru. A może społeczny wymóg rodzenia dzieci to bat nałożony na kobiety przez patriarchalne społeczeństwo, bo dzieci to najlepszysposób żeby kobietę usadzić w domu i uzależnić od przynoszącego mięso do jaskini mężczyzny? A może to po prostu kolejny problem wynikający z braku tolerancji dla "innych" wyborów?
Kolejna książka, która normalizuje, otwiera oczy, uczłowiecza, tłumaczy. Świetna, skandynawska proza. Taka relacyjna i... Pauzowa! Czyta się migiem, zmienia postrzeganie na zawsze.
Kiedy myślę o tym, że mam napisać, że ta książka jest super, bo mówi o tym, że można nie chcieć mieć dzieci, to czuję śmieszność tej sytuacji. Ale kiedy pomyślę o tym, że "Nigdy nigdy nigdy" napisała Norweżka Linn Strømsborg to dociera do mnie, że społeczne oczekiwanie związane z posiadaniem potomstwa nie jest tylko myśleniem typowym dla polskiego podwórka, ale zjawiskiem...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zacznę od tego, że "Cudzy kraj" to książka zupełnie inna niż "Kołysanka", którą uwielbiam za psychologiczne napięcie i niepokój jaki czułam podczas czytania. "Kołysanka" (z fabułą umiejscowioną we Francji) była dla mnie jak trzymający w napięciu dramat psychologiczny podczas gdy "Cudzy kraj" był dla mnie filmem historyczno-obyczajowym, podróżą do Maroka i spojrzeniem w jego historię. "Kołysanka" podobała mi się więc dużo bardziej, choć przecież lubię książki, dzięki którym możemy lepiej poznać historię wybranego kraju. Relacje są dla mnie teraz jednak znacznie ważniejsze...
Ale, wracając do książki. W "Cudzym kraju" poznacie historię Mathilde, która przenosi się z Francji do Maroka, wiedziona miłością do poznanego w Alzacji Amina - Marokańczyka walczącego na wojnie we Francji. Towarzyszymy naszej bohaterce od 1944 roku aż do 1956 roku, kiedy to Maroko odzyskuje niepodległość. Przyglądamy się jej relacjom z teściową, narodzinom jej dzieci, próbom odnalezienia swojego miejsca na innym kontynencie, w innej kulturze. Czy Maroko poskromi jej nieposkromioną naturę?
Ani nie polecam, ani nie odradzam. Dodam jeszcze, że autorka Leïla Slimani urodziła się marokańskim Rabacie, z którego wyjechała w wieku 17 lat do Paryża, by tam studiować politologię i medioznawstwo. Możecie więc liczyć na autentyczną perspektywe, dobry research i smaki i zapachy Maroka, a te działają niezwykle rozgrzewająco - szczególnie zimą!
Zacznę od tego, że "Cudzy kraj" to książka zupełnie inna niż "Kołysanka", którą uwielbiam za psychologiczne napięcie i niepokój jaki czułam podczas czytania. "Kołysanka" (z fabułą umiejscowioną we Francji) była dla mnie jak trzymający w napięciu dramat psychologiczny podczas gdy "Cudzy kraj" był dla mnie filmem historyczno-obyczajowym, podróżą do Maroka i spojrzeniem w jego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Myślisz, że "Życie mimo wszystko. Rozmowy o samobójstwie" to nie jest książka dla Ciebie?
Hmmm, pozwól, że o coś Cię spytam... Jesteś mamą? Pracujesz z nastolatkami? Twoja babcia mieszka sama? A może Twój przyjaciel wydaje się być w kryzysie? Naprawdę nie znasz nikogo kto popełnił samobójstwo lub nikogo kto takiej straty doświadczył? A jeśli jutro mąż Twojej przyjaciółki popełni samobójstwo to będziesz wiedziała jak ją wesprzeć? A jeśli to ona powie Ci, że ma myśli samobójcze? Będziesz wiedziała, jak się zachować?
Na dźwięk słowa samobójstwo, samobójca czy "próbował się zabić" momentalnie się usztywniamy. A przecież powinno być zupełnie odwrotnie. To właśnie wtedy powinniśmy wykrzesać z siebie maksymalne pokłady człowieczeństwa - miłości, wyrozumiałości, uważności, wsparcia, otwartości, obecności. No ale ile i ilu z nas wie, jak się zachować w obliczu wyznania "chcę umrzeć"?
Czytajcie rozmowy Szymona Falacińskiego z Halszką Witkowską bo najwyższy czas zrozumieć i przełamać tabu. Warto wiedzieć jak pomóc, bo wbrew pozorom pierwszej emocjonalnej pomocy może udzielić osobie w kryzysie samobójczym każda i każdy z nas.
Najbardziej poruszyły mnie rozdziały o samobójstwach dzieci, nastolatków, studentów, ale także seniorów czy... weterynarzy. Właściwie to po tej lekturze myślę, że ta książka powinna być lekturą obowiązkową dla każdego (szczególnie rodziców), a z pewnością będzie wsparciem dla osób, których samobójstwo już dotknęło bądź dopiero dotknie. Dla wszystkich, którzy o samobójstwie chcą pisać (dziennikarzy, pisarzy) lub którzy pracują z bliskimi samobójców i osobami po próbie samobójczej.
Książka dla każdego, bo samobójstwo dotyka bardzo szerokiego kręgu osób i prędzej czy później może dotknąć także Ciebie i Ciebie i Ciebie. Czytajcie
Myślisz, że "Życie mimo wszystko. Rozmowy o samobójstwie" to nie jest książka dla Ciebie?
Hmmm, pozwól, że o coś Cię spytam... Jesteś mamą? Pracujesz z nastolatkami? Twoja babcia mieszka sama? A może Twój przyjaciel wydaje się być w kryzysie? Naprawdę nie znasz nikogo kto popełnił samobójstwo lub nikogo kto takiej straty doświadczył? A jeśli jutro mąż Twojej przyjaciółki...
"Tamtego sobotniego wieczora, 2 listopada, gdy wychodził z naszego domu, przytuliłem go na pożegnanie. Dzień później wiedziałem już, że był to ostatni, pożegnalny uścisk..."
Książek o stracie i żałobie przeczytałam już wiele, ale "Nie pozwolę Ci zniknąć" Grzegorza Zalewskiego stanie na mojej półce obok "Kołysanki z hutaganem", "Bezmatka" i "Roku magicznego myślenia", czyli tych, które najmocniej mnie poruszyły. Syn autora popełnił samobójstwo, pisanie było jedną z technik przetrwania.
Niesłychanie autentyczna, a jednocześnie autoanalityczna, perspektywa ojca, obraz niewyobrażalnego.
Pierwsze dni po, pogrzeb, ubrania, relacje, sposoby na wyrażenie bólu, ii te na chwilowe wyciszenie. Obraz żałoby, która nie jest stałą prostą. Doswiadczeniem, które nigdy się nie kończy. Bo czu miałoby? Przeciez nie chcemy, żeby nasi najbliżsi odeszli. Nie chcemy zapomnieć o naszych ukochanych - dziecku, partnerze, mamie która umarła. Nie chcemy pozwolić im zniknąć budując budując w naszym sercu i pamięci mosty. Połączenia. Muzyka, miejsce, jedzenie, książka, film. Co przypomina Ci o kims kogo straciłeś? Przytulaj to mocno do serca i nie puszczaj.
"Tamtego sobotniego wieczora, 2 listopada, gdy wychodził z naszego domu, przytuliłem go na pożegnanie. Dzień później wiedziałem już, że był to ostatni, pożegnalny uścisk..."
Książek o stracie i żałobie przeczytałam już wiele, ale "Nie pozwolę Ci zniknąć" Grzegorza Zalewskiego stanie na mojej półce obok "Kołysanki z hutaganem", "Bezmatka" i "Roku magicznego myślenia", czyli...
"Bardzo dziękuję. To bardzo miło z państwa strony, ale moja żona nie tańczy" powiedział jej mąż do słuchawki, a ona zatrzymała się i zaczęła nasłuchiwać przez oszklone drzwi kuchni. Kto dzwonił? Kto nie wiedział o tym, że w dzieciństwie dotknął ją paraliż, więc oczywiście, że nie tańczy!
W tym punkcie zaczyna się tytułowe opowiadanie ze zbioru opowiadań Tove Ditlevsen "Moja żona nie tańczy", zawierającego kilku- i kilkunastostronnicowe opowiadania ze zbiorów wydawanych przez autorkę od 1944 do 1973 roku.
Tytułowe opowiadanie doskonale oddaje ich naturę. To ciche i czułe opowieści. Choć napisane dekady temu, nadal aktualne bo dotykające najczulszych strun człowieka. Idealne do filiżanki herbaty, idealne do czytania "po jednym".
Ditlevsen pisze powoli, subtelnie, poetycko. Jak na poetkę przystało. Bardzo lubię jej styl i język, to jak łapie to, co ponadczasowe, nieuchwytne, niewidoczne. Lubię jej delikatność i bezruch. Ale wiem też, że trzeba mieć na nią moment, przestrzeń i chęć.
Wiem też, że jej "Trylogia kopenhaska" będzie w moim top 2022 roku i że cieszę się, że ten rok postawił to nazwisko na mojej biblioteczce.
Jeśli czytacie opowiadania, to polecam!
"Bardzo dziękuję. To bardzo miło z państwa strony, ale moja żona nie tańczy" powiedział jej mąż do słuchawki, a ona zatrzymała się i zaczęła nasłuchiwać przez oszklone drzwi kuchni. Kto dzwonił? Kto nie wiedział o tym, że w dzieciństwie dotknął ją paraliż, więc oczywiście, że nie tańczy!
W tym punkcie zaczyna się tytułowe opowiadanie ze zbioru opowiadań Tove Ditlevsen...
Czego spodziewałybyście się po tytule "Dzienniki raka"? Mocnej relacji z walki z nowotworem? Relacji pełnej niepokoju i strachu? Opowieści odzwierciedlającej Wasze najgorsze lęki? Historii bólu i straty?
Wszystko to znajdziecie w "Dziennikach raka" Audre Lorde ALE...
Co bardzo mnie zaskoczyło to to, że w tej niezwykle intymntnej relacji i w tym jakże osobistym i bolesnym doświadczeniu Lorde znalazła miejsce na feministyczne treści, na walkę z przedmiotowym traktowaniem ciała kobiety, na pochwałę siostrzeństwa i inne tego typu refleksje!
Jak silną kobietą trzeba być, by w takiej chwili myśleć o tym, czy pomagam innym kobietom w walce ze steoretypami decydując się na protezę, bo "wszystkie kobiety po mastektomii" się na nią decydują (mówimy tu o realiach w USA, nie w Polsce ofkors)?!
Autorka to dla mnie także przykład kobiety, która otoczona kobiecą energią, przyjaciółkami, partnerką, ale i nieznajomymi kobietami, jest w stanie dokonać niemożliwego.
"Dzienniki raka" to zatem nie tylko zapis choroby i feministyczny manifest, ale także hołd oddany temu, co mogłybyśmy osiągnąć idąc razem.
Jest ciężko, ale warto czytać. Szczególnie teraz, w miesiącu różowej wstążeczki, o której swoją drogą, autorka nie wyraża się dobrze. Bo rak to nie cukierkowa bombonierka i nie ma co w tych barwach go przedstawiać. Czytajcie i badajcie się dziewczyny, a potem uściskajcie mocno swoje przyjaciółki i dajcie im znać, że zawsze moga na was liczyć. A potem bądźcie!
Czego spodziewałybyście się po tytule "Dzienniki raka"? Mocnej relacji z walki z nowotworem? Relacji pełnej niepokoju i strachu? Opowieści odzwierciedlającej Wasze najgorsze lęki? Historii bólu i straty?
Wszystko to znajdziecie w "Dziennikach raka" Audre Lorde ALE...
Co bardzo mnie zaskoczyło to to, że w tej niezwykle intymntnej relacji i w tym jakże osobistym i bolesnym...
Nie jest znawczynią feministycznej literatury i nawet nie sięgam po większość tytułów, które do tego nurtu się zaliczają. Po esej Elimear McBride sięgnęłam bo wiadomo - czytam wszystkie Pauzy bez wyjątku i potraktowałam go jako głos w dyskusji - dyskusji o kobiecości, o uprzedmiotowianiu, o tytułowym wstręcie, o sportowym tańcu na rurze, o noszeniu "sexi" ciuchów po 45 roku życia, o pornografii i wielu innych tematach, z którymi my kobiety musimy radzić sobie na codzień, z którymi chcemy walczyć, których doświadczamy.
Elimear McBride pisze ze swojej perspektywy, ja czytam to ze swojego miejsca na ziemi, z częścią jej przemyśleń się zgadzam, z częścią nie, o niektórych sprawach wcześniej nie myślałam w ten sposób, co skłoniło mnie do refleksji nad moimi doświadczeniami, zachowaniami, ograniczeniami.
I to jest dokładnie tak, jak w szczerej wartościowej rozmowie z przyjaciółką. Dyskutujemy, zgadzamy się, nie zgadzamy się, przekonujemy się do swoich racji, a na koniec dnia każda z nas coś z tej rozmowy wynosi. Jestem otwarta na nowe, zmieniam się na przestrzeni lat i zmieniają się moje poglądy. Tak jak napisałam na początku, nie dość często sięgam po tego typu literaturę, a jako kobieta "po czterdziestce", która "za młodu" nieczęsto słuchała takich głosów, cieszę się, że McBride skłoniła mnie do przemyśleń na różne tematy związane z dążeniem do zmiany równowagi w tym do bólu patriarchalnym świecie.
Czytając "Coś nie tak. Kobiecość i wstręt" myślałam też o tym, ile kontrowersji wzbudziła ostatnio świetna w mojej opinii książka "Mleko i głód" zawierająca sceny ostrego seksu między kobietami. Dla wielu czytelniczek i zapewne czytelników sceny te były za ostre, wstrętne obrzydliwe. Dlaczego? Bo dwie kobiety nie mogą pieprzyć się jak heteroseksualne pary? Bo powinny - jak na kobiety przystało - być ciepłe, miękkie i romantyczne? Czy ostry, mięsisty seks jest na miejscu tylko w przypadku seksu między kobietą a mężczyzną, ewentualnie między dwoma facetami, ale w przypadku kobiet, to "coś nie tak"?
Pooecam, do podumania o nas, kobietach.
Nie jest znawczynią feministycznej literatury i nawet nie sięgam po większość tytułów, które do tego nurtu się zaliczają. Po esej Elimear McBride sięgnęłam bo wiadomo - czytam wszystkie Pauzy bez wyjątku i potraktowałam go jako głos w dyskusji - dyskusji o kobiecości, o uprzedmiotowianiu, o tytułowym wstręcie, o sportowym tańcu na rurze, o noszeniu "sexi" ciuchów po 45 roku...
więcej mniej Pokaż mimo to
Właśnie skończyłam ten peruwiański(!!!) thriller Santiago Roncagliola i jestem nim zachwycona! Nie tylko przeniosłam się do Limy lat 90tych, nie tylko świetnie się bawiłam obserwując poczynania czterech kolegów ze szkoły, których poczynania przypominają dobrą, groteskową komedię pomyłek, ale przy tym dostałam psychologiczne studium beznadziei i portret czterech dysfunkcyjnych (z różnych powodów) rodzin, których stan doprowadza do wydarzeń, będących sumą wieloletnich doświadczeń i obserwacji i... nadmiaru testosteronu, który towarzyszy dojrzewającym chłopcom, niezależnie od szerokości geograficznej.
Autor dobrze buduje napięcie, świetnie rozrysowuje swoje postaci, a dodatkowo, nie tylko wzbudza ciekawość czytelnika, ale jednocześnie pozwala mu się bawić, choć sam koncept jest dość przerażający.
Właśnie skończyłam ten peruwiański(!!!) thriller Santiago Roncagliola i jestem nim zachwycona! Nie tylko przeniosłam się do Limy lat 90tych, nie tylko świetnie się bawiłam obserwując poczynania czterech kolegów ze szkoły, których poczynania przypominają dobrą, groteskową komedię pomyłek, ale przy tym dostałam psychologiczne studium beznadziei i portret czterech...
więcej Pokaż mimo to