-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać189
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik11
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2019-03-31
2018-07-10
Świetna książka autorstwa duńskiego dziennikarza śledczego, opisująca rozgrywkę pomiędzy zachodnimi politykami a Władimirem Władimirowiczem Putinem.
W jaki sposób zaprocentowała Prezydentowi Federacji Rosyjskiej edukacja na Wydziale Prawa Państwowego Uniwersytetu w Leningradzie, oraz w moskiewskiej Wyższej Szkoły KGB im. F. Dzierżyńskiego na poszczególnych szczeblach kariery po zakończeniu służby? Kariera agenta KGB w Niemieckiej Republice Demokratycznej oraz nawiązane tam kontakty umożliwiły Władimirowi Władimirowiczowi zdobycie doświadczenia i pozyskanie bazy współpracowników, zarówno spośród oficerów STASI jak i pozyskanych agentów.
Książka doskonale obrazuje, jak słabi w rozgrywkach z Moskwą są politycy Unii Europejskiej i jak w gruncie rzeczy tanio sprzedają swoje „ideały” jeśli je oczywiście kiedykolwiek posiadali. Dla byłych ważnych graczy politycznych – kanclerza Niemiec czy premiera Finlandii wystarczyły lukratywne stanowiska lobbystów, a później członków zarządu spółki – córki Gazpromu.
To, jak pięknie działa świat realny, nie skażony polityką historyczną doskonale widać w tej, prowadzonej przez zawodowców, gdzie wyszukiwane są elementy łączące i będące świadectwem przeszłych, znakomitych relacji z Rosją. Przykładem może być Dania, która na potrzeby poprawienia klimatu politycznego wykorzystuje duńską księżniczkę - nieżyjącą od 75 lat cesarzową Dagmarę (żonę cesarza Aleksandra II, a matkę Mikołaja II Aleksandrowicza Romanowa) poprzez inwestycje w remont placu przed pałacem w Petersburgu. W dobrze prowadzonej polityce historycznej nie szuka się tego, co najtrudniejsze we wzajemnych relacjach bez zastanawiania się nad konsekwencjami takich zachowań.
Lektura podręczników, o tym jak się robi „realpolitik”, zamiast „polityki wstawania z kolan” powinna być obowiązkową dla tych, którzy sprawują władzę w Polsce. Wstawanie z kolan, bez zwrócenia uwagi na to, że klęczy się pod stołem, przy którym podejmują decyzje „duzi chłopcy” może się, w najlepszym wypadku, skończyć guzem, a zbyt gwałtowne wstawanie nawet wstrząsem mózgu. A kiedy się coś tym klęczącym przydarzy, to „duzi chłopcy” zerkną pod stół i jeżeli taka będzie konieczność - „wyrażą zaniepokojenie” albo, tak jak w przypadku aneksji Krymu - ”głębokie zaniepokojenie”. A potem wrócą do poważnych rozmów o pieniądzach, inwestycjach i strefach wpływu oraz innych, nudnych dla miłośników przegranych powstań, tematów.
A czy można taktownie pominąć pewne nieszczególnie wygodne fragmenty historii? Można, bo w relacjach ze „strategicznym partnerem” - liczącą około 3,7 milionów mieszkańców Gruzją, dało się „zapomnieć” o muzeum Wielkiego Gruzina w Gori
Świetna książka autorstwa duńskiego dziennikarza śledczego, opisująca rozgrywkę pomiędzy zachodnimi politykami a Władimirem Władimirowiczem Putinem.
W jaki sposób zaprocentowała Prezydentowi Federacji Rosyjskiej edukacja na Wydziale Prawa Państwowego Uniwersytetu w Leningradzie, oraz w moskiewskiej Wyższej Szkoły KGB im. F. Dzierżyńskiego na poszczególnych szczeblach...
2018-06-25
Wiele powstało książek o rzezi Tutsi dokonanej przez Hutu w 1994 roku w Rwandzie. Pisząc książkę Dzisiaj narysujemy śmierć Wojciech Tochman również podjął wysiłek zmierzenia się ze wspomnieniami ofiar. To, co tam się stało nie jest prosto zracjonalizować. 100 dni i milion ofiar nawet przy zastosowaniu nowoczesnej technologii zabijania na masową skalę (poza użyciem bomb atomowych oczywiście) byłoby trudne.
Książka napisana świetnie, bardzo plastycznie, znalazłem w niej informacje, których poszukiwałem wcześniej m.in. po jaką cholerę mieszali się tam po stronie Hutu Francuzi, skoro była to kolonia belgijska. Jednak razi mnie jeden fakt. Otóż Autor przyjął założenie, dość niestety częste, że za całe zło Afryki odpowiadają biali i ich obowiązkowy rasizm. I oczywiście niezbędna jest ekspiacja za kolonializm, handel niewolnikami itd. Ja się z takim podejściem fundamentalnie nie zgadzam. Największymi handlarzami niewolników w historii byli Omańczycy i to oni dostarczali na rynki europejskie i amerykańskie złapanych w dżungli Murzynów. Biali nie ganiali po Afryce w pogoni za niewolnikami, kupowali ich od Arabów głównie na Zanzibarze. Oczywiście, nie próbuję udawać, że znam Afrykę równie dobrze, jak pan Wojciech, ale byłem kilkukrotnie w krajach afrykańskich (po obu stronach tego kontynentu) oraz umiem czytać i samodzielnie wyciągać wnioski, często zupełnie niezgodne z linią promowaną przez poszczególnych twórców.
Jedna z tez głosi, że rasizm dotarł z Europejczykami, a Rwandyjczycy są nawet w stanie wskazać osobę odpowiedzialną za rasizm w ich kraju. Był to niemiecki hrabia Gustav Adolf von Götzen (rodem ze Ścinawki Górnej) - badacz Afryki Wschodniej i gubernator Niemieckiej Afryki Wschodniej. Zauważył on, że Tutsi nie przypominają „klasycznych” Murzynów, a raczej lud faraonów o jasnej skórze i indoeuropejskich rysach. Tylko, że w Afryce to spostrzeżenie funkcjonowało już wcześniej. Ot, po prostu dostało ono nową nazwę. Wygląda to raczej na :„U licha! już przeszło 40 lat mówię prozą, nic o tym nie wiedząc” cytując pana Jourdaina z molierowskiego „Mieszczanina szlachcicem”.
Dlaczego tak twierdzę? Bo nie podejrzewam ani Zulusa Czaki o zdolność prekognicji, żył bowiem w latach ok 1787 do 1828, ani Mzilikaziego, pierwszego wodza plemienia Matabele (uciekinierów zuluskich przed szaleństwem Czaki na tereny późniejszej Rodezji) o znajomość opinii von Götzena bo... urodził się w 1866, a ekspedycje do Afryki odbył w latach1892–1894. Co absolutnie nie przeszkadzało ani Zulusom, ani później Matabelom w ujarzmianiu podbitych ludów rolniczych (są pasterzami jak Tutsi, wyglądają podobnie, są wysocy i nie mają typowych płaskich nosów) i nazywaniu podbitych plemion (np. ludu Maszona) „zjadaczami brudu” oraz traktowaniu ich jak niewolników.
W Afryce zjawisko „czerwonych oczu” też nie pojawiło się w czasach kolonialnych – wojny afrykańskie wyglądały przez wielki podobnie jak wojna domowa w Rwandzie. Dodatkowo w Rwandzie podział na Tutsi, Hutu i Twa od dawna jest umowny, bo plemiona te mieszają się od dawna. Dlatego nie uważam, że winę na tę rzeź ponoszą biali – żyjący lub nie.
Chrześcijaństwo afrykańskie też „nieco” się różni od „klasycznego” a wzajemne animozje wynikają w znacznym stopniu z mikrego terytorium i dużej liczby ludności ( 26,4 tys km² i prawie 12 mln. obywateli) .
Europejczycy, głównie Francuzi, jak robili interesy z prezydentem Juvénalem Habyarimaną tak robią teraz z Paulem Kagame. To, że „oczy są teraz białe” jest sytuacją w mojej opinii chwilową i powtórna wojna domowa w tym kraju jest tylko kwestią czasu bo „ ….są w ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli, ale krwi nie odmówi nikt….” jak to napisał Władysław Broniewski.
Wiele powstało książek o rzezi Tutsi dokonanej przez Hutu w 1994 roku w Rwandzie. Pisząc książkę Dzisiaj narysujemy śmierć Wojciech Tochman również podjął wysiłek zmierzenia się ze wspomnieniami ofiar. To, co tam się stało nie jest prosto zracjonalizować. 100 dni i milion ofiar nawet przy zastosowaniu nowoczesnej technologii zabijania na masową skalę (poza użyciem bomb...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-26
Jeżeli oglądaliście „Terminatora”, „Universal Soldier”, „Raport mniejszości” czy „Epidemię” to książka Wojna przyszłości zafascynuje Was i przerazi zarazem.
Dlaczego?
Dlatego, że napisał ją emerytowany generał armii amerykańskiej, który nie wywodzi się z „ The Long Gray Line” czyli West Point. To naukowiec, który skorzystał z systemu stypendialnego US. Army i aby go spłacić musiał po ukończeniu licencjatu z fizyki wstąpić do wojska. Ma również tytuł magistra oraz stopień doktora w zakresie nauk technicznych (materiałoznawstwo)
Dr Robert H. Latiff przeszedł na emeryturę w stopniu generała dywizji z lotnictwa amerykańskiego w 2006 roku. Jest konsultantem, który doradza w sprawach zaawansowanych technologii klientom korporacyjnym i rządowym oraz uniwersytetom. Jest m.in. profesorem nauk technicznych na George Mason University, a jego zainteresowania dotyczą głównie technologii wspierających amerykańską społeczność wywiadowczą. Wiele lat kariery wojskowej poświęcił na badania i rozwój technologii, które jeszcze do niedawna nie wychodziły z kart książek SF. To nie tylko lasery wysokiej mocy, „gwiezdne wojny” czy „inteligentne bomby” lub torpedy. To również narzędzia i oprogramowanie szpiegowskie, dedykowane i spersonalizowane. Egzoszkielety, kombinezony i mikroczipy wszczepiane do mózgów żołnierzy. Biologia syntetyczna, odczytywanie fal mózgowych, umożliwiająca podsłuchiwanie... naszych myśli. To bojowe systemy pół- i całkowicie autonomiczne, oparte na sztucznej inteligencji, bezzałogowe platformy latające lub samobieżne decydujące o wyborze celów bez udziału ludzkiego operatora.
Generał Latiff zadaje pytania o moralną stronę konfliktów przyszłości, o granice prywatności jednostek oraz możliwości „usamodzielnienia” się maszyn. Wszystko, to czego obawiali się futurolodzy nie jest kwestią dalekiej przyszłości – spora część tych technologii funkcjonuje już dzisiaj.
To nie jest przyjemna lektura, ale jeżeli nie zapoznają się z nią obecni decydenci a społeczeństwa nie zaczną wymuszać na rządzących zaprzestania rozwoju niektórych technologii pewnego dnia obudzimy się w świecie, gdzie T-800 może nie być zmodyfikowany przez Johna Connora, nie będzie przywódcy powstania skierowanego przeciw cyborgom, zbuntowanym maszynom, opartym na AI i dążącym do eksterminacji ludzkości.
Jeżeli oglądaliście „Terminatora”, „Universal Soldier”, „Raport mniejszości” czy „Epidemię” to książka Wojna przyszłości zafascynuje Was i przerazi zarazem.
Dlaczego?
Dlatego, że napisał ją emerytowany generał armii amerykańskiej, który nie wywodzi się z „ The Long Gray Line” czyli West Point. To naukowiec, który skorzystał z systemu stypendialnego US. Army i aby go...
2018-03-01
To, pozornie, biografia niezmiernie intrygującej postaci - Stanisława Supłatowicza, starszym czytelnikom znanego jako Sat-Okh „Długie Pióro”, autora lektury szkolnej „Biały mustang”.
Jego notka biograficzna w Ciotce Wiki pokrywa się z tym, co Stanisław Supłatowicz sam mówił o sobie - że urodził się w Kanadzie z matki – Polki, bojowniczki PPS, zesłanej na Syberię za działalność polityczną i indiańskiego wodza wodza plemienia Szunisów (Szawanezów) Leoo-Karko-Ono-Ma (Wysokiego Orła), wielokrotnie odznaczanego żołnierza AK, prześladowanego przez Gestapo, który uciekł z transportu do Oświęcimia,
Jednak z lektury książki Dariusza Rosiaka dowiadujemy się, że niewiele z tych historii jest prawdą, którą można by potwierdzić jakimikolwiek dokumentami.
Matka była żoną zesłańca, ale sama nigdy nie była zesłana, z własnej woli próbowała dołączyć do męża. Pewności co do tego, kto był ojcem Stanisława Supłatowicza też nie ma. A może nawet co do biologicznej matki?
Nic nie wskazuje na to, że Stanisław Supłatowicz pojawił się w Kanadzie wcześniej, niż jako marynarz pływający na „Stefanie Batorym” w latach 60 XX w.
Biografia to strasznie poplątana, pełna niejasności, sam zresztą Sat-Okh w rożnych dokumentach przedstawiał swój życiorys w zgoła odmienny sposób. Nie wiem o nim niemal nic co byłoby w 100% pewne, łącznie z faktyczną datą urodzin.. Może poza faktem, że był autentycznym był bohaterem wojennym, wielokrotnie odznaczanym za odwagę.
Dlaczego w pierwszym zdaniu użyłem słowa „pozornie” kiedy w dalszej części napisałem że jest to faktycznie biografia?
Uważam bowiem, że Dariusz Rosiak, świadomie lub nie, napisał książkę o nas, Polakach, o naszej pokręconej naturze i historii, traktując życiorys Supłatowicza jako kanwę do szerszej opowieści.
Albo i jeszcze szerzej – o nas – ludziach i ich odwiecznym pragnieniu tworzenia mitów i ich bohaterów. Nauczycieli, herosów,przewodników duchowych, guru czy proroków.
W książce znalazłem wypowiedź, która moje odczucia potwierdziła. Są to słowa jednego z rozmówców autora, Tadeusza Piotrowskiego, który należał do bliskiego kręgu Sat-Okha
„ ...Czasem myślę, ze lepiej żyć mitem. Był taki gość, co po wodzie chodził – tylu ludzi w to wierzy i co w tym złego?...”.
Nie, nie ma w tym nic złego, do momentu kiedy wyznawcy proroka czy nauczyciela lub guru nie zaczną wymuszać na innych wiary w swoje mity, często pod groźbą ciężkich kar, w tym tortur, prześladowań, a nawet śmierci.
Grupa ludzi skupionych wokół Sat-Okha miała okazję poznać świat zupełnie inny, niż ten znany z codziennej, mało ciekawej, siermiężnej egzystencji w czasach Gomułki. Obcowanie z przyrodą, szacunek do niej, poznawanie innej wersji świata i jego odmiennego sposobu postrzegania poprzez pryzmat kultury i mitów indiańskich, było dla nich szalenie ważne i w jakiś sposób czyniło ich lepszymi.
Czy Sat-Okh, kreator polskiego zainteresowania plemionami indiańskimi Ameryki Północnej w jakimś stopniu był podobny to twórcy współczesnego mitu szlachetnego Indianina, Karola Maya, który wszystkie swoje książki napisał w niemieckim więzieniu?
A może nawet Stanisław Supłatowicz ich nie napisał, gdyż w książce pojawiają się postacie, które mogły być autorami – widmo czyżby więc Sat dawał tylko imię i wymyślone przez siebie historie?
Tylko czy ma to jakieś znaczenie? A może zacytować wymienionego już syna ubogiego cieśli z Palestyny „po owocach ich poznacie”?
Owoce działań Sat-Okha nie były trujące i nie prowadziły do niczego złego, więc może przyjąć jego opowieści za dobrą monetę i podobnie jak w przypadku Karola Maya uszanować piękny, sprawiedliwy świat, zaludniony przez szlachetnych bohaterów?
Uważam, że w przypadku tego mitu potrzeby takiej nie ma.
To, pozornie, biografia niezmiernie intrygującej postaci - Stanisława Supłatowicza, starszym czytelnikom znanego jako Sat-Okh „Długie Pióro”, autora lektury szkolnej „Biały mustang”.
Jego notka biograficzna w Ciotce Wiki pokrywa się z tym, co Stanisław Supłatowicz sam mówił o sobie - że urodził się w Kanadzie z matki – Polki, bojowniczki PPS, zesłanej na Syberię za...
2018-02-09
Kalijuga oznacza mroczne, złe czasy, które nadchodzą, gdy władzę nad światem obejmuje Ta Która Zasiada na Tronie z Pięciu Trupów – czyli bogini Kali.
Nowa, w sensie polskiego wydania, książka Dalrymple”a, choć napisana 20 lat temu w wielu aspektach jest z dużym prawdopodobieństwem aktualna. Pewnie zmieniły się nazwiska polityków, kilka partii zmieniło nazwę, ale czymże jest 20 lat w historii subkontynentu, jeżeli obrzęd sati (spalenie żywcem wdowy na stosie pogrzebowym męża) zakazany przez Brytyjczyków w XIX wieku ostatnio miał miejsce w stanie Uttar Pradesz... 11 września 1999 roku. Ostatni, o którym informacja dotarła do mediów.
Podróże przez Indie, które próbują zrzucić gorset podziału kastowego, to opowieść dla ludzi o mocnych nerwach. W skład „komitetów wyborczych” różnych partii wchodzą grupy uzbrojonych po zęby bandytów, kandydaci startują do parlamentów stanowych z zza więziennych murów, a premierem w rządzie stanowym może zostać niepiśmienny wioskowy zapaśnik.
Obyczaje polityczne rosyjskiej prowincji to mały Pikuś w porównaniu z Indiami.
Konsekwencje rozdziału kolonialnych Indii na dwa państwa odbijają się czkawką do tej pory. Walki pomiędzy buddystami i muzułmanami nadal są częste i krwawe.
Pogromy braminów przez „niedotykalnych” i nawzajem, demolowanie historycznych miejsc, bo „wkracza nowoczesność”, wypędzone z domów staruszki, śpiewające psalmy ku czci bogów za szklankę ryżu dziennie.
Indyjscy „yuppie”, konserwatyści wszelkiej maści, gwiazdy Bollywood, krykiecista - bohater narodowy Pakistanu, będący przyjacielem narkotykowego barona, którego posiadłości strzeże 50 uzbrojonych zbirów i... 300 pocisków rakietowych ziemia-ziemia.
Nieletnie, dziewicze bojowniczki Tamilskich Tygrysów ze Sri Lanki, mające na swym koncie pogrom „sił pokojowych” z Indii.
Na każdej, dosłownie każdej, stronie znajdziecie więcej krwi, nieszczęścia i łez niż w kilku amerykańskich filmach wojennych z „Kill Billem” na dokładkę.
Pozycja niesamowita, napisana przez człowieka, który w Dekanie spędził większość swego życia. William Dalrymple pisze niezwykle ciekawie, a że tłumaczka - Berenika Janczarska - wykonała wspaniałą robotę – to macie zajęcie na „długie zimowe wieczory”.
Polecane zamiast horrorów lub Bollywoodzkiego badziewia.
Kalijuga oznacza mroczne, złe czasy, które nadchodzą, gdy władzę nad światem obejmuje Ta Która Zasiada na Tronie z Pięciu Trupów – czyli bogini Kali.
Nowa, w sensie polskiego wydania, książka Dalrymple”a, choć napisana 20 lat temu w wielu aspektach jest z dużym prawdopodobieństwem aktualna. Pewnie zmieniły się nazwiska polityków, kilka partii zmieniło nazwę, ale czymże jest...
2018-02-01
To dość nietypowy, jak na tego Autora, zbiór reportaży.
Wojciech Jagielski przyzwyczaił nas do relacji w których opisuje kolejne wojny i konflikty zbrojne na całym świecie.
Tak książka jest zupełnie inna i tematyka w niej zawarta drastycznie różna od „klasycznego Jagielskiego”.
Tym razem udamy się do Indii szlakiem... hipisów oraz osób, które na ruch hippisowski z racji wieku się nie załapały, ale duch ich wypraw pozostał niezmieniony.
Zamiast wojennych komendantów, bojowników wszelakiego gatunku i maści pojawią się ludzie, którzy chcą odnaleźć „duchową głębię”, „swoje prawdziwe JA” i zafascynowanych przebogatą kulturą religijną Indii. Poszukując Shangri-La – cudownej krainy, podróżują po Dekanie w celu odnalezienia uduchowionego, sprawiedliwego świata, w którym i tygrys i jeleń będą pić z tego samego źródła. Co wspólnego ma Shangri-La z Indiami z ich wyobrażeń?
W gruncie rzeczy ma tylko jedną wspólną cechę – nie istnieją.
Świat widziany przez różowe okulary, które zapewnia koktajl złożony LSD, THC z domieszką opium jest bardzo odległy od Indii rzeczywistych. Mistyka - tak, jak najbardziej, ale „równość, wolność, braterstwo" to raczej nie tu, gdzie kast i podkast definiujących kim możemy zostać jest jakieś 3000. Magia Indii jest niezaprzeczalna, jednak kiedy spojrzy na nie rzetelny reporter zmieniają się drastycznie. I doskonale sprawdzi się tutaj przysłowie” Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma” - bo zetkniecie się w Indiach z równie idealistycznym i cukierkowym obrazem Zachodu, widzianego oczyma Hindusów.
Podczas rozmów z licznymi bohaterami tych opowieści pojawią się również wątki z „klasycznego Jagielskiego”, kiedy Autor odnosząc się do wspomnień hippisów z Afganistanu czy Iranu wplecie swoje własne, przeżycia w tych krajach z perspektywy swojego głównego nurtu twórczości.
Tak jak napisałem wcześniej – nietypowe, ale zdecydowanie warte przeczytania.
To dość nietypowy, jak na tego Autora, zbiór reportaży.
Wojciech Jagielski przyzwyczaił nas do relacji w których opisuje kolejne wojny i konflikty zbrojne na całym świecie.
Tak książka jest zupełnie inna i tematyka w niej zawarta drastycznie różna od „klasycznego Jagielskiego”.
Tym razem udamy się do Indii szlakiem... hipisów oraz osób, które na ruch hippisowski z racji...
2018-01-06
Dadaab – obóz dla uchodźców w Kenii, powstały w 1992 roku miał być miejscem schronienia głównie dla Somalijczyków uciekających przed wojna domową.
Po 25 latach stał się jednak znaczącym miejscem na mapie... gospodarczej, pochodzi z niego całkiem pokaźny procent dochodów prowincji Północno-Wschodniej (opartych głównie na szmuglu cukru), a w czterech de facto miastach (Hagadera, Ifo, Dagahaley, Kambios) mieszka, według różnych szacunków od 300,000 do 500, 000 ludzi.
Oficjalnie znajdują się one pod patronatem Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców, a zarządzane są przez jedną z licznych organizacji charytatywnych działających pod egidą ONZ.
Na kartach "Miasta cierni" autor stara się zobrazować życie w tym największym na świecie obozie uchodźców. Część bohaterów książki nie zna innego życia, niż to w Dadaab, tam się urodzili, a ze względu na ograniczenia w przemieszczaniu się po terytorium Kenii nałożone przez kenijski rząd nie specjalnie mają możliwość, a często i chęć, podróżowania poza znaną sobie okolicę.
Jak to z reguły bywa z różnymi inicjatywami ONZ spora część problemów, z jakimi borykają się mieszkańcy opisywanych miejsc wynika z metody działania tej przesławnej organizacji. Znane, nie tylko w Afryce, rozwiązanie typu „na plaster i ślinę”, bez dookreślonych reguł, zasad, a czasami również brak pomysłu na stabilne finansowanie projektu widać tam w pełnej krasie.
Rządy m.in. USA i donatorzy nie są szczęśliwi z racji tego, że aby nieść skuteczną pomoc, organizacje charytatywne muszą odprowadzać „podatki” w tym dla terrorystów z Asz-Szabab. Zapominają o podstawowej regule „This is Africa” i o tym, że nic tam nie działa tak, jak się wydaje Europejczykom i Amerykanom.
Mimo starań Autora należę do tej grupy czytelników, która raczej nie wzruszy się losem biednych uchodźców. Dlaczego? Już odpowiadam. Uciekają przed przemocą, gwałtami i zamachami. Co sami sobie tam fundują? Gwałty, przemoc, ataki bombowe. I oczywiście słabo współpracują z kimkolwiek ze strachu przed odwetem klanu, z którego pochodzą napastnicy. Co najmniej niechęć, jeśli nie otwarta nienawiść, pomiędzy chrześcijanami z Etiopii a muzułmanami z Somalii też nie jest w tym wypadku bez znaczenia.
Przyrost naturalny, pomimo braku perspektyw i powszechnego dostępu do środków antykoncepcyjnych jest taki, że pomimo akcji powrotu części uchodźców do Somalii, liczba ludności w obozach nie maleje (na papierze – tak, ale rzeczywistość skrzeczy). Normą jest oszukiwanie organizacji pomocowych – przydziały żywności i innych dóbr są pobierane również dla osób, które opuściły obóz. Mimo braku zajęcia dla sporej części mieszkańców panuje tam brud, wszędzie walają się śmieci, ale jeżeli nikt za sprzątanie nie zapłaci to stan ten nikomu nie przeszkadza. To znaczy – pewnie przeszkadza, ale jakoś chętnych do zmiany tego stanu rzeczy brak.
Za zmniejszenie wielkości pomocy (związanej z akcją humanitarną w Syrii) i przez to „osłabienie sił witalnych” para nie mogąca podjąć czynności prokreacyjnych chce pozwać do sądu... Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców.
To tylko kilka przykładów, a jest ich znacznie więcej.
Zresztą..., przeczytajcie sami.
Dadaab – obóz dla uchodźców w Kenii, powstały w 1992 roku miał być miejscem schronienia głównie dla Somalijczyków uciekających przed wojna domową.
Po 25 latach stał się jednak znaczącym miejscem na mapie... gospodarczej, pochodzi z niego całkiem pokaźny procent dochodów prowincji Północno-Wschodniej (opartych głównie na szmuglu cukru), a w czterech de facto miastach...
2017-12-18
To, że taka książka powstała w Wielkiej Brytanii może być dla niektórych szokiem. Fakt, że napisał ją uznany komentator polityczny, pisarz i dziennikarz, a nie ktoś związany EDL lub Britain First – tym bardziej.
To jedna z lepszych analiz obecnej sytuacji w Europie, jaką czytałem.
Książka powstała w oparciu o podróże i obserwacje autora dotyczące sytuacji imigracyjnej nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale i w pozostałych krajach unijnych.
Zakłamywanie i zaklinanie rzeczywistości, paraliż policji wynikający z presji „politycznej poprawności” oraz tworzenie alternatywnej rzeczywistości przez liberalnych polityków (ale nie tylko) były mi znane.
Nie miałem jednak świadomości, jak ogromna jest skala tego zjawiska, a także poziomu "zidiocenia permanentnego" znakomitej części europejskiej klasy politycznej. Tu chętnie posłużę się przykładem norweskiego polityka, który deklarował się jako „feminista, antyrasista i heteroseksualista”, a we własnym domu został „ubogacony kulturowo” przez somalijskiego imigranta. I co myślicie, że zmieniło to jego podejście do niekontrolowanego napływu setek tysięcy nielegalnych imigrantów?
Ależ skąd. W wywiadzie stwierdził, że jest mu strasznie przykro, że po odsiedzeniu 4,5 roku za gwałt Somalijczyk ma być wydalony do swojego kraju, bo tam przecież może go spotkać straszny los. I w tym przypadku nie wiem, czy to taki poziom zidiocenia, czy może pan poseł przeceniał swój heteroseksualizm.
Znajdziecie tam historię o delegacji amerykańskich aktywistów, którzy przepraszali Jasera Arafata za... wyprawy krzyżowe. Kolejna grupa przepraszała za niewolnictwo, przyjeżdżając do Afryki w łańcuchach i z dybami na szyi.
Arabowie, a zwłaszcza Omańczycy będący największymi handlarzami niewolników z Afryki raczej nie mają z tego powodu złych snów, a o przepraszaniu kogokolwiek, pewnie też nie myślą
W Londynie podczas jednego z ostatnich Spisów Powszechnych tylko 33% mieszkańców tego miasta deklaruje się jako „biali Brytyjczycy”. Podobnie jest w innych krajach starej Unii. To w większości nie są uciekinierzy przed wojną, tylko normalni imigranci ekonomiczni.
W Szwecji, gdzie politycy zapewniają, że stref „no go” absolutnie nie ma... 80% szwedzkich policjantów myśli o rezygnacji ze służby. Pewnie dlatego, że ich praca jest tak rozkosznie nudna, że koniecznie muszą poszukać zajęcia w bardziej ekscytującym zawodzie.
Swoje trzy grosze wtrąca również kościół katolicki, twierdząc, że Jezus też był imigrantem.
Nie dyskutuję z tym, ale z większością obecnych imigrantów sytuacja rodziny Jezusa ma tylko jedną wspólną cechę – „nieco” naciągany powód ucieczki. Poza Biblią i kilkoma mało wiarygodnymi źródłami (ani słowa o tym fakcie nie znajdziecie w dokumentach skrupulatnej biurokracji rzymskiej) nie ma żadnych świadectw o wymordowaniu (w skrajnej wersji 144 tysięcy) chłopców w wieku do lat dwóch.
Było by nie lada wyczynem, gdyż populacja całej Jerozolimy wynosiła wtedy maksymalnie ok. 100.000 mieszkańców.
Ale nie czepiajmy się szczegółów, bo różnic jest kilka i to całkiem znaczących. Po pierwsze – uciekli do Egiptu, który był pierwszym bezpiecznym krajem. Po drugie – była ich tylko trójka. Po trzecie – przybrany ojciec Jezusa miał szacowny i potrzebny w ówczesnych czasach zawód cieśli.
I po czwarte i najważniejsze - po tym, jak „zagrożenie” ustało wrócili do Palestyny.
Fakt, że imigrantów z krajów Europy Wschodniej Douglas Murray wrzuca do jednego worka z przybyszami z Pakistanu, Erytrei i innych państw, niech pozostanie punktem widzenia Brytyjczyka, który pisze o zmianach w swoim kraju.
Natomiast z częścią rozwiązań mających uleczyć sytuację się nie zgadzam.
Nie sądziłem, że kiedykolwiek to napiszę (nie mówiąc o tym, że tak faktycznie będę myślał) ale niezmiernie się cieszę z faktu, że u sterów władzy w Polsce jest prezes Jarosław Kaczyński. To dzięki Jego zdecydowanej postawie nie podążamy wielce niebezpieczną drogą innych państw Unii Europejskiej w obszarze polityki imigracyjnej.
To, że taka książka powstała w Wielkiej Brytanii może być dla niektórych szokiem. Fakt, że napisał ją uznany komentator polityczny, pisarz i dziennikarz, a nie ktoś związany EDL lub Britain First – tym bardziej.
To jedna z lepszych analiz obecnej sytuacji w Europie, jaką czytałem.
Książka powstała w oparciu o podróże i obserwacje autora dotyczące sytuacji imigracyjnej nie...
2017-07-29
To druga książka o Daesh, jaką przeczytałem w ostatnim czasie.
Napisana wartkim językiem, z ciekawymi zdjęciami i relacjami z obszarów objętych działaniami wojennymi w Syrii.
Przystępnie podane informacje, m.in. o tym, dlaczego 30.000 świetnie uzbrojonych (np. w czołgi Abrams) żołnierzy Nowej Armii Irackiej wiało, aż się kurzyło przed..... 2000 lekko uzbrojonych i jeżdżących pickupami bojownikami ISIS.
Jaka jest strategia walki bojowników, których według szacunków jest maksymalnie 31.000, a dominują na terenie porównywalnym z obszarem Wielkiej Brytanii.
Autor wskazuje źródła finansowania różnego gatunku i maści bojówek działających na terenie Syrii i Iraku oraz stara się wyjaśnić "kto jest kim" w tym konflikcie.
Jaką rolę odgrywa irański generał Kasem Soleimani, a jaką książę Bandar bin Sultan oraz o co "grają" Katarczycy.
Dlaczego okrutne kary, jak dekapitacja, kamienowanie czy obcinanie rąk są tak istotnym elementem działań propagandowych.
Jak wygląda życie codzienne na terenach opanowanych przez Daesh.
Na podstawie wywiadów z ludźmi biorącymi udział w tym konflikcie po każdej ze stron (i tu się przekonacie, ze tych stron jest duuużo więcej niż dwie lub trzy jak przedstawiają to massmedia) tłumaczy dlaczego niektórzy z bojowników z tzw. "umiarkowanej opozycji" bez żadnego problemu przechodzą na stronę ISIS lub lokalnych oddziałów Al-Kaidy.
Dzisiejsi sojusznicy są jutrzejszymi wrogami, a kto i dlaczego finansuje poszczególne ugrupowania, przeczytacie sami.
Na zachętę cytat z książki - Były szef saudyjskiego wywiadu książę Turki al-Faisal powiedział:
"Nie przeprowadzamy operacji wywiadowczych z prawdziwego zdarzenia, bo nawet nie potrafilibyśmy tego zrobić. Jedyne, co umiemy, to wypisywać czeki"
To druga książka o Daesh, jaką przeczytałem w ostatnim czasie.
Napisana wartkim językiem, z ciekawymi zdjęciami i relacjami z obszarów objętych działaniami wojennymi w Syrii.
Przystępnie podane informacje, m.in. o tym, dlaczego 30.000 świetnie uzbrojonych (np. w czołgi Abrams) żołnierzy Nowej Armii Irackiej wiało, aż się kurzyło przed..... 2000 lekko uzbrojonych i...
2017-07-25
Howard Wasdin nie miał łatwego życia. Jego matka, po ucieczce od biologicznego ojca związała się z Leonem, kierowcą ciężarówki i zwolennikiem metody wychowawczej opartej nie na zasadzie „kija i marchewki” ale „kija i jeszcze większego kija”. Oczywiście metody te nie przeszkadzały Leonowi być cenionym członkiem wspólnoty parafialnej i uczestniczyć w obrzędach religijnych.
I tutaj czymś Was zaskoczę. Po latach Howard był.... wdzięczny swojemu ojczymowi, choć dzieciństwo wspominał jako pasmo ciągłych kar cielesnych.
Jednak takie metody „wychowawcze” uznał za skuteczne i pożyteczne w obranej przez siebie drodze zawodowej. Przyzwyczajony do ciężkiej pracy fizycznej, zmuszany do niezwykłej staranności podczas wykonywanych zadań (takich jak zbieranie orzeszków pecan z drogi dojazdowej do domu), odporny na ból fizyczny był doskonałym materiałem na komandosa.
Zdecydował się na podjęcie służby w jednej z najbardziej osławionych, wyjątkowo skutecznych formacji służ specjalnych świata – amerykańskich Navy Seals. Po latach ciężkiej pracy trafił do ultra elitarnego Temu Six .
Dzięki swym rozlicznym talentom udało mu się zostać snajperem w tej jednostce.
Książka zawiera opisy szkoleń, jakie przechodzą „Foki” w tym „piekielnego tygodnia”, ale przedstawia też życie codzienne w jednostce i akcje bojowe – m.in. udział w operacji w Somalii w 1993 roku – tej, o której opowiada w swoim filmie „Helikopter w ogniu” Ridley Scott. Ta akcja kosztowała Howarda zdrowie i konieczność odejścia ze służby.
Jest to chyba jedna z najbardziej optymistycznych postaci, z jaką przyszło mi obcować w ostatnich czasach. Nawet groźba utraty nogi, zakończenie kariery w ukochanych „Fokach” zdrada żony i inne życiowe perypetie nie zachwiały jego wiarą w Boga, Stany Zjednoczone i Navy Seals.
Czuję wobec Howarda wielki szacunek, podziwiam jego pogodę ducha i niezachwiany żadnymi przeciwnościami losu optymizm.
Howard Wasdin nie miał łatwego życia. Jego matka, po ucieczce od biologicznego ojca związała się z Leonem, kierowcą ciężarówki i zwolennikiem metody wychowawczej opartej nie na zasadzie „kija i marchewki” ale „kija i jeszcze większego kija”. Oczywiście metody te nie przeszkadzały Leonowi być cenionym członkiem wspólnoty parafialnej i uczestniczyć w obrzędach...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-23
Ze śmigłowcami “Apacz” jest trochę tak, jak w słynnym dialogu z „Pulp Fiction”
“Whose motorcycle is this ?
It`s a chopper, baby”.
“Apacz” to nie jest normalny śmigłowiec, którym mogą latać zwyczajni piloci. Fizjologicznie do obsługi „Apacza” jest zdolny ułamek procenta ludzkości. Wymaga nie tylko nieludzkiej wręcz koordynacji kończyn, bo każda z nich robi co innego, ale również... oczu. Wyszkolony pilot tej maszyny potrafi czytać (ze zrozumieniem) dwie książki jednocześnie. Ilość kombinacji przycisków wynosi kilka tysięcy, a maszyna jest bezwzględna i mści się na pilocie za każdy, nawet najdrobniejszy błąd. To jednak wielka frajda polatać wersją przygotowaną dla Lotnictwa Armii Wielkiej Brytanii, gdzie 2 silniki Rolls-Royce/Turbomeca RTM322 turboshaft zapewniają moc 2100 KM każdy. Śmigłowiec kosztuje 46 mln. GBP, a koszt wyszkolenia pilota (który wcześniej jest już doskonale wyszkolony na innych maszynach) kosztuje kolejne 3 mln. GBP. Z pilotem tego powietrznego monstrum Edem Macy wyruszymy na bojowy szlak w Afganistanie. Zadaniem jednostek wyposażonych w "Apacze" jest napełnianie „bojaźnią bożą” talibów, oraz wspieranie jednostek koalicji, kiedy robi się naprawdę nieciekawie. Te potężne helikoptery szturmowe dają nieprawdopodobną przewagę na polu bitwy. Jednak nie są niezniszczalne, a latanie w gruncie rzeczy niewielką maszyną, gdzie na pokładzie znajduje się prawie półtorej tony paliwa lotniczego wymaga niemałej odwagi. Jeśli dodać, że załogi tych maszyn są najbardziej upragnionym celem wszystkich bojowników walczących z siłami koalicji sprawa wygląda jeszcze poważniej. Ed odsłużył już Koronie 22 lata i chciał odejść na zasłużoną emeryturę. Jednak nie udało się wyszkolić na zadowalającym poziomie jego następców. I tak, 83 dni po zakończeniu wcześniejszej tury wraca na kolejne pół roku do Afganistanu. To mentalny brat – bliźniak innego znanego brytyjskiego wojownika Andy MacNaba.
Znany z bójek od czasów przedszkolnych Ed Macy do układnych chłopców nie należał. Do najwcześniejszych popełnionych przez niego przestępstw należała, przeprowadzona do spółki z ukochanym bratem, kradzież ciężarówki z mlekiem. Przestępcy mieli odpowiednio... 3 i 4 lata.
Ed Macy podobnie jak MacNab trafił na ochotnika do Armii Brytyjskiej. Wypadek drogowy zamknął mu drogę do oddziałów SAS, a ”szczęśliwe” zaginięcie dokumentacji medycznej umożliwiło mu podjęcie szkolenia na śmigłowcach.
Dawno nie czytałem tak wciągającej, napisanej z ogromną dawką angielskiego humoru, książki o walkach w Afganistanie.
Ze śmigłowcami “Apacz” jest trochę tak, jak w słynnym dialogu z „Pulp Fiction”
“Whose motorcycle is this ?
It`s a chopper, baby”.
“Apacz” to nie jest normalny śmigłowiec, którym mogą latać zwyczajni piloci. Fizjologicznie do obsługi „Apacza” jest zdolny ułamek procenta ludzkości. Wymaga nie tylko nieludzkiej wręcz koordynacji kończyn, bo każda z nich robi co innego, ale...
2017-07-20
Podpułkownik rezerwy Karol K. Soyka jako operator GROM-u odsłużył ponad 20 lat. W tej elitarnej jednostce służą najlepsi z najlepszych i to wiedzą wszyscy. Natomiast to, że nie każdą armię świata stać na wyszkolenie snajperów, którzy spełniają dodatkowe wymogi stawiane „specjalsom” wie już znacznie mniej osób. Historie, jakie opowiadają na kartach książki Autorzy są częściowo „ocenzurowane” ze względów bezpieczeństwa. Wprowadzenie pewnych ograniczeń wynikających z oczywistych względów nie wpływa bynajmniej na wartość tej pozycji, choćby dlatego, że opowieść sama w sobie jest fascynująca. Jeżeli „oficjalnie” w danym kraju GROM-u nie było, to zrozumiały jest fakt, że takich informacji nikt nie ujawni.
Autorzy opisali, jak wygląda szkolenie snajpera z najwyższej półki oraz jak przebiegały poszczególne akcje bojowe, w jakich w wielu miejscach na świecie, brali udział żołnierze polskich sił specjalnych. Okazuje się bowiem, że nasi „specjalsi” nie ustępują kwalifikacjami najlepszym na świecie, gdyż tylko z takimi chcą wyjeżdżać na akcje amerykańscy komandosi z „Navy Seals” oraz tylko takim jednostkom użyczają swojego bojowego „know how” i pomagają w szkoleniach.
A historie – jak to w życiu - raz dzieje się coś, z czego można się po ćwiczeniach lub akcji pośmiać, innym razem zaistniałe wydarzenia mają bardzo poważne konsekwencje i nikomu nie jest do śmiechu.
Najważniejszym jednak jest w tej książce to, że wszystkie historie są prawdziwe i zostały opisane przez człowieka, który służbie w GROM-ie poświęcił kawał własnego życia.
Podpułkownik rezerwy Karol K. Soyka jako operator GROM-u odsłużył ponad 20 lat. W tej elitarnej jednostce służą najlepsi z najlepszych i to wiedzą wszyscy. Natomiast to, że nie każdą armię świata stać na wyszkolenie snajperów, którzy spełniają dodatkowe wymogi stawiane „specjalsom” wie już znacznie mniej osób. Historie, jakie opowiadają na kartach książki Autorzy są...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-10
W latach 70. i 80. XX wieku polskie służby specjalne – zarówno cywilne jak i wojskowe - współpracowały z przedstawicielami Organizacji Wyzwolenia Palestyny, Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny oraz innymi arabskimi organizacjami (głównie palestyńskimi) i jest to fakt ogólnie znany.
Wspomniane organizacje, często uciekające się do aktów terroru, były nastawione na konflikt z Izraelem i Stanami Zjednoczonymi, które w tamtym czasie należały do wrogiego PRL obozu.
Książka napisana przez pracownika Biura Badań Historycznych IPN i zarazem naukowca specjalizującego się w zagadnieniach zimnej wojny, służb specjalnych oraz relacji PRL z krajami bliskowschodnimi i północnoafrykańskimi mogłaby wydawać się pozycją napisaną pod określoną tezę pt.”PRL zbrodniczą organizacją był”.
Ale taka nie jest. Uczciwość badawcza jest dla Autora bardzo istotna i przedstawione w książce fakty nie mają na celu udowadniania jakiejkolwiek tezy prowadzącej do takowych wniosków. Owszem, pojawiają się wątki sensacyjne, jak np. dostawy broni, której użyto przy porwaniu statku „Achille Lauro”, tajemnicza próba zabójstwa Abu Dawuda czyli Mohammada Oudeha w warszawskim hotelu „Victoria" czy pobyt na terytorium Polski jednego z najbardziej osławionych terrorystów (którego poszukiwał Jason Charles Bourne w książkach Roberta Ludluma) Ilicha Ramíreza Sáncheza znanego jako „Carlos” albo „Szakal".
To również książka o rozległych interesach, prowadzonych w Polsce przez przedstawicieli Abu Nidala, który biuro swojej firmy miał w biurowcu Intraco na ul. Stawki 2 w Warszawie.
Jednak jako drugi co do wielkości kraj Układu Warszawskiego wcale nie byliśmy najbardziej „proterrorystycznie" nastawionym partnerem Palestyńczyków. Owszem, byli w Polsce leczeni, kupowali broń i mieli zapewnione względne bezpieczeństwo, ale daleko było polskim służbom do zaangażowania rumuńskiej Securitate czy enerdowskiego STASI.
Dzięki CENZINOWI byliśmy znaczącym graczem na rynku broni, a wysokiej jakości karabinki Kałasznikowa czy inne produkty polskiej zbrojeniówki stanowiły pokaźne źródło zarówno walut wymienialnych, jak i obłożonych embargiem technologii.
O „czystości intencji" służb zachodnich i jasnym podziale „kto wróg, a kto przyjaciel" w niewidzialnej wojnie prowadzonej przez CIA, KGB i polskie służby świadczy arcyciekawy kontrakt, znany jako afera „Iran- contras”, który mógł kosztować stanowisko jednego z najbardziej popularnych w Polsce amerykańskich prezydentów USA – Ronalda Reagana. Okazuje się, że broń, którą dostarczała do Iranu podczas tej operacji CIA pochodziła z…Polski.
Może to dla niektórych zabrzmi dziwnie, ale czytając tę publikację bardzo bym chciał, aby obecne polskie służby specjalne były równie skuteczne i miały podobne znaczenie w świecie „luster i mgły” jakie „niesłuszne" z puntu widzenia obecnych realiów politycznych służby PRL.
W latach 70. i 80. XX wieku polskie służby specjalne – zarówno cywilne jak i wojskowe - współpracowały z przedstawicielami Organizacji Wyzwolenia Palestyny, Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny oraz innymi arabskimi organizacjami (głównie palestyńskimi) i jest to fakt ogólnie znany.
Wspomniane organizacje, często uciekające się do aktów terroru, były nastawione na...
Niezwykle interesująca opowieść o jednym z najbardziej znanych indiańskich wodzów - Czerwonej Chmurze.
Gdyby nie był Indianinem pewnie stałby się wzorem amerykańskiego „self-made mana”. Nie wywodził się z arystokracji swojego szczepu, a jego ojciec z plemienia Brule nie był powodem do dumy młodego wojownika. Samotny Człowiek (to imię ojca Czerwonej Chmury) był alkoholikiem, który zmarł z przepicia. To nie nastawiało przyjaźnie późniejszego wielkiego wodza Siuksów do białych ludzi. Dzięki temu, że matka pochodziła z plemienia Oglalów miała dokąd odejść po niezbyt chlubnym zgonie małżonka. Za swoją „siostrę” uznał ja wódz Stary Dym, dzięki czemu Czerwona Chmura znalazł mentora i opiekuna, który zastąpił mu ojca.
Siuksowie nie byli plemieniem, które chcielibyście mieć za sąsiadów. Lakotowie, Dakotowie (zawsze się zastanawiałem dlaczego funkcjonują dwie nazwy tego związku plemion, ale widocznie jedni mieli problem z wymawianiem „D”, a drudzy „L” ) słynęli z okrucieństwa i krwawych najazdów na zwaśnione z nimi plemiona Wron. Wyrafinowanie tortur zadawanych przez Siuksów pojmanym wrogom pewnie wprowadziłoby w zawodową zazdrość i podziw funkcjonariuszy Świętej Inkwizycji. Wypierani przez białych, przesuwali się na Zachód, wypierając z kolei inne plemiona z ich ziem.
Dzięki wrodzonym zdolnościom, ciężkiej pracy (w sensie napadów, kradzieży koni i niezliczonych potyczek) oraz hojności, a także wżenieniu się w siuksańską klasę wyższą Czerwona Chmura stopniowo, przez lata zyskiwał na znaczeniu. Szaleńczo odważny potrafił, w przeciwieństwie do większości ówczesnych wodzów indiańskich, doceniać zdobycze technologiczne białych jak chociażby broń palna oraz wypracować taktykę umożliwiającą pokonywanie znacznie silniejszych przeciwników.
Czerwona Chmura należy do wyjątkowo elitarnego bractwa ludzi, którzy powstrzymali najazd armii Stanów Zjednoczonych i dzięki czemuś, co obecnie nazwalibyśmy wojną partyzancką lub asymetryczną prowadził wojnę z całą potęgą amerykańską przez 30 lat.
Książka bardzo wnikliwa, z solidną bibliografią, napisana żywym językiem w niektórych momentach – nawet zabawna.
Dlaczego zabawna? Posłużę się fragmentem dotyczącym polowań:
”…W ciągu kilku dni kruche zielone źdźbła przebijały się przez sczerniałą, spustoszoną ziemię i kusiły gromady głodnych zwierząt, w tym stada wyglądających na wiecznie zdziwione widłorogów, których mięso Lakotowie stawiali na drugim miejscu zaraz po bizonim. Choć antylopy te potrafiły biegać z prędkością niemal osiemdziesięciu kilometrów na godzinę i były najszybszymi zwierzętami na kontynencie, zadziwiająco łatwo można je było upolować . Indianie trzymali naręcza ściętej bylicy tak, aby osłonić swe torsy i twarze, podchodzili na odległość strzału z łuku, a następnie zasypywali je gradem strzał. Być może to było powodem zdziwienia widłorogów….”
Dlatego, każdemu kto za młodu czytywał Karola Maya (który nota bene nigdy nie był w Stanach przed napisaniem swoich powieści), a chciałby poznać nieco bliższą realiom Dzikiego Zachodu lekturę – pozycja ze wszech miar godna polecenia.
Z ciekawostek – aby posłuchać wykładu Karola Maya w dniu 22 marca 1912 r. w Wiedniu pewien młody, bardzo ubogi młodzian przyszedł do swego nieco bardziej zamożnego kolegi pożyczyć.... buty.
Ten ubogi chłopak to... Adolf Hitler, jeden z największych miłośników przygód Winnetou i Old Shatterhanda.
Niezwykle interesująca opowieść o jednym z najbardziej znanych indiańskich wodzów - Czerwonej Chmurze.
Gdyby nie był Indianinem pewnie stałby się wzorem amerykańskiego „self-made mana”. Nie wywodził się z arystokracji swojego szczepu, a jego ojciec z plemienia Brule nie był powodem do dumy młodego wojownika. Samotny Człowiek (to imię ojca Czerwonej Chmury) był alkoholikiem,...
2017-07-09
Koniec „ancien regime” czyli starych czasów dynastii Walezjuszów i Burbonów. Rewolucja Francuska to już kwestia najbliższej przyszłości. Ludwik XVI, zwany Ludwikiem Ostatnim i jego, według ówczesnych kryteriów, piękna żona – Maria Antonina Habsburg lub jak kto woli - Maria Antonia Josefa Johanna von Österreich - są, jak to w takich znamienitych rodach bywa, małżeństwem dynastycznym, w którym to miłość, lub choćby wzajemna sympatia i szacunek, są uznawane za zbędne. Liczy się tylko dobro państwa i dynastii, ponieważ traktaty łatwiej jest złamać, jeśli nie idą za nimi węzły krwi.
Ale takie związki pozostawiają całkiem spore pole do manewru w życiu osobistym władców. Dzięki temu pojawiają się królewskie faworyty, kochankowie królowych (albo i odwrotne konfiguracje, w zależności od preferencji seksualnych niektórych władców).
Francja ostatniego Burbona jest krajem w bardzo trudnej sytuacji gospodarczej. Utrzymywanie licznych armii, stojących na straży francuskich interesów poza jej granicami, sfora arystokracji, oczekującej sowitych apanaży oraz klęski żywiołowe nie najlepiej wpływają na nastroje..
Jedna ze zubożałych potomkiń dynastii Walezjuszy – niejaka Jeanne de Saint –Remy postanawia „odzyskać utracone dobra", których rzekomo jej rodzina została pozbawiona.
Osób, które podawały się za członków znakomitych rodów było we Francji, według ówczesnych badaczy „raptem” …75% Hochsztaplerzy, oszuści, szpiedzy oraz faktyczni arystokraci, których majątki rozpłynęły się w grach hazardowych, nietrafnych inwestycjach czy życiu na stopie znacznie przewyższającej dochody stanowili plagę tamtego okresu.
A i naiwni, bogaci lub w miarę bogaci, lecz przesadnie zachłanni przedstawiciele faktycznej arystokracji byli źródłem dochodów takich „szemranych" indywiduów.
Historia opowiedziana w tej książce dotyczy skandalu, który traktowany jak jako jeden z tych, który wpłynął na upadek Królestwa Francji i będąc kroplą przepełniającą czarę, doprowadził do wybuchu Wielkiej Rewolucji Francuskiej.
Książkę czyta się prawie tak dobrze jak dotyczącą tego samego wydarzenia powieść Aleksandra Dumasa „Naszyjnik królowej”. Różnica polega na tym, że Dumas napisał powieść, a Jonathan Beckman – pozycję będącą literaturą faktu opartą na solidnych badaniach źródłowych.
Nie opiszę Wam szczegółowo jak przebiegała akcja, kto był w nią zaangażowany ani jak się skończyła.
Podam tylko kilka detali dotyczących samego naszyjnika. Składał się z 650 diamentów, których obecna wartość szacowana jest przez Autora jako równowartość wyspy, którą kupił Johnny Deep i jeszcze miałby na kolejne... 53 takie same wyspy. Rodzina kardynała de Rohan, głównego „jelenia” w tej aferze dług wobec rodziny jubilera skoczyła spłacać pod koniec XIX wieku.
Koniec „ancien regime” czyli starych czasów dynastii Walezjuszów i Burbonów. Rewolucja Francuska to już kwestia najbliższej przyszłości. Ludwik XVI, zwany Ludwikiem Ostatnim i jego, według ówczesnych kryteriów, piękna żona – Maria Antonina Habsburg lub jak kto woli - Maria Antonia Josefa Johanna von Österreich - są, jak to w takich znamienitych rodach bywa, małżeństwem...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-18
Reportaż z podróży do Kirgistanu i Uzbekistanu.
I o ile na temat Uzbekistanu przeciętny zjadacz chleba ma pewne pojęcie, to już z Kirgistanem są pewne problemy. Nazwy uzbeckich miast takie jak Taszkent, Samarkanda, Buchara, Fergana czy Chiwa mnie przynajmniej kojarzą się z przygodami Hodży Nasreddina, który te miasta odwiedzał. Kraj bawełny, ale i złota, którego złoża szacowane są na 4 co do wielkości na świecie.
A Kirgizja? Tutaj już sama nazwa stolicy - Biszkek raczej mało komu cokolwiek powie. Jedyną nazwą która z czymkolwiek może się kojarzyć to „Pik Pobiedy” o wysokości 7439 m n.p.m.
Dlatego panu Przemysławowi chwała za to (gra słów oczywiście zamierzona), że poświęcił rok życia, aby przybliżyć czytelnikowi dwa z postradzieckich „stanów” (Kazachstan, Kirgistan, Uzbekistan, Turkmenistan, Tadżykistan itd.)
To nie są miejsca, gdzie każdy z ochotą wyruszy na wakacyjną przygodę bo raz, że daleko, a dwa – radziecka mentalność urzędnicza połączona z typowo wschodnią kulturą wszechobecnego „bakszyszu” czyli mniej lub bardziej wymuszonej łapówki jest powszechna. Mniej doświadczonych podróżników może kosztować to mnóstwo pieniędzy, czasu i zdrowia. Dlatego całkiem przyjemnie obserwować te kraje z perspektywy kart tej książki.
Dość charakterystyczną cechą Kirgistanu i Uzbekistanu jest tęsknota zwykłych ludzi za ZSRR. Panował wtedy ład, porządek, wszyscy mieli pracę i stabilną sytuację. Jak ktoś był bardziej przedsiębiorczy, to i dorobić potrafił. Upadek Sojuza skończył się dla nich katastrofą, bo zamknięcie fabryk i kołchozów pozbawiło z dnia na dzień ludzi wszelkich źródeł dochodu. Owszem, część potrafiła wykorzystać koniunkturę i w oparciu o klanową strukturę państw regionu całkiem przyjemnie się ustawić. Jednak większość nie potrafi do tej pory poradzić sobie z tymi zmianami. To pewnie konsekwencja tego, że Rosjanie wciągnęli „stany” w wiek XX, później zafundowali „realny socjalizm” przy wschodniej mentalności. A później – tak po prostu zwinęli majdan pod tytułem ZSRR.
I wygląda to, jak wygląda. Bieda, korupcja, przestępczość zorganizowana, hurtowy handel narkotykami, a odróżnienie polityka od gangstera wymaga dobrej znajomości lokalnych układów.
Reportaż z podróży do Kirgistanu i Uzbekistanu.
I o ile na temat Uzbekistanu przeciętny zjadacz chleba ma pewne pojęcie, to już z Kirgistanem są pewne problemy. Nazwy uzbeckich miast takie jak Taszkent, Samarkanda, Buchara, Fergana czy Chiwa mnie przynajmniej kojarzą się z przygodami Hodży Nasreddina, który te miasta odwiedzał. Kraj bawełny, ale i złota, którego złoża...
2017-05-29
Kolejna książka pisarskiego duetu, który dzięki swoim znakomitym kontaktom w środowisku wywiadowczym Izraela przybliża nam zarówno jego historię, jak i największe sukcesy i wpadki.
Dziennikarzom udaje się namówić na snucie wspomnień byłych szefów Mossadu, Amanu i Szin Bet. Mówią oni oczywiście jedynie to co mogą i chcą, jednak rzadko dochodzi do takich relacji pomiędzy ludźmi mediów, którzy chcą, aby wszystko było jawne, a ludźmi służb, których celem jest utajnianie swoich działań. Oczywiście, znaczną cześć opisywanych tu historii zna każdy, kto interesuje się tajnymi służbami Państwa Żydowskiego, ale pojawiają się również informacje, z którymi zetkniecie się po raz pierwszy. Na przykład o współpracy wywiadów polskiego i izraelskiego, o tym, że Izraelczycy bardzo niechętnie dzielą się wiedzą nawet ze swoimi najbliższymi sojusznikami takimi jak np. CIA. To nie jest tajemnicą, ale po raz pierwszy ktoś o tym napisał wprost.
To również historia tego jak zmienia się samo państwo Izrael. Z miejsca, które miało stać się bezpiecznym schronieniem Żydów z całego świata, gdzie wszystko jest podporządkowane jednemu celowi – przetrwać, Izrael zmienia się, na swoje szczęście lub nieszczęście, we w miarę normalne państwo demokratyczne. Piszę – w miarę, bo w niewielu dojrzałych demokracjach obowiązkowa służba wojskowa (na okres 3 lat dla mężczyzn i 2 dla kobiet) obejmuje praktycznie wszystkich obywateli o niearabskim pochodzeniu. Wyjątkiem wśród Żydów są studenci uczący się w jesziwach – co dziwniejsze, bardzo chętnie korzystają oni z praw, jakie daje im państwo, jednocześnie, ze względów religijnych nie uznając go, bo jest świeckie. Podobnie jest z wojskową cenzurą prewencyjną, będącą obecnie już tylko fikcją i przeżytkiem, nieocenzurowane informacje można znaleźć w tym samym kiosku, tylko w gazetach brytyjskich czy amerykańskich.
Zmiany dotyczą przede wszystkim rozwarstwiania społecznego, niechęci do pracy w kibucach i nawet emigracji młodych Izraelczyków np. do Niemiec, co jeszcze kilkadziesiąt lat temu byłoby całkowicie nie do pomyślenia.
Czy nadchodzi zmierzch prymatu Mossadu? Tak twierdzą Autorzy. Wymiera pokolenie, które wiedziało po co powstaje Izrael i było skłonne do wszelakich poświęceń w jego obronie. Dla młodych mieszkańców tego państwa widoczne są jego niedoskonałości oraz przeważa chęć robienia karier indywidualnych, bez oglądania się na tak zwane dobro wspólne i wyższe ideały. To z jednej strony dobrze, że trauma powoli mija, ale i niebezpieczne, bo Izrael bez wsparcia USA, któremu może płacić informacjami szanse na przetrwanie może mieć iluzoryczne.
Pytanie tylko czy to prawda, bo w świecie wywiadów dezinformacja to potężna broń.
Kolejna książka pisarskiego duetu, który dzięki swoim znakomitym kontaktom w środowisku wywiadowczym Izraela przybliża nam zarówno jego historię, jak i największe sukcesy i wpadki.
Dziennikarzom udaje się namówić na snucie wspomnień byłych szefów Mossadu, Amanu i Szin Bet. Mówią oni oczywiście jedynie to co mogą i chcą, jednak rzadko dochodzi do takich relacji pomiędzy...
2017-05-25
Nie ukrywam swojej sympatii do tego Autora. To nie tylko ziomek z moich ukochanych Bałut, podróżnik i fotograf. To również świetny „opowiadacz” historii z miejsc do których albo nie jedziemy, bo niemodne, albo za daleko, albo za trudno.
Bartek potrafi odkrywać niesamowite fakty i docierać do ludzi, którzy na temat opisywanych wydarzeń mają wiedzę z „pierwszej ręki”.
„Afronauci” są dokładnie tym, czego się po Bartku można spodziewać, to także coś, co ja odbieram jako Jego „danie firmowe”.
To fascynująca opowieść z „jakiegoś afrykańskiego kraiku”- w tym przypadku - Zambii (która jest tylko niedużo mniejsza od Turcji czy Pakistanu), lepiej znanej pod nazwą Rodezja Północna.
Głównym bohaterem książki jest postać nietuzinkowa, nawet jak na standardy krajów afrykańskich, które powstały na gruzach dawnych kolonii europejskich.
Nie jest to krwawy cesarz Bokassa władca Cesarstwa Środkowoafrykańskiego czy równie barwny, co zdrowo ”walnięty” Mobutu Sese Seko Kuku Ngbendu wa za Banga, prezydent Republiki Zairu.
Pierwszoplanową postacią "Afronautów" jest Edward Festus Mukuka Nkoloso, były podoficer wojsk kolonialnych, który walczył w oddziałach Wielkiej Brytanii podczas II Wojny Światowej, późniejszy prominentny polityk zambijski
W latch1960 - 1969 r. prowadził Zambijską Narodową Akademię Nauki, Badań Kosmicznych i Filozofii. Celem owej „uczelni” było skonstruowanie rakiety kosmicznej, którą na Księżyc, a w niedalekiej przyszłości – na Marsa miała polecieć nastoletnia Matha Mwambwa i dwa koty lub inny z kilkunastu studentów owej osobliwej szkoły wyższej o bardzo szerokim spektrum przekazywanej wiedzy.
Nazwa nieodparcie kojarzy mi się ze współczesnym polskimi szkołami wyższymi typu Wyższa Szkoła Wszystkiego Dobrego przy Akademii Umiejętności Wszelakich.
Nkoloso miał ambicje prześcignięcia programów kosmicznych Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego. Na obrzeżach Lusaki stworzył zambijski Cap Canaveral lub jak kto woli – Bajkonur.
Program szkoleniowy obejmował między innymi, ćwiczenia mające zapewnić przystosowanie do stanu nieważkości. Do tego celu wykorzystywane były beczki po ropie, w których ze wzgórza byli spuszczani w dół przyszli zdobywcy kosmosu made in Zambia.
Na podstawie tego, co do tej pory napisałem, możecie uznać, że gość był kolejnym, kompletnym afrykańskim czubem, tylko na swój sposób sympatycznym i w swym szaleństwie w gruncie rzeczy całkiem nieszkodliwym.
Tak też zaczęli go oceniać jego wcześniejsi towarzysze broni, choć akurat w przypadku Zambii odejście białych nie miało tak dramatycznego przebiegu jak w innych krajach Afryki.
Co spowodowało, że świetny organizator, nieustraszony aktywista ruchu niepodległościowego swojego kraju został twórcą „programu kosmicznego” i rzucił rękawice dwóm supermocarstwom?
Otóż wynikało to z..... marzeń. Jeżeli udało się osiągnąć jeden cel – czyli powstanie zamiast Rodezji Północnej niepodległej Zambii, które jeszcze kilka lat wcześniej wydawało się mrzonką to dlaczego nie pójść dalej?
To świetna historia, w której może i mało jest sukcesów na polu zambijskiej dominacji w kosmosie ale bardzo wiele o Zambijczykach. Ich mentalności, przeszłości oraz teraźniejszości.
Dlatego – tak jak i inne książki Bartka warto "Afronautów" przeczytać. Może nie wszystkie marzenia się spełniają, ale ludzie którzy ich nie mają są przeraźliwie smutni. Bez wielkich celów i takich pięknoduchów pewnie w dalszym ciągu siedzielibyśmy na drzewach i bali się ognia.
Nie ukrywam swojej sympatii do tego Autora. To nie tylko ziomek z moich ukochanych Bałut, podróżnik i fotograf. To również świetny „opowiadacz” historii z miejsc do których albo nie jedziemy, bo niemodne, albo za daleko, albo za trudno.
Bartek potrafi odkrywać niesamowite fakty i docierać do ludzi, którzy na temat opisywanych wydarzeń mają wiedzę z „pierwszej ręki”....
2017-05-23
Pierwsze wydanie tej książki "Tuaregowie i caterpillary" przeczytałem jako nastolatek, głównie interesowały mnie ogniste mieszkanki Nigerii, dowcipy, które krewki rodak wycinał nielubianym przełożonym lub kolegom oraz imprezy. Obecnie, te opisy nadal szalenie mnie bawią, ale dostrzegam też nieco głębszą warstwę tej opowieści. Jako małolat nie byłem w stanie pojąć, dlaczego, będąc w egzotycznym kraju, gdzie Autor zarabia godziwe pieniądze i to w dolarach USA tak tęskni za rodziną i przyjaciółmi. Zrozumiałem to doskonale wtedy, kiedy sam byłem w podobnej sytuacji. Innym aspektem są relacje pomiędzy Polakami za granicą. Minęło prawie 40 lat od wydarzeń opisywanych w książce, zmienił się ustrój, pojawiały się niesamowite możliwości, a my w dalszym ciągu nie potrafimy współpracować. Jest tak, jak mówił mi mój serdeczny kolega Mariusz K., że "w UK jeśli Polak ci nie zaszkodził, to już pomógł".
Tak samo niewiele zmieniło się w samej Nigerii. Konflikty międzyplemienne, bieda i wielkie bogactwo, zamachy terrorystyczne, ataki na białych inżynierów (w tym na takich, jak polski inżynier, który odpowiadając za kontrolę jakości „nadepnął komuś na odcisk” i zginął w „wypadku samochodowym”).
Podobnie było z rozwojem technologicznym. Już w pod koniec lat 70-tych XX wieku w Nigerii była instalowana sieć telefonii bezprzewodowej bardzo przypominająca w swym zamyśle sieć komórkową, powstawały konstrukcje inżynieryjne, które byłyby perełkami sztuki budowlanej w każdym zakątku świata. A wszystko to połączone z korupcją i pogardą dla miejscowych (żeby nie było - w tym samych miejscowych, ale z innych plemion).
I bardzo ciekawy cytat z zakończenia książk:
”…Dziwny jest ten świat, w którym mają swoje rezerwaty dzikie zwierzęta, skały, a nawet ludzie czarni, czerwoni i brunatni.
Nie mają tylko biali.
Widocznie nikt z tej rasy na ochronę nie zasługuje.”
Jeżeli ktoś uzna ten tekst za rasistowski, to niech go przeczyta jeszcze raz i przemyśli. Jeśli to nie pomoże – zapraszam na wyprawę na inne kontynenty, może wtedy uda mu się go zrozumieć.
Pierwsze wydanie tej książki "Tuaregowie i caterpillary" przeczytałem jako nastolatek, głównie interesowały mnie ogniste mieszkanki Nigerii, dowcipy, które krewki rodak wycinał nielubianym przełożonym lub kolegom oraz imprezy. Obecnie, te opisy nadal szalenie mnie bawią, ale dostrzegam też nieco głębszą warstwę tej opowieści. Jako małolat nie byłem w stanie pojąć, dlaczego,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie ukrywam, że Paweł Smoleński i jego reportaże mają w moim czytelniczym sercu specjalne miejsce. Rzadko się bowiem zdarza, żeby autor, nawet uznany i znany, nie „popełnił” jakiegoś niestrawnego dla mnie „dzieła”. Pawłowi Smoleńskiemu (jak do tej pory) takiej pozycji przypisać się nie da - wszystkie książki, które do tej pory przeczytałem są prawdziwymi majstersztykami reportażu.
Kiedy odbył kolejną wyprawę do Izraela, zacząłem się zastanawiać, czy da się jeszcze napisać o tym kraju coś, co byłoby całkowicie nowe, świeże i miało walor poznawczy. A jednak da się, choć wszyscy razem i każdy z osobna posiadamy wiedzę, (choćby całkowicie powierzchowną) na temat Tory, Starego Testamentu oraz innych tekstów uznawanych przez Żydów za święte.
Pomimo tego, że nauka znakomitą cześć zapisów owych starożytnych mądrości wysłała na śmietnik, to jeden z aspektów jest nadal aktualny i ma się znakomicie ku rozpaczy Palestyńczyków. Nie ma znaczenia, czy ktoś jest Żydem religijnym, ultra ortodoksyjnym czy mocno lewicującym mieszkańcem kibucu - łączy ich jeden argument – prawo do powrotu do Ziemi Obiecanej. Mogą się spierać, czy ta lub inna część „dana od Boga” powinna wchodzić w skład Wielkiego Izraela czy nie, sam fakt,że jest to ziemia należąca do Narodu Wybranego jest bezsprzeczny. Argument, że minęło zaledwie 3000 lat od tamtych wydarzeń jest w ich pojęciu sprawą całkowicie pomijalną.
„Bóg dał Torę Żydom, a nie innym narodom” jest prostym wytłumaczeniem obecnych działań współczesnego Izraela, które przedstawi każdy religijny Żyd. Ten mniej lub całkowicie nie religijny podeprze się nauką czyli wynikami badań archeologicznych. Jeśli to połączyć z nowoczesnością i innowacyjnością Izraela, przy osiągnięciu którego sukcesy Krzemowej Doliny budzą uśmiech politowania, bo dystans w zaawansowaniu badań przypomina różnicę pomiędzy np. w pełni zautomatyzowaną fabryką Toyoty a przydomową komórka panów Williama Sylvestra Harley”a i Arthura Davidsona.
Taka to jest ta współczesna żydowska schizofrenia, gdzie 3000 lat to mgnienie oka przy jednoczesnym gigantycznym poziomie rozwoju technologicznego. Dlatego właśnie taki tytuł – od czasów wkroczenia do Ziemi Obiecanej przez następcę Mojżesza, Jozuego do współczesnego Izraela w pojęciu Izraelczyków minęły raptem dwa pokolenia. Żadna inna nacja na świecie nie ma takiego argumentu jak Żydzi. Nie istnieją bowiem żadne święte księgi np. Ariów, w oparciu o które współcześni Persowie mogliby wejść do Indii czy Pakistanu i powiedzieć zdziwionym mieszkańcom Dekanu - „wypad, to nasze ziemie, tu macie dowody, a wy przez 3000 lat czy powiedzmy - 5000 lat byliście tu tylko na prawach gości. A teraz dowiedzenia się z państwem”.
Jak widać, wierność tradycji i religii procentuje. Gdyby np. tacy Włosi byli równie przywiązani do swoich bogów, to z dużym spokojem, w oparciu o bogatą literaturę z epoki (w tym „ Commentarii de bello Gallico” czyli „ O wojnie galijskiej” boskiego Juliusza Cezara) mogliby zażądać od Francji zwrotu Galii. I pewnie ocalałaby tylko wioska zamieszkiwana przez potomków Asterixa i Obelixa dzięki magicznemu napojowi druida Pamoramixa.
Nie ukrywam, że Paweł Smoleński i jego reportaże mają w moim czytelniczym sercu specjalne miejsce. Rzadko się bowiem zdarza, żeby autor, nawet uznany i znany, nie „popełnił” jakiegoś niestrawnego dla mnie „dzieła”. Pawłowi Smoleńskiemu (jak do tej pory) takiej pozycji przypisać się nie da - wszystkie książki, które do tej pory przeczytałem są prawdziwymi majstersztykami...
więcej Pokaż mimo to