-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński26
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać402
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz2
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
Biblioteczka
Co wyróżnia „Supernormalsów” spośród innych tego typu pozycji? Mnie ujęła wielka kultura i empatia autorki. Wyważenie, uważność i ogromne poszanowanie drugiego człowieka wręcz biją z każdej karty książki. Jak rzetelnie i fachowo można opisać trudne doświadczenia, wykazując się zrozumieniem i troską, nie popadając jednocześnie w nadmierną ckliwość i patos. Bo Meg Jay podejmuje tematy bardzo dotkliwe, pisze o traumach, doświadczeniach przemocy, molestowania, opuszczenia, uzależnień. A podmiotem tych doświadczeń są... dzieci. A zatem waga tematu jest przeogromna. I po lekturze mogłabym się czuć przytłoczona i dotkliwie poobijana. Jednak tak nie jest. Bardzo poruszyła mnie tematyka, ale jednocześnie poczułam się wzmocniona i jakby mądrzejsza. Mam wiele tematów do przemyśleń, wiele „dokonałam” odkryć, a tematyka badań psychologicznych opisanych w książce przyprawiła mnie o zawrót głowy. Nie miała pojęcia jak tego wiele.
Czy czuję się Supernormalsem? Nie, ale pewną satysfakcję sprawia mi, że mogę tak o sobie powiedzieć.
Co wyróżnia „Supernormalsów” spośród innych tego typu pozycji? Mnie ujęła wielka kultura i empatia autorki. Wyważenie, uważność i ogromne poszanowanie drugiego człowieka wręcz biją z każdej karty książki. Jak rzetelnie i fachowo można opisać trudne doświadczenia, wykazując się zrozumieniem i troską, nie popadając jednocześnie w nadmierną ckliwość i patos. Bo Meg Jay...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie policzę razów gdy zamiast wyrazić swoje rzeczywiste emocje wolałam je ukryć. Gdy zamiast powiedzieć co rzeczywiście czuję, mówiłam to co moim zdaniem chcieli usłyszeć moi rozmówcy. Nie stanęłam obok siebie, nie popatrzyłam wgłąb swojej duszy, nie wyszeptalam: "Heĵ, widzę Cie". Strach był zbyt silny. Obawa przed zdemaskowaniem, przed oceną, przed odrzuceniem. Nie jestem zła na siebie ale szkoda mi tych chwil, które umarły utrwalając mnie jedynie jako odbicie w strumieniu. Nie mogę się na tym oprzeć. To miraż. A Ci ludzie, ważni, mniej znaczący, kompletnie mi obojętni, czy uwierzyli w oszustwo?
Czytając "Cień eunucha" co jakiś czas powracało do mnie wrażenie, że umyka mi sedno. Więc sprezalam się, skupiałam uwagę i z większą dokładnością przyglądałam się zdaniom. Jednak odczucie, że coś przegapiam nie ustępowało. Nie pomagały też pocięta akcja powieści, ciągła zmiana narratora oraz czasu z bieżącego na przeszłość. I wreszcie eureka! To jest to znane mi uczucie uciekania przed sobą samą. Nie mogłam ujrzeć prawdy bo wszystkowiedzący autor oszczędzał jej nawet swojemu bohaterowi.
Nie policzę razów gdy zamiast wyrazić swoje rzeczywiste emocje wolałam je ukryć. Gdy zamiast powiedzieć co rzeczywiście czuję, mówiłam to co moim zdaniem chcieli usłyszeć moi rozmówcy. Nie stanęłam obok siebie, nie popatrzyłam wgłąb swojej duszy, nie wyszeptalam: "Heĵ, widzę Cie". Strach był zbyt silny. Obawa przed zdemaskowaniem, przed oceną, przed odrzuceniem. Nie jestem...
więcej mniej Pokaż mimo to
Moje fascynacje. Najpierw zawsze jest ten pierwszy raz, Kidy coś zobaczę, usłyszę, przeczytam. I czuje wielka ekscytacje, urzeczenie, oczarowanie. I nie wiem jak mogłam do tej pory żyć bez tego dojmujacego odurzenia, i nie wyobrażam sobie dalszej egzystencj bez tego uczucia, bez podniety, fascynacji. I pławię się w tym, nakręcam, odurzam. Szukam więcej, poznaję, snuję plany, marzę. Fascynacja osiąga apogeum. Jeszcze podsycam jej ogień, próbuję podtrzymać poziom ekscytacji i zainteresowania, ale poziom emocji opada, czas robi swoje, nieubłaganie rozcieńcza atencje.
Jak było z Marlene Dietrich? W sumie nie pamiętam początku, nie pamiętam wielkiego zachwytu. Ona była od zawsze, myślałam o niej jak o ikonie, wielkiej gwieździe, pięknej aktorce, kobiecie - wampie uwodzacej wszystkich, niezależnie od płci. Ale czy w mojej ocenie zasłużyła na te opinie czy też bezwiednie przejęłam je od innych? Pamiętam "Szanghaj Ekspres", cudowne zdjęcia i piękne cienie na twarzy Dietrich. Potem szukałam tego wrażenia w innych jej filmach, jednak bezskutecznie. Nie cenię jej także jako aktorki, nie pociąga mnie jej gra. A jej piosenki? Żadnej nie mogę sobie przypomnieć. Ale pomimo wszystko nadal myślę o niej jak o Wielkiej Marlene.
Kiedyś już czytałam jej biografię, jednak była tak powierzchowna i lakoniczną, że wywołała we mnie niesmak. Postanowiłam, że kiedyś jeszcze wrócę do tematu. I wróciłam. Tym razem książkę napisała jej córka, Maria Riva. I nie mogę powiedzieć aby była powierzchowna albo lakoniczna, co to, to nie. Pokazuje Marlene jako człowieka - kobietę, córkę, matkę, żonę, kochankę, aktorkę, piosenkarkę. Jest to z jednej strony obraz bardzo naturalistyczny i odarty z ozdobników a z drugiej przepełniony ogromnym uczuciem, pełen fascynacji i bezbrzeżnej wyrozumiałości. Jedna z najlepszych biografii jakie czytałam
Moje fascynacje. Najpierw zawsze jest ten pierwszy raz, Kidy coś zobaczę, usłyszę, przeczytam. I czuje wielka ekscytacje, urzeczenie, oczarowanie. I nie wiem jak mogłam do tej pory żyć bez tego dojmujacego odurzenia, i nie wyobrażam sobie dalszej egzystencj bez tego uczucia, bez podniety, fascynacji. I pławię się w tym, nakręcam, odurzam. Szukam więcej, poznaję, snuję...
więcej mniej Pokaż mimo to
Czytając „Czułą Przewodniczkę” zachłysnęłam się Natalią de Barbaro, czerpałam ją całymi garściami, wdychałam jak maratończyk tlen po ukończonym biegu, ciągle nienasycona i spragniona. Poczułam wtajemniczenie, niczym członkini elitarnego bractwa. Działając w afekcie zakupiłam kilka egzemplarzy książki i podarowałam je drogim mi kobietom. Pragnęłam aby i one zakosztowały tego stanu. I nie pomyliłam się, czar zadziałał i teraz mogłam wraz z nimi rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać. A tematem byłam „JA”, „ONA”, „ONE”, podróż w głąb siebie. I gdy tylko ruszyłam tą drogą, szybko okazało się, że jest ona kręta i zaskakująca. Trudna, ale jednak do przebycia, pełna wyzwań, jednak nie takich abym nie mogła im sprostać, I co najważniejsze pełna miłości. Ta miłość, tkliwość i odpuszczenie były dla mnie nie lada odkryciem, dla mnie, przyzwyczajonej do życia pod dyktando Królowej Śniegu, rygorystycznej i wymagającej.
„Przędza” już nie była takim odkryciem, pojawiła się jakby w odpowiedzi na niewyrażone przez ze mnie oczekiwania. Dopiero zaczynając ją czytać poczułam jak bardzo jej potrzebowałam. Bo wpuszczając w głąb siebie trochę luzu, zaczęłam czuć rozgardiasz. „Zaczęłam czuć”, uśmiecham się na samą myśl o tym, jak dzisiaj często operuję tym zwrotem. Bo książka jest też o czuciu. O odczuciu, poczuciu i przeczuciu. I nie odczuwam już tej euforii jak przy pierwszym spotkaniu, bo znam Natalię de Barbaro, jej sposób tkania, i to, że nie przewidzę wzorów na jej krosnach. Nie przewidzę i wcale nie chcę ich przewidywać. Chcę sama zacząć tkać.
Czytając „Czułą Przewodniczkę” zachłysnęłam się Natalią de Barbaro, czerpałam ją całymi garściami, wdychałam jak maratończyk tlen po ukończonym biegu, ciągle nienasycona i spragniona. Poczułam wtajemniczenie, niczym członkini elitarnego bractwa. Działając w afekcie zakupiłam kilka egzemplarzy książki i podarowałam je drogim mi kobietom. Pragnęłam aby i one zakosztowały tego...
więcej mniej Pokaż mimo to
W pierwszym skojarzeniu, Amazonia to taka cudowna kraina, raj na ziemi, płuca planety, zieleń, wilgoć i motyle. Stop! Ten delikatny motyl potrafi oślepić. Wśród zieleni kryje się jaguar, po powierzchni ziemi jak i wody, pełza anakonda (największe okazy osiągają do pól metra średnicy, Pół Metra!!!). Jeśli w naszym lesie kąsają nas komary, meszki i kleszcze to tam natężenie podobnych dolegliwości i ilość „robali”, należy pomnożyć razy dziesięć. Tak, zdecydowanie raj na ziemi (wymawiam to z przekąsem). Dla kogo raj, dla tego raj. Indianin zanurza się w selwę (dżungla amazońska) na boso, z przepaską na biodrach (przyodziewają się Ci bardziej wstydliwi;), zaopatrzony w zaostrzony kij. I powraca cały i zdrów do swojej osady. Ale nie równajmy się z indianami, my w Amazonii jesteśmy obcy, przybywamy jako turyści, obuci, poubierani, objuczeni wszelkim możliwym sprzętem „ułatwiającym przetrwanie”. Wpadamy na kilka dni/tygodni/miesięcy, szybko wdrapujemy się na skałę/na drzewo/spławiamy się rzeką/ubijamy zwierza, robimy miliardy fotek i wracamy z poczuciem dokonania czegoś ponadprzeciętnego. Ponadprzeciętnego. Tak. Zdeptaliśmy kolejny kawałek naszej planety. Mamy to odhaczone, zaliczone. I teraz z nonszalancją możemy o tym doświadczeniu opowiadać bliźnim. I rosnąć w ich oczach, pławiąc się w „ojej”, „to straszne”, „dałeś radę?”.
W „Czekając na Duida” mam opowieść o Wenezueli, o jej puszczy, o Orinoko, o Tepui i oczywiście o ludziach. O mistycyzmie, o zwierzętach, kartelach, o Caracas, o niebezpieczeństwie. Czytam tę książkę i po raz kolejny zastanawiam się dlaczego ludzie z własnej i nieprzymuszonej woli narażają się na niebezpieczeństwo? Aby wdrapać się na górę stołową, bo od dawna nikt z białych tego nie dokonał (przynajmniej oficjalnie)? Chwilowa satysfakcja uzasadnia narażanie życia swojego a przede wszystkim innych ludzi? Te przygotowania i środki? A w amazońskiej wiosce dowiadujesz się, że bosonogi indianin „zaliczył” to wyzwanie, ot tak, w ramach „spaceru”, i nie rozumie skąd to wielkie halo.
Ot, takie moje przemyślenia i pytania. A odpowiedzi mam w głowie. Ale zachowam jej dla siebie;)
W pierwszym skojarzeniu, Amazonia to taka cudowna kraina, raj na ziemi, płuca planety, zieleń, wilgoć i motyle. Stop! Ten delikatny motyl potrafi oślepić. Wśród zieleni kryje się jaguar, po powierzchni ziemi jak i wody, pełza anakonda (największe okazy osiągają do pól metra średnicy, Pół Metra!!!). Jeśli w naszym lesie kąsają nas komary, meszki i kleszcze to tam natężenie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Co ze mną nie tak? Ileż razy zadawałam sobie to pytanie, pogłębiając tym samym i tak już dużą frustrację spowodowaną odczuwalnym „niedopasowaniem”. Ile rozmów ze sobą przeprowadziłam, ile gniewu wyzłościłam, ile łez wylałam? To kawał mojej historii. I nagle czytam, że nie tylko mojej. Dorosłe Dziecko z rodziny Dysfunkcyjnej (DDD), to posługując się pewnym skrótem myślowym, dzisiejszy dorosły, który w dzieciństwie nosił „klucz na szyi”. Klucz na szyi, nieodłączny atrybut moich lat szkolnych, mój i prawie wszystkich moich rówieśników. Ci co go nie nosili, z pogardą byli przez nas nazywani „lalusiami”. Lalusie stanowili zdecydowaną mniejszość. A teraz okazuje się, że wszystkich nas, pokolenie dorastające w latach 70-tych, 80-tych i 90-tych można do jednego gara wrzucić i wyróżnić podobne cechy, zaburzenia czy dysfunkcje. Dla mnie bomba.
Szalenie podoba mi się, że ktoś w moim kraju zajął się konkretną grupą ludzi (w tym mną), poddał ją analizie, sformułował wnioski, a następnie to wszystko usystematyzował i w przystępny sposób opisał. Ta wiedza jest dla mnie bardzo cenna, bo mogę ją odnieść konkretnie do siebie, poprzez opisane historie czy doświadczenia, osadzone w znajomych mi realiach. Odpowiedzi nasuwają się same, pojawiają się pytania, których bez tej lektury, być może nigdy bym nie sformułowała. Jest ciężko, ale jednocześnie czuję pewien luz, bo wreszcie nie jestem w tym osamotniona. Są nas tysiące. Co jednak nie zwalnia mnie od odpowiedzialności za własne życie. Częścią przeszłości zostałam bezwiednie obarczona, jednak na teraźniejszość mam już zdecydowanie większy wpływ. Tak wiele zależy ode mnie. To bardzo krzepiące.
Co ze mną nie tak? Ileż razy zadawałam sobie to pytanie, pogłębiając tym samym i tak już dużą frustrację spowodowaną odczuwalnym „niedopasowaniem”. Ile rozmów ze sobą przeprowadziłam, ile gniewu wyzłościłam, ile łez wylałam? To kawał mojej historii. I nagle czytam, że nie tylko mojej. Dorosłe Dziecko z rodziny Dysfunkcyjnej (DDD), to posługując się pewnym skrótem myślowym,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Pierwszy raz po przeczytaniu biografii, żywię do jej bohaterki najszczerszą antypatię, przy czym zaznaczę, że nie czytałam o Hitlerze, Stalinie czy Pol Pocie bynajmniej. Zapoznałam się życiem i twórczością boskiej Garbo. I choć zbieranie informacji o jej prywatnym życiu porównywalne jest do dowodzenia istnienia kosmitów za pomocą twardych dowodów, to jednak nawet z tych strzępków wiedzy (znowu wróciłam do Grety) w moim odczuciu wyłania się osoba ewidentnie zaburzona a nawet pozbawiona uczuć wyższych. Moje emocje kompletnie nie czytają jej zachowania, nie identyfikuję się z nią, jest dla mnie istotą obcą. I teraz gdy to piszę, zakiełkowało we mnie współczucie dla niej, bo być może krzywdzę jej pamięć swym surowym osądem, to jednak nie mogę o niej myśleć w żaden inny sposób, niż jak o złotym posągu. Posągu wymagającego adoracji, zachwytu i atencji, bezkompromisowo i na własnych zasadach. Czytałam opowieści ludzi, którzy spotkali ją na swej drodze. Przyciągała ich jak ćmy do ognia. A ona ustawiała ich jak bierki na szachownicy, by potem jednym ruchem ręki, strącić, komunikując w ten sposób koniec gry. Smutne.
Jeśli natomiast chodzi o kino, to oddała się mu bezwarunkowo. Mówi się, że podobną jej osobą, taką której magię wywoływała nie sama kamera, ale dopiero obraz wyświetlony na ekranie, była Marlin Monroe. Czy zauważam między nimi podobieństwo? Khym. Nieważne. Garbo niesamowicie przyciąga uwagę, gdy jest ona nie istnieje nikt inny. I zgodzę się ze zdaniem, że nie była dobrą aktorką, była aktorką wybitną. Nie wystąpiła w żadnym wyjątkowym dziele, wyjątkowym dziełem była ona a raczej jej kreacja (co w filmach zlewa się w jedno). Wczoraj przypomniałam sobie „Damę Kameliową” z 1936r. uznawaną za jej najlepszy film, a nawet za najlepszą adaptację tej powieści ever. I co zobaczyłam? Garbo, nikogo więcej tylko Garbo. Co prawda jej gra jest anachroniczna i nie spełnia dzisiejszych standardów, ale to nie ma znaczenia, gdy ją widzę wyłącza mi się analiza, a wzrok podąża za nią.
Zatem jaka jest konkluzja po przeczytaniu książki? Aktorka – tak, człowiek – nie.
Pierwszy raz po przeczytaniu biografii, żywię do jej bohaterki najszczerszą antypatię, przy czym zaznaczę, że nie czytałam o Hitlerze, Stalinie czy Pol Pocie bynajmniej. Zapoznałam się życiem i twórczością boskiej Garbo. I choć zbieranie informacji o jej prywatnym życiu porównywalne jest do dowodzenia istnienia kosmitów za pomocą twardych dowodów, to jednak nawet z tych...
więcej mniej Pokaż mimo toI nawet podobała mi się ta powieść, jej powolność, rozwlekanie i pewna świeżość, jakby dziewczęca naiwność w widzeniu świata, które interpretowałam jako celowy zabieg artystyczny pisarki. Bo akcja w powieści toczy się dwuwątkowo, i nie będę spojlerowała jeśli powiem, że jedna część dzieje się współcześnie, gdy główna bohaterka Molly jest już dojrzałą kobietą, a druga to retrospekcja, którą widzimy oczyma 14-letniej dziewczyny. Oba wątki przeplatają się konsekwentnie od pierwszych stron powieści. I jest to fajne i ciekawe, o ile autorka wyraźnie wskazuje perspektywę, przez która odbieramy opisywaną historię. Czy jest to opowieść dojrzałej, w pełni ukształtowanej kobiety, czy też nastolatki, wchodzącej dopiero w dorosłe życie? Bo mniej więcej w połowie książki następuje dziwna wolta i ja zaczynam się gubić, I drażni mnie, że autorka przypisuje dziewczynce emocje i odczucia, których ta, ze względu na swój rozwój emocjonalny, w żaden sposób odczuwać nie może, co z kolei rzutuje na mój odbiór dorosłej Molly. I już nie idę ślepo za Diane Chamberlain, już jej nie wierzę. Jestem w pozycji przyczajonej, nadsłuchującej, gotowa ominąć każdą pułapkę czy wytropić najmniejszą nieścisłość. Powątpiewam i podważam. A przecież nie o to chodzi. Najwidoczniej między mną a autorką zachodzi najzwyklejsza w świecie „niezgodność charakterów”.:)
I nawet podobała mi się ta powieść, jej powolność, rozwlekanie i pewna świeżość, jakby dziewczęca naiwność w widzeniu świata, które interpretowałam jako celowy zabieg artystyczny pisarki. Bo akcja w powieści toczy się dwuwątkowo, i nie będę spojlerowała jeśli powiem, że jedna część dzieje się współcześnie, gdy główna bohaterka Molly jest już dojrzałą kobietą, a druga to...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zacznę od tego czego nie „kupuję” w książkach opisujących kraje z perspektywy odwiedzającego je cudzoziemca. Nie lubię, gdy pierwszy plan opowieści zajmuje właśnie ów rzeczony cudzoziemiec. Gdy jest to scena jednego aktora, wszystkowiedzącego, autorytarnego, oceniającego. Chciałabym aby autor zachęcił mnie do sprecyzowania mojego własnego poglądu na dany temat, niech pokarze mi kraj, ludzi, kulturę, historię, obyczajowość bez kpiny i niewybrednych żarcików, niech opisze co widzi, co czuje, czego doświadcza, bez kategoryzowania, bez podziału na dobre i złe. A jeśli już kusi się na oceny, to niech je chociaż uzasadni czy wskaże szerszy kontekst swojego poglądu. No i szowinizm, w moim odczuciu jest niewybaczalny.
Marcin Bruczowski utrudnia mi poznanie Tokio. Mogę tylko zdać się na niego i iść jego śladem, po wybranych przez niego ścieżkach i spotykać lekko ograniczonych Japończyków. Zawstydzonych kombinatorów, lekceważących swój czas i czas innych, niemrawych, rozwlekłych nierobów. Na szczęście jest w Japonii cała rzesza zbawczych obcokrajowców, którzy wskazują autochtonom drogę ku świetlanej przyszłości. A wśród nich moi rodacy, tak, stanowczo jest wiele znakomitych polskich wzorców, które należy Japończykom przekazać, najlepiej na siłę. Celowo przesadzam, ale wywołuje u mnie gęsią skórkę sposób w jaki Marcin Bruczkowski opisuje swój pobyt w Kraju Kwitnącej Wiśni.
Zacznę od tego czego nie „kupuję” w książkach opisujących kraje z perspektywy odwiedzającego je cudzoziemca. Nie lubię, gdy pierwszy plan opowieści zajmuje właśnie ów rzeczony cudzoziemiec. Gdy jest to scena jednego aktora, wszystkowiedzącego, autorytarnego, oceniającego. Chciałabym aby autor zachęcił mnie do sprecyzowania mojego własnego poglądu na dany temat, niech...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Lato, gdy mama miała zielone oczy”. Tak zielone jak kłamstwo, jak suknia wróżki, jak zapomnienie. Jak absynt i sen po nim. A słoneczniki pachniały słońcem. Słońce znikało za latem. Rzepak rzepaczył rzepakową nutą. Maki przeganiały rower. Rozmazana czerwień studzona żółcią. Rozpędzona cisza, cisza po horyzont, po bzyczenie pszczół, po skowyt duszy, po zanikanie. Ślimacza uczta, bachanalia i rozpasanie. A przyjaźń utrwalona sokiem, lep przywiązania, smak zależności. I próżnia. I mauzoleum. I diariusz miłości.
To niepozorna książka, rozmiar kieszonkowy, liczba stron na jeden wieczór. A czytałam ją całe wieki. I całe wieki była ze mną. I teraz myślę o niej i zawieszam się. Bo nie potrafię krótko o niej opowiadać. Bo potrzeba mi całych godzin, całych chwil, całych teraz. Chcę ją streścić a zapadam się w emocji, i nie potrafię z niej prosto wyjść. Więc w zgodzie z sobą podążam za odczuciem, odmalowuję pejzaże, chwytam skojarzenia. To jeszcze nie to, ale właściwy kierunek. Dobre i to.
„Lato, gdy mama miała zielone oczy”. Tak zielone jak kłamstwo, jak suknia wróżki, jak zapomnienie. Jak absynt i sen po nim. A słoneczniki pachniały słońcem. Słońce znikało za latem. Rzepak rzepaczył rzepakową nutą. Maki przeganiały rower. Rozmazana czerwień studzona żółcią. Rozpędzona cisza, cisza po horyzont, po bzyczenie pszczół, po skowyt duszy, po zanikanie. Ślimacza...
więcej Pokaż mimo to