-
ArtykułyW drodze na ekrany: Agatha Christie, „Sprawiedliwość owiec” i detektywka Natalie PortmanEwa Cieślik1
-
ArtykułyKsiążki na Pride Month: poznaj tytuły, które warto czytać cały rokLubimyCzytać10
-
ArtykułyNiebiałym bohaterom mniej się wybacza – rozmowa z Sheeną Patel o „Jestem fanką”Anna Sierant2
-
Artykuły„Smak szczęścia”: w poszukiwaniu idealnego życiaSonia Miniewicz3
Biblioteczka
2023-12-27
Kończy się rok 2023. Z serii amerykańskiej sięgnąłem po trzy pozycje poświęcone wielkim metropoliom nowego świata, kolejno: Nowemu Yorkowi, Los Angeles oraz Detroit. W przypadku książki poświęconej NYC porównania są raczej pozbawione celu, bo to zupełnie inny styl opowiadania i tonu. "Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach" to jednak inny przypadek i o parę porównań można się pokusić, szczególnie, że kluczowa różnica między tymi pozycjami dobrze wskazuje na największy walor "Detroit. Sekcji zwłok Ameryki". Książka Leduffa jest po prostu osobistą książką.
Czasami zbyt osobistą. Formuła gonzo nie zawsze służy, gdy perspektywa autora zdaje się wąska, ten nagle odkrywa swoje czarne korzenie lub po prostu zdaje się przesadzać. Po prostu jest trudno uwierzyć w upadek miasta na taką skalę. To jest dosłownie apokalipsa. Niestety więcej w tragedii Detroit prawdy niż przesady. Za gorzką autopsję Leduffa duży szacunek, bo ten za równo dobrze jak o Detroit opowiada o mentalności Ameryki, jak i grzebie w swoich prywatnych brudach, by wywlec je na wierzch. Wielu ten styl odrzuci, ale dla mnie jest jakaś piękna, niepokojąca szczerość w opowieści o miejscu, gdzie opuszczone domostwa pali się dla rozrywki. Między wierszami też można lepiej poznać historię oraz polityczną stronę Detroit, nawet jeśli pozostaje w tej kwestii niedosyt.
PS Jak ktoś zauważył - przypisów jest za mało, a jak już są to nie są tymi, których bym oczekiwałi. Pod tym względem nie jest najlepiej.
PS
Kończy się rok 2023. Z serii amerykańskiej sięgnąłem po trzy pozycje poświęcone wielkim metropoliom nowego świata, kolejno: Nowemu Yorkowi, Los Angeles oraz Detroit. W przypadku książki poświęconej NYC porównania są raczej pozbawione celu, bo to zupełnie inny styl opowiadania i tonu. "Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach" to jednak inny przypadek i o parę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Cixin Liu absolutnie kupił mnie trylogią zatytułowaną „Wspomnienie o przeszłości Ziemi”. Chińska perspektywa była świeża, pomysłów związanych z fantastyką naukową ogrom, a cykl zakończył się z ogromnym rozmachem. To naturalne, że sięgnąłem po „Piorun Kulisty”. To naturalne, że raczej będę zadowolony, choć przyznać muszę, że początek był lekko rozczarowujący.
Zaczynamy teoretycznie doskonale, bo od trzęsienia ziemi – tragedii rodzinnej, a dokładniej spopielenia rodziców protagonisty w dniu jego urodzin przez piorun kulisty, w sposób błyskawicznie przerażający. Teoretycznie mamy tutaj idealny element dramatyczny, kamień węgielny pod zawiązanie akcji oraz element emocjonalny, który zwiąże czytelnika z bohaterem. Napisane to jest jednak w pozbawiony pisarskiej iskry sposób (nie jak w "Problemie Trzech Ciał", gdzie zresztą też książka zaczynała się od śmierci rodzica), więc odczucia miałem raczej mieszane, licząc, że autor odbije sobie stroną fantastyczno-naukową. Tak też się stało.
Tragedia Chena daje mu motywację i cel, a w zasadzie: obsesję. Nie liczy się nic poza zbadaniem fenomenu tajemniczego, do dziś dosyć obcego nam pioruna kulistego, który jako taka potwierdzona naukowo, ale w zasadzie biała karta może być zapisana w dowolny sposób. Zaczynamy od próby napisania pracy o nim, pojawiają się też inni bohaterowie z podobną obsesją, która albo wygasła i tkwi w uśpieniu (promotor) lub wciąż tkwi, lecz w innym kontekście i jako środek, a nie cel sam w sobie (pewna tajemnicza kobieta z wojska). Bohater broni swój dyplom z teoretycznego modelu pioruna kulistego, który jest co wymowne nic nie wart, ale w końcu dochodzi do momentu, gdy może brać udział w eksperymentach związanych z jego obsesją, którą zresztą może też dzielić z kimś innym. Pojawiają się teoretyczne sposoby wzbudzenia pioruna, zaczyna się bardzo ciekawy fortel podpięcia się pod projekt szukania inteligencji w kosmosie, by zyskać moc obliczeniową, co doprowadza do nietypowego kontaktu z Rosji. Jak niby syberyjski naukowiec wiedział gdzie szukać podobnych mu osób? Takich logicznych naiwności jest sporo, trzeba oko przymknąć, by cieszyć się lekturą. Trudno.
Autor nadrabia pomysłami i mylonymi kierunkami fabularnymi. Przeczucie miałem, że zagadka pioruna kulistego będzie związana z alternatywną formą życia elektromagnetycznego, a nie związanego z materią. Koncept znany już mi z cyklu „Gateway” F. Pohla zostaje zasygnalizowany, lecz autor nie idzie w tym kierunku. To za proste. Swoją drogą – pobyt na Syberii wyjawia, że piorun kulisty już został powołany do życia, dalej nie wiadomo jak, a z tym wszystkim jeszcze związany jest kolejny osobisty dramat na tle totalitarnego, paranoicznego systemu oraz obsesji naukowej. Jedno autorowi trzeba przyznać – cała ta historia fantastyczno-naukowa wpisana jest w bardzo konkretne ramy opowieści o tym jak wiele można poświęcić dla swojego marzenia. Motyw znany, niemal ograny, trudno o zaskakującą puentę, ale od tego momentu można stanowczo powiedzieć, że czytelnik wsiąka w ten dylemat, ten przedstawiony świat, tą żonglerkę pomysłami.
Rozwiązanie zagadki piorunów kulistych to bardziej sfera fantazji niż nauki, sprytnie nieweryfikowalna, ale w ramach książki udana, bo przewrotna i stwarzająca wielkie możliwości. Otóż pioruny kuliste to makroelektrony, czy w zasadzie ich manifestacja. Założenie: jeśli mogą istnieć cząstki w mikroskali dla naszego świata, to mogą też istnieć cząstki w makroskali, która dla innej płaszczyzny rzeczywistości jest skalą mikro. Proste, ale opis dojścia do tej konkluzji w ramach eksperymentów i teorii, jak i sama konkluzja sensu stricte to kawał dobrej lektury. Nie przewidziałem, że te cząstki podzielą dualizm korpuskularno-falowy ze znanymi nam odpowiednikami z mikroskali, choć było to oczywiste – ten motyw pojawił się za szybko. Nie zdążyłem też przewidzieć, że dotyczyć też będą ich efekty kwantowe, choć powinienem. Momentalnie jednak przewidziałem, że skoro są makroelektrony, to będą też inne cząstki, których zderzenie umożliwi fuzję jądrową. Cóż, wiele elementów fabularnych można przewidzieć. Nie chodzi jednak o nie same, lecz ich wykorzystanie. „Piorun Kulisty” po prostu dobrze się czyta.
To ten typ fantastyki naukowej, który naukę wykorzystuje do teoretycznych podwalin pod fantazje, które potem ogrywa się na wymyślne sposoby. Dopóki jest to przewrotne, wymaga jakiegokolwiek progu wejścia oraz jest inspirujące naukowo to nie mam w tym problemu, bo to literatura sci-fi, która jest po prostu fair. Dlatego przymykam oko na widmo makrocząstek, które niczym linie papilarne definiują co niszczyć będą pioruny kuliste wykorzystane jako broń, przymykam oko na sposoby ich „pochłonięcia” i na wiele pomniejszych, ale kluczowych dla całej narracji elementów. To się czyta dobrze, jako i dobrą historię, jak i wyzwanie jak autor wykorzysta elementarne cząstki w makroskali. Motywu z kamerą śledzącą jedną z bohaterek – uzasadniony naukowo! - mocno mnie rozbawił.
Obsesje doprowadzają finalnie do katastrofy. Bohater schodzi z drogi obsesji. Zresztą po odkryciu tajemnicy piorunów kulistych w połowie książki druga jej część konsekwentnie ujawnia, że ich ofiary stają się kwantowym rachunkiem prawdopodobieństwa, co eksplorowane jest z kuszącą tajemnicą i odsłanianiem kolejnych niuansów, a także wykorzystane do kilku emocjonalnych chwil, szczęśliwie jednak w granicach rozsądku. Dzięki tej powściągliwości i umiarowi na trochę więcej można sobie przyzwolić przy bardzo pięknym zakończeniu.
Kwantowa róża w wazonie to dla mnie jeden piękniejszych, a przy tym sensownych epilogów we współczesnym sci – fi. Bardzo szybko zapominam puenty i zakończenia książek tego gatunku, a na powierzchnię wypływają w mojej pamięci tylko liczne wynalazki, koncepty i przewrotki fabularne. Na pewno szybko zapomnę o wątku tornad, anarchoprymitywistycznym zamachu terrorystycznym czy minie w płynie, ale o tej róży w morzu rachunku prawdopodobieństwa – raczej nie.
Cixin Liu absolutnie kupił mnie trylogią zatytułowaną „Wspomnienie o przeszłości Ziemi”. Chińska perspektywa była świeża, pomysłów związanych z fantastyką naukową ogrom, a cykl zakończył się z ogromnym rozmachem. To naturalne, że sięgnąłem po „Piorun Kulisty”. To naturalne, że raczej będę zadowolony, choć przyznać muszę, że początek był lekko rozczarowujący.
Zaczynamy...
Moje drugie zetknięcie z „Serią Amerykańską”, wydawniczym cyklem o USA. Wcześniejsze było o Nowym Yorku to jednak miało mnie zapoznać z jego następcą, miastem-państwem Los Angeles. To odmienny klimat, inni mieszkańcy, inna historia.
Niestety pomimo lekkiej lekturze i udanej narracji w formie lekcji treści jest tutaj zadziwiająco mało, przede wszystkim o administracji, że nie wspomnę o niezarysowanej nawet historii czy ikonicznych obiektach. Jest to w zasadzie intencjonalne, bo to historia o ludziach, a głównie ich mentalności i nierównościach, które trawią nie tylko Kalifornię. Można poczuć żar tego asfaltowego molocha bez jasnego centrum, przejść się oczami wyobraźni po Skid Row czy gigantycznym lotnisku, ale bardziej niż swobodę LA czytelnika ograniczają ramy horyzontów i poglądów autora. Lewicowa perspektywa jest wiodącą i choć jako jedyna zdaje się widzieć problemy to jednak jest bardzo naiwna.
Osobiście poleciłbym, ale tylko brnącym przez cały cykl o Ameryce, bo autor stawiając na historie konkretnych, wyrazistych osób zawęża perspektywę i narracyjnie jeszcze zbyt szatkuje to co mają do powiedzenia - myślę, że ci bohaterowie mieliby do powiedzenia o wiele więcej niż wciśnięci w narracyjne klamry autora. Rozczarowanie.
Moje drugie zetknięcie z „Serią Amerykańską”, wydawniczym cyklem o USA. Wcześniejsze było o Nowym Yorku to jednak miało mnie zapoznać z jego następcą, miastem-państwem Los Angeles. To odmienny klimat, inni mieszkańcy, inna historia.
Niestety pomimo lekkiej lekturze i udanej narracji w formie lekcji treści jest tutaj zadziwiająco mało, przede wszystkim o administracji, że...
Teoretycznie powinienem mieć problem z oceną tej książki, ale po bardzo krótkiej refleksji stwierdzam jednak, że tutaj nie ma – jak śp. pamięci pan Szostak – niczego komplikować. To dobre i czytelne wprowadzenie do najsłynniejszego i najbardziej medialnego zaginięcia w historii współczesnej polski, jednocześnie zły reportaż ze sprawy (początkowo obiecujący, potem obracający się w paranormalną histerię), jednocześnie absolutnie wciągająca historia doprawiona elementami fantastycznymi oraz jeszcze przy okazji ciekawe studium śledczej obsesji, która zaszkodziła ewidentnie autorowi i zmąciła jego osąd. Brzmi to może skomplikowanie, ale to mój szczery pogląd na „Kto zabił Iwonę Wieczorek?”, myślę, że czytelny i oczywisty po lekturze tej książki.
Doceniam oddanie sprawie, utrzymujący przez długi czas profesjonalizm oraz nietuzinkowość osoby pana Szostaka, ale ten ewidentnie nie zaakceptował, że początkowe zaniechania śledczych oraz brak poszlak ostatecznie zamykają drogę, by rozwiązać tę sprawę do momentu aż ktoś nie puści pary z ust. Nie posądzam go o cynizm i to nawet biorąc pod uwagę, że jedną dobrze sprzedającą się sprawę ten sprzedał po raz wtóry, deklarując, że zna prawdę, ale wcale jej nie nie uprawdopodabniając, nawet nie przybliżając jej zarysu, ale za to dodając w nowym wydaniu (tutaj się posiłkuję opiniami innych) jasnowidzów i szarlatanów oraz wyjątkowe mniemanie o swojej racji i osądach wobec innych. Gdyby element paranormalny był tylko sprytnym wytrychem, by przelać własne przypuszczenia lub nie wydać świadków byłoby to i fair wobec źródeł, jak i z lekkim i barwnym podkręceniem emocji przy lekturze. W przypadku kiedy Szostak odpływa w ciąg sprzecznych ze sobą wizji szarlatanów oraz wyrzutów wobec osób związanych ze sprawą, w tym matki Iwony, którą śledzi i ocenia z niebywałą lekkością (i to wysługując dobranymi hejterskimi komentarzami z sieci) – cóż, słabo. Ego autora napuchło do granic możliwości, niestety.
Od strony pisarskiego rzemiosła też nie ma tutaj rewelacji, ale przyznać muszę, że tempo jest genialne, szczególnie jak na sprawę, z której tak mało treści w zasadzie można ulepić. Nie jest to może zbyt obszerna lektura, ale pochłonąłem „reportaż” Szostaka ciągiem, w jeden wieczór. Ostatni raz zdarzyło mi się to wiele lat temu. To dobrze świadczy o tej książce jako historii z dreszczykiem, którą doprawiono paranormalnymi bzdurami (które tak lubimy!) oraz rzeczywistym tłem, przy czym ogrom ciemnych plam tego zaginięcia pozwala dopowiedzieć sobie wszystko. Mogę rzec, W KOŃCU, że rozumiem fenomen tej sprawy. Za to dla Szostaka brawa. Za obrócenie historii Iwony w studium nad śledczą obsesją autora i opowieścią o braku skrupułów oraz skromności – niestety już zdecydowanie nie.
PS Jeśli miałbym wybierać czy Patryk czy jednak Paweł to jednak obie z tych wersji są tak samo prawdopodobne w mojej skromnej ocenie, która i tak jest nie wiele warta bez znajomości akt sprawy. Gdyby nie mącenie Patryka, słowa jego znajomych oraz pewne psychologiczne prawdopodobieństwo zdarzeń to nie byłoby absolutnie nic na podparcie takiej tezy. Autor jednak dosyć uparcie ją forsuje.
Teoretycznie powinienem mieć problem z oceną tej książki, ale po bardzo krótkiej refleksji stwierdzam jednak, że tutaj nie ma – jak śp. pamięci pan Szostak – niczego komplikować. To dobre i czytelne wprowadzenie do najsłynniejszego i najbardziej medialnego zaginięcia w historii współczesnej polski, jednocześnie zły reportaż ze sprawy (początkowo obiecujący, potem obracający...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Dudek poznany przeze mnie w internetowym wywiadzie zaintrygował wyważonym podejściem do polityki oraz wielką wiedzą, więc naturalnym była próba poznania podstaw politycznego świata III RP właśnie od jego książki. Nie zawiodłem się w najmniejszym choćby stopniu, bo profesor Dudek przedstawia szesnastoletni okres tak celnie, że potrafi odpowiedzieć na wszystkie nurtujące pytania za nim zostaną wypowiedziane.
Natura pierwszych "wolnych" wyborów, zagadka niskiej frekwencji, groteskowość postaci Stanisława Tymińskiego, kłótliwy Wałęsa, przyczyny rozdrobnienia politycznego w sejmie i ciągłe zmiany systemu wyborczego, tajemnica sukcesu postkomunistów nad podzielonym i skłóconym środowiskiem postsolidarnościowym, teflonowy Kwaśniewski, prymitywna Samoobrona, grzechy Millera i świat komisji śledczych - ta paleta postaci, zdarzeń i konfliktów, gąszcz różnych partii i specyficzny układ zależności, w którym zadziwiająco często przewijają się te same, obecne nawet teraz twarze... cóż, to lekko pokręcona, ale zadziwiająco trzymająca sens historia, która zdawać by się mogło miała prawo potoczyć tylko w taki sposób. Autor nie ma najmniejszego zamiaru, by ją "sprzedać" niczym pisarski produkt - dominuje podejście naukowe - lecz selekcjonuje zdarzenia, spaja wszystko w sensowne ramy i płynna narracja stwarza się samoistnie.
Każdy powinien poznać ten szesnastoletni okres, bo tylko wtedy zrozumie jak trudno rządzić jest w czasach zmiany i recesji, jak krnąbrnym koniem są wyborcy, kto od kogo się wywodzi i jak uniwersalnym dla wszystkich polityków jest położyć palce na systemie wyborczym oraz wymienić bezcenne stołeczki. Przy okazji może się też nasunąć myśl o coraz niższym poziomie polityki, ale to już na marginesie.
Dudek poznany przeze mnie w internetowym wywiadzie zaintrygował wyważonym podejściem do polityki oraz wielką wiedzą, więc naturalnym była próba poznania podstaw politycznego świata III RP właśnie od jego książki. Nie zawiodłem się w najmniejszym choćby stopniu, bo profesor Dudek przedstawia szesnastoletni okres tak celnie, że potrafi odpowiedzieć na wszystkie nurtujące...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ted Chiang to mistrz opowiadań o czym już zdążyłem się kiedyś przekonać. Lektura jego kolejnego zbioru tylko potwierdza z jaką lekkością i pomysłowością potrafi on poradzić sobie w różnych stylach, tematykach i długościach. To cholernie wszechstronny autor, pełen różnorodnych inspiracji, zawsze jednak celny. W tym zbiorze da się zauważyć swego rodzaju podział na opowiadania "mniejsze" i "większe", gdzie w obu radzi sobie dobrze, ale dopiero w tych drugich doskonale.
Dlatego potrafię docenić tytułowy "Wydech" o wiwisekcji własnego, robotycznego umysłu i zarazem o entropii, "Co z nami będzie" będące przenośnią o utraconej wolnej woli (wytrychem ku temu oczywiście odkrycie techniczne), "Automatyczną Nianę Daceya" o przewrotnych konsekwencjach wychowania przez automat czy "Wielką Ciszę", czyli bajkę łączącą papugi i kosmiczne obserwatorium, nawet poza kontekstem swojego powstania będącą całkiem intrygującą wprawką literacką. To co najlepsze znajduje się jednak tam gdzie utwory należycie mogą wybrzmieć – i tam właśnie zaczyna się magia.
"Kupiec i wrota Alchemika" to jedna z najlepszych historii o podróży w czasie i jej paradoksach, przywodząca mi na myśl swoim poziomem jedynie "Krawędź Czasku" Piskorskiego, gdzie formułę pętli czasowej opanowano do perfekcji. Szkatułkową formę Chiang wykorzystuje mistrzowsko, zawsze oferując napięcie, przewrotność i cudowny klimat arabskiej baśni. To historia o niezmienności i pogodzeniu się z losem, doskonale działająca jako opowieść z morałem, jak i lekkie, magiczne science fiction.
"Cykl życia oprogramowania" to długa historia długiego rozwoju sztucznego życia, przywiązywania się do niego, wychowywania, podejściu do jego praw i szukania trudnych i nieoczywistych moralnie kompromisów, by mogło się rozwijać. Opowiadanie to oferuje naprawdę szerokie spojrzenie i im większe jest zaangażowanie opiekunów "oprogramowania", tym większe zaangażowanie czytelnika.
"Prawda faktów, prawda uczuć" to zmierzenie się z różnicami między kulturą oralną, piśmienną i post-piśmienną, wraz z – uczciwym zresztą – podejściem do tego jak możliwość zarejestrowania każdej chwili wpłynie nie tylko na nasze postrzeganie, ale i rozwiązywanie sporów. Rozdział na dwie osobne historie wyjątkowo przysłużył się symbolicznej warstwie tego opowiadania. Dla uzupełnienia polecam również trzeci odcinek pierwszego sezonu antologii "Black Mirror", który godnie porusza się w bliźniaczej tematyce.
"Omfalos" to alternatywna rzeczywistość, w której kreacjonizm wydaje się być dowiedziony naukowo i są na niego materialnej natury świadectwa – i to nawet z momentów stworzenia! Ta fabularna przewrotka bawi drzewami bez słojów czy czaszkami bez szwów, ale prawdziwa zabawa rozpoczyna się wraz z pójściem o krok dalej i podważeniem znanych nam praw fizyki.
"Lęk to zawrót głowy od wolności" to zaś opowieść o alternatywnych rzeczywistościach, z którymi można nawiązać kontakt na specyficznych, ograniczonych zasobami pamięci zasadach. Jest tu dużo o wadze naszych decyzji, międzywymiarowej współpracy i międzywymiarowym handlu, efekcie motyla, trochę emocjonalnej stawki, a także piękny dramat pary (par), które straciły bliską osobę w wypadku i tylko klucz do tego jednego alternatywnego świata pozwoli im pożegnać ukochanego.
Nie kryję zachwytu. Nie mam do czego się przyczepić. Król opowiadań sci-fi jest tylko jeden.
Ted Chiang to mistrz opowiadań o czym już zdążyłem się kiedyś przekonać. Lektura jego kolejnego zbioru tylko potwierdza z jaką lekkością i pomysłowością potrafi on poradzić sobie w różnych stylach, tematykach i długościach. To cholernie wszechstronny autor, pełen różnorodnych inspiracji, zawsze jednak celny. W tym zbiorze da się zauważyć swego rodzaju podział na opowiadania...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Mój czytelniczy powrót do Lema, a w zasadzie tak naprawdę poznawanie jego bibliografii, trwa. Czy jest lepszy sposób na poznanie Mistrza niż rozpoczęcie od jego powieściowego debiutu, dla większego kolorytu - z perspektywy współczesnego czytelnika - przepełnionego socrealistycznymi naleciałościami? Na pewno jest to wybór racjonalny i biorąc pod uwagę nawet, że sam Lem odcinał się po latach od naiwnych w jego ocenie "Astrounatów".
Ku mojemu zdziwieniu "Astrounaci" okazali się być dla mnie dwiema różnymi książkami. Od wprowadzenia do wylądowania na Wenus trwa ta pierwsza, zdecydowanie lepsza, a w zasadzie to zachwycająca. Potem niestety rozpoczyna się druga, zdecydowanie gorsza. Czuć ewidentnie, że ta lepsza część "Astronautów" ma polot, rozmach, doskonałe technologiczne opisy i tempo, zaś gorsza oferuje ogrom eksploracji, odrobinę bardziej osobową narrację i atmosferę tajemnicy oraz obcowania z czymś dziwnym, ale pod każdym względem jest zdecydowanie mniej angażująca.
Pierwsza połowa książki to obietnica wielkiej przygody i pozaplanetarnej inwazji. Autor wplata w bieg fantastycznych wydarzeń autentyczną, tajemniczą w czasach wydania "Astronautów" katastrofę tunguską, czyniąc jej źródło kosmicznym zagrożeniem. W powieści dopiero na początku XXI wieku, w świecie komunistycznej utopii szczęścia i technologicznych osiągnięć udaje się odkryć prawdziwe źródło katastrofy tunguskiej i to przypadkiem, pracując nad sztucznymi słońcami trzymanymi w elektromagnetycznej pułapce i mających na celu roztopić bieguny. Między wierszami rzucę tylko, że Lem sztuczne słońca opisuje w godny najlepszego futurologa sposób. Zresztą nawet o katastrofie tunguskiej pisze z taką pasją, że już widać, że na rzeczy to się zna i mistrzem starej, tej bardziej technicznej szkoły sci-fi jest nie bez powodu. Czy weźmie się opis próby rozszyfrowania zapisów z kosmicznego obiektu, pretekstowe ekspozycje działania Kosmodrom i jego superkomputera opisywanego niczym ludzki mózg, czy to rzuci coś o ludziach niepojmowanych przez kosmitów jako twórców ziemskich technologii, gumie krzemowej czy zajmie się opowieściami załogantów kosmicznego statku - za każdym razem ujmuje rozległą wiedzą i tajemnicą. Związane cenzurą ręce nie przeszkadzają w niczym. W każdym razie bardzo prawdopodobna jest eksterminacja ludzkości i następuje czas, by wziąć się zbadanie Wenus. Osobiście.
Dopiero wylądowanie na drugiej planecie naszego układu słonecznego i dalsze losy obnażają niedoskonałości. Wiele cudownych technicznych konceptów Lema nie znajduje uzasadnienia fabularnej egzystencji, klimat i tempo zmieniają się diametralnie, liczna i pozornie różnorodna załoga okazuje się być zbyt jednorodna, zaś opisy przemierzenia Wenus są zbyt rozwlekłe, choć i tak się cieszę, że to nie ta sama nuda co w "Edenie" Lema. Doceniam protagonistę w postaci pilota i byłego alpinisty, którego niedoskonałości temperamentu i wiedzy wnoszą trochę ludzkiego elementu. Doceniam również klimat tajemnicy. Rozwiązanie jednak nie jest w pełni satysfakcjonujące. Zamyka książkę w ramach wzniosłej powieści o humanizmie i ku przestrodze, ale z perspektywy lat puenta nie jest świeża. Największym walorem okazują się być techniczne opisy, choć jakby się zastanowić to czy nie lepszym byłyby eseje autora niż jego pomysły i rozważania przekuwać w fikcyjną historię?
Znać warto. To pierwsze literackie kroki mistrza gatunki, a poza tym - do połowy - kawał fenomenalnego sci-fi. Szkoda, że tajemnica opuszczonego Wenus, budowana tak konsekwentnie, okazuje się być zaledwie zadowalająca.
Mój czytelniczy powrót do Lema, a w zasadzie tak naprawdę poznawanie jego bibliografii, trwa. Czy jest lepszy sposób na poznanie Mistrza niż rozpoczęcie od jego powieściowego debiutu, dla większego kolorytu - z perspektywy współczesnego czytelnika - przepełnionego socrealistycznymi naleciałościami? Na pewno jest to wybór racjonalny i biorąc pod uwagę nawet, że sam Lem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Kolejne dwa zbiory po cztery opowiadania, każdy dziejący się w innym rejonie Meekhańskiego pogranicza. Była już północ, było południe – naturalnym więc stało się odwiedzenie wschodu, by skierować się następnie na zachód. Albo na odwrót... kolejność nie ma znaczenia.
Doceniając niektóre elementy świata wykreowanego przez Wegnera sięgnąłem po drugi tom jego cyklu fantasy może nie z kredytem zaufania, ale na pewno z lekkim zainteresowaniem. Jakie były ostateczne wrażenia po lekturze? Z jednej strony udało się autorowi bardzo zręcznie nakreślić kolejne rejony uniwersum, z drugiej zaś zaskoczył mnie powtarzaniem formuły z „Północ – Południe”.
Zimowe, górzyste tereny północy oraz ciepłe, suche i piaszczyste południe – po takich banałach, nawet jeśli w miarę sensownie rozegranych, liczyłem na coś intrygującego, świeżego. Wschód spełnił oczekiwania. Stepowa kraina pełna równin (i nie tylko) oraz wysokich traw, gdzie konie są niemal tak samo ważne jak ludzie, a na różnorodne kultury czeka zagrożenie ze strony dzikich hord była prostym jak cep przeniesieniem motywów mongolskich na karty książki. Nie mam z tym jednak problemu, bo „podkręceni” mongołowie są intrygujący i klimatyczni. W wątek ten wplątany jest również Genno Laskolnyk, postać niezwykle charyzmatyczna, twórca największej jazdy w historii Meekhanu i jego bohater, który – choć nie jest to takie oczywiste – miał uciec ze stolicy po swoich licznych sukcesach, by uniknąć dworskich intryg. Śledzenie jego bandy wyrzutków (czaardanu), często o nietypowych talentach, będących dla siebie jak rodzina, a także powolne odsłanianie roli jaką ma w uniwersum to czysta przyjemność. Problem tkwi w zasadzie tylko w strukturze „Wschodu”. Pierwsze opowiadanie ukazuje zagrożenie wrogich plemion, zwiastując jeszcze innego rodzaju, bardziej poważne i nierealne zagrożenie, a także zawiera raz jeszcze wątek zdrajcy postaci o magicznych talentach. Powtórka z „Północy”. Drugie opowiadanie – także repetycja, choć bardziej subtelna. Wegner, jak w przypadku „Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami”, stworzył długi opis zbrojnego starcia, choć tutaj bardziej w wydaniu a'la pościg i dywersja. Śledzenie gonitwy po stepach, z oddechem przepotężnych Źrebiarzy na karku, poprzedzone sporem Laskolnika i zazdrosnych wojskowych czy wyścigiem protagonistki... nie powiem, robi wrażenie, a w szczególności w porównaniu z nudnym, rozwlekłym opisem zbrojnych działań drugiego opowiadania „Północy”. To dalej jednak powtórka.
Trzecie opowiadanie „Wschodu” jest zdecydowanie najlepsze, bo szczegółowo pochyla się nad kulturą ludu Verdanno, który nie może dosiąść konia, lecz jedynie powozić rydwanami i przemierzać świat niczym wielka karawana wozów – domów, choć nawet to nie jest mu dane. Ten rozbity niegdyś lud w swoim nowym pokoleniu chce zawalczyć o swoje, wykorzystując zbliżającą się śmierć Ojca Wojny („Chana”), czemu jednak sprzeciwić się chce Meekhan, nie chcąc jednoczyć Se-kohlandczyków przez wspólnego wroga w postaci Wozaków, lecz grając na ich dzielnicowe rozbicie. W tym wszystkim stawka emocjonalna dzięki powiązaniom Kailenan z Verdanno czy nagły zwrot akcji w postaci zamachu na Laskolnyka. Robi ta mała historia wrażenie i od strony pióra, jak i od strony budowania napięcia czy wykorzystywania elementów przedstawionej kultury w fabule (jak np. zakaz wsiadania na konia czy specyficzny, łączący gesty i słowa, dzielony na różne style język woźniców). Klasa, choć w Północy trzecie opowiadanie też było najlepszym i też właśnie przez to skupienie się na kulturowych aspektach. Czwarte opowiadanie zaś... znów okazało się być podobne, choć tym razem przywodząc na myśl Południe, zazębiając się z wątkami innych krain i pomimo lekkiej nudy oferując klimatyczne minihistorie członków czaardanu Laskolnyka nawet jeśli związany z nimi zwrot fabularny jest raczej przewidywalny.
Jeśli zaś chodzi o „Zachód” to portowe klimaty wypełnione kupcami, marynarzami, złodziejami i skrytobójcami, gdzie wysokie i niskie sfery konkurują ze sobą, a konflikty rozwiązuje się sztyletem i trucizną doskonale uzupełniają świat przedstawiony. Bohaterowie wschodu ginęli na tle Laskolnyka, a Altsin, choć generyczny jak diabeł, ma więcej charakteru i jego wątek bardzo płynnie rozwija się w ramach formuły zbioru opowiadań niż protagonistki Wschodu. Opowieść o skradzionym mieczu-relikwii nie zachwyca, jest naiwna i trochę nieczytelna, ale dobrze wprowadza w klimat. „Sakiewka pełna węży” to zaś bardzo zręcznie sklejona intryga o pragnieniu walki o swoją godnością w podzielonym klasowo świecie, ze zwrotem akcji dotyczącym i rzekomej głupoty osoby, której chce się pomścić, jak i intencji hrabi czy pewnej przewrotnej kobiety i jej kochanka. Altsin jako pionek rozgrywany w większej grze, który próbuje odzyskać desperacko swoją podmiotowość to wątek, który śledzi się z przyjemnością – jest stawka, są emocje i intryga, naiwność protagonisty i łut szczęścia, który okazuje się być czymś o wiele więcej. To, że bohater przetrwał to pewna naiwność, ale właśnie na tej przewrotności budowany jest puenta. Od tego momentu widać, że ten „Zachód” jest zbiorem opowiadań najbardziej spójnym, bardzo umiejętnie podzielonym na cztery części i skupionym na wątku rosnącej w sile religii oraz przychodzących nagle, coraz bardziej niepokojących wizjach. Osobną zupełnie kwestią jest, że wizje te są zbyt rozwlekłe, niejasne i nudne, lecz tworzy to pole, by Altsin dojrzał. Jego powrót do miasta, czystka hrabiego, odkrywanie własnej tożsamości i walka o Ponkee-Laa... przez to wszystko brnie się z zainteresowaniem, nawet jeśli nie zbyt intensywnym, ciesząc się głównie klimatem.
Dalej podtrzymuję zdanie, że Wegner jest zdecydowanie przeceniony. Nie podoba mi się też kierunek historii biegnącej w epickie rejony i atmosferę boskiej grozy. Nie wierzę, że to się uda. Czyta się jednak przyjemnie, nie zaprzeczę.
Kolejne dwa zbiory po cztery opowiadania, każdy dziejący się w innym rejonie Meekhańskiego pogranicza. Była już północ, było południe – naturalnym więc stało się odwiedzenie wschodu, by skierować się następnie na zachód. Albo na odwrót... kolejność nie ma znaczenia.
Doceniając niektóre elementy świata wykreowanego przez Wegnera sięgnąłem po drugi tom jego cyklu fantasy...
Po lekturze „Edenu” pozostaje mi zdezorientowanie po jednocześnie niemiłosiernie męczącej, ale niepozbawionej przebłysków wyśmienitego zmysłu w tworzeniu „twardej” fantastyki naukowej lekturze. Okazało się też, że paradoksalnie Lem błyszczy tam gdzie najmniej się tego spodziewałem.
Założenie historii jest banalnie proste: rozbicie na obcej planecie i historia o pierwszym kontakcie, który nie przebiega tak jak można by przewidywać. W czasach wydania tej powieści – jest to rok 1958 – tak zarysowany koncept nie był jeszcze oklepany, a i autor był we wczesnym okresie pisania pełnoprawnej, poważnej fantastyki naukowej. Rozbitkowie są w zasadzie bohaterem zbiorowym, załogą niczym jeden organizm, co zresztą podkreślają pełnione przez nich funkcje. Koordynator, fizyk, chemik, doktor czy cybernetyk, niczym kolejne funkcje organów jednego bytu – oni mają tylko ilustrować trudy poznawania obcego świata. Od świata nieożywionego, przez przyrodę, po ślady technologii i kultury, aż po samych przedstawicieli autochtonicznego gatunku.
To w zasadzie mogłoby działać fenomenalnie. Podobają mi się ci bohaterowie, jak Boga kocham! Autor nawet jednego zdania opisu nie poświęca, by nakreślić poszczególnych przybyszy z ziemi, ale samymi, technicznymi dialogami między nimi potrafi doskonale wydobyć ich temperamenty, nastawienie i sposób działania. To OGROMNA siła minimalizmu, którym Lem posługuje się po mistrzowsku. Co więcej, „Eden” działa nawet od strony narracyjnej, powoli odsłaniając kolejne elementy coraz bardziej niepokojącego świata, pełnego niedopowiedzeń, które zdają się mnożyć i nigdy nie zostaną zrozumiane.
W czym więcej problem? Język tej książki jest potworny. Lem zarzuca czytelnika nieprzerwanym ciągiem opisów podróżowania po – często niezbyt wypełnionej czymkolwiek – planecie, krzątania się z miejsca na miejsce, aspektami technicznymi pozbawionymi jakiegokolwiek znaczenia, a wszystko to snując niepotrzebnie wielokrotne złożone zdania, które piętrzą się do gargantuicznych rozmiarów. Gdyby to były po prostu trudne zagadnienia, mające rzeczywiście posmak zagadnień fantastyki naukowej i socjologicznej czy nawet jak najzwyklejsze rozważania naukowe. Nie, to raczej opisy o emocjonalnej sile podręcznika do geologii, niewnoszące do książki prawie niczego i rozwadniające jego wydźwięk i nie nasilające klimatu. Tym bardziej szkoda, bo Lem już przy chociażby „Kosmonautach” dowiódł, że strefa opisów technicznych i bardziej prozaicznych, jak i tempo nie są dla niego problemem. Tutaj niestety chyba zachłysnął się swoją koncepcją i piórem, bo czytanie go w tym wydaniu stanowi mękę.
Sytuację ratuje wspomniany już wcześniej klimat niepokoju, totalitarnego i nieokreślonego zagrożenia, a także zakończenie, z lekko naiwnym, ale działającym fenomenalnie literacko przesłuchaniem jednego z autochtonów, napromieniowanego nieszczęśliwie zresztą. Wizja pierwszego kontaktu jako także kontaktu z wypaczoną, niezrozumiałą dystopią jest autentycznie niepokojąca. Siła niedopowiedzeń, niefortunnie jednak nie wykorzystana, bo czytelnik tak samo boi się zagrożenia ze strony obcych, jak i kolejnych opisów.
Po lekturze „Edenu” pozostaje mi zdezorientowanie po jednocześnie niemiłosiernie męczącej, ale niepozbawionej przebłysków wyśmienitego zmysłu w tworzeniu „twardej” fantastyki naukowej lekturze. Okazało się też, że paradoksalnie Lem błyszczy tam gdzie najmniej się tego spodziewałem.
Założenie historii jest banalnie proste: rozbicie na obcej planecie i historia o pierwszym...
Miłość Sapkowskiego do legend arturiańskich, która wprost wylewa się z kart tego krótkiego wprowadzenia pozostawia czytelnika z zainteresowaniem i – w podstawowym co najmniej zakresie – zrozumieniem kontekstu i roli w światowej kulturze celtyckich historii o Królu Arturze, które tak szybko jak powstały żyją własnym życiem do współczesności. Pełne miłości, konfliktów, przerysowania i dążenia do ideałów są wzorcowym przykładem uniwersalnych mitów, co autor tego krótkiego przewodnika doskonale rozumie i o czym opowiada z typową dla siebie ironią i dystansem, właściwą w zasadzie tylko dla Sapkowskiego, którego styl i wrażliwość nawet tutaj można odczuć. Talent w gawędziarstwie autora znajduje w „Świecie Króla Artura” zupełnie nowe oblicze. Nawet strukturalnie mam bardzo pozytywne odczucie co do tej krótkiej pozycji, przede wszystkim wprowadzenia do historii Anglii oraz przedstawienia sylwetek postaci tej fikcyjnej mitologii, które są w punkt.
Na zakończenie, niczym na deser – krótkie opowiadanie ze śmiercią Tristana w tle, parafrazujące jego losy, ale będące tak naprawdę bardzo umiejętną dyskusją o roli mitu i zdystansowanym spojrzeniem na mentalność arturiańskich bohaterów, ale bez cynizmu i z dokładnym zrozumieniem niesionych przez nie wartości. To króciutka historia, ale pełna klimatu, dobrze napisana i celna. Tak jak gawędziane opisy nakreśliły świetnie czym są legendy arturiańskie, tak ta literacka wprawka może zainspirować, by sięgnąć ich liczne pisarskie parafrazy.
Miłość Sapkowskiego do legend arturiańskich, która wprost wylewa się z kart tego krótkiego wprowadzenia pozostawia czytelnika z zainteresowaniem i – w podstawowym co najmniej zakresie – zrozumieniem kontekstu i roli w światowej kulturze celtyckich historii o Królu Arturze, które tak szybko jak powstały żyją własnym życiem do współczesności. Pełne miłości, konfliktów,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Opinie wobec tej książki były jednoznaczne: klasyk. W mojej czytelniczej przygodzie chyba będący jednym z najdłużej przeoczonych, więc w końcu zabrałem się za niego, zweryfikowałem... i moje odczucia są mieszane (ze wskazaniem na pozytywne), pewny zaś jedynie jestem, że powieść Bestera można sprowadzić do tygla najróżniejszych, wyrwanych z zupełnie różnych domen pomysłów i konceptów. I ja takie podejście, mimo bolączek, bardzo sobie cenię!
Podstawą jest tutaj opowieść „everymana” o zemście – człowieku pozostawionemu w kosmosie przez miesiące, którego zignorował przelatujący statek i pozostawił samemu sobie. Vendetta nadająca sens protagoniście, szukanie śladów załogi znienawidzonej „Vorgi” zmieniające w śledztwo same w sobie już działają na kartach powieści, ale to co w trakcie drogi do zemsty się wydarza nadaje prawdziwy koloryt tej powieści, choć złośliwy powiedzą za pewne, że kolorów jest tutaj zdecydowanie za dużo (i racji też nie można im odmówić).
Autor dosłownie rozepchał powieść kolejnymi motywami. Koncept powszechnego jauntowania (teleportacji) jako uniwersalnego sposobu przemieszczenia oraz konfliktu między planetami wewnętrznymi i zewnętrznymi układu słonecznego to tylko podstawa, wierzchołek góry lodowej. Na kartach tej nie tak długiej w zasadzie powieści przewiną się telepaci (jednostronni i dwustronni), religie zepchnięte do piwnic i sprowadzone do czegoś wulgarnego, zepsuta moralnie elita wpisana w ramy pruderyjnej arystokracji z XVIII wieku, mnemopaciorki, trud życia na nieprzyjaznym księżycu i trud życia na marsie owładniętym obsesją ochrony nielicznej zieleni, skopcy w wariacji a'la „skrajna deprywacja sensoryczna”, a także PirE, substancja niczym z początków wszechświata i detonowana myślami. Jak komuś jeszcze mało to będą też więzienie Goufree Martel, tatuaż ujawniający pod wpływem emocji, wymiana nerwów, ród Presteignów (wyglądających tak samo), kobieta widząca poza pasmem widzialnym dla zwykłego człowieka, synestezja, a także postać w płomieniach pojawiająca nagle (i nagle znikająca) w kluczowych momentach fabularnych.
Czytałem już sporo sci-fi, ale to jest po prostu kocioł wszystkich pomysłów autora jakie przyszły mu do głowy. W połączeniu ze specyficznym tempem i narracją, a także kreacją bohaterów (przede wszystkim łączącym choleryzm, obsesję i rozchwianie emocjonalne protagonistą) „Gwiazdy moim przeznaczeniem” stają się czymś, co może odrzucić.
Inną zupełnie sprawą jest, że w tym chaosie autor potrafi wykorzystać stworzone pomysły i wpleść w akcję tak, by przyczyniły się potem nagle do zmiany jej biegu. Usunięcie tygrysiego tatuażu łatwo było uznać za sprawę „odbębnioną”, aż do momentu gdy nagle „niewidoma” córka Presteigna dostrzegła ślady po operacji – ta wywrotka fabularna była zaskakująca na tyle, że trudno byłoby podważać jej sens... i wnosiła coś do historii. Sens ma także postać telepatki, która stanowi dobre tło do ukazywania charakteru głównego bohatera, pomaga mu w infiltracji elit, ale i rozbudowuje tło emigracji i konfliktu planetarnego, zostawiając nawet swój ślad w głównym wątku, a mianowicie „Vorgi”, która nie udzieliła pomocy „Nomadowi”. Zresztą nawet ten główny motyw fabularny spotkał się z kilkoma przewrotkami scenariuszowymi. Okazuje się, że nawet dobrze, że Foyle nie wpadł w ręce „Vorgi” i równie dobrze dla „Vorgi”, że ta nie udzieliła pomocy jemu. W tle oczywiście doszło jauntowanie na skalę kosmiczną, poza znanymi ograniczeniami – przestrzeni... a potem także czasu.
To ostatnie wyjaśnia wątek płonącego człowieka. Szkoda jednak, że ze współczesnej perspektywy motyw ten jest już przewidywalny, a epilog (nawet w graficznym zapisie) staje się histerycznym zapisem synestezji, globalnych przemian i niejasnych przemyśleń. Mówiąc krótko: przeskoczono rekina.
Bardzo specyficzna lektura, w swoich czasach na pewno intrygująca paletą pomysłów, obecnie zaś przede wszystkim zaskakująca dynamiką. Książka, którą kocha się lub nie znosi. Mi ten styl - poza zakończeniem, które jest pretensjonalne - odpowiada.
Opinie wobec tej książki były jednoznaczne: klasyk. W mojej czytelniczej przygodzie chyba będący jednym z najdłużej przeoczonych, więc w końcu zabrałem się za niego, zweryfikowałem... i moje odczucia są mieszane (ze wskazaniem na pozytywne), pewny zaś jedynie jestem, że powieść Bestera można sprowadzić do tygla najróżniejszych, wyrwanych z zupełnie różnych domen pomysłów i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Zbiór opowiadań oraz powieść. Ot, częsta wydawnicza formuła, by zauważonego, ale niepewnego komercyjnie pisarza przemycić do zbiorowej świadomości i sprawdzić czy się przyjmie na lokalnym rynku. Przed laty złapałem się na ten haczyk i w moim przypadku zakończyło się na straceniu zainteresowania jeszcze przed rozpoczęciem powieści, "Nakręcanej Dziewczyny", co już samo w sobie jest dosyć wymowne. Wymowne jest jednak także to, że wróciłem – ten kij ma dwa końce.
Kolejna próba po latach jasno obnażyła, że autor ma tą częstą przypadłość w zanudzeniu czytelnika. Jeśli czyni to jeszcze w ramach opowiadań to teoretycznie można go skreślić z miejsca, choć rzeczywistość nie jest szczęśliwie taka prosta. Pomimo sporych potknięć Bacigalupi potrafi pisać fantastykę naukową, która ma swoje autorskie piętno, czyli mocno ekologiczne ujęcie, a przy okazji dosyć surowy, brutalny i cyniczny charakter. To już coś.
"Maleńkich Ofiar" nie rozwijam w mojej opinii, bo to jedynie wprawka, którą można sprowadzić do puenty ostatniego akapitu. Od nich rozpoczyna się żonglerka kolejnymi konceptami splecionymi w jedną całość wrażliwością autora i proekologicznym piętnem. "Kieszeń Pełna Dharmy" ma absurdalnie cudowny koncept świadomości Dalaj Lamy przeniesionej do świata cyfrowego... co blokuje jej drogę reinkarnacji i co ma duże znaczenie polityczne. "Ludzie Piasku i Popiołu" grupę z przyszłości skąpanej w postapokaliptycznych barwach, która znajduje psa, kruchy relikt przystosowany do życia w świecie niezmąconym ingerencją człowieka. "Paszo" orientalne realia, w których protagonista musi zmierzyć się z powrotem w rodzinne strony i skrajnie tradycjonalistycznym dziadkiem uosabiającym radykalizm, przemoc i uprzedzenia poprzedniej epoki. Znajdzie się też miejsce dla opowieści o długowiecznym "Regulatorze", który ołowiem likwiduje mających odwagę do reprodukcji, trochę w zużytym już, surowym i brutalnym tonie a'la podkręcone męskie kino akcji i przemocy z lat '80. Będzie też groteskowa etiuda o "niechcący" zamordowanej żonie (co otwiera nowe możliwości) oraz tytułowa "Pompa nr 6", swego rodzaju wariacja "Idiokracji", w bardzo dużym uproszczeniu. Przewiną się też historie z uniwersum zawartej w tym zbiorze powieści, ale te stanowią największy balast w tej lekturze – męczący, nużący, niepotrzebny i nieudolnie wprowadzający do "Nakręcanej Dziewczyny". Zbiór opowiadań jest przez nie bardzo nierówny, dający satysfakcję bardziej jako kłębowisko pomysłów przelanych lepiej lub gorzej na kolejnych stronnicach. Jest tylko jeden przebłysk geniuszu i dobrego wykorzystania formuły opowiadania.
"Fletka" jest re-we-la-cyj-na. Przerażające realia, dziewczęta z ciałami zmienionymi w kruche instrumenty, ich przerażająca właścicielka z węszącym wiernie bulterierem. Wszystkie wyrzeczenia, trudy, ćwiczenia i terror znajdujące finał w spektakularnym debiucie, czyli mocno erotycznej sztuce, gdzie dwie młode siostry w artystycznym spektaklu grają na swoich ciałach-instrumentach. Do tej perwersji dochodzi do jeszcze motyw kanibalizmu oraz paralela fletki i jej pani. To może skrajnie łopatologiczna perwersja, ale w takich realiach autor okazuje się być najlepszym - gdy jedyną ucieczką zdaje się być tylko samobójstwo. Zakończenie zawieszone w czasie pozostawia czytelnika z satysfakcjonującym niezaspokojeniem.
Jeśli chodzi zaś o danie główne jakim niewątpliwie jest "Nakręcana Dziewczyna" to mam bardzo mieszany stosunek do zwycięzcy takich nagród jak Hugo, Nebula i Locus. Przede wszystkim przez bardzo długi czas lektura jest najzwyczajniej w świecie nieangażująca, bo autor nie sili się na żadne ekspozycje i zabiegi, by czytelnika wprowadzić w świat przedstawiony, a dodatkowo utrudniają tutaj wszystko nieprzystępne imiona postaci, w których kluczyłem bezmyślnie jak rzadko kiedy. Niestety to nie jest ten typ lektury, w której łącznie kropek byłoby w pełni satysfakcjonujące. Po pierwsze, wszystko zaziębia się zaskakująco zręcznie, ale i też późno. Po drugie, nie wynagradza tutaj czytelniczego wysiłku puenta.
Wykreowany świat w swoich założeniach jest prosty, ale bardzo charakterystyczny i egzotyczny. Już sam wybór izolacjonistycznej Tajlandii jako miejsca akcji jest ogromnym powiewem świeżości. Bacigalupi snuje wizje świata po katastrofie ekologicznej – upalnego, z nieustającym zagrożeniem ze strony podnoszących się wód i bezcennej żywności niszczonej przez choroby oraz szkodniki powstałe w wyniku zbyt śmiałej ingerencji ludzkości w genomy świata przyrody. Nie ma samochodów spalinowych, są za to rowery i megadonty oraz wszechobecna technologia sprężynowa. Walutę stanowią zużyte kalorie. "Porządkuje" to nieoczywisty podział kastowy, korupcja oraz przede w biotechnologiczne korporacje trzymające wszystkich w szachu modyfikowaną żywnością zdolną choć na kolejne kilkanaście upraw oprzeć się mutującym chorobom. W tym wszystkim jeszcze ona, tytułowa Nakręcana Dziewczyna, Nowy Człowiek, istota o stroboskopowych ruchach stworzona by służyć, przedstawiciel kasty bez duszy. To świat brutalny, bezlitosny, duszący beznadzieją i piekielnym gorącem, bez podziału na czerń i biel, konsekwentnie dążący do katastrofy – i aż szkoda, że rozwijany tak nieczytelnie.
Emocje pojawiają się z czasem. Zdrada wobec jednego z głównych bohaterów, motyw rodem a'la rape & revenge, następujący przewrót – to wszystko przykuwa do kart książki i aż szkoda, że nie udało się zaangażować czytelnika wcześniej. Wszystko przez długi czas jest najzwyczajniej w świecie zbyt bezosobowe, obce. Problem jest tutaj ewidentnie nie w pomyśle na książkę, lecz jej strukturę i narrację, a te elementy naprawić najtrudniej.
Posmak ogromnego niedosytu po lekturze, ale zostawiający z zainteresowaniem wobec innych lektur autora. Ten ma swój własny styl i wyraźną tematykę skupioną wokół fantastyki ekologicznej.
Zbiór opowiadań oraz powieść. Ot, częsta wydawnicza formuła, by zauważonego, ale niepewnego komercyjnie pisarza przemycić do zbiorowej świadomości i sprawdzić czy się przyjmie na lokalnym rynku. Przed laty złapałem się na ten haczyk i w moim przypadku zakończyło się na straceniu zainteresowania jeszcze przed rozpoczęciem powieści, "Nakręcanej Dziewczyny", co już samo w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"Lalka" – bardzo dobra powieść. "Faraon" – powieść rewelacyjna. Nic dziwnego, że do "Emancypatek" podszedłem z pobożną czcią, odwlekając nawet lekturę w czasie tak jak przedkłada się czasem ulubione przyjemności, by móc nimi raczyć się w idealnych warunkach. Przyszło co do czego, a przygodę z emancypantkami odroczyłem sobie nawet w trakcie lektury, co zresztą zdarza mi się rzadko. Problem polega jednak na tym, że nie wynikało to przygniecenia rozmachem książki czy jej jakością, lecz zmęczeniem materiału, choć z perspektywy czasu przerwa w połowie książki i tak okazała się być niczym przy refleksjach jakie naszły mnie po zakończeniu tej kolosalnej powieści. Przerwać lekturę dla złapania oddechu jest niczym przy tym jak zakończyć ją z ogromnym rozczarowaniem.
Pierwsza połowa powieści nie była może zbyt angażująca, lecz z pewnością nie była zła. Prus wprowadza w świat przedstawiony niezbyt zręcznie, podobnie jak i niezbyt zręcznie kreśli problematykę i faktyczne sedno tej historii, lecz jego pióro rekompensuje wiele. Postać Latter i jej niesfornych dzieci czy wyraźnie zarysowane problemy natury ekonomicznej czy społecznej obiecują, że to wszystko pójdzie w jakimś konkretnym kierunku, nabierze wiatru w żagle. W momencie śmierci Latter wydawać by się mogło, że rzucono już kamieniem, który doprowadzi do lawiny, ale wtedy przechodzimy w ten obowiązkowy dla starej literatury segment z pobytem na prowincji, w tym przypadku Iksinowie. Od tego momentu trudno już się nie łudzić, że pisanie powieści w publikowanych fragmentach szkodzi jej i czyni operą mydlaną, pełną pomyłek, niewłaściwych osądów, problemów sercowych i obyczajowych. Nie pomaga Magdalena Brzeska, protagonistka, która jest wyidealizowaną altruistką i osobą naiwną na tyle, by nie była wiarygodna jako postać lecz jako wygodny wytrych fabularny do kreślenia kolejnych wydarzeń. W końcu autor opuszcza Iksinowo i ja też opuszczam, ale lekturę, potrzebując przerwy i dystansu.
Z czasem wracam i... jest zdecydowanie lepiej. Marzenie o własnej działalności u Madzi bardziej się tli niż pali w jej sercu i na kartach książki, wszystko opiera się bardziej na pięciokącie miłosnym Brzeskiej, a rodzeństwami Norskich i Solskich, lecz jest to angażujące i opisane z pasją. Dramat niedomówień, konwenansów, pomyłek i fałszywych posądzeń trwa, ale w końcu można się w tym odnaleźć. Pojawiają się emocje, przy okazji nawet niewinny pies zdechnie, obrywając w głowę po ich nagłym przypływie. Magdalena otwiera się na bardziej materialistyczne filozofie, opiera się narzeczeństwu, zachowując przy tym swoją wyjątkowość, zaś Kazimierz obrywa kulą w fenomenalnej, rozegranej chyba nieświadomie komediowo sekwencji honorowego pojedynku. O kulę tą sam się doprasza, zresztą od kogoś dla kogo – jak dla czytelnika! - Kazimierz to jedynie "cymbał". Honorowy pojedynek na kartach tej powieści to tragikomedia chorego zwyczaju, czysty przypadek i opowieść o zbłąkanej kuli. Ubawiłem się niesamowicie na tym fragmencie, magia!
Problem polega na tym, że zmierzamy w końcu do puenty, na pierwszy plan nagle wchodzi wątek chorego brata, trzeba podjąć ostateczne decyzje... i wtedy na kartach powieści jak piorun strzelił objawia się Prus we własnej osobie, chowając za skórą Dębickiego. Jakbym tego profesórka za ucho wyciągnął to aż szkoda gadać! W tej plejadzie bohaterów z egoistą i trwoniącym pieniądze Kazimierzem, psobujcą Solskim czy Świętą Magdaleną Brzeską Zawsze Dziewicą ten chorujący na serce jegomość wyrasta na największego dupka. Prus za jego pośrednictwem wciska na pieprzone kilkadziesiąt stron dywagacje o Bogu, a Dębicki kipi aż od zażenowania "tą dzisiejszą młodzieżą", która taka mundra, ale sobie nie zada trudu oczywistych dywagacji i tworzenia symbolicznych konstrukcji filozoficznych, by w końcu uwierzyć w Pana Boga. Jest w tym taka groteskowa wyższość podczas snucia kolejnych analogii, że aż człowieka skręca. To nie jest sedno tej powieści! To nie ma nic do emancypacji! Człowiek sobie myśli "no dobra, ale jak Dostojewski rzucił akapit o Bogu i wszyscy klaskali bezmyślnie, gdy niekoniecznie było to największą wartością jego kultowych powieści to ci przeszkadzało, nie?". Oddam Prusowi sprawiedliwość, że to spojrzenie jest ciekawe, ale to jednak dalej wprawka umysłowa, której nikt nie zweryfikuje. Nie jestem jako ateusz uprzedzony do tej tematyki, bo w przerwie od "Emancypatek" czytam z radością m. in. Brandstaettera, więc nie o to chodzi. Forma tej dywagacji jest jak młotem w ścianę, pełna objawionej prawdy, a rodzeństwo Brzeskich tylko grzecznie potakuje. Prus jak każdy twórca tego okresu oczywiście nie pisze o Jezusie, bo wie, że pisząc wprost nic nie zdziała w coraz bardziej (szczęśliwie) pozytywistycznych, materialistycznych czasach, ale o co mu chodzi szybko wychodzi na jaw. Jeszcze te brednie o eterze, które od dawna nie są aktualne. Trwajcie w teistycznej ułudzie, bo tak wygodniej – takie jest tego przesłanie, taka prawda.
Co z Magdaleną Brzeską? No a co ma być, trafia do jebanego zakonu, a co może zrobić? Książkę pisał stary facet, więc jaki los mógł ją spotkać? Nie ma absolutnie nic złego w poświęceniu się pracy dla bliźnich, ale można to robić bez religijnej otoczki, ciesząc się życiem rodzinnym i nie podejmując tej decyzji w wyniku psychicznego wyniszczenia plotkami i pomówieniami, których współcześnie żadna kobieta nie ma dzięki emancypacji posuniętej o wiele dalej niż na kartach tej książki. Madzia do ostatniej karty żałuje, że ktoś ją nagle, gwałtownie pocałował, jakby to ją skreślało w czymkolwiek. Prus boi się znanej nam współczesności, ale prawda jest taka, że każdy chciałby mieć takie fałszywe problemy jak ona, tak daleko się posunęliśmy szczęśliwie jako społeczeństwo.
Ze współczesnej perspektywy to jest śmieszne i mówię to jako osoba, która ma negatywny stosunek do aktualnej formy feminizmu – wybierając to co mamy teraz, a fantazje Prusa zdecydowanie wolę współczesność. Jak nie lubię tego słowa to jednak "toksyczność" pasuje do "Emancypatek" idealnie. Tutaj każda kobieta pozostawiona sama sobie podejmuje niegospodarne, małostkowe i krótkowzroczne decyzje. Tutaj każda kobieta przesiąka niczym gąbka poglądami faceta stojącego obok. Tutaj każda kobieta może jedynie doznać szczęścia w małżeństwie lub zakonie. Madzia to idealna kobieta w snach Prusa – pobożna, głupia jak but, posłuszna i szybko nawracająca się z drogi niezależności. Ma być przedmiotem i ozdobą, który poświęca się dla ogółu.
Wydźwięk tej powieści jest fatalny. Ogromne rozczarowanie. Baby do garów, a jak nie to wam chłop wytłumaczy co i jak. 4/10 tylko i wyłącznie za pióro.
"Lalka" – bardzo dobra powieść. "Faraon" – powieść rewelacyjna. Nic dziwnego, że do "Emancypatek" podszedłem z pobożną czcią, odwlekając nawet lekturę w czasie tak jak przedkłada się czasem ulubione przyjemności, by móc nimi raczyć się w idealnych warunkach. Przyszło co do czego, a przygodę z emancypantkami odroczyłem sobie nawet w trakcie lektury, co zresztą zdarza mi się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jedno muszę przyznać: mamy tutaj bardzo klarowny, ciekawy pomysł na postawienie fundamentów pod duże uniwersum fantasy rozpoczynając od jego stref granicznych i kontrastujących ze sobą zimnej północy oraz ciepłego południa. Jeden zbiór opowiadań, dwa odrębne wątki ze czterema opowiadaniami łączącymi tych samych bohaterów oraz klimat. Wszystko to łączy trochę nijakie, ale rzemieślniczo nawet niezłe pióro autora, historia wielokulturowego imperium docierającego do granicy możliwości ekspansji oraz wkradające się z każdym opowiadaniem coraz większe, kosmologiczne zagrożenie. Pomysł tutaj ewidentnie jest, jedynie wykonanie nierówne.
"Topór i Skała" to cztery opowieści o żołnierzach Szóstej Kompanii Górskiej Straży. Trudno mi nie kryć skojarzeń z Nocną Strażą z cyklu Georga R. R. Martina, jedynie w bardziej żołnierskim stylu i w batalistycznym ujęciu. Poza tymi elementami – nie ma tutaj zbyt wiele ciekawych elementów. Zbiorowy bohater potrafi zdobyć tutaj sympatię, ale bardzo długo rewelacji nie ma. "Honor Górala" jako tako wprowadza do realiów, ale "Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami", pomimo rozmachu, przynudza opisem rozległej, rozwleczonej w zasadzie batalii i logistyki. Dopiero "Szkarłat na Płaszczu" wzbudza zaintrygowanie i zaczyna angażować. Można poznać honor Górskiej Straży, jej (i nie tylko) tradycje, pojawia się lepiej ujęta strona polityczna i EMOCJE. Fakt, iż podarowany choremu dziecku płaszcz może postawić na szali los całej Kompanii i jej los spleciony jest z decyzjami tej nieszczęśliwie obdarowanej, udręczonej istoty i porusza, jak i satysfakcjonuje wymierzoną skutecznie zemstą. "Krew naszych ojców" potwierdza zaś, że można wykorzystać stworzone realia we właściwy sposób jeśli ma się na opowiadanie pomysł. W tym konkretnym przypadku historię gatunkową w stylu mrocznej opowieści z kryminalną zagadką i zgonami w odosobnionej, tajemniczej wiosce nad jeziorem, którego skarby degenerują niemal w lovecraftowskim stylu.
"Miecz i Żar" były... w zasadzie dobre, ku mojemu zaskoczeniu. Śnieg zamieniony na piasek, a góry na pustynię, inni bohaterowie i tradycje, ale wszystko na POŁUDNIU trzymane jest o wiele sprawniej w ryzach przez autora. Każde opowiadanie to odrębna historia zakończona konkretną (no w końcu!) puentą, ale wszystkie razem tworzą jedną mini-powieść. Jest tutaj wszystko by zaoferować dobrą historię. Jest międzypokoleniowa nienawiść między odrębnymi kulturami, zakazana miłość i rozdarcie między dwoma społecznościami, nie należąc tak naprawdę do żadnej z nich. Tradycje Issaram – zakaz ukazywania oblicza, zbiorowa dusza całej społeczności, silny konserwatyzm i hierarchiczność, dosłowna wiara w legendy – są intrygujące. Yateh, główna postać tej części książki, za wierność tradycji płaci najwyższą cenę... i właśnie dlatego czyta się o jego losach tak dobrze, niezależnie czy czytamy o nim jako najemnym strażniku, powracającym na łono Issaram i konfrontującym ze swoimi wyborami członku plemienia, wyrzutku bez duszy czy w końcu skorpionie wplątanym w coś o wiele większego niż on sam, sprowadzonym do chodzącej i mówiącej broni. Tutaj widać potencjał.
Można znać, choć nie trzeba. Uniwersum na trochę potencjału, ale zdecydowanie bardziej w tej części gdy walczą wywiad wewnętrzny i zewnętrzny (szczury i ogary, ładnie!) niż w przypadku kosmologicznej batalii bogów. Proszę o więcej serca dla bohaterów, bo wtedy wychodzi zdecydowanie lepiej.
Jedno muszę przyznać: mamy tutaj bardzo klarowny, ciekawy pomysł na postawienie fundamentów pod duże uniwersum fantasy rozpoczynając od jego stref granicznych i kontrastujących ze sobą zimnej północy oraz ciepłego południa. Jeden zbiór opowiadań, dwa odrębne wątki ze czterema opowiadaniami łączącymi tych samych bohaterów oraz klimat. Wszystko to łączy trochę nijakie, ale...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Po „Ostatnim kuszeniu Chrystusa” Kazantzakisa i „Ewangelii według Jezusa Chrystusa” Saramago przyszedł czas na bardziej klasyczne, polecane mi już podejście do nowotestamentowej historii. Tym razem w wykonaniu Brandstaettera, którego czterotomowa powieść zachwyciła mnie stylem oraz zrozumieniem materiału źródłowego i kontekstu kulturowego. Semicki temperament, tradycje i skłonności autor rozumie w sposób właściwie wybitny – intuicyjnie i lekko kreśląc uzupełnienie dla ewangelicznych historii, a bez tych przedstawione na jej kartach zdarzenia nie są wstanie wybrzmieć w sposób całkowity. Zrozumienie dla żydowskich korzeni Pisma Świętego zanikło. Brandstaetter pozwala ponownie je przyswoić, a jako konwertowany na katolicyzm żyd jest ku temu predysponowany w sposób idealny.
Pierwszy w oczy rzuca się język. Stylizowany, a w zasadzie przestylizowany, pozostaje z czytelnikiem od początku do końca powieści. Nadaje koloryt, oddaje sposób myślenia i specyficzną dynamikę, rytm żydowskiego myślenia. I męczy: poświęcić pół strony na kolejną metaforę skaczącą między aksjologicznymi skrajnościami to dla autora jak rzucić kamieniem przez stereotypowego farazeusza, czyli wyjątkowo łatwo. Jeśli umie się płynąć się wartko z nurtem tej pisanej rzeki jest przyjemnie, szczególnie, że żydowski temperament przyswaja się intuicyjnie. Trzeba jednak to umieć lub czuć. Dlatego nie zdziwi mnie opór niektórych wobec pióra jakim uraczono nas w „Jezusie z Nazarethu”, bo to nie jest lektura dla każdego. Nie kryje się zresztą za tymi kolejnymi powtórzeniami specjalna mądrość, co do której autor z pewnością jest pewien, ale jako środek artystyczny zabiegi autora są jak najbardziej zrozumiałe. O wiele lepiej całości z pewnością przysługują się oryginalne imiona, do których nie mam żadnych zarzutów, bo tworzą idealnie klimat przedstawionej historii.
Bezsprzecznie udane są z pewnością kreacje bohaterów, a niektóre oddane są w rewelacyjny sposób. Pracowitość i skromna prostota Józefa, zdeterminowany Jan Chrzciciel, sposób myślenia „antagonistów” (sadyceusze i faryzeusze, Piłat, Herod Antypas), Judasz jako tragiczna postać i interpretująca zdarzenia wokół siebie w zupełnie inny sposób – wszystko to składa się na obraz bardzo udanego pisarstwa, z ręką do pisania postaci.*
Wszystko powyższe jednak to jedynie wprawka względem czwartej księgi – zakończenia, do którego „Jezus z Nazarethu” dąży od samego początku I tomu. To stanowi wisienkę na torcie, bez której „Jezus...” byłby jedynie załącznikiem do ewangelii lub kolejną, tym razem ściśle katolicką interpretacją. Zwieńczenie wychodzi poza religijne ramy, bez których – dla mnie jako ateisty – ta rozwlekła powieść byłaby jedynie jedną z wielu udanych literackich prób zmierzenia się z materiałem źródłowych. Ostatni tom to danie główne, będące dobrą historią samą w sobie bez żadnego religijnego powiązania i kontekstu, zaś nimi jeszcze tylko lepszą. Proces Jezusa łączący ujęcie prawne, skrajnie odmienne postawy sądzących i oskarżycieli między którymi odbijanymi jest Chrystus, kontekst historyczny w jaki to wszystko się wplata – narracyjna petarda, wciągająca i satysfakcjonująca tym jak finalnie poskładano puzzelki ze wszystkich tomów. Udanie przedstawiona droga krzyżowa jest aż rozczarowująca w kontekście mistrzowskiego procesu. To tylko dowodzi jaki literacki szczyt udało się przez moment osiągnąć i choćby dla niego (oraz charakterystycznego stylu, zrozumienia judaizmu) warto przebrnąć przez co skrajniejsze stylistycznie uniesienia.
* Ocenę Jezusa pomijam.
Po „Ostatnim kuszeniu Chrystusa” Kazantzakisa i „Ewangelii według Jezusa Chrystusa” Saramago przyszedł czas na bardziej klasyczne, polecane mi już podejście do nowotestamentowej historii. Tym razem w wykonaniu Brandstaettera, którego czterotomowa powieść zachwyciła mnie stylem oraz zrozumieniem materiału źródłowego i kontekstu kulturowego. Semicki temperament, tradycje i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-05-13
Nikos Kazantzakis znany mi był już z "Ostatniego Kuszenia Chrystusa", które przyjąłem więcej niż ciepło i pozytywnie. "Grek Zorba" stać miał się więc dla mnie bez większych wątpliwości kolejnym klasykiem, jako dzieło powszechnie uznawane za wybitne. Lektura zweryfikowała moją pewność co do poziomu tej książki bardzo dosadnie, ale nie powiedziałbym, że boleśnie – to była przyjemna, pachnącą niekiedy morską bryzą z malowniczej Krety lektura.
Książka traktuje o nietypowej przyjaźni i współpracy dwóch postaci – protagonisty, bardziej wysublimowanego i stoickiego intelektualisty zajmującego w wolnym czasie pisaniem i studiami nad filozofią buddy, a tytułowego Zorby, starszego z tej dwójki, ekspresyjnego, porywczego i oddającego namiętnościom w zgodzie z bałkańskim duchem, w swojej prostocie szlachetnego i zawstydzającego. W tle ich wspólne przedsięwzięcia, miłość, śmierć, dużo rozważań oraz źle starzejącego się, ale pasującego do tonu książki seksizmu.
Nie ma tutaj wbrew obiegowej opinii zbyt wiele o samej Grecji. Wszystkie pomniejsze i czasami luźno powiązane wątki splata dychotomia bohaterów. Sunie się przez tą historię z lekkim, ale przyjemnym zainteresowaniem, bo Zorba jest napisany jako doskonały archetyp osób, które potrafią zaangażowaniem i pasją w tym co robią zaintrygować, wybić ze schematów działania i myślenia. Osób, które oddają się całkowicie temu co robią, swoją postawą zdają się wyswobadzać postronnych ze strefy komfortu, lecz czuć, że w ich nie tak młodych ciałach kryje się coś, co niekoniecznie jest w pełni zdrowe, nawet jeśli nie do końca jest to zamysłem autora.
Towarzyszy temu kilka naprawdę udanych dialogów, nieszczęśliwie jednak wszystko to ginie w prostocie i oczywistości rozważań. Zaprezentowane postawy, które dekady temu wstrząsnęły literaturą nie wywołują już zbyt wiele emocji. Za dużo tutaj banału. Pod koniec, gdy coraz więcej na kartach powieści zgonów, a autor zmierza nieuchronnie ku konkluzji przepełnionej rozważaniami na wszystkie najbardziej uniwersalne tematy czuć, że jest w tej historii serce i dusza, ale czy faktycznie rozum? Udaje się uniknąć wpadnięcie w pułapkę "szlachetnego dzikusa" (było blisko), ale nie jest to tak filozofująca książka jak może się wydawać. Podejrzewam, że przekład zgubił esencję Zorby, ale już jestem pewny, że rezonować mogła właściwie tylko w momencie swojego wydania, w innych realiach i rzeczywistości, do której Zorba dopiero ze swoją nauką zawitał.
Nikos Kazantzakis znany mi był już z "Ostatniego Kuszenia Chrystusa", które przyjąłem więcej niż ciepło i pozytywnie. "Grek Zorba" stać miał się więc dla mnie bez większych wątpliwości kolejnym klasykiem, jako dzieło powszechnie uznawane za wybitne. Lektura zweryfikowała moją pewność co do poziomu tej książki bardzo dosadnie, ale nie powiedziałbym, że boleśnie – to była...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-04-09
Kolejna część w ramach prequeli o Mordimerze - tym razem o wiele mniej kreatywna i właściwie nic nie wnosząca do całego cyklu. Jedyna nowość to postawienie na dwa obszernie przedstawione śledztwa zamiast rozdrabniania się na więcej miniopowiadań i perspektywa młodszego protagonisty. Jest też całkiem udany zwrot akcji z obróceniem pierwszego śledztwa w test nowicjusza, próbą darowania życia niewinnemu poprzez głupiego kata czy rozległe tło drugiego z przedstawionych śledztw, z budową kościelnych przybytków jako głównym motywem. Ostatecznie jednak wszystko nie prowadzi do niczego konkretnego. Ot, czytało się lekko i przyjemnie, jak w czytelniczym McDonaldzie otrzymując dokładnie tego czego się spodziewało. W ramach przerwy od innych, bardziej ambitnych powieściowych cegieł - rozrywkowy przerywnik, którego potrzebowałem.
Kolejna część w ramach prequeli o Mordimerze - tym razem o wiele mniej kreatywna i właściwie nic nie wnosząca do całego cyklu. Jedyna nowość to postawienie na dwa obszernie przedstawione śledztwa zamiast rozdrabniania się na więcej miniopowiadań i perspektywa młodszego protagonisty. Jest też całkiem udany zwrot akcji z obróceniem pierwszego śledztwa w test nowicjusza, próbą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Najpierw Parandowski, który pięknym językiem i z cudowną wrażliwością wprowadza do mitów niczym do magicznej opowieści. Dopiero Kubiak, który mity te rozkłada na czynniki pierwsze i pochyla się nad każdym detalem - analizuje różnice, przytacza liczne źródła, szerzej nakreśla tło historyczne, próbuje nadać sens temu gąszczu imion oraz pokrętnej genealogii i chronologii.
Innej opcji po prostu nie ma. Do "Mitologii Greków i Rzymian" potrzebne jest wprowadzenie (i to nawet nie takie ogólnikowe, ledwo liźnięte), by móc cieszyć się bogactwem tego opracowania. O ile przez Bogów przebrnięcie było igraszką, o tyle już przy Herosach - przyznaję, bez bicia - pobieżnie przebrnąłem, wiedząc, że w tym zakresie potrzebny jest w przyszłości powrót. Kubiak świetnie oprowadza czytelnika po świecie mitów greckich i ma na to zamysł, ale należy pamiętać, że wiele od niego wymaga, przede wszystkim skupienia. To świetna, momentami "sucha" analiza, ale pogłębiona i pełna miłości do mitów, niepozbawiona przemocy, której wielu innych autorów zataja (np. szaleństwo Heraklesa, poczęcie minotaura, zbrodnia Dedala).
PS Po lekturze Parandowskiego bardzo doceniam oba tak różne i potrzebne podejścia autorów.
Najpierw Parandowski, który pięknym językiem i z cudowną wrażliwością wprowadza do mitów niczym do magicznej opowieści. Dopiero Kubiak, który mity te rozkłada na czynniki pierwsze i pochyla się nad każdym detalem - analizuje różnice, przytacza liczne źródła, szerzej nakreśla tło historyczne, próbuje nadać sens temu gąszczu imion oraz pokrętnej genealogii i chronologii....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Przychodzi taki moment, gdy człowiek rozumie już, że do nadrobienia zostaje już coraz mniej z ulubionego Dostojewskiego i kiedyś w końcu nastąpi kres czytelniczej przygody z tym klasykiem. W momencie zakończenia lektury kolejnej pozycji jednak przychodzi zbawienna ulga, bo wie się już, że do osobistego kanonu – nawet jeśli nie do ścisłej czołówki – dochodzi kolejna wartościowa pozycja (sama w sobie) oraz nieszczęśliwie przegapiony, ważny klucz interpretacyjny do zrozumienia samego Dostojewskiego.
Cała ta relacja z więziennych lat stylizowana na odnaleziony po fikcyjnym bohaterze dziennik to jedynie pretekst, by przelać na papier osobiste wydarzenia, które tak ukształtowały autora. Fabularyzowane wspomnienia ukazują okres, w którym Dostojewski nabył (a może raczej: wydobył z siebie) umiejętność bezbłędnej analizy psychologicznej innych osób z możliwością przelania swoich spostrzeżeń w celnej, krótkiej i poruszającej formie. Miał na tego rodzaju analizy czas, bo rutyna zesłania była nieubłagana. Rutyna ta zresztą nie była zbyt często spleciona z ciekawymi wydarzeniami, co ma wpływ na tę pozycję, ale to nie na akcji opierają się te wspomnienia, lecz na powrocie do rutyny i tego wyjątkowego tygla zesłańców. Szlachta ściera się z biedotą i prostym ludem, mordercy z przestępcami politycznymi, rosjanie z innymi narodowościami, religie z innymi religiami, a przede wszystkim – postawy i temperamenty z innymi postawami i temperamentami. Dostojewski kreśli bogate spektrum różnorodnych postaci wypełnionych nawykami, ułomnościami i trudną przeszłością. Wszystkie te postaci łączy niepisany kodeks i umowne obyczaje, ale przede wszystkim praca, rutyna, nuda i marzenia. Autor opowiada o mordercach, oprychach, krętaczach i dziwakach, opowiada nawet o strażnikach odosobnienia, ale nigdy nikogo nie ocenia. Zamiast oceniać, wylewać żale woli za to wzruszyć opisem teatru, przejąć się losem bywalców szpitali, poświęcić nawet osobny fragment zwierzętom towarzyszącym odosobnieniu – ma po prostu serce.
To samoświadomie nakreślone wspomnienia, co do których „dynamiki” z samokrytyką i pokorą autor sam się odnosi, zwieńczając jeszcze historię wspomnieniem ucieczki więźniów i prostym, ale efektownym w swoim wydźwięku zakończeniem kary przez protagonistę, który rozpoczyna nowy żywot. Dostojewski opowiedział o wszystkim co ważne i z aptekarską precyzją, nie pomijając najważniejszych elementów życia zesłańców, nie szczędząc goryczy i rutyny, ale nie dodając nic fałszywego od siebie. Po prostu: sama prawda, wielkie serce i zmierzenie się z własnymi doświadczeniami. Jak dla mnie obowiązkowa lektura dla miłośników Dostojewskiego, która ukazuje kluczowy fragment jego życia oraz mniej charakterystyczny sposób opowieści. To także dobra lektura o trudach życia w pozbawieniu wolności.
Przychodzi taki moment, gdy człowiek rozumie już, że do nadrobienia zostaje już coraz mniej z ulubionego Dostojewskiego i kiedyś w końcu nastąpi kres czytelniczej przygody z tym klasykiem. W momencie zakończenia lektury kolejnej pozycji jednak przychodzi zbawienna ulga, bo wie się już, że do osobistego kanonu – nawet jeśli nie do ścisłej czołówki – dochodzi kolejna...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to