-
ArtykułyKsiążka: najlepszy prezent na Dzień Matki. Przegląd ofertLubimyCzytać1
-
ArtykułyAutor „Taśm rodzinnych” wraca z powieścią idealną na nadchodzące lato. Czytamy „Znaki zodiaku”LubimyCzytać1
-
ArtykułyPolski reżyser zekranizuje powieść brytyjskiego laureata Bookera o rosyjskim kompozytorzeAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
Biblioteczka
2024-05-21
2024-05-08
2024-04-26
Trzeci tom Sagi Dworskiej. Julianna i Dominik od roku są małżeństwem, oczekują pierwszego dziecka. Mimo nowej szczęśliwej rodziny Dominik nie może zapomnieć o wydarzeniach, które wygnały go z Podhorowa i postanawia dowiedzieć się, co dzieje się w jego rodzinnym majątku. Tymczasem okazuje się, że jego pierwsza miłość Emilia wciąż żyje.
Jeśli miałabym uszeregować części tej serii, to pierwszy tom podobał mi się najbardziej, a ten jest na drugim miejscu. Fabuła jest chyba najbardziej wartka i pełna intryg, głównie za sprawą dochodzenia swoich praw przez Dominika oraz relacji Emilii z Brackim. Naprawdę z ciekawością przewracałam kartki i mimo lekkiego klimatu nie byłam pewna, jak całość się skończy. Bardzo podoba mi się droga, jaką przechodzi Julianna, jak dorasta i w swoich decyzjach zaczyna uwzględniać rodzinę i swoje nienarodzone dziecko. Julianna jest silna i zaradna, ale też wrażliwa i tkwi w niej ból odrzucenia przez rodziców, którzy po narodzinach syna prawie całkowicie ją od siebie odsunęli. Jestem bardzo ciekawa, jak ten wątek się skończy. Podobały mi się też przygody Józka i jego relacje miłosne, które chwilami zaskakiwały.
Ten tom mnie wciągnął, ale też frustrował. O ile Juliannę lubię coraz bardziej, tak Dominik strasznie mnie zirytował. Ma żonę, twierdzi, że ją kocha, ale cały czas myśli o swojej nawet nie pierwszej miłości, a szczeniackim zauroczeniu. Chwilami miałam wrażenie, że on bardziej próbuje przekonać samego siebie, że kocha Juliannę, a tak naprawdę na pierwszym miejscu stawia Emilię, co przy mojej niechęci do zakazanych romansów jest bardzo drażniące. Podejrzewam, że w kolejnym tomie ich relacja może zacząć przypominać tę między Rossem, Demelzą i Elizabeth w czwartym tomie Poldarku, ale Ross i Elizabeth przynajmniej naprawdę byli parą. Mam też mieszane uczucia co do zakończenia, za szybko się to rozwinęło i nie wiem, czy w czasie zaborów tak łatwo przyszłoby odzyskać majątek Polakowi. No i w ebooku było sporo błędów językowych.
Ta saga ma pewne wady, ale nie da się ukryć, że świetnie się ją czyta i jest w niej coś przyciągającego. Polecam ją tym, którzy lubią klimaty polskich dworków i perypetii szlachty walczącej o swoją ziemię, ale nie oczekują nowych klasyków, tylko potrzebują czegoś lekkiego i rozluźniającego.
,, (…) ludzie, mówiąc ,,kocham cię”, mają często na myśli bardzo różne rzeczy i nie dla każdego to słowo oznacza to samo.”
Trzeci tom Sagi Dworskiej. Julianna i Dominik od roku są małżeństwem, oczekują pierwszego dziecka. Mimo nowej szczęśliwej rodziny Dominik nie może zapomnieć o wydarzeniach, które wygnały go z Podhorowa i postanawia dowiedzieć się, co dzieje się w jego rodzinnym majątku. Tymczasem okazuje się, że jego pierwsza miłość Emilia wciąż żyje.
Jeśli miałabym uszeregować części tej...
2024-04-15
Są takie motywy i wątki, które mnie stalą przyciągają i nie znalazłam z nimi książki, która kompletnie by mi się nie podobała. Ale są też tematy, które wciąż mnie zawodzą, a jednak szukam kolejnych tytułów, wierząc, że w końcu jakiś mnie zadowoli. Tak sięgnęłam po ,,Litwina i Andegawenkę” Stefana Kuczyńskiego. W końcu za czasów autora nie było jeszcze szału na ,,Koronę Królów”, a pisarz podobno był specjalistą od mediewistyki.
Akcja zaczyna się w momencie, gdy Jagiełło jest jeszcze młodym księciem i ma dziedziczyć po swoim ojcu. Nie ma wiele czasu na przebywanie ze swoją młodzieńczą miłością Pojatą, ponieważ trapią go waśnie między członkami rodu, konflikt krzyżacki i ponaglania o przyjęcie chrztu. W tym czasie na Węgrzech na świat przychodzi Jadwiga, córka króla Ludwika. Od dzieciństwa przekonana, że wyjdzie za Wilhelma Habsburga i zostanie arcyksiężną w Wiedniu, po śmierci ojca Jadwiga zostaje wybrana na króla Polski, a jej nowi poddani nie chcą austriackiego pana.
Wspominałam już, że ostatnio odwykłam od takiego ,,staroświeckiego” sposobu pisania i chwilami raziły mnie własne uwagi narratora czy mieszanie tekstu fabularnego z fragmentami z kronik. Jednak ogólnie ,,Litwin i Andegawenka” było przyjemną lekturą, a opisy świata średniowiecznego czy dokładna archaizacja tworzyły klimat i naprawdę pozwalały sobie wyobrazić to wszystko. Autor bardzo dużo miejsca poświęca Litwie, zwraca uwagę na to, jak chrystianizacja i unia z Polską były postrzegane w tym kraju, podkreśla autonomię Litwinów i ich przywiązanie do własnych korzeni. Również wszelkie intrygi w rodzinie Jagiełły opisane były ciekawie. Bardzo fajnie wypada też część ,,węgierska”. Autor oddał sprawiedliwość dość niedocenionej Elżbiecie Bośniaczce, ukazał ją jako silną kobietę i matkę, która chce pokazać, co potrafi i być prawdziwą królową, ale zarazem jest kochająca i opiekuńcza wobec małych Jadwigi i Marii. Sama Jadwiga przez większość czasu była tu naprawdę ludzka, rzeczywiście zachowywała się jak dziecko, które jest czasami naiwne, które nie ma idealnego przygotowania do władzy i najchętniej zostałoby z mamą. Pozytywnie zaskoczył mnie brak wielkiej love story z Wilhelmem (przypominam, że on nie był dokładnym rówieśnikiem Jadwigi – więc jeśli oburza nas jej ślub z Jagiełłą, to wizja siedemnastolatka zalecającego się do dwunastolatki także nie jest zbyt smaczna i moralna). Tutaj jest pokazane, że ta dwójka naprawdę się nie znała, że małżeństwa dzieci i cała ich otoczka to było coś złego, a nie pięknego. Jeśli ktoś jest przyzwyczajony do wizji Wilhelma jako rycerza na białym koniu piszącego wiersze dla swojej Jadwini, to zapewne ten obraz księcia może go zgorszyć, ale dla mnie to był po prostu nastolatek i jestem w stanie wierzyć, że chłopak w tym wieku mógł mieć podobne zachowania i myśli, gdy kręciła się przy nim młodsza dziewczynka.
Niestety, całość mocno zniszczył bardzo sentymentalny wątek miłości Jagiełły do Litwinki Pojaty. Król nie był romantykiem, słynął raczej z chłodu i ukrywania uczuć, natomiast tutaj jest takim Werterem i Kordianem w jednym, który chce zrezygnować z władzy dla ślubu, każdy kawałek ziemi kojarzy mu się z Pojatą… Było to ckliwe, cukierkowe i niszczyło realistyczny, surowy klimat książki. A już opis Pojaty idącej do ślubu jak kloszard, bo przecież ona chce tylko miłości, a nie błyskotek, czy Władek prawie zrywający z abstynencją dla niej, to odruch przysłowiowego ,,rzygania tęczą”. W dodatku z historii wiemy, że trzecią żoną Jagiełły była Elżbieta Granowska, którą poślubił z miłości, natomiast tutaj mamy powiedziane, że jego serce będzie już zamknięte. Wielkim minusem jest także niesmaczna i absolutnie niepotrzebna scena praktycznie gwałtu małżeńskiego oraz stereotypowe przedstawienie średniowiecza jako czasów nieuświadomienia. W ogóle zakończenie mocno podkopało niezły początek, działalność polityczna i religijna Jadwigi praktycznie nie istnieje, wszystko jest bardzo uproszczone i streszczone. O ile pierwsza połowa ładnie zrywała ze stereotypami na temat króla-kobiety, tak końcówka znowu sprowadziła Jadwigę do kobiety, która została sławna i święta, bo miała złego starego męża. Swoją drogą, obraz Jadwigi w popkulturze to dla mnie ten sam trop co serialowa wersja pani Alicent Hightower, jeśli ktoś potrzebuje kontekstu 😉
Trochę żałuję, że ta książka nie wykorzystała w pełni swojego potencjału i za bardzo poszła w fikcyjne wątki i cierpiętnictwo. Na pewno dla dowiedzenia się czegoś o tych czasach i poczucia klimatu bardziej polecam ,,Litwina i Andegawenkę” niż współczesne powieści o Jadwidze, ale ostrzegam, że jeśli nie lubicie sentymentalnych romansów, to będziecie zgrzytać zębami.
,, Święta i coraz rzadsza jest szczera miłość między ludźmi…”
Są takie motywy i wątki, które mnie stalą przyciągają i nie znalazłam z nimi książki, która kompletnie by mi się nie podobała. Ale są też tematy, które wciąż mnie zawodzą, a jednak szukam kolejnych tytułów, wierząc, że w końcu jakiś mnie zadowoli. Tak sięgnęłam po ,,Litwina i Andegawenkę” Stefana Kuczyńskiego. W końcu za czasów autora nie było jeszcze szału na ,,Koronę...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-08
2024-03-26
Cecylia Neville, księżna Yorku, to matka aż dwóch królów: Edwarda IV i Ryszarda III. Ja kojarzyłam ją z cyklu o Wojnie Dwóch Róż Philippy Gregory i jego ekranizacji. Mimo że nie była tam do końca pozytywną postacią, od początku przykuła moją uwagę jako bardzo ambitna i aktywna politycznie kobieta, która nie wahała się przed konfliktami z własnymi dziećmi, naruszeniem swojej reputacji i nie zrezygnowała z działań do późnej starości. Dlatego gdy dowiedziałam się, że ukazuje się powieść typowo o niej, byłam niezwykle podekscytowana.
Cecylia Neville jako młodziutka dziewczyna zostaje wydana za Ryszarda, księcia Yorku. Szybko odnajduje się w nowej roli i mimo że oficjalnie jest tylko żoną, ma zamiar odgrywać ważną rolę w życiu politycznym Anglii. Popycha swojego męża ku kolejnym zaszczytom i funkcjom. Gdy okazuje się, że młody król Henryk VI wykazuje cechy chorego psychicznie, Cecylia jest coraz mocniej przekonana, że to jej małżonek powinien zająć jego miejsce.
Historia opowiedziana przez Annie Garthwaite wciągnęła mnie od początku i nie puściła do ostatnich stron. Co prawda, chwilami denerwowały mnie przeskoki czasowe, przez co nie wszystkie wątki w pełni wybrzmiały, szczególnie relacje Cecylii z jej młodszymi dziećmi, jedynie ta z najstarszą córką była ciekawa i niejednoznaczna. Ale jako całość powieść bardzo mi się podoba. Autorka bardzo umiejętnie wprowadza w świat i przemyca kolejne zdarzenia historyczne, więc wydaje mi się, że nawet jeśli nie znacie historii Wojny Dwóch Róż, nie pogubicie się w fabule. Wątki obyczajowe są płynnie przeplatane politycznymi, a całość ma taki surowy klimat, który bardzo kojarzy mi się ze średniowieczem.
Cecylia Neville została tu przedstawiona tak, jak ją sobie wyobrażałam. To bardzo silna, dumna i mądra kobieta. Sprawnie porusza się w politycznym bagienku, nie waha się przed intrygami i kłamstwami. Chwilami jest wręcz wredna, chociażby w stosunku do królowej Małgorzaty czy Jakobiny Luksemburskiej, a jej stawianie na pierwszym miejscu władzy i pozycji w dzisiejszych czasach może irytować. Ale ja w ostatnim czasie w powieściach czy filmach historycznych bądź ,,kostiumowych” natrafiam głównie na bohaterki, które nie rozumieją swojej epoki, są wiecznie nieszczęśliwe, i obowiązkowo mają podłych, narzuconych mężów. A ja wtedy mam wrażenie, że autor stoi mi nad głową i wrzeszczy: ,,Ta postać jest biedna, masz ją lubić”. Cecylia nie jest najsympatyczniejszą postacią, ale jest postacią wielowymiarową i taką, w którą da się uwierzyć. Nie myśli o prawach kobiet, ale zdecydowanie wyrasta poza epokę. Kocha swoje dzieci, ale serce matki wciąż walczy u niej z umysłem polityczki. Akceptuje aranżowane małżeństwo, nie marzy o zakazanej miłości i księciu na białym koniu. Jej relacja z mężem jest bardzo uczuciowa, ale nie brakuje w niej kłótni i rzucania się polityki na codzienność. Ryszard York jest mądrym i dalekowzrocznym człowiekiem, ale zdecydowanie spokojniejszym i mniej zdecydowanym od żony, co rodzi różne konflikty i zmusza bohaterów do konfrontacji. Ciekawie został przedstawiony młody król Henryk i cały jego dwór, gdzie nie ma miejsca na sentymenty i litość. Tutaj w pełni została ukazana bezwzględność władzy i zmagań o nią, a czytelnik sam musi zdecydować, czy jest w stanie sympatyzować z tymi postaciami.
Mnie ta powieść urzekła i polecam ją wszystkim, którzy szukają w literaturze silnych postaci i dużego tła politycznego.
,, (…) jeśli kobieta staje do walki, musi być pewna wygranej.”
Cecylia Neville, księżna Yorku, to matka aż dwóch królów: Edwarda IV i Ryszarda III. Ja kojarzyłam ją z cyklu o Wojnie Dwóch Róż Philippy Gregory i jego ekranizacji. Mimo że nie była tam do końca pozytywną postacią, od początku przykuła moją uwagę jako bardzo ambitna i aktywna politycznie kobieta, która nie wahała się przed konfliktami z własnymi dziećmi, naruszeniem swojej...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-09
Panna Stefania Ilnicka wraz z rodziną spędza wakacje w podkrakowskim dworku swojego narzeczonego Artura. Nie jest to sielankowy czas – Stefania kocha narzeczonego, ale nie jest pewna jego uczuć i czy nie była dla niego ,,rozsądnym wyborem”, a jego rodzina nie kryje niechęci do niej. W pewnym momencie w majątku dochodzi do morderstwa i kradzieży. O rozwikłanie sprawy zostaje poproszony Klemens Grabiński, były detektyw, którego dni do tej pory wypełniały zabawy z wnukami i doglądanie pszczół.
Jeśli lubicie kryminały w stylu Agathy Christie, to ta pozycja jest dla Was. Nie mam na myśli samego osadzenia akcji w dawnej epoce czy morderstwa, do którego doszło w zamkniętym środowisku. To jest taki ,,cosy kryminał”, bez wielkich dramatów, mocno pokomplikowanych postaci i ukazywania najmroczniejszych stron natury ludzkiej. Zagadka jest skonstruowana ciekawie i poprawnie, kolejne rozmowy z podejrzanymi i szukanie poszlak wzbudzają zainteresowanie, ale nie ma tu nerwowego zagryzania paznokci, czy nasza ulubiona postać nie okaże się potworem, a samo rozwiązanie zagadki nie budzi jakichś gwałtownych emocji. Natomiast jest tu humor, ciepło i wykorzystanie zagadki do odkrycia dość pozytywnych rzeczy – emerytowany detektyw uświadamia sobie, że przed nim jeszcze wiele przygód, a grzeczna panna z dobrego domu, że ma w sobie inteligencję i spryt.
Bardzo dobrze niosą też fabułę bohaterowie i ich relacje. Czytałam ,,Szkic zbrodni” po raz pierwszy jako beta-czytelnik, wtedy zaznaczyłam autorce, że nie czuję tu aż tylu emocji, co przy jej wcześniejszych książkach… I nadal nie czuję, ale teraz spodobała mi się jeszcze bardziej. Nie wiem, czego to kwestia, ale po prostu czułam większe przywiązanie do tych bohaterów, traktowałam ich jak dobrych znajomych i całe to ciepło i urok jakoś mnie otulało. Klemens Grabiński to zabawny starszy pan, który jest inteligentny i bystry i który odkrywa, że mimo wieku i doświadczeń nadal czuje pęd do przygody. Bardzo miłym elementem jest jego pasja pszczelarska. Natomiast Stefania to z pozoru typowa bohaterka z XIX-wiecznego domu: spokojna, nieco nieśmiała, dopasowująca się do otoczenia. Czuje się nijaka, nawet mimo swojej pasji malarskiej, zależna od narzeczonego. Z biegiem fabuły rozwija się i odkrywa, że też ma coś do powiedzenia. Bardzo podobał mi się wątek miłosny – nie jest klasycznie romantyczny, chociaż zaręczyny bohaterów nie zostały zaaranżowane, Stefania cały czas ma wątpliwości, czy Artur poślubia ją dla niej samej. Małgorzata Niemtur w moim odczuciu zwraca uwagę na wszelkie ówczesne problemy zalotów, które toczyły się na oczach tłumu i ciężko było wtedy o szczerość i intymność, ale też na to, że same uczucia nie wystarczą do stworzenia związku, brak rozmowy, zaufania i dopasowania nie wynagrodzi pociąg fizyczny czy zakochanie. Zauważyłam, że coraz więcej autorów porusza takie problemy w wątkach miłosnych i do mnie to bardziej trafia niż te wszystkie gromy z jasnego nieba i ,,miłość ci wszystko wybaczy”. Na uwagę zasługuje też kuzyn Karol, który podkochuje się w Stefanii, ale jego intencje nie są do końca jasne. Do tego tło historyczne, ukazanie perspektywy dosyć zwyczajnych, prowadzących spokojne życie ludzi, którzy skupiają się na ploteczkach i małych intrygach, oraz umiejscowienie akcji pod moim kochanym Krakowem.
Polecam ,,Szkic zbrodni” zarówno tym, którzy lubią klimaty a’la Jane Austen, z małą społecznością w dawnych czasach, gdzie konwenanse i opinie sąsiadów są wszystkim, ale jest to ukazane z ciepłą i lekką ironią, oraz kryminały w stylu tych lżejszych i zabawniejszych Agathy Christie. Może nie będzie to bomba emocjonalna, nie będziecie na tej powieści płakać, ale zdecydowanie umili Wam czas czy poprawie humor.
,, (…) zakochane przypominało spacer po zdradliwym bagiennym terenie – nigdy nie można być pewnym, czy stawia się stopę na bezpiecznym gruncie, czy na podłożu, które wciągnie w głąb i pochłonie.”
Panna Stefania Ilnicka wraz z rodziną spędza wakacje w podkrakowskim dworku swojego narzeczonego Artura. Nie jest to sielankowy czas – Stefania kocha narzeczonego, ale nie jest pewna jego uczuć i czy nie była dla niego ,,rozsądnym wyborem”, a jego rodzina nie kryje niechęci do niej. W pewnym momencie w majątku dochodzi do morderstwa i kradzieży. O rozwikłanie sprawy zostaje...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-07
Justynę Andrulewicz i Joannę Truchel znałam z konta na Instagramie victorian_fiveoclock, gdzie dzielą się swoją miłością i pasją do XIX wieku. Dlatego bardzo chciałam poznać ich powieść ,,Inspektor i Złodziejka”. Niestety, zebrałam się dopiero gdy wydawnictwo Romantyczne zamknęło swoją działalność, ale i tak postanowiłam zobaczyć, jak autorki poradziły sobie jako pisarki.
Caitlin Brogan od lat szuka zemsty za śmierć rodziców. W tym celu trafia do Londynu, gdzie żyje z kradzieży i własnego ciała. Jednak przypadkowe spotkanie z Valentinem Cosgrovem, inspektorem Scotland Yardu, sprawia, że zaczyna kwestionować swój zdystansowany stosunek do życia. Tymczasem sam Valentine zmaga się z demonami przeszłości i trudną sytuacją rodzinną.
Ta powieść pod wieloma względami mnie zaskoczyła. Spodziewałam się połączenia romansu i przygody, czegoś lekkiego i sympatycznego, ale z mocną warstwą historyczną. I rzeczywiście tło jest świetne. Widać ogromną wiedzę autorek oraz umiejętność jej przekazywania. Londyn tu przedstawiony naprawdę żyje, różne obyczaje i ciekawostki wplatane są w fabułę w sposób ciekawy i naturalny. Na duży plus jest to, że to nie tylko historia Anglii, dużą rolę odgrywa Irlandia i walka o jej niepodległość, dowiemy się sporo o Rosji i narodzinach komunizmu, mamy także epizody ze Stanów. Jednak sam klimat mnie zadziwił. Bo to nie jest historia wzorująca się na klasykach, z rozbudowaną archaizacją i nieprzekraczaniem ustalonych dawno temu granic, nie jest to też słodki i sentymentalny romans historyczny o szukaniu męża. Autorki głównie krążą wokół ówczesnego półświatka i tych osób, które nie były wpuszczane na salony. Mamy tu więc prostytucję, przygodny seks, przekleństwa, nadużywanie alkoholu, narkotyki, chwilami dość brutalne opisy… Mi osobiście kojarzyło się to nieco z ,,Operą za trzy grosze” Brechta. Pewnie wielu osobom to nie podpasuje, szczególnie że rzadko pisze się o XIX wieku w ten sposób, ale mi się to spodobało. W końcu tamtejszy świat nie składał się tylko z arystokracji, a i ta miała swoje ciemne strony, i ta powieść oddaje głos tym, którzy zazwyczaj go nie dostają. I robi to w sposób, który fascynuje i wciąga. Postacie są rozbudowane, każda jest ,,jakaś”, nawet te bardziej antagonistyczne dostają swoje pięć minut. Natomiast główna para, Caitlin i Val, to ludzie moooocno pokomplikowani, niepotrafiący budować relacji, z ewidentnymi zaburzeniami i traumami, często postępujący mało moralnie. A jednak dość łatwo im kibicować i czuje się przy nich coś takiego, co przy słynnych parach takich jak Heathcliff i Katy czy Scarlett i Rhett – wiemy, że ich relacja jest dość niezdrowa i ,,porypana”, ale chcemy wierzyć, że jest dla niej szansa.
Muszę jednak wspomnieć o kilku minusach. Mimo że ostry, naturalistyczny klimat tej książki mi nie przeszkadzał, to chwilami czułam się zmęczona nieustannymi ucieczkami bohaterów i ich szukaniem pociechy w destrukcji, zamiast w szczerej rozmowie. Podejrzewam, że autorki zdają sobie z tego sprawę, bo w akcji wyjaśniają, z czego te zachowania wynikają i sądzę, że są one logiczne, ale po prostu czasami było mi za dużo negatywnych emocji 😉 Podobnie jak rozdziałów składających się w dużej mierze z opisów przypadkowych stosunków. Rozumiem konwencję, ale czasami moja wyrozumiałość dla bohaterów była solidnie wystawiana na próbę.
Nie wiem, czy mogę polecić tę książkę, bo znika już ona z dystrybucji, ale szczerze życzę autorkom znalezienia kolejnego wydawnictwa i wysłania tej historii dalej w świat.
,, Każda podjęta decyzja jest jak piętno wyciśnięte na twoim życiu, jak stara blizna. Nie znika, tylko z czasem trochę blaknie.”
Justynę Andrulewicz i Joannę Truchel znałam z konta na Instagramie victorian_fiveoclock, gdzie dzielą się swoją miłością i pasją do XIX wieku. Dlatego bardzo chciałam poznać ich powieść ,,Inspektor i Złodziejka”. Niestety, zebrałam się dopiero gdy wydawnictwo Romantyczne zamknęło swoją działalność, ale i tak postanowiłam zobaczyć, jak autorki poradziły sobie jako...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-05
2024-02-29
Maria Tudor – pierwsza panująca królowa Anglii, czyli teoretycznie osoba, która powinna inspirować współczesne kobiety i budzić podziw. Niestety, jednocześnie postać historyczna z niesamowicie czarnym PR-em. Pamięta się ją albo jako krwiożerczą fanatyczkę mordującą protestantów, nieudolną władczynię, po której musiała ,,posprzątać” jej przyrodnia siostra Elżbieta, albo jako wiecznie słabą i cierpiącą kobietę zdominowaną przez niekochającego męża. Ja sama Marią specjalnie się nie interesuję, ale bardzo bliska jest mi jej matka Katarzyna Aragońska. Sympatia do niej sprawiła, że poddałam w wątpliwość lansowaną w szkołach czy popkulturze wizję, gdzie Anna Boleyn i Elżbieta I to dzielne kobiety, a stronnictwo katolickie antagoniści. Szybko uświadomiłam sobie, że Maria na tle swojej epoki nie była szczególnie okrutna i prześladująca wobec swoich przeciwników. Dlatego z ochotą zabrałam się za książkę typowo o niej.
Początek książki naprawdę mi się podobał. I trzeba przyznać, że autorka stara się oddać sprawiedliwość Marii. Zwraca uwagę na to, jak duże zmiany zaszły w jej życiu na przestrzeni lat. Nie zawsze była odrzuconą córką czy niechcianą żoną, jako młoda dziewczynka była pupilką obojga rodziców, stanowiła pożądaną partię w Europie i była chroniona przed wszelkim złem. Nawet jeśli bliżej nam do jej macochy czy przyrodniej siostry, to trudno nie współczuć tak wielkiej zmiany. Porter pokazuje Marię jako wesołą kobietę, która lubiła korzystać z życia, miała talenty muzyczne, stroiła się, ale też jako dumną królową, która była dobrze przygotowana do rządzenia krajem i starała się zawsze trzymać rękę na pulsie. To było odświeżające. Maria nie jest tu wyidealizowana, jej zbrodnie nie są przemilczane (zresztą autorka ewidentnie nie przepada za katolicyzmem), ale Porter zwraca uwagę, jak przeżycia księżniczki i późniejszej królowej ukształtowały jej postawę oraz jak wyglądały one na tle epoki. I moim zdaniem to jest dość zdrowa postawa. Nie uważam, by dobrym było usprawiedliwianie czasami potwornych rzeczy, jeśli coś jest złe, to trzeba to wprost nazwać, ale też warto pamiętać, że otoczenie nas kształtuje i osoby, których czyny dziś potępiamy, wcale nie musiały być potworami.
Niestety, całe tło epoki Tudorów zdecydowanie mniej przypadło mi do gustu i jest o wiele bardziej stereotypowe. Najgorzej zdecydowanie wypada część od początków starań Henryka o rozwód do jego śmierci. Wiem, że autorka jest historykiem, ale ja czytając niektóre fragmenty, miałam wrażenie, że to wypowiedzi nastolatki, która po obejrzeniu ,,Dynastii Tudorów” odrzuca od siebie wszystko, co nie pasuje do obrazu idealnej miłości Anny i Henryka. Katarzyna Aragońska, przecież ukochana matka Marii, zostaje tu przedstawiona jako nudna dewotka izolująca się od dworu, co jest nieprawdą – Katarzyna była towarzyska, lubiła zabawę i śmiech, grę w karty, zauważała wady Kościoła i próbowała z nimi dysputować, a to że w późniejszym czasie mogła być mniej aktywna i rozbawiona jest normalne w przypadku kobiety, która straciła tyle dzieci i której mąż afiszuje się z kochanką! Nie jestem fanką Anny Boleyn, nie rozumiem uwielbienia dla niej i nie uważam jej za ikonę feminizmu, ale naprawdę nie liczyłam, że Porter przedstawi ją jako demona z piekła rodem. Rozumiem, że ta postać ma swoje fanki i w porządku, rozumiem oddanie jej punktu widzenia, ale nie rozumiem wybielania. Porter w żaden sposób nie porusza wątku tego, że cała rodzina Anny mogła zaplanować jej romans z królem, według niej Anna szczerze się zakochała, była zaślepiona miłością i nie myślała o rodzinie Henryka, co jest nieprawdą – otwarcie głosiła, że Katarzyna powinna zostać skazana na śmierć, a Maria zagłodzona. Tutaj Anna przypomina współczesną dziewczynę, która wierzy, że łobuz kocha najbardziej, chociaż w momencie poznania Henryka młódką już nie była, znała świat i ludzi, była sprytna i bystra. Sam Henryk też został wyidealizowany, nie ma zbyt wiele o jego otyłości czy impotencji, utworzenie anglikanizmu i rozwód jest motywowany jedynie oburzeniem na niemoralność księży i szczerą wiarą, że małżeństwo z Katarzyną jest nieważne. Autorka coś przebąkuje, że Maria odsunęła się od świata i znienawidziła protestantyzm z powodu cierpień, ale nie wspomina o tym, jak przyczynili się do tego Anna i Henryk, przez co ma się wrażenie, że tytułowa bohaterka była dręczona przez przysłowiowych nazistów z kosmosu. I teoretycznie można powiedzieć, że gdyby chciano dokładnie opisać żywot każdej z postaci, książka miałaby z pięć tysięcy stron, tylko że Porter nie ma już problemu wypełnianiem treści ciągłymi uwagami, jaka to Jane Seymour była zakłamana czy zarzucaniem Cromwellowi zniszczenia miłości Anny i Henryka. O pozostałych żonach dowiadujemy się tyle, że Anna z Cleve pewnie nie był taka brzydka, ale czymś musiała uniemożliwić królowi konsumpcję małżeństwa (bo wcale nie miał już wtedy problemów z potencją), a Katarzyna Howard złamała mu serce. Jedynie Parr dostała swoją szansę. Po śmierci Henryka jest lepiej, ale nadal Porter ma skłonności do przypisywania jednej wersji i ignorowania innych oraz dopowiadania sobie, co postacie myślały, co jest do przyjęcia w powieści, ale w biografii liczyłam na szerszy obraz.
Mam mieszane uczucia, co do tej książki. Nie odmawiam autorce wiedzy i dowiedziałam się trochę na temat Marii (chociażby to, że lubiła truskawki ze śmietaną), ale jednocześnie były wątki potraktowane bardzo schematycznie i jednostronnie. Myślę, że poleciłabym tę książkę głównie osobom, które mają dość popkulturowy obraz epoki Tudorów, wierzą, że Anna była jedyną liczącą się żoną Henryka, że król był wiecznie młody i seksowny, że Elżbieta była idealną królową. Tutaj mogą zobaczyć, że druga strona też miała coś do pokazania, ale bez poczucia, że ktoś neguje ich ulubione pary czy postacie. Ja liczyłam jednak na coś, co bardziej otwarcie stanie po stronie Marii i jej bliskich.
,, Przekonane, że innowiercy powinni ginąć okrutną śmiercią, jest głęboko zakorzenione w ludzkiej psychice. Nihil novi.”
Maria Tudor – pierwsza panująca królowa Anglii, czyli teoretycznie osoba, która powinna inspirować współczesne kobiety i budzić podziw. Niestety, jednocześnie postać historyczna z niesamowicie czarnym PR-em. Pamięta się ją albo jako krwiożerczą fanatyczkę mordującą protestantów, nieudolną władczynię, po której musiała ,,posprzątać” jej przyrodnia siostra Elżbieta, albo jako...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-24
Cora Seaborne przez ostatnie lata żyła pod butem despotycznego, surowego męża. Gdy ten umiera, kobieta postanawia w końcu żyć dla siebie – rozwija naukowe zainteresowania, chce podróżować, rozwija relację z ,,przyjaciółką” Marthą. Gdy dowiaduje się, że w hrabstwie Essex mityczny wąż prowadzi do kolejnych śmierci, jedzie tam, by rozwiązać zagadkę. Na miejscu spotyka pastora Williama Ransomea’a, który patrzy na sprawę całkiem inaczej, zdroworozsądkowo, ale także jako sługa Kościoła.
Książkę czytałam prawie jednocześnie z ,,Siostrzanymi dzwonami” i oba tytuły mają podobne cechy. Tutaj również mamy relację między pastorem a kobietą ,,wyzwoloną” oraz lawirowanie między religią, legendami a nauką. I podobnie jak tamta pozycja ,,Wąż z Essex” zaczął się bardzo dobrze. Podobała mi się postać Cory, która nie od początku była niezależna, przez wiele lat była typową panią domu, ale nienawidziła tego, i niejako na bieżąco uczyła się samodzielności, ale też chwilami w niej gubiła. Ogromnym plusem jest jej relacja z synem, bardzo trudna i niejednoznaczna, która zmienia się w trakcie fabuły. Francis prawdopodobnie jest dzieckiem z jakimiś zaburzeniami, podejrzewam, że z autyzmem, i postrzeganie jego odmienności było naprawdę ciekawie opisane.
Jednak również tu z czasem całość zaczęła się psuć i w tym wypadku nie wydarzyło się pod koniec nic, by ją ,,uratować”. Mam wrażenie, że było za dużo wątków i żaden nie wybrzmiał dobrze. Poszukiwanie węża było jakieś rozmyte, a zakończenie trochę… z ,,czapy”. Mamy tu wiele wątków miłosnych, ale żadnego jakoś nie odczuwałam. Relacja Cory i Marthy opierała się głównie na tym, że ta druga jest zazdrosna, a ta pierwsza to ignoruje, Martha wchodzi też w jakieś relacje z mężczyznami, które są dość dziwne i biorą się z niczego. Nie czułam też uczucia między Willem a Corą i nie rozumiałam, w którym momencie przestali patrzeć na siebie jako wspólników w misji do tego stopnia, że byli w stanie zapomnieć o zobowiązaniach i innych wartościach. Zachowanie Williama podczas choroby żony, która podobno była dla niego tak ważna, mnie zniesmaczyło i striggerowało. Właściwie to Stella była jedyną postacią, którą rozumiałam i której współczułam – teoretycznie prosta kobieta, która jednak umie myśleć i analizować i która dostrzega, jak mąż wymyka jej się z rąk. Cora była ciekawa, ale biło od niej zbyt dużo chłodu, William był dla mnie nijaki, podobnie jak prawie cały drugi plan poza Marthą, która stanowiła taki najgorszy stereotyp feministki i osoby LGBT, była agresywna, zaborcza, nietolerancyjna dla cudzych poglądów, taki typowy ,,babochłop” i chociaż daleko mi do oczekiwania, że każdy wątek będzie poprawny politycznie, to przy scenach z nią czułam dyskomfort. Z kolei w zakończeniu wszyscy nagle zmieniają swoje postrzeganie świata, żeby była jakaś klamra. Mnie to nie kupuje.
Byłam zainteresowana tą książką od momentu jej wyjścia, długo się do niej zbierałam i jak często z takimi tytułami – ostatecznie się zawiodłam. Nie jest to zła pozycja, miała duży potencjał, ale moim zdaniem go nie wykorzystała. Szkoda.
,, I właśnie to jest wielką zbrodnią: nie trzeba zakuwać ludzi w łańcuchy, gdy zniewolone są ich umysły.”
Cora Seaborne przez ostatnie lata żyła pod butem despotycznego, surowego męża. Gdy ten umiera, kobieta postanawia w końcu żyć dla siebie – rozwija naukowe zainteresowania, chce podróżować, rozwija relację z ,,przyjaciółką” Marthą. Gdy dowiaduje się, że w hrabstwie Essex mityczny wąż prowadzi do kolejnych śmierci, jedzie tam, by rozwiązać zagadkę. Na miejscu spotyka pastora...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-23
W miejscowości Butangen krąży legenda o syjamskich siostrach Hekne, które musiały umrzeć razem, i ich ojcu, który by uczcić pamięć córek odlał dwa kościelne dzwony. Po latach w Butangen pojawia się nowy pastor, który chce wprowadzić mieszkańców w nową religijność – planuje zrezygnować z użytkowania starego kościoła i wywieźć dzwony… Młoda Astrid, potomkini rodu Hekne, jest zauroczona pastorem, ale nie może pogodzić się z taką decyzją.
Dla mnie ta książka miała takie trzy części, chociaż nie wyznaczały ich konkretne zdarzenia. Początek bardzo mi się podobał – czytało się bardzo przyjemnie i płynnie, można było się przenieść do małej skandynawskiej miejscowości. Jest to jedna z wielu książek o konfliktach pomiędzy religią chrześcijańską a dawnymi wierzeniami i przesądami, ale ze względu na to, że akcja ma miejsce w XIX wieku, klimat jest całkiem inny. Mytting pozwala nam poczytać o tym, jak zmieniała się pobożność, jak mieszają się mity i legendy z nauką. Poczytamy też o rozwoju medycyny. Relacja Astrid z pastorem Kaiem była ciekawa. Czuć było chemię i przyciąganie, ale też to jedna z tych powieści, gdzie bohaterowie patrzą na świat z rozsądkiem. Zastanawiają się, czy do siebie pasują i dadzą radę być razem na dłuższą metę. Miła odmiana po romansach, gdzie miłość damsko-męska jest jedyną wartością.
Niestety, w połowie mój stosunek do tej książki nieco się zmienił. Akcja przestała mnie wciągać i chociaż starałam się rozumieć niechęć bohaterów do zmian i przywiązanie do Dzwonów, to tak wielki spór i traktowanie tego jako powód do obrażenia się na kogoś, wzbudzało we mnie politowanie. Brakowało mi jakiegoś innego, głębszego wątku, a wątki fantastyczne średnio mi pasowały. Nie przypasował mi też wątek Gerharda i Astrid, nie czułam też szczególnych uczuć i miałam wrażenie, że ta miłość wzięła się znikąd. Kai z kolei stał się przesadnie szalony i demonizowany… Jednak pod koniec znowu się zaangażowałam, sytuacja Astrid i wątek medyczny wzbudziły we mnie emocje, było też kilka zwrotów akcji. Natomiast postać pastora stała się najciekawsza, skomplikowana, rozdarta między swoimi poglądami, miłością a chęcią uszczęśliwienia Astrid, sceny z nim były najbardziej poruszające i wzruszające. Zakończenie naprawdę zrobiło wrażenie.
Mimo że przez jakiś czas byłam zmęczona tą książką, to jednak większa jej część mnie zaangażowała i wciągnęła. Nie będzie to mój ulubieniec, ale jestem naprawdę ciekawa, co będzie dalej i chętnie kupię drugi tom.
,, (…) wiara jest wiarą tylko wtedy, gdy nie ma żadnej odpowiedzi i żadnego dowodu.”
W miejscowości Butangen krąży legenda o syjamskich siostrach Hekne, które musiały umrzeć razem, i ich ojcu, który by uczcić pamięć córek odlał dwa kościelne dzwony. Po latach w Butangen pojawia się nowy pastor, który chce wprowadzić mieszkańców w nową religijność – planuje zrezygnować z użytkowania starego kościoła i wywieźć dzwony… Młoda Astrid, potomkini rodu Hekne, jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-20
Elżbieta Cherezińska to pisarka, z którą mam skomplikowaną relację. Bardzo podobała mi się ,,Harda”, a potem właściwie każda kolejna książka, po którą sięgałam, to był spadek w dół. Trochę bałam się ,,Sydonii”, ale że została mi polecona w akcji #12challenge, zaryzykowałam.
Sydonia von Bork była pomorską szlachcianką, którą w XVII wieku skazano za rzekome czary i doprowadzenie do śmierci księcia z rodu Gryfitów. Po śmierci Sydonii ród bardzo szybko wymarł, co stało się początkiem legendy o tym, że kobieta naprawdę mogła władać magią. Elżbieta Cherezińska próbuje odtworzyć losy Sydonii od czasów, gdy jako młoda dziewczyna trafia na dwór Gryfitów po proces i śmierć.
O ile prolog nieszczególnie mi się podobał i uważam, że ta książka poradziłaby sobie bez niego (znowu nagła miłość do kogoś, kogo się nie zna…), tak dalszy ciąg już bardzo. ,,Sydonia” różni się od innych powieści Cherezińskiej, też mamy tu realne postacie z wysokich rodów, ale już nie królów i nie z polskich dynastii. Autorka zabiera nas na ówczesne Pomorze i ukazuje jego mentalność, która nie daje się wpisać w polskość czy niemieckość… ale też powolne odchodzenie tej odrębnej kultury. Jeśli lubicie czytać o wydarzeniach z historii Polski, ale z perspektywy innych narodów, to ta pozycja jest dla was. Cherezińska przybliża zarówno życie na książęcym dworze, pełnym intryg i zabiegania o wpływy, przez mieszczaństwo aż po wyrzutków społecznych. Właściwie nie ma tu głównego wątku, który spinałby całość, jest po prostu opisywanie dalszych losów Sydonii. Czasami tego mi brakowało, ale jednocześnie dzięki temu powszedniość zwykłego życia stykała się z procesami o czary i to uświadamiało mocno, że te wydarzenia były prawdą, a nie wytworem popkultury. Natomiast opisy tortur są mocne i wstrząsające.
Podobnie jest z główną bohaterką. Sydonia jest odważna, śmiała i uparta, ale nie wyrasta ponad swój stan i epokę. Walczy o siebie, ale nie bardziej niż inne osoby, które chcą mieć coś z życia. Przyznam, że spodziewałam się tu większego ,,girl power”, ale może to dobrze, że autorka pokazała, jak życiowe zawirowania mogą uczynić legendę (chociaż czarną) ze zwykłej, prowadzącej przeciętne życie kobiety. Paradoksalnie dopiero pod koniec życia, na procesie, ukazuje swoją moc. Pozostałe postacie nie są tak dobrze rozwinięte, ale wystarczające, by prowadzić fabułę. Jedyne, czego się mogę czepić, to wątki romantyczne. Chyba nigdy nie polubię ich u Cherezińskiej. Tutaj jest mniej erotyki niż w innych jej powieściach, ale gdy do niej dochodzi, nadal jest opisywana specyficznie i przytłacza warstwę emocjonalną.
Nie była to idealna pozycja, miała kilka tych minusów i niektóre momenty mi się dłużyły, ale ogólnie to porządna, wyrazista powieść historyczna i cieszę się, że ją przeczytałam.
,, Nie ma historii, której nie można napisać od nowa.”
Elżbieta Cherezińska to pisarka, z którą mam skomplikowaną relację. Bardzo podobała mi się ,,Harda”, a potem właściwie każda kolejna książka, po którą sięgałam, to był spadek w dół. Trochę bałam się ,,Sydonii”, ale że została mi polecona w akcji #12challenge, zaryzykowałam.
Sydonia von Bork była pomorską szlachcianką, którą w XVII wieku skazano za rzekome czary i...
2024-02-05
W 2022 jedną z moich ukochanych książek zostało ,,Srebrne wrzeciono” Ewy Sobieniewskiej. Byłam bardzo podekscytowana, gdy ukazała się jej kolejna powieść. Szczególnie, że miała rozwinąć postać Eufrozyny, matki Wiktorii, na co bardzo liczyłam.
Rok 1833, wkrótce po upadku powstania listopadowego. Młodziutka Eufrozyna zakochuje się głęboko w sąsiedzie, przystojnym Fryderyku Ankwiczu. Jednak jej rodzina uważa go za zbyt ubogiego i mało stabilnego życiowo jak na męża. Rodzice próbują przekonać córkę do związku z zamożnym i mającym patriotyczną przeszłość, ale znacznie od niej starszym Januszem Słoczyńskim.
Dwadzieścia lat później na Litwie Eliza Ruczyńska szykuje się do ślubu z aprobowanym przez jej rodzinę Dominikiem Łempickim. Jednak gdy poznaje przystojnego Rosjanina Dmitrija zapomina o patriotycznym wychowaniu i obowiązkach narzeczonej – postanawia iść za głosem serca i wyjść za Dmitrija. Jednak wkrótce po ślubie mąż zaczyna traktować ją coraz bardziej chłodno i szorstko.
W twórczości Ewy Sobieniewskiej jest coś, co mnie porusza i trafia mi do serca. Zarówno ,,Srebrne wrzeciono”, jak i ,,Zaklęte zwierciadło” wydają się idealnie skrojone pode mnie. I nawet jeśli czasem mam wątpliwości i chciałabym się do czegoś doczepić, to autorka i tak zaraz udowadnia mi, że nie ma innej możliwości zbudowania fabuły 😉 Zaczynając od strony bardziej technicznej, od przyjemnego, ale artystycznego stylu, pięknych opisów przyrody, ale przede wszystkim uczuć bohaterów. Autorka w emocjonalny i poruszający sposób ukazuje zarówno przemyślenia i rozterki, jak i sceny bardziej ,,cielesne”. Do tego minimalny wątek mistyczny, który tworzy klimat i sprawia, że drżymy o losy postaci.
Mam wrażenie, że głównym wątkiem tej powieści jest miłość pod różnymi postaciami. Losy Eufrozyny i Elizy są niejako odwróconym odbiciem – pierwsza zostaje zmuszona do porzucenia pierwszej miłości i musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jest w stanie zaznać chociaż odrobiny szczęścia w aranżowanym małżeństwie, Eliza wybiera poryw serca i z bólem odkrywa, że codzienne życie składa się z czegoś innego. Oprócz tego mamy tu wiele innych par, z których jedną łączy zakazany romans, drugą pewien układ, który przeradza się w coś więcej, znajdziemy tu też mocno psychodeliczną i toksyczną relację, która przynosi tylko zło. To wszystko składa się na opowieść o tym, na jak różne sposoby może przyjść miłość i że szczęście nie zawsze jest tam, gdzie go szukamy, co jest mi osobiście bliskie. Autorka świetnie splotła wiele wątków, tak że nie czuć, że czegoś jest za dużo albo za mało. I każda historia wciągnęła mnie praktycznie tak samo.
Jak wspominałam, po pierwszym tomie byłam bardzo ciekawa, jak wyglądały losy Eufrozyny, postaci, którą na początku niemalże gardziłam, by potem jej współczuć. Ale chyba nie spodziewałam się, że jej historia aż tak mnie wzruszy. Wprawdzie początkowo irytowała mnie swoim uporem i karaniem męża za coś, co tak naprawdę nie było jego winą, ale z czasem coraz bardziej rozumiałam jej postawę. Wykreowany przez autorkę Janusz Słoczyński to postać zaradnego, mądrego, opiekuńczego mężczyzny, który mimo że nie pokazuje tego na zewnątrz, kocha całą duszą, ale jednocześnie nadal człowiek, który popełnił sporo błędów. Czytając o losach jego i Eufrozyny, zarazem potępiałam ich niektóre działania i chciałam krzyczeć, by się opamiętali, ale jednocześnie rozumiałam, z czego te zachowania wynikają i nie dziwiłam się, że nie umieją inaczej. Dla mnie to historia dwójki ludzi, którzy mogliby być ze sobą szczęśliwi, ale przegapili swój moment. Nieco mieszane uczucia miałam do wątku z Fryderykiem – nie przepadam za motywem zakazanej miłości, zwłaszcza gdy bohaterowie nie robią nic, by być razem, zawsze mam wrażenie, że to nie jest miłość, a upór na zasadzie ,,na złość babci odmrożę sobie uszy”. I tutaj też miałam wątpliwości i nie do końca porwała mnie ta para, nadal nie lubię Ankwicza za to, co robił Wiktorii, ale też trudno mi wyobrazić sobie inne zakończenie, które współgrałoby z pierwszym tomem i zarazem wpisywało się w ukazanie zaczynania od nowa i godzenia się z przeszłością. Miło było też na chwilę powrócić do Wiktorii i zobaczyć, jak układa się jej życie małżeńskie.
Wątek Elizy jest inny. Mniej skupia się na miłości, a bardziej na ukazaniu roli kobiet. W przeciwieństwie do niektórych autorów Ewa Sobieniewska nie romantyzuje przemocy i brutalności, pokazuje, jak może wyglądać prawdziwe życie z takim ,,seksownym bad boyem”. Ukazuje w wyrazisty sposób, jak łatwo można kogoś zniszczyć i skrzywdzić, ale też jak mogły myśleć kobiety dawnych czasów, które zgadzały się na przemoc czy zdrady. Eliza mimo teoretycznego zapatrzenia w męża nie irytuje, a gdy odnajduje w sobie siłę i nadzieję, czytelnik łatwo jej kibicuje. Bardzo podobało mi się też, gdy pozwalała sobie na nowe uczucia, może cichsze i spokojniejsze niż poprzednio. Natomiast Dmitrij to postać, którą się brzydziłam i wiele razy wywołał u mnie krwiożercze instynkty, ale nie jest czarno-biały: autorka pokazuje, jak sytuacja rodzinna i realia epoki pozwalały mu usprawiedliwiać to, co czynił. I chociaż wiele jego zachowań jest absolutnie nie do obronienia, to pod koniec też poczułam do niego coś na kształt litości i nie byłam zniesmaczona, że autorka pokazuje też jego wrażliwszą stronę, co czasem mi się zdarza. Może przez brak łatwych rozwiązań i zaznaczenie, że miłość nie jest cudownym medykamentem, nie wszystko da się przebaczyć i zapomnieć.
Mogłabym opowiadać o tej książce wiele, bo właściwie każdy aspekt wzbudził we mnie jakieś emocje i zapadł w pamięć. Chyba po prostu Ewa Sobieniewska ma w sobie coś, co do mnie przemawia i łączy wiele motywów, których szukam w literaturze – tło historyczne, dążenie kobiet do niezależności, miłość, która nie opiera się tylko na fajerwerkach, a na wspólnym trwaniu. Czekam na kolejne części tej serii i mam nadzieję, że autorka nie złamie mi serca.
,, Tam, gdzie w związku jest strach, nie ma miejsca na miłość i szacunek. A tam, gdzie nie ma miłości, nie ma związku.”
W 2022 jedną z moich ukochanych książek zostało ,,Srebrne wrzeciono” Ewy Sobieniewskiej. Byłam bardzo podekscytowana, gdy ukazała się jej kolejna powieść. Szczególnie, że miała rozwinąć postać Eufrozyny, matki Wiktorii, na co bardzo liczyłam.
Rok 1833, wkrótce po upadku powstania listopadowego. Młodziutka Eufrozyna zakochuje się głęboko w sąsiedzie, przystojnym Fryderyku...
2024-02-03
Anglia za czasów Tudorów. Król Henryk VIII po stracie swojej trzeciej żony Jane Seymour postanawia ożenić się po raz czwarty. Pierwsze spotkanie z Anną z Cleve przynosi mu rozczarowanie – uznaje kobietę za brzydką i odrażającą. Jego wzrok przykuwa nowa młodziutka dwórka Katarzyna Howard. Tymczasem odrzucona przez ojca mała Elżbieta zastanawia się, czy jej matka Anna Boleyn rzeczywiście była wiedźmą, za jaką ją mają.
,,Elżbieta” została wydana przez wydawnictwo Romantyczne, które zakończyło swoją działalność, więc moja recenzja już nikogo do przeczytania nie zachęci ani nie zrazi. Niemniej jeśli jeszcze będzie okazja ją poznać, warto wiedzieć o jednym: mimo osadzenia w czasach wielkich królów i słynnych rodów jest to powieść luźno oparta o wydarzenia historyczne. Oczywiście, są elementy wierne historii, ale jest też osadzenie postaci w całkowicie fikcyjnych sytuacjach, pomijanie pewnych aspektów i dość poważne odejścia. Jest to kontynuacja ,,W głowie Anny Boleyn”, gdzie całość opierała się na fikcyjnym romansie Anny z Charlesem Brandonem, jednym z dworzan Henryka, i tutaj mamy nawiązania. Ja nie lubię takich rzeczy, rozumiem, że nie da się oddać prawdy historycznej w 100%, ale uważam, że nie powinno się wprowadzać niepotwierdzonych romansów czy dzieci i tłumaczyć tym tak ważnych wydarzeń w dziejach. Jednak nie będę się tego specjalnie czepiać, bo autorka uważa inaczej, ma do tego prawo – szanuję i rozumiem, ja śledziłam jej działalność wattpadową i byłam świadoma, co tu znajdę. Uważam jednak, że jeśli ,,Elżbieta” zostanie wydana po raz kolejny taka informacja powinna być zawarta nie we wstępie, a w opisie, aby każdy czytelnik sam mógł wyrobić sobie opinię, czy akceptuje takie podejście do historii.
Po tym trochę surowym wstępie przejdę do milszych rzeczy. Książka ogólnie jest dobrze, lekko napisana, styl ma mankamenty, o których wspomnę potem, ale jako całość czyta się to przyjemnie. Postać Henryka VIII, mimo przerysowania, wzbudza emocje i jest charakterystyczna. To nie dumny, zdecydowany król, a trochę typ wujka na weselu, rubasznego, wulgarnego, traktującego kobiety wyłącznie jako obiekty seksualne, budzącego obrzydzenie. Czy historycznie był aż tak odrażający trudno powiedzieć, ale na plus, że autorka go nie romantyzuje, jak robią to niektóre produkcje. Nieco inaczej wypada w relacji z ostatnią z żon, Katarzyną Parr, którą jako jedyną w miarę szanuje i widzi w niej człowieka, a ona mimo braku miłości akceptuje małżeństwo i stara się być dla niego po prostu miła. Sama postać Katarzyny jest ciekawa, silna i sympatyczna. Dobrze wypada wątek Katarzyny Howard, bardzo smutny, gdzie widać, że autorka miała szacunek do jej sytuacji i z wyczuciem ukazała sytuację dziewczyny, która nie rozumie, dlaczego dla mężczyzn jest tylko ciałem, i jest wykorzystywana przez wszystkich. Podobał mi się też wątek Anny z Cleve i jej przemiana, chociaż mogłoby być jej więcej. Pozytywem jest także postać Marii Tudor, która chyba jest najbardziej wielowymiarowa – bywa niesprawiedliwa i zaślepiona, ale jest przede wszystkim bardzo nieszczęśliwa, samotna i tęskniąca za miłością. Sama główna bohaterka Elżbieta nie budzi jakiejś mojej szczególnej sympatii, ale jej motywacje, to jak zachowanie jej ojca i jego relacje z żonami wpłynęły na jej zachowania i decyzje, są zrozumiałe i logiczne. Dobrze wypada też jej kształtujące się (mimo jej nieobecności) uczucie do matki. Na plus cały wątek związany z kobiecością i sytuacją płci pięknej w XVI wieku, gdzie najmniejszy drobiazg mógł zniszczyć damską opinię.
Są też jednak wady. Część zależy od autorki i jest wynikiem moich subiektywnych preferencji. Nie przepadam za mieszaniem historii z fantastyką, więc wątek ducha Anny Boleyn i to jak bardzo oddziaływał na zdarzenia, nie przypadł mi do gustu. Uważam też, że ta książka powinna być dłuższa bądź podzielona na dwa tomy, bo o ile zdarzenia do śmierci Henryka są opisane dość dokładnie, tak potem akcja zaczyna pędzić łeb na szyję i nie mamy możliwości do końca poznać sytuacji i reakcji bohaterów na zdarzenia, a wiele wydarzeń historycznych jest ukazanych w ekspozycji, której jest za dużo. We wstępie autorka odnosi się do języka, więc też trochę o nim wspomnę. Nie jestem fanką przesadnej stylizacji i archaizacji, szczególnie w powieściach, które nie toczą się w Polsce. Chwilami przekleństwa i potocyzmy pasowały i wzbudzały pożądane emocje, np. w trakcie ataków histerii Heńka. Jednak w moim odczuciu w całej powieści było ich za dużo, padały też w sytuacjach i z ust bohaterów, gdzie to nie pasowało, przez co klimat stawał się dość przaśny, a chyba nie o to chodziło. Chwilami też czułam się przesycona aluzjami do seksu i opisywaniem piersi bohaterek i też uważam, że o ile w niektórych momentach to pasowało, to całościowo było tego za dużo. Widać też, że autorka dopiero zaczęła przygodę z wydawaniem, chociażby przez sposób narracji, gdzie bardzo widać, które postaci lubi, a do których chce nas zniechęcić, i że musi jeszcze popracować nad ukrywaniem swoich intencji. Jednak wiele z tych rzeczy da się wypracować, problem jest taki, że redakcja i korekta w tej książce stały na bardzo niskim poziomie. Mamy tu mnóstwo literówek, niepoprawnie zapisanych czy odmienionych słów, błędy w dialogach, przez co niektóre zdania trzeba czytać dwa razy. I to jest zdecydowanie wina wydawnictwa, bo po rzetelnej, wytrwałej redakcji można by usunąć błędy techniczne, oraz zniwelować te fabularne.
Jak wspomniałam, ,,Elżbieta” chyba nie jest już nigdzie dostępna, więc nie mogę jej polecić ani odradzić. Nie jest to zła książka, w ogólnym rozrachunku jest ciekawa, angażująca i ma kilka naprawdę dobrych momentów (śmierć Cromwella czy Marii Tudor). Jednak zabrakło dopracowania i głębszego ,,siedzenia” nad nią. Życzę autorce, by trafiła na inne wydawnictwo, które lepiej pozwoli jej rozwinąć skrzydła.
,,Czasami trzeba zaakceptować przeciwności losu… Z pewnymi siłami, nie tylko Boskimi, nie wygramy.”
Anglia za czasów Tudorów. Król Henryk VIII po stracie swojej trzeciej żony Jane Seymour postanawia ożenić się po raz czwarty. Pierwsze spotkanie z Anną z Cleve przynosi mu rozczarowanie – uznaje kobietę za brzydką i odrażającą. Jego wzrok przykuwa nowa młodziutka dwórka Katarzyna Howard. Tymczasem odrzucona przez ojca mała Elżbieta zastanawia się, czy jej matka Anna Boleyn...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-27
Są takie typy książek, które zazwyczaj mnie rozczarowują, ale i tak do nich wracam, szukając w końcu takiej pozycji, która mnie podbije. Od kilku lat szukam dobrej, naprawdę porządnej, z researchem i szacunkiem dla faktów, powieści o polskich władcach, czegoś w stylu polskiej wersji Hilary Mantell. A skoro z Jadwigą Andegaweńską się nie udaje, postanowiłam sięgnąć do późniejszych czasów i przyjrzeć się Bonie Sforzy.
Włoską księżniczkę Bonę Sforzę poznajemy, gdy po śmierci ojca razem z matką zostają skazane na walkę o siebie i swój byt. Ambitna i surowa księżna Izabela od początku wychowuje córkę w przekonaniu, że najważniejsza jest ambicja i dbanie o własny los, a uczucia i dobro innych znajdują się na dalszym planie. W tym czasie książę Zygmunt Jagiellończyk prowadzi ułożone życie jednego z wielu synów króla i cieszy się miłością swojej kochanki Katarzyny Telniczanki i ich dzieci. Jednak gdy jego starci bracia umierają, zostaje zmuszony do przyjęcia korony, odprawienia partnerki i znalezienia żony z dobrej rodziny.
Pierwsza połowa naprawdę mi się podobała. Przede wszystkim dlatego, że autorka nie zdecydowała się na perspektywę tylko Bony i przedstawienie jej małżeństwa z Zygmuntem Starym – bohaterom towarzyszymy dużo wcześniej, poznajemy myśli nie tylko Bony i Zygmunta, ale także Albrechta Hohenzollerna, braci Zygmunta czy jego dworzan. Dzięki temu całość nie jest tak jednokierunkowa i tworzy szerszy obraz epoki. Podobało mi się poświęcenie tyle miejsca życiu Bony we Włoszech i że autorka umieściła tu rodzinę Borgiów, z którą spowinowacili się Aragońscy i Sforzowie. Wiem, że niektórym przeszkadza to, że tytułowa bohaterka nie jest jedyną główną, ale dla mnie to był duży plus. Bardzo intrygująca jest relacja Bony z matką, która z jednej strony jest chłodna i surowa, budzi w córce poczucie odrzucenia, ale jednocześnie jest dla niej ukochaną osobą. Przekonuje mnie też koncepcja początku trudnego charakteru Bony w historii jej rodziny. Również relacje i intrygi na krakowskim dworze mnie kupiły, szczególnie te sceny, gdy Zygmunt jest jeszcze księciem i szuka swojego miejsca jako młodszy z braci oraz jako kreacja jako króla, który nie chciał przyjąć swojej roli. Język także oceniam pozytywnie, chociaż czasami zdarzały się zbyt współczesne wyrażenia, ale jest to kwestią subiektywną.
Niestety, w drugiej połowie książka zaczęła w moich oczach coraz mocniej spadać i ostatnie strony już mnie męczyły. To kolejna pozycja, gdzie najbardziej rażą mnie wątki miłosne (a zawsze myślałam, że jestem romantyczką, najwidoczniej jednak nie do końca). O ile początkowe młodzieńcze zauroczenie Bony kuzynem czy romans Zygmunta Starego z Telniczanką są sensowne, relacja królewskiej pary na początku też jest dobrze zarysowana, tak z czasem pojawia się coraz więcej par, które są w moim odczuciu wymuszone i niepotrzebne. Relacja Zygmunta Starego i Anny z Radziwiłłów została mnie dla mnie przesadnie rozdmuchana i przeciągnięta, ale najgorsze były rozterki sercowe Bony, która z jednej strony czuje pożądanie do Piotra Kmity, z drugiej kocha platonicznie swojego pasierba Jana, a z trzeciej czasami dochodzi do wniosku, że swojego męża trochę też. Szczególnie relacja z Kmitą mnie męczyła, wiecie już, że nie lubię tego typu zakazanych romansów i nie będę się powtarzać. W pewnym momencie znużyło mnie to, że gdy w jednej scenie pojawiały się osoby płci przeciwnej było pewne, że pojawi się jakiś erotyczny czy romantyczny podtekst między nimi. Zabrakło mi innych relacji, szczególnie Bony z jej dziećmi i pasierbicą Jadwigą. Pod koniec pojawiło się też trochę dziwnych teorii, odnośnie chociażby poronienia Bony. I o ile na początku relacja Bony i Zygmunta zapowiadała się dobrze i byłam w stanie uwierzyć, że tak kiedyś patrzyły na siebie aranżowane pary, bez wielkiej miłości, ale z pewnym przywiązaniem, tak z czasem ich relacja sprowadziła się do tego, że ona nazywa go tchórzem i słabeuszem, a on twierdzi, że i tak ją kocha. Ja rozumiem, że można unikać konfliktów, być pantoflarzem, ale wydaje mi się, że żaden facet długo nie zniósłby takiego traktowania.
Trudno mi ocenić tę książkę, bo początek naprawdę mi się podobał i prawie byłam pewna, że w końcu trafiłam na TĘ powieść o polskiej historii, którą będę mogła przy każdej okazji polecać. Niestety, dalszy ciąg mnie zawiódł i jest mi z tego powodu naprawdę przykro. Jednak do ostatniego rozdziału ,,Bona” miała też zalety, takie jak styl pisania czy wątek Hohenzollerna, więc nie mogę jej zbyt nisko ocenić ani całkowicie odradzić. Myślę, że fani polskiej historii mogą się nią zainteresować, ale z zastrzeżeniem, że pewne wątki lepiej brać z przymrużeniem oka.
,, Jest, po prostu jest. Wie, że czasem samo istnienie to naprawdę bardzo wiele.”
Są takie typy książek, które zazwyczaj mnie rozczarowują, ale i tak do nich wracam, szukając w końcu takiej pozycji, która mnie podbije. Od kilku lat szukam dobrej, naprawdę porządnej, z researchem i szacunkiem dla faktów, powieści o polskich władcach, czegoś w stylu polskiej wersji Hilary Mantell. A skoro z Jadwigą Andegaweńską się nie udaje, postanowiłam sięgnąć do...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-05
Od jakiegoś czasu mam problem z czytaniem serii – trudno mi rozplanować sobie ich nadrabianie tak, by nie czuć przesytu, ale też i nie zapomnieć poprzednich części. Podjęłam się jednak karkołomnego zadania nadrobienia Wojen Wikingów Cornwella i mam nadzieję, że podołam. W końcu dałam radę z Poldarkami i Sagą o Ludziach Lodu 😉
Po bitwie pod Cynuit Uhtred teoretycznie triumfuje, ale tak naprawdę czuje niepokój. Wciąż wikła się w konflikty z królem Alfredem i tęskni za wikingami, jest rozdarty między przysięgą a lojalnością. W dodatku ciąży na nim dług, który musi spłacić Kościołowi. Podczas jednej z wypraw do ostatnich celtyckich królestw spotyka piękną Iseult, o której mówi się, że widzi przyszłość.
Cornwell jak zwykle nie zawodzi, jeśli chodzi o całą otoczkę polityczno-militarną. Znowu dostajemy dokładne opisy bitew, które w innym przypadku mogłyby znudzić, ale tutaj zachwycają drobiazgowością i wiedzą autora. Ponownie poczytamy też o rozbudowanym tle politycznych, wszystkich sojuszach, intrygach. Autor nie romantyzuje przedstawionego świata, pokazuje, jak w czasie wojny czy walki o władzę wykorzystuje się wszystko do dotarcia do celu, przyzwala się na zło i niskie instynkty. Może przez to większość postaci nie jest szczególnie sympatyczna, ale większość jest bardzo realna i po prostu wierzy się, że kiedyś ludzie tak myśleli i postępowali. Główny wątek rozdarcia Uhtreda znowu zdaje egzamin. Bohater, który tęskni za Duńczykami, ale czuje, że nie ma po co do nich wracać, który trzyma się przysięgi złożonej Alfredowi, chociaż wszystko ich dzieli, i ostatecznie nigdzie nie ma swojego miejsca, jest naturalny i realny, nawet jeśli nie zawsze się mu kibicuje. Z nowych postaci bardzo intrygujący wydaje się ojciec Pyrlig, ksiądz, a zarazem Celt, były wojownik i poganin, który balansuje pomiędzy wieloma światami, ale radzi sobie z tym lepiej niż główny bohater.
Niestety, ten tom wypadł dla mnie widocznie słabiej od pierwszego, chociaż to nadal jest literatura wysokich lotów. A problemem był wątek uczuciowy. Cornwell pisze bardzo surowo, te emocje zawsze są u niego ukryte i w domyśle (chyba najlepszym przykładem jest ,,Excalibur”, gdzie pojednanie skłóconych małżonków odbywa się poza kadrem i musimy sami sobie dopowiedzieć, co dokładnie się zdarzyło). Niestety, tym razem postawił na coś, co kompletnie do niego nie pasuje, czyli zakazaną miłość od pierwszego wejrzenia z kontrastem ,,idealna kochanka kontra zła żona”. I teoretycznie podobne wątki się u niego przewijały, w serii o Graalu czy Trylogii Arturiańskiej, ale tam były bardziej wyważone i lepiej rozpisane, natomiast tutaj chwilami miałam wrażenie, że czytam harlequin. Subtelnie i realistycznie opisana relacja Milthred i Uhtreda w pierwszym tomie tutaj staje się stereotypowym kabaretowym małżeństwem, gdzie żona tylko ma pretensje do męża. Z kolei wątek z Iseult był tak ckliwy i wyidealizowany, że tylko mnie irytował i naprawdę czekałam, żeby zdarzył się jakiś dramat, który ich rozdzieli. Uhtred był silnym i szorstkim mężczyzną, a tutaj staje się zapatrzony w kobietę i nawet gdy dzieją się rzeczy, które powinny zrodzić między nimi dystans, on stwierdza tylko, że los tak chciał i nadal jest zaślepiony. Sama Iseult miała ciekawy punkt wyjściowy, ze względu na swoje pochodzenie i domniemaną moc, ale szybko została sprowadzona do roli typowej kochanki, która tylko pochlebia mężczyźnie i mówi, jak go kocha. A mnie takie wątki ogółem bardzo rażą, tutaj jeszcze na dodatek były niespójne z całym klimatem powieści.
Mimo tej poważnej wady dobrze czytało mi się ten tom i mam nadzieję, że dość szybko nadrobię cały cykl. I że Cornwell wyczerpał swoje ckliwe wątki na kolejne jedenaście części 😉
,, (…) mądrość – prawdziwy dar, jaki posiadają kobiety. Niewielu mężczyzn może się nim poszczycić.”
Od jakiegoś czasu mam problem z czytaniem serii – trudno mi rozplanować sobie ich nadrabianie tak, by nie czuć przesytu, ale też i nie zapomnieć poprzednich części. Podjęłam się jednak karkołomnego zadania nadrobienia Wojen Wikingów Cornwella i mam nadzieję, że podołam. W końcu dałam radę z Poldarkami i Sagą o Ludziach Lodu 😉
Po bitwie pod Cynuit Uhtred teoretycznie...
2024-01-03
2023-12-26
2023-12-24
Nie raz narzekałam tu, że w ostatnich czasach wręcz taśmowo zaczęły powstawać powieści o Piastach i Jagiellonach – niestety, większość z nich wydaje się pisana typowo na fali popularności telenoweli ,,Korona Królów”, bez chęci ujęcia tematu bardziej świeżo. Dlatego ,,Ciche wody” mnie zaintrygowały – nie dość, że sięgają do czasów nieco dawniejszych niż królowa Jadwiga, to zostały napisane przez autorkę mieszkającą w Stanach (nie wiem, jakie dokładnie jest jej pochodzenie).
Po śmierci znacznie od siebie starszego męża hrabina Caterina nie chce ponownego ślubu, dlatego zgadza się wyruszyć do Polski z Boną Sforzą, księżną Bari, i sprawować opiekę nad innymi dwórkami. Po dwóch dość spokojnych latach, w czasie Bożego Narodzenia, na dworze dochodzi do morderstwa jednego z dworzan. Znudzona życiem Caterina postanawia rozwikłać zagadkę.
Od początku czuć, że nie jest to historia napisana z myślą o polskim odbiorcy, który teoretycznie powinien mieć jakąś podbudowę w wiedzy o ostatnich Jagiellonach. Adams dokładnie wyjaśnia całą sytuację małżeńską Zygmunta Starego i Bony oraz dzieje dynastii, przez co na początku jest sporo ekspozycji. Jeśli ktoś tego nie lubi bądź dobrze zna historię Jagiellonów, może czuć znudzenie, ale dla osób, które tych faktów nie pamiętają, czytanie na pewno będzie lżejsze i płynniejsze. Ja myślę, że dość dobrze znam ten okres, bo nawet miałam z nim do czynienia… zawodowo, więc mogę powiedzieć, że research był na dobrym poziomie i autorka wiarygodnie przedstawiła dzieje Wawelu i sytuację dworską. Na plus jest to, że najbardziej sensacyjne wydarzenia nie dotyczą historycznych postaci i Adams stara się oddać im sprawiedliwość. Mam wątpliwości co do tego, że nazywa ona Beatę Kościelecką córką Zygmunta Starego, bo tak naprawdę nie jest to pewne i ja osobiście wątpię, by król był w stanie zdradzić swoją ukochaną Barbarę Zapolyę, ale w sumie możni mogli mieć inne podejście niż szary człowiek. Zdziwił mnie fragment o ,,stoliku dla dzieci” i przynoszeniu niemowląt na zamkowe uczty, ale kto wie, może i tak było?
Książkę na pewno czyta się bardzo przyjemnie, styl jest lekki i płynny, fabuła wciąga i sprawia, że chce się przewracać kartki, nawet jeśli sama intryga mnie szczególnie nie wciągnęła i mordercę odgadłam szybko. Niemniej sam motyw zbrodni i otoczka były ciekawe i zawierały w sobie pewne prawdy życiowe. Jeśli chodzi o postacie, to jest to książka raczej stojąca akcją, bohaterowie nie są szczególnie wyraziści. Aczkolwiek podobała mi się kreacja królowej Bony, bo miała ten swój temperament, cięty język i upór, ale nie była jędzą i intrygantką, jak się czasem ją przedstawia. Natomiast niestety Caterina mnie irytowała i uważam jej charakter za bardzo dziwny. Z jednej strony jej podejście do związków i roli kobiet przypomina postawę współczesnej osoby, i to bardziej nastolatki niż dorosłej kobiety – jej główny motyw to obawa, że znów zostanie wydana za kogoś starszego od siebie, i w pewnym momencie wygłasza monolog, że aranżowane małżeństwa nie różnią się niczym od gwałtów (jakby, to indywidualna kwestia, czy wierzymy, że w takich warunkach mogła narodzić się miłość, ale mężczyźni też bardzo często nie mieli wiele do gadania i uznawanie ich wszystkich za gwałcicieli jest niesmaczne. Poza tym w każdej epoce istnieli ludzie, którzy mieli parcie na związek, nieważne z kim). Jednocześnie wobec dwórek, których pilnuje, zachowuje się jak poważna matrona, a nie dwudziestolatka, która mogłaby jeszcze ułożyć sobie życie, przez co bardzo ciężko było mi sobie wyobrazić, jak ona dogadałaby się ze swoim rówieśnikiem.
Nie jest to idealna pozycja, nie należy do epickich powieści historycznych, ale jest naprawdę ciekawa, przyjemna i historycznie niegłupia. Mimo że nie spodziewałam się fajerwerków, to myślę, że chętnie przeczytam drugi tom, może nawet go kupię, bo jestem zainteresowana, jak autorka ugryzie losy Zygmunta Augusta i Barbary Radziwiłłówny.
,, (…) ludzie owładnięci namiętnością są zdolni do popełnienia największych głupstw.”
Nie raz narzekałam tu, że w ostatnich czasach wręcz taśmowo zaczęły powstawać powieści o Piastach i Jagiellonach – niestety, większość z nich wydaje się pisana typowo na fali popularności telenoweli ,,Korona Królów”, bez chęci ujęcia tematu bardziej świeżo. Dlatego ,,Ciche wody” mnie zaintrygowały – nie dość, że sięgają do czasów nieco dawniejszych niż królowa Jadwiga, to...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dwa lata temu przeczytałam książkę Magdy Knedler ,,Pani Labiryntu”. Całkowicie mnie ona zachwyciła i chociaż różniła się od fantastycznych, magicznych retellingów, które zazwyczaj czytam, to do dziś nazywam ją moim ulubionym. Byłam bardzo podekscytowana, kiedy autorka ogłosiła, że wraca do klimatów greckich, tym razem do historii Medei. I chociaż wysokie oczekiwania łatwo zawieść, tu miałam dziwną pewność, że nic takiego się nie stanie.
Młodziutka Mada od dziecka jest skazana na siebie. Nie zna swoich korzeni, wie jedynie, że jej ojciec zabił siebie i swoje dzieci, z których tylko ona przeżyła. Ratunkiem wydaje się dla niej rozpoczęcie pracy na odludnej Wyspie Wisielców u bogatego Adreasa Schwietza. Jednak szybko orientuje się, że w zamian za wsparcie Schwietz oczekuje od niej bardzo wiele… Gdy na wyspę przybywa nowy ogrodnik, Johann, Mada po raz pierwszy zaczyna wierzyć, że ktoś naprawdę może ją kochać i chcieć jej dobra. Dla nowego życia z ukochanym będzie w stanie poświęcić wiele.
Magda Knedler po raz kolejny mnie urzekła i chyba będą tu same zachwyty. Co prawda, mam mieszane uczucia co do jednego wątku, ale ma to być trylogia, więc zaczekam, aż się wszystko rozwinie. Mimo że tym razem akcja powieści nie dzieje się w Grecji, ale na Śląsku przed I wojną światową i jest przesiąknięta klimatem tego polsko-niemieckiego świata, to jednocześnie w ogóle nie ginie tu antyczny duch. Pisarka zgrabnie zaadaptowała mit o Medei do innych realiów, dzięki czemu wielbiciele mitologii będą mieli frajdę z wyłapywania nawiązań, a pozostali powinni się cieszyć samą fabułą. Co więcej, Mada mimo swojego pochodzenia miała możliwość zdobyć wykształcenie, zna mit o Medei i tragedię Eurypidesa. Sama utożsamia się z mitologiczną bohaterką, wiele razy się do niej odnosi czy wchodzi w polemikę z innymi postaciami na ten temat. To w moim odczuciu swoisty hołd dla ,,oryginału”, ale też zaproszenie do refleksji. Czy mamy prawo winić człowieka za to, że postępuje w drastyczny sposób, jeśli nie rozumiemy jego sytuacji? Czy zawsze winimy właściwą osobę, zamiast nie poszukać jej motywów? A może właśnie na siłę próbujemy usprawiedliwiać i nie dostrzegamy, że wolna wola nie znika nawet w najgorszych momentach? Autorka w moim odczuciu nie wybiela i nie ocenia ani mitycznej Medei ani swojej bohaterki, a zaprasza nas do samodzielnego myślenia, nawet jeśli wiąże się ono z dyskomfortem.
Zresztą nie tylko motyw zbrodni i zemsty może tu zszokować. Całość jest brutalna, ponura i melancholijna. Widzimy tu życie biednej, skazanej na siebie dziewczyny bez upiększania i większej nadziei. I chociaż warstwa historyczna odgrywa tu ważną rolę, to czytając o tym, że molestowana przez pracodawcę Mada mogła się lepiej bronić i przecież wiedziała, po co szła, trudno nie poczuć, że pewne sprawy zmieniają się wyjątkowo powoli. W ogóle nad tą powieścią unosi się takie poczucie zbliżającego się dramatu, co upodabnia ją do greckich tragedii. Ja często mam problemy z pozycjami, gdzie bohaterom przydarza się tylko zło, nie czuję sensu kibicowania im, skoro nie ma szansy na poprawę sytuacji, ale tutaj byłam zaangażowana w sytuację Mady i naprawdę chciałam wierzyć, że w końcu zaświeci dla niej słońce. Nie znaczy to, że jest to bohaterka jednoznacznie kochana i pozytywna. Ma wiele warstw, popełnia błędy, przeżycia zostawiają na niej brutalny ślad. Chwilami byłam przerażona jej zachowaniem, ale zawsze rozumiałam, z czego ono wynika. Bardzo działa wątek jej macierzyństwa, podany bez lukrowania, mocno bolesny. Pozostałe postacie też robią wrażenie. Świetnie wykreowany jest Johann, który początkowo może wydawać się wybawcą, ale z każdą stroną pokazuje swoje kolejne ,,czerwone flagi”. Knedler pokazuje tu zachowania, które w wielu powieściach są romantyzowane i pokazywane jako dowód na prawdziwe zaangażowanie, takie jak zaborczość czy próby wychowywania partnerki, i udowadnia, że w realnym życiu w pewnym momencie zmienią się one w koszmar. Ciekawy był wyobcowany Fritz, niejednoznaczna hrabina czy Horst Achilles, który chyba jako jedyny naprawdę starał się widzieć w bohaterce człowieka.
Dla mnie to jest jedna z tych powieści, w których absolutnie nic bym nie zmieniła i każda strona budziła we mnie emocje. Właściwie tak wyobrażałam sobie współczesny mit o Medei i jest to komplement. Czekam na drugi tom i wciąż liczę, że jednak los uśmiechnie się do Mady.
,, Nie zawsze winny zbrodni jest ten, kto trzyma narzędzie. Czasem tak naprawdę winne są okoliczności.”
Dwa lata temu przeczytałam książkę Magdy Knedler ,,Pani Labiryntu”. Całkowicie mnie ona zachwyciła i chociaż różniła się od fantastycznych, magicznych retellingów, które zazwyczaj czytam, to do dziś nazywam ją moim ulubionym. Byłam bardzo podekscytowana, kiedy autorka ogłosiła, że wraca do klimatów greckich, tym razem do historii Medei. I chociaż wysokie oczekiwania łatwo...
więcej Pokaż mimo to