-
ArtykułySiedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać2
-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać468
Biblioteczka
2015-03-09
2015-01-10
"Zac i Mia" to jedna z tych książek, która od razu rzuca się w oczy. Przyciąga uwagę, jak magnes - to zasługa wyjątkowo udanego połączenia czerwieni i niebieskiego. Wiele osób powiedziałoby, że ta okładka to w sumie nic ciekawego, a jednak ma w sobie to coś. Ma to swój zakręcony sens. Wiedziałam więc, że będę musiała poznać tę historię.
W zwykłym życiu by się nie spotkali, ale ich życie przestało być zwykłe.
17-letni Zac od miesiąca leży w szpitalnej izolatce. To przygotowanie do operacji przeszczepu szpiku, która ma za zadanie uratować mu życie. Na oddziale są poza nim sami staruszkowie. Również chorzy na raka. Pewnego dnia wśród nich pojawia się dziewczyna, która już od pierwszej sekundy wyłamuje się ze schematu, włączając na fulla muzykę w sali obok...
Reszta recenzji: http://bucherwelt.blogspot.com/2015/01/premierowo-zac-mia-aj-betts.html
"Zac i Mia" to jedna z tych książek, która od razu rzuca się w oczy. Przyciąga uwagę, jak magnes - to zasługa wyjątkowo udanego połączenia czerwieni i niebieskiego. Wiele osób powiedziałoby, że ta okładka to w sumie nic ciekawego, a jednak ma w sobie to coś. Ma to swój zakręcony sens. Wiedziałam więc, że będę musiała poznać tę historię.
W zwykłym życiu by się nie spotkali,...
2017-09-01
Zbliżamy się ku końcowi. Myślałam, że tylko czytanie tej książki było bolesne, ponieważ to już koniec, ale pisanie o "Insygniach Śmierci" również nie należy do najłatwiejszych, zwłaszcza gdy jest tyle emocji z tym związanych. Tradycyjnie w tekście możecie spodziewać się spoilerów.
Więcej: http://bucherwelt.blogspot.com/2015/05/harry-potter-i-insygnia-smierci-j-k.html
Zbliżamy się ku końcowi. Myślałam, że tylko czytanie tej książki było bolesne, ponieważ to już koniec, ale pisanie o "Insygniach Śmierci" również nie należy do najłatwiejszych, zwłaszcza gdy jest tyle emocji z tym związanych. Tradycyjnie w tekście możecie spodziewać się spoilerów.
Więcej: http://bucherwelt.blogspot.com/2015/05/harry-potter-i-insygnia-smierci-j-k.html
2017-07-26
Opinia ta należy do Księcia Półkrwi, co oznacza, że pełna jest własnych notatek na marginesach oraz tajemniczych, mrocznych zaklęć, których lepiej nie wypowiadać na głos, tj. spoilerów.
Więcej: http://bucherwelt.blogspot.com/2015/05/harry-potter-i-ksiaze-pokrwi-j-k-rowling.html
Opinia ta należy do Księcia Półkrwi, co oznacza, że pełna jest własnych notatek na marginesach oraz tajemniczych, mrocznych zaklęć, których lepiej nie wypowiadać na głos, tj. spoilerów.
Więcej: http://bucherwelt.blogspot.com/2015/05/harry-potter-i-ksiaze-pokrwi-j-k-rowling.html
2017-06-26
2015-04-06
2015-02-12
2015-04-27
Muzyka od zawsze była bardzo ważna w życiu tak wielu osób. Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie teraz dnia bez moich ulubionych kawałków i słucham, gdy tylko znajdę chwilę. Nawet teraz, pisząc te słowa. Niejednokrotnie mówi się o tym, że utwór/piosenkarz/zespół zmienił czyjeś życie i jest to naprawdę coś wspaniałego. Nie jest to jednak temat, o którym się łatwo pisze, choć niektórym się to udaje...
"O żadnym „może kiedyś” nie może być mowy. „Może kiedyś” nigdy nie nastąpi."
Ridge gra wspaniale na gitarze i jego utworom brakuje właściwie tylko jednego - tekstów i nie pomaga fakt, że nie może przełamać blokady twórczej. Pewnego dnia zauważa dziewczynę śpiewającą do jego piosenek i postanawia bliżej ją poznać. Sydney wydaje się, że jej życie jest dokładnie takie, jakie być powinno: studiuje wymarzony kierunek, pracuje w bibliotece, mieszka z najlepszą przyjaciółką i ma kochającego chłopaka. Wszystko to rozpada się na kawałki w dniu jej urodzin. Jednak życie daje jej drugą szansę i ma okazję stworzyć coś wyjątkowego wraz z Ridge'm - łącząc melodię ze słowami. Może kiedyś? A może właśnie teraz?
https://www.youtube.com/watch?v=VK_iTk3J0gM <-- posłuchaj mnie
Jeszcze nie spotkałam się z książką, która opisywałaby muzykę w tak piękny sposób, w której muzyka była najważniejszym i najpiękniejszym wątkiem, ponieważ według mnie to ona wybiła się na pierwszy plan i wprowadzała prawdziwą magię, gdy tylko się pojawiała. Nie powiem, żebym się trochę nie bała, ponieważ autorzy, którzy porywają się na pisanie o muzyce balansują między High School Musical, a totalną nudą. Tutaj jednak jest inaczej, cudownie odświeżająco. Z tego właśnie powodu uważam, że "Mayby Someday" trzeba poznać, ponieważ spojrzycie na muzykę w zupełnie inny sposób.
Ważną rolę odgrywają tutaj piosenki tworzone przez Ridge'a i Sydney, które przewijają się na kartach tej powieści. Znajdziecie je tutaj, a już niedługo pojawią się na polskiej wersji strony maybesomeday.pl. Jeżeli tylko się da, to przesłuchajcie sobie utwory, wtedy gdy pojawiają się one w fabule, ich teksty są naprawdę głębokie i przemyślane. Sam gatunek jest niekoniecznie w moim typie, to jednak całość jest profesjonalna i poruszająca.
"W angielskim alfabecie jest tylko dwadzieścia sześć liter. Można by pomyśleć, że z tyloma literami niewiele można zrobić. Można by pomyśleć, że kiedy wymiesza się je i połączy w słowa, mogą one wywołać tylko ograniczoną liczbę uczuć. A jednak tych uczuć może być nieskończenie wiele i ta piosenka jest tego dowodem. Nigdy nie zrozumiem, w jaki sposób kilka prostych słów połączonych ze sobą może kogoś zmienić, a jednak ten utwór i jego słowa całkowicie mnie odmieniają. Czuję się tak, jakby „może kiedyś” się we „właśnie teraz”."
"Maybe Someday" przedstawione jest z dwóch punktów widzenia: Ridge'a i Sydney, co szybko skojarzyło mi się z serią "Hopeless" autorki tym bardziej, że... styl jest właściwie taki sam i tak chyba być nie powinno, ponieważ naszą narratorką nie jest nastoletnia dziewczyna, lecz młoda 22-letnia kobieta. Jeżeli na Sydney da się jeszcze przymknąć oko, to byłam bardzo zaskoczona, gdy okazało się, ile to Ridge ma lat. To powoduje niestety, że książka ma często nieodpowiedni klimat do historii, która przedstawia.
Bohaterowie drugoplanowi również przypominali mi "Hopeless", ponieważ właściwie... są stworzeni na takim samym schemacie, a zwłaszcza przyjaciel Ridge'a. Kropka w kropkę dorosły Daniel, wliczając w to nawet typ dziewczyn, które mu się podobają... I w tym momencie nie wiem, co o tym myśleć...
Zakończenie "Maybe Someday" budzi sporo emocji, jednak nie tyle ile by mogło, gdyż niestety fabuła książki jest dość przewidywalna. Kilka pierwszych stron mówi nam wszystko i właściwie nie można się pomylić, jednak ja liczyłam po cichu na inne wyjście z sytuacji równocześnie chcąc tego samego, co autorka napisała. Skomplikowane, jednak jest po prostu tak, że zakończenie tej opowieści mogłoby być zupełnie inne, cudownie poruszające jak np. w "I wciąż ją kocham", ale jest przewidywalne.
"Hej, serce. Słyszysz mnie? Wypowiadam ci wojnę."
Padłam - jak przypuszczam - ofiarą własnego nastawienia. Staram się nie patrzeć przez pryzmat tego, co widziałam lub słyszałam, jednak "Maybe Someday" jest teraz wszędzie. Na Instagramie, na mailu, na Facebooku, a pod każdym zdjęciem przynajmniej piętnaście komentarzy osób, które książkę już czytały i ją absolutnie polecają. I jak tutaj ma się człowiek nie nakręcić? Nie mówiąc już o "Hopeless", które nawet teraz gęsto wspominam. Z tego powodu dałam "Maybe Someday" za wysoką poprzeczkę i oczekiwałam nie wiadomo czego. Oczywiście nie było źle, ale idealnie również nie. Jest to książka, do której pasuje słowo okej.
https://www.youtube.com/watch?v=mcQnA4RvOzM <-- posłuchaj mnie
"Maybe Someday" to powieść, która w piękny sposób opowiada o muzyce i jej wpływie na życie, jednak według mnie nie może się równać z serią "Hopeless", która skradła moje serce całkowicie swoją opowieścią o miłości. Mogę jednak polecić "Mayby Someday", choćby ze względu na to, co połączyło Ridge'a i Sydney - muzykę.
PS. Okładka jest obłędna, prawda?
Muzyka od zawsze była bardzo ważna w życiu tak wielu osób. Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie teraz dnia bez moich ulubionych kawałków i słucham, gdy tylko znajdę chwilę. Nawet teraz, pisząc te słowa. Niejednokrotnie mówi się o tym, że utwór/piosenkarz/zespół zmienił czyjeś życie i jest to naprawdę coś wspaniałego. Nie jest to jednak temat, o którym się łatwo pisze, choć...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-05-27
2015-05-30
"Hellhaven" to debiut polskiej autorki o pseudonimie Raven Stark. Książka została przez nią napisana w wieku 15 lat, a w tym roku w kwietniu opublikowana przez wydawnictwo Novae Res.
Powrót do szkoły po wakacjach nie zapowiadał się dla Camille tak źle, jak dzień faktycznie się skończył. Poznała chłopaka, który zdążył nieźle ją zirytować, jej przyjaciółka rozpłynęła się bez śladu, a rodzice nagle oświadczają jej, że wyjeżdża do szkoły z internatem, natychmiastowo. Właściwie ma dwie godziny na spakowanie się. Pod koniec dnia Camille ląduje już w tajemniczej szkole setki kilometrów od domu z pytaniami, które nie dają jej spokoju i na które nikt nie chce jej odpowiedzieć.
O tym, w jakim wieku Raven Stark napisała książkę dowiedziałam się dopiero po fakcie tj. lekturze. Nie wiem, czy to zmieniłoby to, jak odebrałam "Hellheaven", jednak możecie sobie wyobrazić, jak jest pod względem językowym i stylistycznym. Nie za ciekawie. Zdania się krótkie i bardzo często chaotyczne. Zwłaszcza początek i koniec wydają się być pisane na szybko, więc jak ciężko na początku wkręcić się w tą opowieść, tak trudno ją skończyć. W "Hellheaven" znajdziemy coś, co ja nazywam "przerostem czasowników", czyli najzwyczajniej w świecie opisane jest tutaj wszystko, co postacie robią. Absolutnie wszystko. Zwłaszcza w czasie dialogów, co powinno być dla czytelnika naturalne, aby wychwycić to z kontekstu i zrozumieć, że gdy rozmawiają dwie postacie, to nie może być wątpliwości, że jak ona zaczęła, to po drugiej wypowiedzi nie musi być napisane, on odpowiedział. Jednak po kilkudziesięciu stronach przestaje się zwracać na to uwagę i po prostu się czyta.
"Hellheaven" to typowy romans paranormalny, dziwny, ale typowy. Książka pełna jest sprzeczności i chaosu, jednak przynajmniej nie ma tutaj trójkącika, co jest niewątpliwie plusem. Autorka rozpoczęła wiele wątków, jednak uważam, że nie umiała ich zgrabnie zakończyć lub w ogóle zakończyć, ponieważ książka nagle się kończy, a czytelnik zostaje bez odpowiedzi. Wielu. Historia skupia się bardziej na rozterkach głównej bohaterki, która jest równie chaotyczna, co sama opowieść. Naprawdę, nie wiem, co mam o tym myśleć, ponieważ z jeden strony typowo Camille jest tą śliczną i wyjątkową, książka rozpoczyna się tak bardzo schematycznie, że chyba bardziej się nie da. Camille ma normalne życie, nagle rodzice ją pakują i wysyłają nie wiadomo gdzie. Cała ta sytuacja mocno mi się skojarzyła z "Wybranymi" C.J. Daugherty i to uczucie często do mnie powracało w czasie lektury. W ogóle scena, w której bohaterka ma opuścić swój dom należy do najdziwniejszych w książce, ponieważ ja wiem, że ma tylko 16 lat i nie zgadza się z decyzją rodziców, jednak mogłaby w ogóle zareagować? Krzyczeć, pytać, negocjować, kurczę zwiać w domu przez okno w pokoju, a ona w proteście ubiera się na czarno (co jak wychodzi dalej w praniu robi często tak na co dzień), maluje oczy, po czym... potulnie i szybko się pakuje.
Równie dziwne jest zakończenie, ponieważ przez całą książkę wspominane jest o tym, że nasi bohaterowie mają misję do wykonania, jednak nagle się okazuje, że zostało pięć stron, a akcja się jeszcze nie zaczęła, dlatego sama końcówka wypada naprawdę nieciekawie. Skrócona do minimum, kompletny chaos, w ogóle cudowny pomysł z wysyłaniem młodzieży szkolonej od tygodnia, gdy w akcję zaangażowanych jest o wiele więcej dorosłych. Natomiast to, jak bohaterka tydzień temu myła zęby jest opisane szczegółowo. Nazwijcie mnie złośliwą, jednak przeczytałam w życiu tyle podobnych książek, że wiem, jak taka powieść powinna wyglądać, choć może sama bym takiej nie napisała.
Relacje, jakie Camille nawiązuje z resztą bohaterów również są poprowadzone typowo, jak w książce młodzieżowej. Jeżeli chodzi o dziewczyny, to tego samego dnia jesteśmy przyjaciółmi. Jeżeli o chłopaka, który jakżeby inaczej ma piękną, złośliwą dziewczynę na początku książki, to dajcie im ze trzy dni, aby już mówić o miłości. A to jeszcze nie koniec, ponieważ relacje z rodziną są co najmniej dziwne, jednak nie będę wdawać się w szczegóły, ponieważ jest to ważne dla fabuły, ale chyba właśnie to rozczarowało mnie najmocniej.
Napisałam wiele o wadach tej powieści, jednak nie oznacza to natychmiastowo, że "Hellheaven" jest książka złą. Czytałam zdecydowanie gorsze, przez które mimo najszczerszych chęci przebrnęłam tylko z powodu masochizmu czytelniczego. Tutaj takiej potrzeby nie było. Właściwie mimo schematycznej fabuły, gdy już się przywyknie do stylu, to opowieść czyta się całkiem szybko i dość bezboleśnie. Nie to, żebym specjalnie rozpaczała, czy się denerwowała. Autorka stworzyła pewien miks z paranormalnych romansów i prezentuje się to ostatecznie nie najgorzej.
Nie żałuję lektury "Hellheaven", ponieważ staram się wspierać polskich debiutantów i będę to robić w miarę moich możliwości. Każdy od czegoś zaczynał i mi pozostaje podziwiać Raven Stark za to, że napisała książkę i ją wydała oraz żyć wszystkiego dobrego w dalszym pisaniu. "Hellheaven" to młodzieżówka, która może zaciekawić fanów książek Ewy Seno, bo pod pewnymi względami znajdziemy tutaj wiele wspólnych.
"Hellhaven" to debiut polskiej autorki o pseudonimie Raven Stark. Książka została przez nią napisana w wieku 15 lat, a w tym roku w kwietniu opublikowana przez wydawnictwo Novae Res.
Powrót do szkoły po wakacjach nie zapowiadał się dla Camille tak źle, jak dzień faktycznie się skończył. Poznała chłopaka, który zdążył nieźle ją zirytować, jej przyjaciółka rozpłynęła się bez...
2015-06-11
"Szarlotka" to debiut polskiej autorki Agaty Machczyńskiej, która prowadzi blog Przepis na szarlotkę, gdzie znajdziecie fragmenty powieści, inspiracje i inne ciekawostki na temat książki. Jak prezentuje się jej wnętrze?
Życie Antka i Eli już nigdy nie będzie takie samo. W drodze powrotnej z Czech do Polski dochodzi do wypadku, który nieodwracalnie odmienia ich samych oraz codzienność, z którą muszą się zmierzyć, co sprawia, że to co nieprawdopodobne, może być jak najbardziej realne...
Książka zaczyna się dość 'niewinnie' i nic nie zapowiada tego, co znajdziemy na dalszych stronach. Antek i Ela wracają z wakacji, gdy dochodzi do wypadku. Oboje lądują w szpitalu na długie tygodnie. Pierwsza myśl: będzie to książka o dochodzeniu do siebie po wypadku. Nie czytam aż tak wiele książek obyczajowych, ale "Szarlotka" szybko wciąga i nie przeszkadzał mi ten domniemany temat; wydawał mi się nawet ciekawy. Jest on jednak domniemany, ponieważ tak, w pewnym sensie "Szarlotka" jest o tym, jak dwójka, młodych ludzi radzi sobie po wypadku, ale nie w taki sposób, jak się tego człowiek spodziewa...
"Szarlotka" to debiut, ale po języku zdecydowanie tego nie widać. Już czytając fragmenty zauważyłam, że są napisane naprawdę dobrze i to samo czułam czytając książkę. Agata Machczyńska udowadnia, że dobrze się czuje w różnych stylach, bowiem w książce znajdziemy wiele różnych form utworów literackich. Poza prozą, mamy tutaj poezję, piosenki, utwory, opowiadanie oraz klasyczną tragedię podzieloną na trzy akty. Wszystko pięknie, ale przy ledwo 240 stronach i dość dużej czcionce, to wszystko po prostu gryzło się ze sobą i zostało jakoś tak stłamszone. Za dużo rzeczy na raz i choć nie można odmówić autorce talentu, to jednak nie uważam, żeby taka wariacja stylów wyszła "Szarlotce" na dobre.
Książka jest z gatunku realizmu magicznego. Jak napisałam, nie spodziewałam się tego, ponieważ książka zaczyna się tak zwyczajnie, a później sytuacja robi się coraz bardziej szalona. Sama nie wiem, co mam o tym myśleć, ponieważ wiele momentów po prostu wprawiało mnie w konsternacje i nie wiedziałam po prostu, co mam ze sobą zrobić i jak sobie poukładać tę historię w głowie. Nie zmieniło się to aż do ostatniej strony, która zostawia czytelnika z większą ilością pytań niż odpowiedzi.
Powieść "Szarlotka" zawiera w sobie również wiele, odważnych scen erotycznych, ale to naprawdę wiele jak na te kilka dni, w których dzieje się główna akcja powieści. Jeden z takich fragmentów możecie przeczytać na stronie autorki, tutaj.
"Szarlotka" to bardzo ciekawa książka, choć teraz już wiem, że zupełnie nie dla mnie. Myślę, że wielu osobom może się spodobać, o czym świadczy fakt, że pierwsze recenzje są bardzo pozytywne, więc o tym, czy zasmakuje Wam "najlepsza szarlotka na świecie", musicie przekonać się sami.
"Szarlotka" to debiut polskiej autorki Agaty Machczyńskiej, która prowadzi blog Przepis na szarlotkę, gdzie znajdziecie fragmenty powieści, inspiracje i inne ciekawostki na temat książki. Jak prezentuje się jej wnętrze?
Życie Antka i Eli już nigdy nie będzie takie samo. W drodze powrotnej z Czech do Polski dochodzi do wypadku, który nieodwracalnie odmienia ich samych oraz...
2015-07-01
Życie każdego człowiek składa się z wielu decyzji. Co dzisiaj zrobimy, co wybierzemy na zakupach, którędy pójdziemy... Większość tych wyborów nie zmienia czyjegoś życia całkowicie, ale niektóre nadają mu nowy kierunek, którego nie można już skorygować i w tym momencie zaczynamy się zastanawiać, co by było gdybyśmy wtedy podjęli zupełnie inną decyzję?
"Tyle razy rozmyślałam o decyzji, którą kiedyś podjęłam, zastanawiając się, co by było, gdybym postąpiła wtedy inaczej? Kim byłabym dzisiaj? Jak wyglądałoby moje życie? A co, jeśli…"
W dzieciństwie Cal miał paczkę najlepszych przyjaciół, która pewnego dnia rozleciała się, gdy jedna dziewczynka przeprowadziła się, a reszta oddaliła się od siebie z dnia na dzień. Dzisiaj Cal jest na drugim roku studiów, jednak nigdy nie zapomniał o Nicole, która po liceum wyjechała na drugi koniec kraju. Pewnego dnia spotyka ją jednak w kawiarni, daleko od miejsca, w którym powinna być. Tylko, że to nie ona... Wygląda zupełnie, jak Nicole, ale zachowuje się inaczej, czym szybko zjednuje sobie uwagę Cala, którego intryguje Nyelle. Co się stało z Nicole? Czy ona... to ona?
Trylogia "Oddechy" autorstwa Rebecci Donovan, to specyficzna seria, która zdobyła swoich fanów oraz antyfanów. Ja jestem gdzieś pomiędzy, ponieważ z jednej strony seria miała w sobie zdecydowanie coś interesującego, a z drugiej strony była pokręcona, jak mało która książka. Do "Co, jeśli..." podeszłam więc z pewną ostrożnością, jednak zanim się zorientowałam, przeczytałam już kilkadziesiąt stron i mocno się wciągnęłam.
"Gwiazdy moją ukoić twój ból, jeśli tylko im pozwolisz. A kiedy wzejdzie słońce, po nagromadzonych smutkach nie będzie śladu."
"Co, jeśli..." to powieść dość 'normalna' w porównaniu do trylogii "Oddechy". Narratorem jest Cal, a autorce bardzo dobrze udało się oddać psychikę młodego mężczyzny, więc wypadło to naturalnie i szybko polubiłam głównego bohatera. Polubiłam równie mocno tajemniczą Nyelle i przyznam szczerze, że kolejny strony sprawiały, że książka podobała mi się coraz bardziej i gdy do końca zostało tylko pięćdziesiąt stron stwierdziłam, że jeżeli "Co, jeśli..." nie będzie miało absolutnie genialnego wytłumaczenia na koniec, to wtedy historia straci cały urok, uleci z niej powietrze, jak z przebitego balona.
Po przeczytaniu zakończenia nie byłam zaskoczona, ponieważ w połowie książki mamy narrację z innego punktu widzenia i można się łatwo domyślić, co jest na rzeczy. Swoją drogą to już opowiadanie ze strony dziewczyn, akurat w tej książce autorce nie wyszło, przez co opowieść momentami wypadała trochę sztucznie. Zauważyłam, że autorka próbowała tworzyć narrację bohaterów w różnych momentach ich rozwoju, co niestety nie wyszło tak dobrze, jak historia z punktu widzenia dorosłego już Cala.
“Nawet jeśli się udaje, że nic się nie stało, wciąż jest to tak samo realne.”
Na pewno problematyka "Co, jeśli..." to nie jest lekki temat, a jednak nie ma zupełnie takiego efektu, jak się człowiek tego spodziewa, ponieważ - jakkolwiek to zabrzmi - wypada to blado w stosunku do całej akcji, którą mogliśmy obserwować od początku aż do wyjaśnienia tajemnicy, zwłaszcza gdy już od dawna wiedzieliśmy, o co może chodzić. I choć jest to niesamowicie smutne, bolesne i przekonujące, gdy się spojrzy na to, co jedna osoba mogła zrobić z życiem tak wielu innych, to poczułam również pewnego rodzaju zawód. Dla mnie nie było tego mocnego zakończenia, którego oczekiwałam po tej całej przygodzie.
Są również elementy w "Co, jeśli...", w które naprawdę było ciężko mi uwierzyć i nie wiem sama dlaczego tak jest, ponieważ trochę podobny wątek, jeżeli chodzi o przyjaciół z dzieciństwa mamy w "Hopeless" i wtedy wszystko 'łykałam', jak leci. Teraz obserwując to, jak niektórzy dorośli już ludzie przeżywali znajomość z czwartej klasy, to byłam zaciekawiona, jednak nie czułam tego, tak jak zdarzało mi się powieści obyczajowe już przeżywać. Byłam raczej dalekim obserwatorem, niż czynnym uczestnikiem emocji. Swoją rolę ma w tym również narracja, o której wspominałam wyżej.
"Co, jeśli..." to intrygująca książka. Jestem pewna, że wielu osobom zdecydowanie trafi do serca, ponieważ nie ma co zaprzeczać, że prawie do samego końca fabuła jest poprowadzona w sposób niesamowicie wciągający, ale nie ma też co ukrywać, że zakończenie nie było dla mnie takie szokujące, jak to było (lub nie) w planach, ponieważ wiedziałam doskonale, co się zdarzy z kontekstu. Myślę, że aby pokochać (lub nie!) "Co, jeśli..." trzeba je po prostu przeczytać. Mogę ją polecić fanom Rebecci Donovan lub książek obyczajowych young adult.
Życie każdego człowiek składa się z wielu decyzji. Co dzisiaj zrobimy, co wybierzemy na zakupach, którędy pójdziemy... Większość tych wyborów nie zmienia czyjegoś życia całkowicie, ale niektóre nadają mu nowy kierunek, którego nie można już skorygować i w tym momencie zaczynamy się zastanawiać, co by było gdybyśmy wtedy podjęli zupełnie inną decyzję?
"Tyle razy rozmyślałam...
2015-07-21
Ostatnio bardzo modne są na rynku książki, które się kreatywnie współtworzy. Wyszła jedna pozycja, a teraz jest ich już przynajmniej pięć! Dzisiaj przyjrzymy się jednej z takich książek - "Książce bez sensu". Ciekawi?
https://www.youtube.com/watch?v=sfitArnfekA
Ostatnio bardzo modne są na rynku książki, które się kreatywnie współtworzy. Wyszła jedna pozycja, a teraz jest ich już przynajmniej pięć! Dzisiaj przyjrzymy się jednej z takich książek - "Książce bez sensu". Ciekawi?
https://www.youtube.com/watch?v=sfitArnfekA
2015-12-29
Pierwsza zapowiedź "Posłańca strachu" ukazała się na profilu wydawnictwa Jaguar na Facebooku (klik!) równo rok temu. Bardzo się ucieszyłam na wieść, że będę mogła przeczytać w 2015 roku kolejną powieść Michaela Granta, który jest jednym z moich ulubionych autorów. Premierę zaplanowano na jesień; "Posłaniec strachu" ukazał się więc dopiero niedawno. Nareszcie mogłam poznać tę historię!
Play or pay. Jeszcze kilka minut temu Mara nie pamiętała swojego imienia, gdy obudziła się wśród witek mgły bez żadnych wspomnień. Choć minęło już trochę czasu to nie ma pojęcia, gdzie się znalazła ani dlaczego. Dziewczyna staje się częścią magicznego świata rządzonego przez bogów i zostaje uczennicą Posłańca, którego przesłanie ukazuje, że wszystko ma swoją cenę, a tą ceną jest strach.
Już zanim książka wpadła mi w ręce usłyszałam, że "Posłaniec strachu" będzie zawierał dwa tomy, lecz to nie był koniec wspaniałych wieści! Okazuje się, że na końcu książki znajduje się również półtom, opowiadanie zatytułowane "Wąż", które ma miejsce pomiędzy pierwszym, a drugim tomem. Jeżeli będziecie się brać za lekturę najnowszej serii Michaela Granta, to koniecznie przeczytajcie ją w tej kolejności: "Posłaniec strachu"(tom 1), "Wąż"(tom 1.5), a na deser "Serce w tatuażach"(tom 2).
Bez ściemniania powiem, że nie miałam pojęcia, o czym będzie "Posłaniec strachu". Enigmatyczny napis z przodu okładki budzi pewien niepokój, jednak książka nawet nie ma opisu, lecz z tyłu okładki znajdziemy fragment powieści i oczywiście ostrzeżenie, że jest to lektura dla osób o mocnych nerwach. Można właściwie powiedzieć to o wszystkich książkach Michaela Granta. Nie bawi się on w subtelności. Życie jest brzydkie, obrzydliwe, brutalne. Zwłaszcza takie, które sprowadza do Ciebie Posłańca strachu we własnej osobie. Opisy w książce są bardzo szczegółowe oraz bezpośrednie.
Michael Grant w "Posłańcu strachu" wykreował zupełnie nowy świat, który szalenie przypadł mi do gustu. Nowa mitologia, wielotorowa historia, tajemniczy Posłaniec strachu. Z jednej strony można powiedzieć, że idea jest prosta, ale za to jak daje do myślenia! Niesamowicie intrygujący temat na serię oraz równie ciekawe wykonanie. Choć oba tomy są raczej krótkie - dwie części plus opowiadanie zajmują niecałe 450 stron - to autor nie koncentruje się na jednym wątku, lecz czytelnik poznaje na raz kilka historii, którymi musi się zająć Posłaniec strachu oraz stopniowo wraz z główną bohaterką poznaje tajemniczy, magiczny świat, w którym teraz przyszło jej żyć.
Miałam jednak niemały problem z "Posłańcem strachu". Wyjątkowo nie przypadła mi do gustu Mara. Już od początku coś mi w niej nie pasowało. To bardzo inteligenta oraz silna bohaterka, co akurat się chwali, jednak w świecie, w którym się znalazła nic nie rządzi się przypadkiem. Zakończenie pierwszego tomu jest bardzo zaskakujące i wstrząsające. Michael Grant to bardzo utalentowany pisarz, więc potrafi bawić się stylem narracji. Ten w serii "Posłaniec strachu" doskonale pasuje do kilkunastoletniej dziewczyny, choć muszę przyznać, że na początku irytowało mnie to, jak dokładnie Mara opisuje wszystkie elementy swojego otoczenia. Nie przepadam jednak nadal zbytnio za tą postacią.
Michael Grant wyjątkowo za to nie popisał się w tworzeniu wątku (?) romantycznego. Ja wiem, że stać go na więcej, zwłaszcza gdy między bohaterami nie było absolutnie żadnej chemii, a potem akcja się tak pokomplikowała właściwie bez powodu. Czułam się, jak bardzo jest to wymuszone, choć z drugiej strony dzięki temu fabuła drugiego tomu potoczyła się właśnie w takim kierunku, owocując kolejnym zaskakującym zakończeniem. Mam z powodu tego wątku mieszane uczucia, ponieważ z jednej strony jest w książce krwawo, szczerze i okropnie, a z drugiej... rozwój tej sytuacji nie mógł wypaść bardziej nienaturalnie i jakoś tak dziecinnie.
"Posłaniec strachu" na pewno nie pobije w moich oczach serii GONE. Zniknęli ani BZRK, za którym wciąż rozpaczam, ale i tak jest to szalenie intrygująca, inteligentna oraz wciągająca historia. Fani twórczości Michaela Granta nie mogą sobie odpuścić tej lektury, jednak uważam, że jest to również świetna książka na początek dla osób, które jeszcze nie miały przyjemności poznać jego powieści!
Pierwsza zapowiedź "Posłańca strachu" ukazała się na profilu wydawnictwa Jaguar na Facebooku (klik!) równo rok temu. Bardzo się ucieszyłam na wieść, że będę mogła przeczytać w 2015 roku kolejną powieść Michaela Granta, który jest jednym z moich ulubionych autorów. Premierę zaplanowano na jesień; "Posłaniec strachu" ukazał się więc dopiero niedawno. Nareszcie mogłam poznać...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-07-30
2015-10-26
Komiks na podstawie "Zagubionego herosa" jest w porządku, ale najmniej mi się podobał ze wszystkich komiksowych adaptacji książek Ricka Riordana.
Najbardziej odrzucało mnie to, że Piper miała być piękna, a cóż... wiele jej do tego brakuje. "Kroniki rodu Kane" mają najlepsze ilustracje, w Percy'm są one już bardziej ostre, inna kreska, a tutaj w ogóle wszystko było jakieś takie... dziwne, kanciaste; przygaszone koloroy.
Choć chętnie przekonam się, jak wypadną przygody Percy'ego w "Synie Neptuna"!
Komiks na podstawie "Zagubionego herosa" jest w porządku, ale najmniej mi się podobał ze wszystkich komiksowych adaptacji książek Ricka Riordana.
Najbardziej odrzucało mnie to, że Piper miała być piękna, a cóż... wiele jej do tego brakuje. "Kroniki rodu Kane" mają najlepsze ilustracje, w Percy'm są one już bardziej ostre, inna kreska, a tutaj w ogóle wszystko było jakieś...
2015-02-18
Nowy Jork na przełomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. Dwie kobiety, dwie historie, które dzieli cały wiek, ale bardzo wiele łączy: dążenie do niezależności, talent do interesów oraz wyzwania, jakie stawia przed kobietą każda epoka.
"Butik na Astor Place" to książka zbudowana z dwóch opowieści, dwóch bohaterek, jedną z nich jest Amadna, która prowadzi butik z ubraniami vintage. Kolejne typowe spotkanie biznesowe, doprowadza ją do odkrycia dziennika zaszytego w jednej z kupionych sukni. Są to zapiski Olive Westcott, młodej kobiety, która w 1907 roku zamieszkała na Manhattanie i musiała się odnaleźć w całkowicie nowym dla niej świecie. Jak historia sprzed stu lat może mieć związek z tym, co obecnie dzieje się w życiu Amandy?
"Butik na Astor Place" to książka, o której bez wahania powiedziałabym literatura kobieca, chociaż staram się unikać tego stwierdzenia, ponieważ nie podoba mi się takie wykluczanie kogokolwiek z przyjemności czytania. Jednak nie ma wątpliwości, że jest to książka, która opowiada o kobietach i ich problemach niezależnie od tego, czy żyją na początku XX-ego, czy XXI-ego wieku. Można by pomyśleć, że tyle rzeczy się zmieniło, że nawet nie ma co porównywać czasów, gdy była taka silna segregacja płciowa z tym, co jest teraz. Jednak treść tej opowieści pokazuje, że jest inaczej, dlatego myślę, że może to być ciekawa lektura zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn.
Autorka stworzyła dwie, silne postacie żeńskie, jednak o wiele przyjemniej czytało mi się opowieść o Olive, która żyła na początku XX-ego wieku. Stephanie Lehmann sama przyznała, że początkowo miała to być tylko jednostronna historia, więc Amanda została tak jakby dodana i w jakiś sposób to czułam, zanim przeczytałam wywiad z autorką na końcu książki. Tak, jej historia daje do myślenia, a do tego wątek ze sklepem i jej miłością do ubrań, które są opisane z prawdziwą dokładnością, jest naprawdę ciekawy. Cóż, słabość do rzeczy vintage to chyba rzecz wrodzona.
"Przeszłość trwa w naszych ubraniach, zdjęciach, bibelotach, muzyce, filmie, tekście – jeśli tylko odpowiednio o nią zadbamy."
Jest tylko jeden problem. Historia Amandy brzmi znajomo, ponieważ nie ma co się oszukiwać, wiele jest książek obyczajowych i wątki się powtarzają, więc nie czułam tutaj powiewu świeżości, nie mówiąc o tym, że jak na dorosłą kobietę, to historia naprawdę jest wygładzona i momentami nieśmiała, jak powieści dla młodszej młodzieży... A ja oczekiwałabym czegoś więcej, jeżeli biorę się już za literaturę dla kobiet.
Opowieść Olive była z wielu powodów ciekawsza. Nie wiem czemu, ale mam ogromną słabość do początków dwudziestego wieków i chociaż nie były to moje ulubione lata dwudzieste, to jednak autorce udało się znakomicie odtworzyć ten klimat. Nawet czcionka była zmieniona w tej części opowieści! Uwielbiam, gdy pisarze wkładają tak wiele w swoje książki, a można to dostrzec między innymi po tym, jak bardzo są dokładni i skrupulatni w opisach choćby samego otoczenia. Stephanie Lehmann odtworzyła ten świat naprawdę wspaniale.
"Butik na Astor Place" to była ciekawa odskocznia; lubię sobie przeczytać takie książki, aby nabrać perspektywy. Oczywiście, nie zaszkodził też fakt, że jest to opowieść interesująca oraz posiadająca inteligentne zakończenie.
Nowy Jork na przełomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. Dwie kobiety, dwie historie, które dzieli cały wiek, ale bardzo wiele łączy: dążenie do niezależności, talent do interesów oraz wyzwania, jakie stawia przed kobietą każda epoka.
"Butik na Astor Place" to książka zbudowana z dwóch opowieści, dwóch bohaterek, jedną z nich jest Amadna, która prowadzi butik z...
2015-11-04
Czytaliście kiedyś fan fiction dotyczące zespołu? Nieśmiała, niezdarna dziewczyna, choć z prawdziwym talentem do fotografii, chodzi z przystojnym chłopakiem, oczywiście głównym wokalistą. Jednak jest tam więcej chłopców, w tym najlepszy przyjaciel/brat naszego uroczego artysty. Resztę możecie sobie dopowiedzieć sami… Naprawdę bez lektury „Girl Online w trasie” mogłam powiedzieć, o czym będzie ta książka od początku do końca…
Właśnie rozpoczęły się najlepsze wakacje w życiu Penny, która ma wyruszyć ze swoim chłopakiem, rockandrollowym wokalistą Noah w dwutygodniową trasę koncertową po Europie. Zapowiada się przygoda życia, w czasie której będzie mogła wraz z nim zwiedzić najpiękniejsze miejsca w Europie. Jednak życie w trasie nie jest takie, jak oczekiwali Penny i Noah. On ledwo ma dla niej czas, nie wspominając o jego najlepszym, problematycznym przyjacielu...
Odkryłam pewną zależność, jeżeli chodzi o czytanie książek, a oglądanie seriali. Jeżeli książka jest ciekawa, to nawet nie przemknie mi przez myśl, aby odłożyć ją na rzecz kolejnego odcinka. Za to, gdy lektura mnie męczy, to potrafię w czasie jej czytania nadrobić cały serial. „Girl Online w trasie” nie czytało mi się za dobrze. Obejrzałam sobie podczas lektury cały pierwszy sezon „Broadchurch”.
Wiem, że „Girl Online” spotkała się z ciepłym przyjęciem i to w kilkunastu krajach na świecie, a widzę to po tym, jak wiele jest zagranicznych edycji. Potwierdza to również fakt, że można ją znaleźć w każdej księgarni oferującej anglojęzyczne książki. Drugi tom pojawił się tam w dniu premiery. Jednak do mnie seria w ogóle nie trafia. I to nawet nie chodzi o to, że bohaterowie mnie irytują, ponieważ to nie jest to.
Postacie w tej książce są bardzo słabo wykreowane. Wszystko jest przesłodzone do tego stopnia, że nie tyle, że zgrzyta się zębami, ale między nimi normalnie zgrzyta cukier. Z tego powodu losy postaci są cukierkowe, nawet gdy może się wydawać, że nadszedł koniec świata i nie pozostaje nic innego, niż zakopanie się z piosenkami Adele (ja tam bym słuchała tego, a nie „ Single Ladies (Put a Ring on It)” Beyonce) w jednoczęściowej piżamie na tydzień w łóżku w środku lata. Gdy zbliża się koniec książki, można ją podsumować tylko w jeden sposón „wszyscy żyli szczęśliwie i prościutko”.
Osobiście uwielbiam, a czasami po prostu potrzebuję przeczytać sobie lżejszą lekturę, aby ochłonąć, ale bez przesady. Naprawdę nie sądziłam, że powstają jeszcze takie książki, jak „Girl Online”. Sądziłam, że dzisiaj książka musi skłaniać do myślenia, rozluźniać, wciągać, otwierać oczy na nowe zagadnienia, a nie sprawiać, że wywraca się oczami, że to aż boli, cytując Cath z „Fangirl”.
Dałam tej historii drugą szansę. Nawet zaczynając lekturę nie byłam nastawiona negatywnie, słowo. Stwierdziłam, że Penny jest nieszkodliwą bohaterką, choć bardzo typową, jak na taką historię, ponieważ wiecie, dziewczyna ma rude loki, zielone oczy, wspaniałą rodzinę oraz oczywiście zajmuje się fotografią. Czemu to zawsze musi być fotografia? W każdym razie Penny oprócz tego, jak twierdzi cały świat, jest wspaniałą pisarką. Podobno widać to po jej blogu, którego wpisy pojawiają się w powieści między rozdziałami. Teraz blog jest niepubliczny, więc Girl Online stała się Girl Offline piszącą dla paru osób. I Penny bardzo tęskni za kom... swoimi czytelnikami.
Innych bohaterów nie trzeba nawet tak dogłębnie omawiać. Typowy najlepszy przyjaciel. Była najlepsza przyjaciółka, która pewnego dnia odwróciła się od niej plecami. Koleżanki troszczące się o główną bohaterkę, choć ta nie poświęca im tak wiele uwagi. Nauczyciele skaczący wokół Penny. I oczywiście chłopak, którego szesnastoletnia dziewczyna po pół roku związku na odległość, totalnie kocha i już planuje ślub. I słowo honoru, że ten akapit nie jest napisany w złośliwym tonie, ponieważ jak powiedziałam, nie uważam, żeby „Girl Online” była irytująca. Ona jest po prostu tak płytka, że miałam nadzieję utonąć, a nie było nawet z czego.
Myślę, że mimo wszystko seria „Girl Online” może przypaść do gustu fanom „Ostatniej spowiedzi”, a przynajmniej drugi tom, ponieważ bardzo skojarzył mi się on z pierwszą częścią trylogii Niny Richter. Mogę jeszcze dodać, że „Girl Online w trasie”, jak w przypadku pierwszego tomu, jest wydana naprawdę pięknie, ale to niestety nie przekłada się na jakość treści książki.
Czytaliście kiedyś fan fiction dotyczące zespołu? Nieśmiała, niezdarna dziewczyna, choć z prawdziwym talentem do fotografii, chodzi z przystojnym chłopakiem, oczywiście głównym wokalistą. Jednak jest tam więcej chłopców, w tym najlepszy przyjaciel/brat naszego uroczego artysty. Resztę możecie sobie dopowiedzieć sami… Naprawdę bez lektury „Girl Online w trasie” mogłam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-10-21
Nikt nie pisze książek historycznych tak jak Philippa Gregory. Naprawdę nikt. Osobiście bardzo lubię czytać o historii, a szczególnie fabularyzowane powieści, jednak żaden autor nie zdobył mojego serca w ten sposób, w jaki zrobiła to seria „Wojny Dwóch Róż”.
Małgorzata Beaufort już w wieku pięciu lat wiedziała, że bóg ją wybrał. Dopiero jednak na przestrzeni lat miała się dowiedzieć, jaka przypadnie jej rola w krwawej historii Wojny Dwóch Róż.
Zanim sięgnę po kolejną powieść Philippy Gregory zawsze się trochę ociągam. Tak było i tym razem. Mam tak samo z sagą „Pieśni Lodu i Ognia” George'a R. R. Martina. Absolutnie uwielbiam jego książki, lecz równocześnie czytam je tak długo, że choć są wciągające i zajmujące, to zawsze zabiera mi równie dużo czasu wzięcie się za nie na poważnie. Wiedziałam więc właściwie od razu, gdy wzięłam „Czerwoną Królową” do ręki, że nie będę umiała przerwać czytania na rzecz innej książki.
Serial BBC „The White Queen” - „Biała Królowa” widziałam długo przed wzięciem się za lekturę, jednak po kilku stronach miałam ochotę obejrzeć go jeszcze raz. Zabawne jest to, że w serialu nie lubiłam Małgorzaty. Bardzo za to lubię ją w książce, która oczywiście jest o wiele głębsza, ponieważ w „Białej Królowej”, historii królowej Elżbiety, lady Małgorzata pojawia się dopiero po jakimś czasie i wątki z „Czerwonej Królowej” nie są rozwinięte z taką dbałością, jak losy tytułowej bohaterki serialu. Książka sięga praktycznie do samych początków życia Małgorzaty oraz oczywiście napisana jest w pierwszej osobie. W czasie lektury, stwierdziłam, jak zabawne jest to, że kibicuję którejś ze stron, gdy losy tej historii już dawno są przypieczętowane. Jednak oburzałam się, nie cierpiałam wrogów Małgorzaty i wraz z nią odczuwałam strach. Nie mniej bawi mnie fakt, że choć „Czerwona Królowa” jest powieścią historyczną, a już sama okładka oraz tytuł mówią naprawdę wiele o głównej bohaterce i jej przyszłości, to pod koniec i tak siedziałam, jak na szpilkach czekając na ostateczny rozwój wydarzeń. Liczba stron malała, a ja byłam z powodu tego, co „obserwowałam” oczami wyobraźni, niczym w delirium, zastanawiając się, czy na pewno im się ostatecznie powiedzie.
Nikt również równie mocno, co Philippa Gregory zachęca mnie do szukania informacji na własną rękę, poza tym, co znajduję w książce. Miałam ochotę zgłębić się we wszystkie tytuły podane w bibliografii. Nie mówiąc o tym, że jak tylko dorwałam się do internetu, to już zagłębiałam stronę autorki oraz artykuły historyczne, do czego mobilizowało mnie jeszcze dodatkowo zakończenie „Czerwonej Królowej” w takim momencie!
Niesamowicie podoba mi się, jak książki z serii „Wojny Dwóch Róż” się pięknie uzupełniają i jak dobrze je pamiętam, co wcale nie jest takie oczywiście, gdy często miesiąc po lekturze, ba czasami chwilkę po odłożeniu książki, nie potrafię sobie przypomnieć imion głównych bohaterów, nie mówiąc o pamiętaniu o jakichkolwiek szczegółach. Lubię to, że z lekturą każdej kolejnej książki, zyskuję całkiem nowe, subiektywne spojrzenie na wydarzenia opisane w poprzednich tomach oraz to, że autorka się nie powtarza i doskonale potrafi wyważyć, w którym momencie akcja powinna być tylko krótko podsumowana, jakby urwana, gdyż sytuacja została dogłębnie opisana w poprzedniej książce; a kiedy czytelnik musi śledzić wydarzenia sekunda po sekundzie. Z tego powodu już nie mogę się doczekać tajemnic i kulisów tej historii, które odkryje przede mną „Córka Twórcy Królów” oraz swoista kontynuacja opisanej w „Czerwonej Królowej” historii, czyli „Biała Księżniczka”. Żałuję, że nie mam tych książek już teraz pod ręką.
„Czerwona Królowa” jest zupełnie inna od „Władczyni Rzek” oraz „Białej Królowej” i wspaniała w tym względzie. Polecam naprawdę gorąco wszystkim wielbicielom historii oraz/lub zwyczajnie doskonale napisanych książek zapoznanie się z twórczością Philippy Gregory!
Nikt nie pisze książek historycznych tak jak Philippa Gregory. Naprawdę nikt. Osobiście bardzo lubię czytać o historii, a szczególnie fabularyzowane powieści, jednak żaden autor nie zdobył mojego serca w ten sposób, w jaki zrobiła to seria „Wojny Dwóch Róż”.
Małgorzata Beaufort już w wieku pięciu lat wiedziała, że bóg ją wybrał. Dopiero jednak na przestrzeni lat miała się...
2015-04-10
Nigdy nie byłam typem osoby, która poszłabym do księgarni i zaczęła tam czytać książkę, aby ocenić, czy dany tytuł jej podchodzi. Jednak o „Królowej Tearlingu” było tak głośno, że gdy przypadkiem znalazłam czas, aby wziąć książkę do ręki i coś poczytać, to sięgnęłam właśnie po ten tytuł.
"Historia jest wszystkim. Przyszłość była jedynie zagładą przeszłości, czekającej tylko, by wydarzyć się na nowo."
Kelsea urodziła się, aby zostać Królową. W obawie o jej życie, ukryto ją do czasu osiągnięcia dojrzałości, przygotowując ją do nowej roli. W końcu jednak nadszedł dzień, w którym straż jej zmarłej matki przybyła zabrać ją do stolicy, aby mogła stanąć na czele królestwa Tearling. Kelsea wkracza do świata, który zna tylko z opowiadanych, lecz równocześnie niepełnych historii i musi się mierzyć z problemami, o których jej się nie śniło. Jej rządy od samego początku wprowadzają wiele zmian, które wcale nie podobają się sąsiednim władcom…
Po pierwszym rozdziale „Królowej Tearlingu” miałam mieszane uczucia. Trzeba dodać, że rozdziały w tej książce są dość obszerne, ten miał prawie pięćdziesiąt stron, a tytuł kolejnego zdradzał dokładnie, co się stanie – choć można było się tego i tak domyślić. Do tego trzeba dodać, że „Królowa Tearlingu” jest napisana w pewien sposób... niewprawnie, niezgrabnie. Zwłaszcza na początku książki łatwo to zauważyć.
Z drugiej strony od momentu, w którym czytałam książkę minęło już parę miesięcy. A ja pamiętam ją naprawdę dobrze, co jest niezwykłe, ponieważ cóż… często nie potrafię powiedzieć, jak nazywają się główni bohaterowie powieści, którą właśnie czytam, nie mówiąc o tym, żeby wracać do wrażeń z lektury po takim czasie. Jednak wydarzenia z „Królowej Tearlingu” są jak żywe w mojej pamięci i dlatego jest to dla mnie książka wyjątkowa. Jest to powieść, którą mam ochotę przeczytać ponownie w każdej chwili, nie mówiąc o tym, że niecierpliwie wyczekuję informacji o ekranizacji z Emmą Watson w roli głównej. Ze względu na to, jak plastycznie opowiedziana jest ta historia oraz fakt, że tak dobrze zapadły mi w głowę wydarzenia, to mam całkiem spore oczekiwania.
„Królowa Tearlingu” zdecydowanie rozbudza wyobraźnię. Sprawia, że są chwile, gdy zapominam kompletnie o tym, że czytam książkę. O nie, jestem tam, zbiegając wraz z Kelseą na ratunek jej poddanym, podczas gdy medalion rozświetla mrok nocy. To chyba mój ulubiony moment w całej powieści. Nogi ledwo dotykają podłoża, trudno złapać oddech, a głowę zaprząta jedna myśl: aby ocalić to, co najcenniejsze.
Widać mimo wszystko, że Erika Johansen jest początkującą autorką. Z jednego prostego powodu: nie za bardzo wychodzi jej pisanie o dorosłych bohaterach. Tytułowa „Królowa Tearlingu” ma zaledwie dziewiętnaście lat, za to jej przeciwniczka Szkarłatna Królowa jest kobietą, której wiek ciężko określić ze względu na to, jak długo sprawuje tron. Trylogia jest z zamierzenia „prawdziwą” fantastyką, a to oznacza dużo krwi, magii oraz seksu. To ostatnie niekoniecznie jest przedstawione w taki sposób, żeby czytelnik wziął to za integralną część fabuły. Właściwie powiedziałabym, że pisanie o „dorosłych” sprawach autorce wychodzi uprzejmie mówiąc niezręcznie. W innym przypadku nawet nie zwróciłabym na to uwagi. Jest, to niech sobie będzie. Jednak sposób, w jaki to opisano bardzo rzuca się w oczy.
“Świadomość bycia straceńcem niesie za sobą potężną moc, pamiętaj jednak, że jeśli chcesz dokonać zniszczeć, musisz mieć absolutną pewność, że robisz to dla swojego ludu i nie bezcześcisz pamięci matki. To właśnie różnica pomiędzy królową, a rozgniewanym dzieckiem.”
Lektura „Królowej Tearlingu” sprawiła, że długo się zastanawiałam nad ideą lojalności. Rozmyślałam, analizowałam i próbowałam zrozumieć. Jako następczyni tronu, Kelsea otaczana jest osobistą strażą, które w teorii gotowa jest poświęcić swoje życie, zdrowie i serce w służbie. Niektórzy mają jednak rodziny, ukochanych, a jakby tego było mało, to poprzednia Królowa umarła dawno temu, a jej żołnierze nie znają wcale jej córki, która była trzymana w ukryciu przez te wszystkie lata...
„Królowa Tearlingu” niesamowicie zapadła mi w pamięć, choć równocześnie nie jest to historia bez wad zarówno w fabule, jak i w sposobie jej napisania. Jednak ma sobie to coś, co sprawia, że długie miesiące po premierze wciąż mam tematy do przemyśleń. Mniej jest w tym oczekiwania na kontynuację wydarzeń – choć oczywiście z przyjemnością poznam drugi tom – a więcej analizowania tematów, które poruszyła autorka. Nie spodziewałam się zupełnie, że to właśnie „Królowa Tearlingu” pochłonie mnie na tak długo.
Nigdy nie byłam typem osoby, która poszłabym do księgarni i zaczęła tam czytać książkę, aby ocenić, czy dany tytuł jej podchodzi. Jednak o „Królowej Tearlingu” było tak głośno, że gdy przypadkiem znalazłam czas, aby wziąć książkę do ręki i coś poczytać, to sięgnęłam właśnie po ten tytuł.
"Historia jest wszystkim. Przyszłość była jedynie zagładą przeszłości, czekającej...
Althea i Oliver są przyjaciółmi odkąd można pamiętać. Pewnego dnia Althea odkrywa, że czuje do Olivera coś więcej, a on chce tylko, żeby ich życie było dokładnie takie samo, jak zawsze, zwłaszcza gdy kolejny raz zasypia i budzi się po kilku tygodniach nie pamiętając, co się stało w tym czasie. Gdy wychodzi na jaw, że cierpi na chorobę, której nazwa brzmi jak z bajki, ale z bajką nie ma nic wspólnego, wszystko się zmienia...
"-Zakazana przyjemność?
-Nie wierzę w takie przyjemności. Jeżeli coś lubisz, po prostu to lubisz. Nie ma sensu się tym zadręczać.”
Ona. Silna, wysoka, odważnie prąca do przodu. Można by powiedzieć pokręcona, zwariowana. On, jest tym normalnym i spokojnym, ułożonym. Dwie całkowicie różne osoby, które wyglądają, jak bliźniaki oraz znają się najlepiej na świecie i spędzają ze sobą razem prawie cały czas. Althea nie ma swoich przyjaciół, jej znajomi to przyjaciela Olivera, jednak w ogóle jej to nie przeszkadza, ponieważ ważne, że on tu jest. Oliver lubi stabilność i pewność, jaką oferuje mu życie, ponieważ od zawsze Althea tu była.
"Althea i Oliver" to książka naprawdę ciekawa. Nietypowa. Czytając szukałam lektury, do której bym ją porównała i stwierdziłam, że najbardziej przypomina "Zaca i Mię"; wchodzi ona również w serię Real Life wydawnictwa Feeria i to właśnie z niej po raz pierwszy dowiedziałam się o tej powieści. To opis przykuł moją uwagę, ale sama opowieść zaoferowała mi o wiele więcej.
Rzadko w powieściach obyczajowych dla młodzieży spotykamy taką sytuację pomiędzy głównymi bohaterami. Ani Althea ani Oliver nie są typowymi osobami i jestem pod prawdziwym wrażeniem, jak autorka wykreowała ich postacie i potem je poprowadziła. Mogę powiedzieć: znakomita robota, ponieważ postacie w tej książce są naprawdę żywe. Inna sprawa, że niełatwo je polubić, ponieważ jak realne osoby budzą najrozmaitsze emocje, nie są wyidealizowani, czy ugrzecznieni. W tej książce leje się dużo alkoholu i rozmawia otwarcie na wiele tematów.
Althea i Oliver są jak rodzeństwo. Doskonale się znają, a kiedy ona czuje coś więcej... Uważam, że między nimi nie iskrzyło i nie było chemii, jednak to, jak te uczucia pojawiły się w bohaterce i do czego ją doprowadziły, to było ciekawe. Jest tutaj głęboka historia, która pokazuje, że odkrywanie kim się jest oraz dorastanie wcale nie jest takie, jak mogłoby się wydawać.
"Wiesz, co jest najlepsze w godności? (…) Godność się regeneruje. Jest jak rozgwiazda. Można ją rozedrzeć, a jej drobne ramiona i tak odrosną."
"Althea i Oliver" to książka, która poszła w kierunku, którego zupełnie się nie spodziewałam. Ba, bezczelnie sobie założyłam, że to skończy się, jak zwykle. Jednak tak nie było i sama nie wiem, co o tym sądzić, ponieważ to nie tak, że chciałabym mieć przewidywalną lekturę, ponieważ tego na pewno o tej książce powiedzieć nie można, jednak nie spodobało mi się to zakończenie, gdyż według mnie nie prowadzi do żadnej większej konkluzji, a tym bardziej nie pokazuje dojrzałości bohaterki, której motywy w pewnym momencie przestałam rozumieć. Bohaterowie trafnie przewidzieli jaka przyszłość ich czeka, a ja nie poczułam specjalnej nadziei po przeczytaniu ostatniej strony. Opowieść kończy się w momencie, gdy nie wiemy, co tak naprawdę się wydarzy i jak to, co wydarzyło, zmieniło życie bohaterów. Oczekiwałam po prostu zgrabnego zamknięcia takiej historii.
"Althea i Oliver" to książka, którą można bezsprzecznie polecić osobom, których serce zdobyli "Zac i Mia". Skrywa ona wiele dobrych wątków i zadaje czytelnikowi ciekawe pytania, a to jest z pewnością warte sprawdzenia.
Althea i Oliver są przyjaciółmi odkąd można pamiętać. Pewnego dnia Althea odkrywa, że czuje do Olivera coś więcej, a on chce tylko, żeby ich życie było dokładnie takie samo, jak zawsze, zwłaszcza gdy kolejny raz zasypia i budzi się po kilku tygodniach nie pamiętając, co się stało w tym czasie. Gdy wychodzi na jaw, że cierpi na chorobę, której nazwa brzmi jak z bajki, ale z...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to