-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać189
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik11
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2019-08-27
2019-04-02
Tytułowa Wielka Gra toczyła się przez praktycznie cały wiek XIX pomiędzy Imperium Rosyjskim i Brytyjskim, dziś daje asumpt do rozważań nad światem jak najbardziej współczesnym.
Jak powiedział Cyceron „historia magistra vitae est” -”Historia jest nauczycielką życia”. Jednak ludzkość jest wyjątkowo tępym uczniem i przez ponad 2000 lat od czasów Marka Tulliusza Cycerona nie jest w stanie uczyć się na własnych błędach. Dlaczego tak twierdzę, skoro mowa o wydarzeniach, które zakończyły się ponad 100 lat temu (za datę graniczną uważa się rok 1907 i podpisanie porozumienia pomiędzy stronami)? Postaram się to uzasadnić.
Jak pisze w swojej książce Petrr Hopkirk, Wielka Gra to konflikt bez bezpośredniego starcia zbrojnego (choć za taki wątek można uznać wojnę krymską) o rynki zbytu, kontrolę zasobów i wpływy polityczne rozgrywała się na terenie Azji Środkowej, Afganistanu, Persji i ówczesnych Indii. Wytrawni rozgrywający z Londynu i Petersburga wykorzystywali bezwzględnie nie tylko narody mające nieszczęście znajdowania się w potencjalnych strefach wpływu, ale również entuzjazm i patriotyzm własnych obywateli – w większości żądnych przygód i sławy młodych oficerów. Żadne traktaty, żadne ustalenia i sojusze podpisane przez jedną lub drugą stronę Wielkiej Gry z „lokalnymi partnerami” nie miały wartości większej, niż papier na którym je spisano. Obdarzenie zaufaniem czy to Rosjan czy Anglików było zawsze kolosalnym błędem- obojętnie czy traktaty podpisywali Afgańczycy, Persowie czy ludy Kaukazu. Zawsze kończyło się tak samo.
Wielka Brytania nie ma wiecznych sojuszników, ani wiecznych wrogów; wieczne są tylko interesy Wielkiej Brytanii i obowiązek ich ochrony”
zacytuję trzeciego wicehrabiego Palmerston Henry”ego Johna Temple”a. Rosjanie, choć nie posiadają równie znanego bon motu stosują tą samą zasadę. Oba kraje miały „misję krzewienia kultury i cywilizacji”, osadzały na tronach ludzi powolnych swoim interesomoraz kompletnie nie były zainteresowane, czy ich „partnerzy” chcą być „cywilizowani” oraz czy będą mieli z takich relacji jakiekolwiek korzyści.
Czy coś się zmieniło do dzisiaj? Owszem – Persja nazywa się Iranem, głównym graczem na miejscu Wielkiej Brytanii są Stany Zjednoczone, a Indie i Pakistan są państwami niepodległymi i posiadają broń nuklearną. Ale zasady postępowania ani na jotę się nie zmieniły. Rosjanie, przesuwając swoje granice wpływów np. na Ukrainie czy na Kaukazie używają tych samych argumentów co wtedy. Również obecnie deklarują, że „to już ostatni krok w ekspansji”, ale realia mówią coś innego.
Jest takie powiedzenia, że Rosja graniczy, z kim chce. A z kim chce ? Z nikim. Obsadzanie stanowisk rządowych w krajach trzecich? Jak mówią złośliwe plotki - Hamid Karzaj został prezydentem Afganistanu, bo jego brat prowadzi afgańską knajpę w Waszyngtonie, gdzie często przebywają Grube Ryby z administracji amerykańskiej. Ile w tym prawdy – nie wiem, ale obserwując działania USA na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat wcale by mnie to nie zdziwiło.
Doskonała lektura z głębokim, naukowym rysem historycznym, którą czyta się niczym pasjonującą powieść.
Tytułowa Wielka Gra toczyła się przez praktycznie cały wiek XIX pomiędzy Imperium Rosyjskim i Brytyjskim, dziś daje asumpt do rozważań nad światem jak najbardziej współczesnym.
Jak powiedział Cyceron „historia magistra vitae est” -”Historia jest nauczycielką życia”. Jednak ludzkość jest wyjątkowo tępym uczniem i przez ponad 2000 lat od czasów Marka Tulliusza Cycerona nie...
2018-11-05
Przed trybunałem inkwizycyjnym staje stara (jak na ówczesne czasy) kobieta zwana La Vecchia, oskarżona, jak to w przypadkach takich trybunałów bywa, o: czary, sabaty, złe oko, pakt z diabłem,demonami i wszystko inne,co sąsiadom z wioski wpadnie do głowy.
Sama książka jest zapisem zeznań, które La Vecchia składa w odpowiedzi na zarzuty. Sprawa jest o tyle skomplikowana, że dotyczy również morderstwa popełnionego na inkwizytorze, który przybył do wsi skąd wywodzi się główna bohaterka, zamieszkałych przez „oświeconych” , którzy dla oficjalnego nurtu kościelnego są heretykami. Nie uznają na przykład kultu świętych. To, że nie zostali sprawiedliwie osądzeni wcześniej, a później wysłani na stosy wynika z jednego, istotnego faktu. Oświeceni, jako jedyni znają tajemnice wydobywania vermiglio – minerału zwanego „smoczą krwią” mającego wielką wartość dla alchemików i będącego źródłem niebagatelnych dochodów dla lokalnego władcy.
La Vecchcia jest córką lokalnej dziewczyny, która powiła troje bękartów w związku z czym została usunięta na margines tej świątobliwej sekty.
Niebanalna bohaterka "Wody na sicie", podróż w czasie do wieków renesansu i barwny język, to niewątpliwie ogromne zalety tej książki. Mroczne sekrety zarówno samych „oświeconych” jak i historia życia, którą snuje La Vecchcia są niezmiernie wciągające, a zmiany w narracji prowadzą do coraz większej konfuzji czytelnika. Dopiero dobrnięcie do ostatniej strony umożliwi zrozumienie całej intrygi.
Powieść nietypowa i warta poświęconego czasu.
Przed trybunałem inkwizycyjnym staje stara (jak na ówczesne czasy) kobieta zwana La Vecchia, oskarżona, jak to w przypadkach takich trybunałów bywa, o: czary, sabaty, złe oko, pakt z diabłem,demonami i wszystko inne,co sąsiadom z wioski wpadnie do głowy.
Sama książka jest zapisem zeznań, które La Vecchia składa w odpowiedzi na zarzuty. Sprawa jest o tyle skomplikowana, że...
2018-06-16
„Co może widzieć zięba o aspiracjach łabędzia?”
albo
„Nie zapomnij tego, co zdarzyło się w Ju”
Dla osób nie znających kontekstu kulturowego czy historycznego przywołane wyżej sentencje będą brzmiały mniej więcej tak, jak „żyrafy wchodzą do szafy, pawiany wchodzą na ściany” dla osoby, która nie jest fanem komedii Stanisława Barei i niewiele wie na temat stanu wojennego.
Dlatego, mając pełną świadomość dość ubogiej znajomości kultury chińskiej w Polsce, wszystkie zamieszczone sentencje zostały opatrzone wprowadzeniem, a często również szerszym opisem i odniesieniem do epoki, z której pochodzą. Dzięki autorowi poznamy wymowę owych starożytnych mądrości oraz ich transkrypcję w różnych odmianach języka pisanego. Niesamowitą trudność sprawia nie tylko pisanie „domkami” (kaligrafię Chińczycy uznają za wyrafinowaną sztukę, podobnie jak malarstwo), ale i czytanie. To ostatnie, ze względu na... możliwość różnego odczytywania tekstu, w zależności od tego, kiedy powstał oraz od sposobu jego zapisu. Jako przykład mogą posłużyć znaki drogowe na Tajwanie. Sąsiadujące ze sobą drogowskazy są zapisane na... cztery różne sposoby.
Dzięki temu, że Piotr Plebaniak jest doświadczonym sinologiem (był stypendystą tajwańskiego Ministerstwa Edukacji, a obecnie jest doktorantem w Chinese Culture University w Tajpej) potrafi doskonale przekazać różnice w sposobie postrzegania świata przez mieszkańców Państwa Środka, ich życiową filozofię i wybory. Odniesienia do Konfucjusza, jego uczniów oraz wpływ taoizmu i buddyzmu na współczesne Chiny są bardzo wyraźne. Zrozumienie historii tego potężnego kraju, chińskiej uprzejmości nawet dla największych wrogów (którą ludzie Zachodu uznają za obłudę) - wymaga wybitnego przewodnika. Z tego zadania Piotr Plebaniak wywiązał się wzorowo.
Opatrzona pięknymi ilustracjami i kaligrafiami książka stanowić może wyśmienity prezent, a sama w sobie jest potężnym źródłem wiedzy o tych, którzy „trzymają się mocno”. Serdecznie polecam nie tylko miłośnikom Chin, ale wszystkim ciekawym świata i kultur drastycznie odbiegających od naszej.
„Co może widzieć zięba o aspiracjach łabędzia?”
albo
„Nie zapomnij tego, co zdarzyło się w Ju”
Dla osób nie znających kontekstu kulturowego czy historycznego przywołane wyżej sentencje będą brzmiały mniej więcej tak, jak „żyrafy wchodzą do szafy, pawiany wchodzą na ściany” dla osoby, która nie jest fanem komedii Stanisława Barei i niewiele wie na temat stanu...
2018-06-09
Pewnie niewiele osób się zastanawia skąd wzięli się w Palestynie syjoniści. Europejscy, w tym polscy i niemieccy Żydzi, którzy dotarli do Palestyny i dzięki którym w 1947 roku powstało państwo Izrael. Sądzę, że podobnie jak ja, znakomita większość przyjęła za pewnik, że najwcześniej duże grupy Żydów wyjechały pod wpływem „Nürnberger Gesetze” czyli Ustaw norymberskich z 1935 roku, a z Polski – po wrześniu 1939. To jednak tylko część prawdy i to nawet nie ta najważniejsza.
Otóż Ben Gurion, późniejszy ośmiokrotny premier Izraela, wyjechał w 1906 roku – jeszcze w czasach przynależności Palestyny do Imperium Osmańskiego, Golda Meir (trzykrotnie na stanowisku premiera) via USA – w roku 1921, Abraham Stern – przywódca radykalnej żydowskiej organizacji terrorystycznej Lechi, znanej również jako „Banda Sterna” - w 1925 roku, Ze’ew Żabotyński – z Legionem Żydowskim w roku 1918 w składzie armii brytyjskiej walcząc z Ottomanami.
Takie przykładów można mnożyć, a znajdzie się w nich całkiem pokaźne grono najbardziej prominentnych polityków izraelskich. I okazuje się, że wśród nich panowało przekonanie, że pojawienie się na politycznym firmamencie Niemiec kanclerza Adolfa Hitlera i prześladowanie Żydów w Europie jest czymś... dobrym, gdyż skłoni do wyjazdu i budowy "Eretz Yisrael" w Palestynie. Ba, są nawet udokumentowane wspólne przedsięwzięcia, w których brali udział majętni Żydzi (w tym łódzki milioner Sam Kohen) i funkcjonariusze NSDAP dotyczące transferu kapitału oraz towarów należących do Żydów z Rzeszy do Palestyny. Koszt takiej operacji wynosił ok 35% całkowitego wkładu, ale umożliwiał uzyskanie statusu „kapitalisty” w Palestynie. Co jeszcze dziwniejsze – przy udziale innych ważnych postaci ruchu syjonistycznego operacja ta trwała do połowy II Wojny Światowej.
Widać jednak było w tych działaniach coś, co można nazwać, obserwując sytuację w Polsce, „polskim genem”. Chodzi o spory polityczne, wzajemne oskarżenia o współpracę z III Rzeszą oraz niemożność ustalenia jednolitego sposobu działania. Osobą, która była ostoją zdrowego rozsądku w tych negocjacjach był Heinrich Wolff – konsul w Jerozolimie. Konsul III Rzeszy, żeby nie było niedomówień.
Tytułowy „siódmy milion” to Żydzi, którzy ocaleli z Holocaustu i w opinii niemałej części swoich ziomków (którzy wyemigrowali wcześniej) byli „sami sobie winni”, bo nie wyjechali do Palestyny.
A prześladowania Żydów w Niemczech było konsekwencją „chęci asymilacji”. Opowiedziana w książce historia sięga czasów nam współczesnych, i zdaniem Toma Segeva nadal jest wykorzystywana, na potrzeby bieżącej polityki.
Książka bardzo mocna w swojej wymowie i, na nieszczęście dla tych, którzy chcieliby powalczyć z tezami Autora, znakomicie udokumentowana. Wiem, że pojawią się głosy zachwytu nad tą książką z pobudek nie całkiem zgodnych z założeniami Toma Segeva, ale chciałbym, aby kiedyś powstała taka książka o nas samych – bez „pomnikomanii” na temat Dwudziestolecia:
„...Konkurencja partyjna poszła u nas od pierwszej chwili istnienia państwa tak dziwacznie i tak ostro, a zarazem z tak wielką ilością kłamstwa i łajdactwa, że od razu zaczęło się wytwarzać to, co nazwałem: cloaca maxima. Każde nadużycie, każde łajdactwo było dobrym wtedy, gdy robił je członek partii własnej, złym zaś tylko wtedy, gdy robił je członek innej partii...”
Nie, to nie na temat aktualnej sytuacji, to cytat z wypowiedzi Józefa Piłsudskiego.
Pewnie niewiele osób się zastanawia skąd wzięli się w Palestynie syjoniści. Europejscy, w tym polscy i niemieccy Żydzi, którzy dotarli do Palestyny i dzięki którym w 1947 roku powstało państwo Izrael. Sądzę, że podobnie jak ja, znakomita większość przyjęła za pewnik, że najwcześniej duże grupy Żydów wyjechały pod wpływem „Nürnberger Gesetze” czyli Ustaw norymberskich z 1935...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-30
Kampucza to specyficzna opowieść o byłych koloniach francuskich w Azji Środkowo Wschodniej. Relacja z podróży, jaką autor odbył po Kambodży, Laosie i Wietnamie nacechowana jest mocno wyczuwalnym „frankocentryzm”.
Historię zwiedzanych krajów, Patrick Deville postrzega przez pryzmat wpływu Francji i Francuzów na zachodzące w nich zmiany, których motorem jest oczywiście kultura francuska oraz podróżnicy i badacze znad Sekwany. Nawet datowanie oparte jest na indywidualnie ustanowionym przez Deville „roku zerowym”, przypadającym według autora na moment, kiedy entomolog Henri Mouhout jako pierwszy podał w 1860 roku dokładne położenie geograficzne świątyń Anghor Wat.
Dla osoby takiej jak ja, która z grona wybitnych Francuzów zna niewiele więcej postaci niż Karol Młot, Ludwik XIV, Maximilien de Robespierre, cesarz Napoleon Bonaparte (który był Korsykaninem), Joseph Fouché, napoleońskich marszałków jak Joachim-Napoléon Murat czy Michel Ney oraz Louisa Germaina Davida de Funès de Galarza czy Juan Moreno y Herrera-Jiménez (szerzej znanego jako Jean Reno, który jest Marokańczykiem) albo Zinédine Yazida Zidane”a (z pochodzenia Algierczyka) pewne kody kulturowe są trudne do opanowania.
Nie znałem wcześniej osobistości takich jak Auguste Jean-Marie Pavie - pierwszy gubernator generalny i pełnomocnik ministra nowo utworzonej francuskiej kolonii Laosu, Ernest Marc Louis de Gonzague Doudart de Lagrée (dowódca francuskiej ekspedycji naukowej wzdłuż rzeki Mekong prowadzonej w imieniu francuskich władz kolonialnych) czy André Malraux - pisarz i minister informacji w rządzie de Gaulle”a. Bez znajomości tych postaci trudno się czyta ze zrozumieniem pewne fragmenty książki, ale z pomocą Ciotki Wiki można sobie z tym poradzić.
Odniesienia do historii najnowszej tego obszaru to nie tylko sam okres kolonializmu i zaciekłej rywalizacji z Anglikami,, ale również czasy po II Wojnie Światowej i uzyskaniu przez wspomniane państwa niepodległości, która jednak nie zniwelowała wpływów Francji w Indochinach.
Kłopoty Wietnamu nie skończyły się wraz z pogromem armii francuskiej pod Điện Biên Phủ, a Kambodży nawet po opuszczeniu Unii Francuskiej w 1955 roku. Upadek królestwa w 1970 roku, przejęcie rządów przez Czerwonych Khmerów i przemianowanie kraju na tytułową Kampuczę to czasy terroru na niespotykaną skalę. Czołowe postacie tego obłąkanego reżimu studiowały we Francji i swoją ideologię oparły m.in. na dziełach francuskich myślicieli takich jak Jean-Jacques Rousseau.
Deville dość swobodnie traktuje następstwa czasowe w swoich rozważaniach, co może zmylić mniej uważnego czytelnika. Książka ciekawa, ale wymagająca dużej czujności wobec zabiegów pisarskich Patricka Deville.
Kampucza to specyficzna opowieść o byłych koloniach francuskich w Azji Środkowo Wschodniej. Relacja z podróży, jaką autor odbył po Kambodży, Laosie i Wietnamie nacechowana jest mocno wyczuwalnym „frankocentryzm”.
Historię zwiedzanych krajów, Patrick Deville postrzega przez pryzmat wpływu Francji i Francuzów na zachodzące w nich zmiany, których motorem jest oczywiście...
2018-05-25
Dwa i pół tysiąca lat temu żyło w Chinach dwóch wielkich mędrców, których dzieła i przesłanie są aktualne po dziś dzień. Jednym z tych wybitnych mieszkańców Państwa Środka był Sun Zi, drugim Konfucjusz.
W ideach konfucjańskich stale występowała niechęć do działań zbrojnych, gdyż wojny zaburzają niebiański spokój. Wartości takie jak przestrzeganie obowiązków wynikających z hierarchii społecznej, zachowywania tradycji, czystości, ładu i porządku stanowią podstawę stabilnego państwa. Co ciekawe, we współczesnych społeczeństwach Azji Wschodniej, wartości promowane przez Konfucjusza są nadal ważnym elementem ich funkcjonowania. Konfucjusz, jest również autorem znanej wszystkim maksymy: „Nie czyń innym, czego dla siebie nie pragniesz" (Dialogi" XII, 2).
Jednak nie wszyscy, ze względu na ambicję, żądzę władzy oraz prawdziwe lub wyimaginowane obrazy rzeczywistości, są w stanie funkcjonować zgodnie z zasadami „pięciu powinności”. Dla nich pisał swe wersy inny mistrz – Mistrz Sun. Jego „Sztuka wojenna” przez wieki była traktowana przez wojowników-intelektualistów, (a przez to i często zwycięskich wodzów) jako podstawa i podręcznik prowadzenia działań zbrojnych. Na trzynaście rozdziałów, w których Sun Zi zawarł swoje rady dla dowódców wojskowych składają się mądrości, wydać by się mogło, oczywiste - nie atakuj, gdy jesteś słabszy, szukaj słabych punktów przeciwnika, staraj się poznać jego zamiary,bądź miłosierny dla pokonanych wrogów, wykorzystuj zasoby przeciwnika, zamiast sprowadzać własne.Jednak do tej pory są one drogowskazem dla wojskowych, planujących zbrojne działania. Ich nie przestrzeganie prostą drogą prowadzi, jeżeli nie do klęski, to na pewno do strat, których stosując mądrości Mistrza Sun można byłoby uniknąć.
W świecie, gdzie staramy się wszystko uprościć i przyspieszyć obowiązuje skrócona wersja nauk Sun Zi:
Wygrać bez walki – osiągnąć cel bez niszczenia go
Unikaj silnych stron przeciwnika - wykorzystuj słabości
Wygraj wojnę informacyjną – kłam, oszukuj, zdobywaj niezbędną wiedzę wykorzystując wywiad.
Przygotuj się – uderzaj szybko i zdecydowanie, tak przełamiesz opór
Zmuś przeciwnika do walki w czasie i miejscu, które jest dla ciebie najdogodniejsze
Wódz musi być przykładem dla podwładnych
Może i banalne, ale gdyby spojrzeć na skuteczność opisanych w książce działań przez pryzmat operacji wojsk rosyjskich na Krymie (sławetne „zielone ludziki”, które mogą kupić niezbędny do tej operacji sprzęt w ”każdym sklepie z czołgami”) – i zajęcie całkiem pokaźnego terytorium bez strat własnych, a później udawanie, że nic się o tym nie wie, to mamy doskonały dowód na słuszność tez stawianych przez wybitnego Chińczyka.
Nauki Mistrza Sun przydają się współcześnie również w sporcie, biznesie i wielu innych dziedzinach.
Na koniec jeszcze krótka informacja od wydawcy:
Książka ta została wydana zgodnie z chińską tradycją introligatorską [...]. W Chinach arkusze papieru zadrukowywano tylko po jednej stronie, po czym składano na pół, drukiem na zewnątrz. Tak przygotowaną książkę umieszczano między dwiema deseczkami i zszywano razem przez dziurki znajdujące się przy wolnych brzegach złożonych kartek.
Dwa i pół tysiąca lat temu żyło w Chinach dwóch wielkich mędrców, których dzieła i przesłanie są aktualne po dziś dzień. Jednym z tych wybitnych mieszkańców Państwa Środka był Sun Zi, drugim Konfucjusz.
W ideach konfucjańskich stale występowała niechęć do działań zbrojnych, gdyż wojny zaburzają niebiański spokój. Wartości takie jak przestrzeganie obowiązków wynikających z...
2018-01-08
Jak daleko odeszliśmy od naszych cywilizacyjnych korzeni, którymi dla Europejczyka są czasy antycznej Grecji i Rzymu?
Aspektem, który poddany został bardzo szczegółowej analizie w książce Magdaleny Nowakowskiej są obyczaje związane z jedną z najprzyjemniejszych części naszego życia czyli jedzeniem i piciem (w tym nieodzownego w kulturze europejskiej tamtego okresu wina).
Aż łza się w oku kręci, jak przyjemnie spędzali czas ówcześni Grecy i to nie tylko ci najzamożniejsi.
Wspólne biesiady, gdzie smakowite potrawy i zacne wina były tylko ważnym, acz nie wiodącym elementem spotkań. Rozważania filozoficzne, inteligentne złośliwostki, poezja – to były nieodzowne elementy spotkań wykształconych Greków.
Oczywiście, nie brakowało zabaw „kto wypije najwięcej”, ale antyczna wersja popularnej u nas „jaskółki” ( czyli ocena stanu upojenia imprezowicza poprzez obserwację, jak długo ustoi na jednej nodze w pozycji „dolotowej”) tam była na o niebo wyższym poziomie – zawodnik stał na nasmarowanym oliwą bukłaku wypełnionym winem.
Kuchnia grecka tamtych czasów również pełna była kucharzy – celebrytów, więc obecna popularność przedstawicieli tego fachu nie jest, jak widzicie niczym ani nowym, ani specjalnie oryginalnym :-).
Pozycja ze wszech miar naukowa, jednak napisana językiem przyjaznym dla profana i zawierająca ogromną ilość bardzo ciekawych i zaskakujących faktów z życia w Antyku.
Jak daleko odeszliśmy od naszych cywilizacyjnych korzeni, którymi dla Europejczyka są czasy antycznej Grecji i Rzymu?
Aspektem, który poddany został bardzo szczegółowej analizie w książce Magdaleny Nowakowskiej są obyczaje związane z jedną z najprzyjemniejszych części naszego życia czyli jedzeniem i piciem (w tym nieodzownego w kulturze europejskiej tamtego okresu wina).
Aż...
2017-07-10
W latach 70. i 80. XX wieku polskie służby specjalne – zarówno cywilne jak i wojskowe - współpracowały z przedstawicielami Organizacji Wyzwolenia Palestyny, Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny oraz innymi arabskimi organizacjami (głównie palestyńskimi) i jest to fakt ogólnie znany.
Wspomniane organizacje, często uciekające się do aktów terroru, były nastawione na konflikt z Izraelem i Stanami Zjednoczonymi, które w tamtym czasie należały do wrogiego PRL obozu.
Książka napisana przez pracownika Biura Badań Historycznych IPN i zarazem naukowca specjalizującego się w zagadnieniach zimnej wojny, służb specjalnych oraz relacji PRL z krajami bliskowschodnimi i północnoafrykańskimi mogłaby wydawać się pozycją napisaną pod określoną tezę pt.”PRL zbrodniczą organizacją był”.
Ale taka nie jest. Uczciwość badawcza jest dla Autora bardzo istotna i przedstawione w książce fakty nie mają na celu udowadniania jakiejkolwiek tezy prowadzącej do takowych wniosków. Owszem, pojawiają się wątki sensacyjne, jak np. dostawy broni, której użyto przy porwaniu statku „Achille Lauro”, tajemnicza próba zabójstwa Abu Dawuda czyli Mohammada Oudeha w warszawskim hotelu „Victoria" czy pobyt na terytorium Polski jednego z najbardziej osławionych terrorystów (którego poszukiwał Jason Charles Bourne w książkach Roberta Ludluma) Ilicha Ramíreza Sáncheza znanego jako „Carlos” albo „Szakal".
To również książka o rozległych interesach, prowadzonych w Polsce przez przedstawicieli Abu Nidala, który biuro swojej firmy miał w biurowcu Intraco na ul. Stawki 2 w Warszawie.
Jednak jako drugi co do wielkości kraj Układu Warszawskiego wcale nie byliśmy najbardziej „proterrorystycznie" nastawionym partnerem Palestyńczyków. Owszem, byli w Polsce leczeni, kupowali broń i mieli zapewnione względne bezpieczeństwo, ale daleko było polskim służbom do zaangażowania rumuńskiej Securitate czy enerdowskiego STASI.
Dzięki CENZINOWI byliśmy znaczącym graczem na rynku broni, a wysokiej jakości karabinki Kałasznikowa czy inne produkty polskiej zbrojeniówki stanowiły pokaźne źródło zarówno walut wymienialnych, jak i obłożonych embargiem technologii.
O „czystości intencji" służb zachodnich i jasnym podziale „kto wróg, a kto przyjaciel" w niewidzialnej wojnie prowadzonej przez CIA, KGB i polskie służby świadczy arcyciekawy kontrakt, znany jako afera „Iran- contras”, który mógł kosztować stanowisko jednego z najbardziej popularnych w Polsce amerykańskich prezydentów USA – Ronalda Reagana. Okazuje się, że broń, którą dostarczała do Iranu podczas tej operacji CIA pochodziła z…Polski.
Może to dla niektórych zabrzmi dziwnie, ale czytając tę publikację bardzo bym chciał, aby obecne polskie służby specjalne były równie skuteczne i miały podobne znaczenie w świecie „luster i mgły” jakie „niesłuszne" z puntu widzenia obecnych realiów politycznych służby PRL.
W latach 70. i 80. XX wieku polskie służby specjalne – zarówno cywilne jak i wojskowe - współpracowały z przedstawicielami Organizacji Wyzwolenia Palestyny, Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny oraz innymi arabskimi organizacjami (głównie palestyńskimi) i jest to fakt ogólnie znany.
Wspomniane organizacje, często uciekające się do aktów terroru, były nastawione na...
2017-07-09
Koniec „ancien regime” czyli starych czasów dynastii Walezjuszów i Burbonów. Rewolucja Francuska to już kwestia najbliższej przyszłości. Ludwik XVI, zwany Ludwikiem Ostatnim i jego, według ówczesnych kryteriów, piękna żona – Maria Antonina Habsburg lub jak kto woli - Maria Antonia Josefa Johanna von Österreich - są, jak to w takich znamienitych rodach bywa, małżeństwem dynastycznym, w którym to miłość, lub choćby wzajemna sympatia i szacunek, są uznawane za zbędne. Liczy się tylko dobro państwa i dynastii, ponieważ traktaty łatwiej jest złamać, jeśli nie idą za nimi węzły krwi.
Ale takie związki pozostawiają całkiem spore pole do manewru w życiu osobistym władców. Dzięki temu pojawiają się królewskie faworyty, kochankowie królowych (albo i odwrotne konfiguracje, w zależności od preferencji seksualnych niektórych władców).
Francja ostatniego Burbona jest krajem w bardzo trudnej sytuacji gospodarczej. Utrzymywanie licznych armii, stojących na straży francuskich interesów poza jej granicami, sfora arystokracji, oczekującej sowitych apanaży oraz klęski żywiołowe nie najlepiej wpływają na nastroje..
Jedna ze zubożałych potomkiń dynastii Walezjuszy – niejaka Jeanne de Saint –Remy postanawia „odzyskać utracone dobra", których rzekomo jej rodzina została pozbawiona.
Osób, które podawały się za członków znakomitych rodów było we Francji, według ówczesnych badaczy „raptem” …75% Hochsztaplerzy, oszuści, szpiedzy oraz faktyczni arystokraci, których majątki rozpłynęły się w grach hazardowych, nietrafnych inwestycjach czy życiu na stopie znacznie przewyższającej dochody stanowili plagę tamtego okresu.
A i naiwni, bogaci lub w miarę bogaci, lecz przesadnie zachłanni przedstawiciele faktycznej arystokracji byli źródłem dochodów takich „szemranych" indywiduów.
Historia opowiedziana w tej książce dotyczy skandalu, który traktowany jak jako jeden z tych, który wpłynął na upadek Królestwa Francji i będąc kroplą przepełniającą czarę, doprowadził do wybuchu Wielkiej Rewolucji Francuskiej.
Książkę czyta się prawie tak dobrze jak dotyczącą tego samego wydarzenia powieść Aleksandra Dumasa „Naszyjnik królowej”. Różnica polega na tym, że Dumas napisał powieść, a Jonathan Beckman – pozycję będącą literaturą faktu opartą na solidnych badaniach źródłowych.
Nie opiszę Wam szczegółowo jak przebiegała akcja, kto był w nią zaangażowany ani jak się skończyła.
Podam tylko kilka detali dotyczących samego naszyjnika. Składał się z 650 diamentów, których obecna wartość szacowana jest przez Autora jako równowartość wyspy, którą kupił Johnny Deep i jeszcze miałby na kolejne... 53 takie same wyspy. Rodzina kardynała de Rohan, głównego „jelenia” w tej aferze dług wobec rodziny jubilera skoczyła spłacać pod koniec XIX wieku.
Koniec „ancien regime” czyli starych czasów dynastii Walezjuszów i Burbonów. Rewolucja Francuska to już kwestia najbliższej przyszłości. Ludwik XVI, zwany Ludwikiem Ostatnim i jego, według ówczesnych kryteriów, piękna żona – Maria Antonina Habsburg lub jak kto woli - Maria Antonia Josefa Johanna von Österreich - są, jak to w takich znamienitych rodach bywa, małżeństwem...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-04
Czasy triumwiratu w Rzymie nie są ani spokojne, ani bezpieczne.
Oficjalnie porozumienie Gnejusza Pompejusza, Gajusza Juliusza Cezara i Marka Krassusa ma zapewnić im przewagę nad innymi patrycjuszami oraz Senatem.
Jednak w rzeczywistości – szczególnie po śmierci córki Cezara, Julii, która była żoną Pompejusza pakt istnieje tylko w teorii. Wzajemna podejrzliwość, zazdrość i chęć przechytrzenia pozostałych zajmuje umysły wszystkich trzech triumwirów.
Przewodnikami po tych arcyciekawych czasach jest trójka bardzo nietypowych przyjaciół.
Tarkwiniusz, ostatni haruspik etruski, nienawidzi Rzymian za upadek swojego narodu oraz za śmierć mentora i przyjaciela. Brennus – galijski wojownik, który dostał się do rzymskiej niewoli i został sprzedany do szkoły gladiatorów, również nie ma za co kochać Rzymu i jego mieszkańców. Jedyny wśród nich rdzenny Rzymianin to Romulus, którego matka jest niewolnicą, a ojcem – Juliusz Cezar, który ją zgwałcił. Romulus i jego bliźniacza siostra Fabiola zostają sprzedani w wieku 13 lat. Romulus – do szkoły gladiatorów, a Fabiola do najbardziej ekskluzywnego rzymskiego burdelu – Lupanaru. Czy ta pozornie nic nie znacząca czwórka wpłynie na losy Imperium?
Fabiola zostaje kochanką wpływowego stronnika Cezara – niejakiego Brutusa.
Brennus i Romulus, po przypadkowym zabójstwie wroga Tarkwiniusza - ekwity Celiusza, uciekają do armii Marka Krassusa.
Tam właśnie nawiążą przyjaźń z Tarkwiniuszem.
Tarkwiniusz przepowiada klęskę armii Marka Krassusa w wojnie z Partami.
Bitwę z ponad 35 tysięcy legionistów przeżywa nie więcej niż 10 tysięcy.
Mają prostą alternatywę – albo zostaną na miejscu ukrzyżowani albo przyłączą się do partyjskiej armii w wojnie ze Scytami.
Tak daleko nie dotarł nigdy żaden rzymski legionista. To kraj świata znanego cywilizacji łacińskiej z wypraw Aleksandra Wielkiego.
Jakie bogowie, zarówno etruscy jak i galijscy, mają plany wobec naszych przyjaciół? Najwięcej wie na ten temat Tarkwiniusz jako znamienity etruski wróż. Brennus o swojej przyszłości usłyszał od sędziwego druida ze swojej wioski. Czy zrealizują swoje plany zemsty na znienawidzonych Rzymianach? Gall i Etrusk – hurtowo, a Romulus – tylko na dwóch gwałcicielach matki – byłym właścicielu Gemmelusie oraz, co stanowi „nieco” większe wyzwanie, na Juliuszu Cezarze.
Czasy triumwiratu w Rzymie nie są ani spokojne, ani bezpieczne.
Oficjalnie porozumienie Gnejusza Pompejusza, Gajusza Juliusza Cezara i Marka Krassusa ma zapewnić im przewagę nad innymi patrycjuszami oraz Senatem.
Jednak w rzeczywistości – szczególnie po śmierci córki Cezara, Julii, która była żoną Pompejusza pakt istnieje tylko w teorii. Wzajemna podejrzliwość, zazdrość i...
2017-05-14
Książka napisana dość nietypowo, także tytuł może dla wielu czytelników okazać się mylący.
Dlaczego tak uważam?
Otóż z reguły w przypadku powieści historycznych (a to właśnie sugeruje moim zdaniem tytuł) zarówno akcja, jak i występujące w książce postacie, są przypisane do danej epoki.
Nadim Gursel wprowadził pewną innowację, która jednym bardzo się spodoba, innym – pewnie nieco mniej.
Owszem jest to fabularyzowana opowieść o życiu sułtana Mehmeda i jego czasach, przeplatana jednak odniesieniami do teraźniejszości w której była pisana, Nedim Gürsel nawiązuje bowiem do lat 90 XX wieku.
Narratorem jest alter ego Autora – pochodzącego z Francji, nauczyciela akademickiego o tureckich korzeniach, który wprowadza czytelnika nie tylko w świat Mehmeda Zdobywcy, ale też opowiada o swoich „twórczych cierpieniach”, o tym, jak zdobywał materiały i co działo się w jego życiu prywatnym.
Mocno denerwującą manierą jest zamieszczanie na początku każdego rozdziału o czasach sułtana Mehmeda „streszczenia” w postaci krótkiej notki opartej na historycznym dokumencie. W odbiorze czytelnika tworzy to sytuację mniej więcej taką, jakby autor kryminału na początku rozdziału o np. sławnym detektywie, pisał tak:
”Detektyw Nowak podjął trop po zabójstwie znanego polityka Kowalskiego. Okazało się, że Kowalski miał kontakty z chińskimi służbami specjalnymi i triadami. Aby zapobiec wyciekowi informacji o polskim programie podboju Saturna, egzekucji za pomocą niewykrywalnej trucizny produkcji tajwańskiej dokonał agent polskiego kontrwywiadu Stanisław Kmar, znany w środowisku służb jako „Problem Solver”.
Nie wiem jak Wam, ale mnie taka wstawka bardzo zniechęca do czytania całego rozdziału, jak się skończy, to już wiem, więc mogę tylko podziwiać „lapidarność stylu” Autora.
Dlatego przyjąłem pewną technikę czytania: całkowicie pomijałem wprowadzenia do rozdziałów oraz fragmenty dotyczące współczesności, bo „cierpienia młodego Wertera” mnie mało interesują, kiedy czytam książkę o Mehmedzie Zdobywcy.
I przy przyjęciu tej metody książka okazała się bardzo interesująca, znalazłem mnóstwo cennych informacji o Mehmedzie II, zarówno jako władcy, jak i człowieku. Trzeba przy tym pamiętać, że był on jednym z głównych twórców potęgi Imperium Osmańskiego.
Nedim Gürsel w sposób niezwykle barwny i zarazem realistyczny opisał również funkcjonowanie dworu pod rządami kata Bizancjum, jak nazywano Mehmeda Zdobywcę. Dworskie intrygi, walka o władzę czy kolejne etapy kształtowania się imperium, to fascynująca historia, która zainteresuje każdego czytelnika.
Choćby z tego względu, książka jest warta przeczytania.
Książka napisana dość nietypowo, także tytuł może dla wielu czytelników okazać się mylący.
Dlaczego tak uważam?
Otóż z reguły w przypadku powieści historycznych (a to właśnie sugeruje moim zdaniem tytuł) zarówno akcja, jak i występujące w książce postacie, są przypisane do danej epoki.
Nadim Gursel wprowadził pewną innowację, która jednym bardzo się spodoba, innym – pewnie...
2017-05-04
Dwanaście życiorysów, różne epoki i odmienne charaktery.
Bohaterów książki Marcina Szymaniaka łączy jedna cecha – byli prawdziwymi wojownikami.
I to bynajmniej nie takimi, jakich oglądacie w produkcjach Hollywoodu, którzy jedną kulą zabijają pięciu wrogów, a opancerzony helikopter zestrzeliwują z łuku (to moja ulubiona scena z „Rambo”).
Ci ludzie walczyli z przeciwnikami, którzy nie mieli wad wzroku i równie dobrze władali bronią. Tylko krócej, niż nasi bohaterowie.
Poznacie zarówno postacie mało znane (jak np. Jakub z Kobylan, który nie dość, że był srogim rycerzem, to jeszcze rogów przyprawić samemu królowi Jagielle potrafił) albo bardzo rozpoznawalne, takie jak Zawisza Czarny, który współczesnym lustratorom mógłby się wydawać zdrajcą Ojczyzny i człowiekiem dwulicowym.
Na kartach książki spotkacie prawdziwego pana Skrzetuskiego, którego od jego słynnego alter ego z „Trylogii” różni prawie wszystko, oprócz umiejętności bojowych. Dziwkarz był to zawołany, a jeżeli chodzi o chlanie to samego pana Zagłobę mógłby przyprawić o kompleksy.
W służbie innych narodów, zapomniani w Ojczyźnie – tacy również pojawią się w "Fighterach" Marcina Szymaniaka. Wśród nich najskuteczniejszy dywersant II Wojny Światowej - uwielbiany przez Greków, wykorzystany przez Brytyjczyków Jerzy Iwanow- Szajnowicz, który ze względu na pochodzenie (polsko-rosyjskie z dodatkiem greckiego po ojczymie) do polskiej armii na Zachodzie nie został przyjęty. To właśnie o nim jest film z 1971 roku „Agent nr 1” z Karolem Strasburgerem, który wtedy jeszcze nie opowiadał żenujących dowcipów, tylko był szalenie przystojnym facetem i niezłym aktorem.
Przeczytacie także o dwóch oficerach armii napoleońskiej – tym, który jako pierwszy dotarł na sam szczyt Somosierry i drugim, który z Cesarzem Francuzów bijał Mameluków w Egipcie i to jako cesarski adiutant.
Życiorysy prawdziwych ludzi – z ich wadami, słabościami i problemami.
Jedynym żyjącym bohaterem jest płk. Grzegorz „Kali” Kaliciak, który jak doskonale wiecie dowodził obroną City Hall w Karbali.
I tu też nie będzie przesłodzonej biografii. Tylko prawdziwa, tak samo jak życiorys największego asa myśliwskiego – twórcy „Cyrku Skalskiego” gen. Stanisława Skalskiego.
Napisana mocnym, męskim językiem, z lekka fabularyzowana, świetna książka dla tych, którzy chcą poczuć dumę z potęgi polskiego oręża i znamienitych polskich wojowników, a nie potrzebują do tego patetycznych, nudnych przemówień różnych notabli lub „genetycznych patriotów”, spowitych wszechogarniającym dymem z kadzidła.
Dwanaście życiorysów, różne epoki i odmienne charaktery.
Bohaterów książki Marcina Szymaniaka łączy jedna cecha – byli prawdziwymi wojownikami.
I to bynajmniej nie takimi, jakich oglądacie w produkcjach Hollywoodu, którzy jedną kulą zabijają pięciu wrogów, a opancerzony helikopter zestrzeliwują z łuku (to moja ulubiona scena z „Rambo”).
Ci ludzie walczyli z przeciwnikami,...
2017-04-16
Licząca ponad 500 stron zawiła historia armii, która miała wpłynąć na powojenne losy Polski.
Jednak, jak wiecie ze szkoły - ani jej powstanie, ani zasługi na polu walki, ani haracz krwi, jaki opłaciła podczas szlaku bojowego, szczególnie podczas walk o Monte Cassino niczego w decyzjach „sojuszników” nie zmieniły. Jak wynika z lektury, decyzję o sprzedaniu Polski Stalinowi podjęto znacznie wcześniej, niż podczas konferencji teherańskiej. Churchill w zamian za alians z ZSRR już latem 1941 roku podjął decyzję, zgodną z resztą z filozofią „nieumierania za Gdańsk”, o nieformalnej zgodzie na pozostawieniu w rękach radzieckich zdobyczy terytorialnych z 1939 roku. „Czy chcecie, czy nie chcecie – umowę podpisać trzeba” powiedział premierowi Sikorskiemu Anthony Eden (od 1940 roku przez krótki czas był ministrem wojny, w tym samym roku został ministrem spraw zagranicznych, późniejszy premier (1955), uznawany na najsłabszego urzędnika Wielkiej Brytanii na tym stanowisku).
Polska naiwność, skłonność do wewnętrznych sporów, przerostów ambicji, konflikt pomiędzy Sikorskim i Andersem - to wszystko nie pomagało polskiej sprawie, ale generalnie i pewnie nie bardzo szkodziło, bo karty rozdawał kto inny.
W książce znajdziecie całościowy rys historyczny, ale również bardzo osobiste relacje tych, którzy przeżyli piekło, jakie Polakom zgotowały „bratnie narody ZSRR”. Choć to może niesprawiedliwa ocena, sami też byli w bardzo paskudnej sytuacji, gdyż samowładny, solidnie zaburzony emocjonalnie Gruzin traktował swoich poddanych z okrucieństwem wcale nie mniejszym.
Kacper Śledziński opisuje także różne koncepcje najlepszego i najskuteczniejszego użycia jednostek, które historycy nazwali armią Andersa. Była to filozofia wyjścia i przyłączenia się do aliantów zachodnich, która finalnie nastąpiła, ale również współdziałania z Armią Czerwoną i wspólne wyzwalanie Polski od Wschodu czyli najkrótszą drogą. Jednak, mimo pozorów popierania takiej koncepcji Stalin wolał utworzyć armię złożoną ze „swoich Polaków” co zresztą zrealizował w 1943 roku. I nie chodzi tu o zwykłych żołnierzy, którym już nie pozwolił dołączyć do armii Andresa, ale o lojalnych oficerów, którzy pasowali do koncepcji zwasalizowania Polski. Należeli do nich m.in. tacy oficerowie jak ówczesny podpułkownik Zygmunt Berling, który swoich proradzieckich sentymentów nie ukrywał, Michał „Rola”-Żymierski (skompromitowany oficer, który w 1927 został skazany na 5 lat więzienia z degradacją, za nadużycia finansowe przy dostawach dla armii) późniejszy agent NKWD czy inni, do których władza radziecka w postaci Józefa Wissarionowicza miała jakiekolwiek zaufanie lub miała na nich „haki”.
Stalin obawiał się istnienia na terenie ZSRR armii podległej Rządowi Londyńskiemu, która po wkroczeniu na ziemie polskie mogłaby rozrosnąć się do ok. 500,000 żołnierzy i oficerów i przeciwstawić się jego pomysłom.
Ogromną zasługą gen. Andersa jest umożliwienie opuszczenia terytorium ZSRR nie tylko 44000 żołnierzy i oficerów, a także ok. 25500 cywilów.
Jednak z niezrozumiałych dla mnie przyczyn i chorych ambicji znaczną cześć z ocalonych rzucono „na stos” m.in. pod Monte Cassino.
Świetnym przykładem takiej, w żaden logiczny sposób nie dającej się wytłumaczyć, chęci poświęcenia tylu, ilu tylko się da w obronie „honoru oręża polskiego” jest następująca sytuacja. Jerzy Giedroyć uzyskał 100 stypendiów na uczelniach technicznych w Stanach Zjednoczonych dla absolwentów szkół średnich. Profesor Jerzy Alexandrowicz, zajmujący stanowisko szefa szkolnictwa przy II Korpusie Polskim skomentował ten ogromny sukces i szansę następująco:
”Gdyby mój syn podczas wojny poszedł na studia, to bym się go wyrzekł”.
Przy takim modelu patriotyzmu, który horyzontem myślowym nie sięga dalej jak do przyszłego tygodnia (nawet w przypadku tak wybitnego uczonego) łatwo jest zrozumieć, że z tej szansy nikt nie skorzystał.
Lektura i ciekawa i przygnębiająca jednocześnie, bo przypomina grecką tragedię klasyczną. Żadne wyjście nie było dobre i każde, niezależnie od wyboru prowadziło do porażki.
Licząca ponad 500 stron zawiła historia armii, która miała wpłynąć na powojenne losy Polski.
Jednak, jak wiecie ze szkoły - ani jej powstanie, ani zasługi na polu walki, ani haracz krwi, jaki opłaciła podczas szlaku bojowego, szczególnie podczas walk o Monte Cassino niczego w decyzjach „sojuszników” nie zmieniły. Jak wynika z lektury, decyzję o sprzedaniu Polski Stalinowi...
2017-04-10
Jak napisał we wstępie sam Autor jest to książka, w której
„ … Mówię o tym, o czym mówił Rangarajan [tłumacz „Arthasiastry” na język angielski, były ambasador Indii w Grecji, Sudanie, Tunezji, Norwegii i Islandii] co mówili Shamasastry i Kangle o tym, co mówił Kautilja [twórca "Arthaśastry”] o tym, co mówili jego poprzednicy …”
Brzmi to dość skomplikowanie, zwłaszcza uwzględniając moje dopiski kto jest kim.
Jednak sensem pracy Krzysztofa Mroziewicza jest przybliżenie polskiemu czytelnikowi monumentalnego dzieła „Arthaśastra”, którego tytuł w sanskrycie oznacza „Sztuka [takiego rządzenia, aby kraj był państwem] dobrobytu”.
Na język polski przetłumaczono wielkie poematy starożytnych Indii, takie jak „Kamasutra” „Prawa Manu”, „Ramajana” czy „Mahabharata” ale do tej pory nie pojawiły się nawet szersze opisy "Arthaśastry”.
Traktat ten porównywany jest często z „Księciem” Nicolo Machiavellego, ze względu na podobieństwa w interpretacji praw i obowiązków władcy. Jednak mistrz Renesansu zarówno w „Księciu” jak i w „O sztuce wojny” nie wchodził w tak szczegółowe i dogłębne zasady funkcjonowania państwa.
Kautilja stworzył tę rozprawę niecałe.... dwa tysiące lat wcześniej, niż Machiavelli.
Był on również praktykiem, nauczycielem władców oraz „mózgiem” obalenia poprzedniej dynastii.
Założenia teoretyczne, zawarte tej księdze oparł więc na praktyce. Poziom szczegółowości tego „przepisu na władcę doskonałego” obejmuje wszelkie dziedziny życia społecznego na ogromnej ilości poziomów. Od prawa karnego, poprzez system wyłaniania doradców królewskich, podatków z ich stawkami za większość aktywności obywateli, szerokość dróg, zasad budowy miast, służbę wojskową, aż po dochody urzędników państwowych do poziomu pomniejszego... szpiega.
Co ciekawe, cześć z praw, jakie zaproponował Kautilja funkcjonuje w Indiach po dziś dzień.
Opracowanie Krzysztofa Mroziewicza czyta się to bardzo lekko, mimo, że tematyka jest niezmiernie skomplikowana.
Oczywistym atutem książki „Indie. Sztuka władzy” jest wiedza, doświadczenie oraz dogłębna znajomość przez Krzysztofa Mroziewicza krajów Dekanu. O tym, kim był w swojej długoletniej karierze Autor przeczytacie m.in. w Wikipedii:
„…w latach osiemdziesiątych korespondent Polskiej Agencji Prasowej w Indiach, korespondent wojenny w Nikaragui, Afganistanie i Sri Lance, wiceprezes Stowarzyszenia Prasy Zagranicznej w Azji Południowej. Od 1990 roku etatowy dziennikarz tygodnika "Polityka", komentator prasowy, telewizyjny i radiowy, w tym wielokrotnie dla BBC. W latach 1996–2001 pełnił misję jako ambasador Polski w Indiach, Sri Lance i Nepalu….”.
Drogi Czytelniku
Jeżeli czytałeś z przyjemnością dzieła Nicolo Machiavellego, a chcesz poznać coś, co jest dużo, dużo starsze, wywodzi się z innej kultury i tradycji, ale przedstawia podobne zalecenia w jaki sposób zarządzać państwem to musisz przeczytać "Indie. Sztuka władzy"
Zawsze to wygodniej, niż zmierzyć się z „Arthaśastrą” w sanskrycie lub nawet z angielskim jej tłumaczeniem (liczącym sobie ponad 1000 stron) bez znajomości kodu kulturowego Indii na poziomie choćby w minimalnym stopniu zbliżonym do Krzysztofa Mroziewicza.
Jak napisał we wstępie sam Autor jest to książka, w której
„ … Mówię o tym, o czym mówił Rangarajan [tłumacz „Arthasiastry” na język angielski, były ambasador Indii w Grecji, Sudanie, Tunezji, Norwegii i Islandii] co mówili Shamasastry i Kangle o tym, co mówił Kautilja [twórca "Arthaśastry”] o tym, co mówili jego poprzednicy …”
Brzmi to dość skomplikowanie,...
2017-01-03
Warszawa roku 1937 nie jest jednym miastem, ale dwoma, które, jeżeli się przenikają, to bardzo niechętnie.
Jedno to Warszawa należąca do świata cywilizacji łacińskiej. Zamożna, zachodnioeuropejska, gdzie są szerokie, jasne ulice, ekskluzywne sklepy i drogie samochody. Mieszkańcy tej Warszawy posługują się językiem polskim, obowiązującą religią jest katolicyzm. Tu koncentruje się życie wielkiej polityki, edukacji i biznesu.
Jest i druga Warszawa – ta skupiona w okolicach Nalewek. Biedna, starozakonna, posługująca się na co dzień jidysz. Nie uświadczycie tu bogactwa, a ulice są ledwie brukowane.
Ze szkół są tylko chedery i jeszyboty, a większość interesów jest marna.
Ta pierwsza Warszawa bardzo chętnie pozbyłaby się tej drugiej. Prężnie działające organizacje narodowe, zafascynowane skutecznością narodowego socjalizmu w Niemczech i faszyzmu we Włoszech chętnie wysłałyby mieszkańców dzielnicy żydowskiej do Palestyny (w czym zgadzali się z nimi członkowie organizacji żydowskich takich jak Bejtar) lub na Madagaskar, na co chętnych było już jakby mniej.
Te dwa światy spotykały się rzadko. Takim momentem były walki bokserskie pomiędzy zawodnikami Legii i Makabi. Choć nie tylko, bo zarówno Polacy jak i polscy Żydzi byli wtedy rozpolitykowani w stopniu znacznie większym niż dzisiaj. I nie mówię tu o „kibicach politycznych”, którzy dziś uprawiają walkę polityczną za pomocą hejtu i internetowych napinek. Wtedy swoich racji broniło się na ulicach podczas masowych demonstracji, za pomocą argumentów słownych oraz tych wzmacnianych kastetami, pałkami czy nożami sprężynowymi, a czasami i za pomocą rewolwerów czy pistoletów.
Może obecne metody są bardziej humanitarne, lecz poziom wzajemnej agresji nie uległ zmianie. Fakt, że od 1939 roku nie ma już "tej drugiej" Warszawy, co poniektórym „dyskutantom” umknął.
Jest dla mnie pewnym fenomen, że w jednym z ostatnich homogenicznych krajów w Europie i zarazem jednym z niewielu na świecie, możliwy jest poziom relacji międzyludzkich swego czasu zarezerwowany jedynie dla grup narodowościowych, religijnych czy rasowych.
Grup na tyle odmiennych, aby mogły u przedstawicieli pozostałych środowisk poszukiwać winnych swojej biedy, nieudacznictwa czy życiowego pecha i łatwo znaleźć sprawców wszelkich swoich niepowodzeń pośród tych, którzy różnili się od nich w sposób zasadniczy.
Jak widać – obecnie nie jest to warunek konieczny.
Powieść Szczepana Twardocha rozpoczyna się od relacji z walk bokserskich pomiędzy pięściarzami dwóch warszawskich klubów reprezentujących obie Warszawy.
Idolem żydowskiej publiczności był bokser wagi ciężkiej Makabi Warszawa - Jakub Szapiro, polskiej, w znacznej części endeckiej publiczności – jego ringowy rywal – Andrzej Ziembiński. Narratorem jest 17-letni żydowski chłopiec, Mojżesz Bernszatjn – którego ojca na zlecenie Kuma Kaplicy – polskiego szefa gangu wymuszającego haracze w biednych dzielnicach Warszawy, własnoręcznie zabił Jakub Szapiro. A właściwie są to wspomnienia 68-letniego emerytowanego generała Amanu – Mojsze Inbara, którym stał się po wyjeździe do Palestyny Mojżesz Bernszatjn.
Historie warszawskich gangsterów, bohaterów książki wzorowane są na autentycznych postaciach.
Jan „Kum” Kaplica to literacka wersja Łukasza Siemiątkowskiego, szerzej znanego jak „Tata Tasiemka”, a doktor Radziwiłłek to nikt inny jak prawa ręka „Taty” czyli doktor Jan Łokietek.
Na kim wzorował się Autor jeżeli chodzi o postać Jakuba Szapiro - nie odkryłem, ale kolejna postać występująca w powieści – Pantaleon Karpiński jest postacią autentyczną.
Ta historia ma na celu przypomnienie odbrązowionej epoki II Rzeczpospolitej. Bardzo wiele osób, w tym ja sam, jest wielkimi miłośnikami zmitologizowanego Dwudziestolecia Międzywojennego.
O Kresowiakach (takich prawdziwych i tych bardziej będących „genetycznymi patriotami”), którzy w tej mitologii funkcjonują i ani fizycznie, ani mentalnie nie są w stanie zmierzyć się z faktami, które można znaleźć w archiwach dotyczących tamtej epoki - nie wspomnę.
Mniej wciągnęła mnie sama opowiadana historia (choć bardzo sprawnie napisana), bardziej interesujące było jej tło.
Polska międzywojenna miała swoje niezaprzeczalne blaski, którymi uwielbiamy się szczycić. To co udało się naszym przodkom osiągnąć jest naprawdę fenomenem na skalę światową. Jednak może warto, nawet przez pryzmat powieści, zbliżyć się do ciemnych stron tamtych czasów.
Szczególnie teraz, kiedy polityka zaczyna różnić ludzi do tego stopnia, że przestają ze sobą rozmawiać krewni i przyjaciele.
Warszawa roku 1937 nie jest jednym miastem, ale dwoma, które, jeżeli się przenikają, to bardzo niechętnie.
Jedno to Warszawa należąca do świata cywilizacji łacińskiej. Zamożna, zachodnioeuropejska, gdzie są szerokie, jasne ulice, ekskluzywne sklepy i drogie samochody. Mieszkańcy tej Warszawy posługują się językiem polskim, obowiązującą religią jest katolicyzm. Tu...
2017-04-05
Jerzy Główczewski, rocznik 1922, potomek spolonizowanych rodów niemieckich i francuskich, ostatni polski pilot myśliwski, który walczył w czasie II Wojny Światowej jest postacią nietuzinkową.
I bynajmniej nie z tego powodu, że jako 17- latek, po wybuchu II Wojny Światowej chciał wstąpić do Wojska Polskiego, aby walczyć z Niemcami. W ten sposób postępowali praktycznie wszyscy młodzi ludzie wychowani w tradycji patriotycznej, a takich była większość w okresie XX – lecia międzywojennego.
Dzięki splotowi różnych okoliczności zamiast dotrzeć do punktu koncentracji w wschodniej Polsce znalazł się w Rumunii, później wstąpił do Brygady Karpackiej w Afryce, stamtąd trafił do szkoły pilotów, a po jej ukończeniu do Dywizjonu 308.
Pan Jerzy jest niezmiernie rzadkim przypadkiem polskiego pozytywisty. Mając świadomość, że wraca do innej Polski, niż ta, którą opuścił, zdecydował się na powrót do Warszawy. Miało to nie tylko związek z tęsknotą za rodziną i ukochanym miastem, ale również z atmosferą, jaka panowała w Wielkiej Brytanii oraz we Francji, gdzie ze względu na liczną rodzinę mógł się osiedlić.
Anglikom, nawet podpisanie Traktatu Jałtańskiego, nie przeszkadzało w korzystaniu z ofiarności polskich pilotów. Zaczęli im oni przeszkadzać po wojnie, bo mieli odbierać pracę powracającym z frontu Brytyjczykom.
We Francji, duma z „pokonania Boszów” (slangowe, obraźliwe określenie Niemców) i włączenie do grona mocarstw biorących udział w ustalaniu nowego światowego porządku, przyćmiły faktyczne "dokonania" Francuzów w II Wojnie Światowej, w czasie której jednym z „heroicznych czynów” francuskiej Marynarki Wojennej było.... zatopienie znacznej części własnej floty, „żeby nie wpadła w ręce III Rzeszy”.
Tu, „nieco” złośliwie, Autor zadał pytanie, czy nikt z owych „herosów” nie pomyślał o udaniu się np. do Wielkiej Brytanii i podjęciu walki z Niemcami za pomocą niezatopionych okrętów.
Po powrocie do Polski Główczewski rozpoczyna studia na wymarzonej architekturze i bierze czynny udział w odbudowie Stolicy. Jest między innymi, jednym z głównych architektów Stadionu X-lecia, zbiera liczne nagrody za projekty przemysłowe. Jego kolegami są między innymi Jan Rodowicz -sławny porucznik AK „Anoda” i Jan Suzin, którego Ojciec jest znanym i cenionym profesorem.
Jerzy Główczewski przestrzega współczesnych młodych Polaków, żeby nie dali się omamiać patriotycznymi hasłami i bohaterstwem za które sami zapłacą krwią w imię nie zawsze jasnych interesów. „Anoda” nie został zamordowany przez bezpiekę za działalność wojenną, ale za zaangażowanie w zbroje podziemie antykomunistyczne już po wojnie. Wtedy to Zachód bardzo chciał pomagać Polakom w obalaniu komunizmu. Szkoda tylko, że nie zrobił tego w Teheranie i Jałcie. Nie byłoby wtedy konieczności obalania czegokolwiek. I nie była to tylko wina Churchilla. Franklin Delano Roosevelt, już po sprzedaniu Polski Stalinowi w Jałcie, prosił o głosy Polonii amerykańskiej w wyborach prezydenckich, obiecując „walkę o zachowanie polskiej racji stanu i granic”.
Osoby, które są oburzone takim podejściem, które chciałby zarzucić panu Jerzemu np. brak odwagi informuję że podczas II Wojny Światowej Jerzy Główczewski był odznaczony Krzyżem Walecznych. I to trzykrotnie.
Jako uznany architekt bierze udział w rozlicznych projektach, a dzięki ciężkiej pracy, nawet jego pochodzenie i kariera wojskowa na Zachodzie nie przeszkadza w wyjazdach na stypendia zagraniczne – w tym do Francji i USA. Jednak utrudnienia, które zaczęły się pojawiać przy kolejnych projektach, między innymi w Egipcie i propozycja polskiej bezpieki, żeby tam, na miejscu „współpracował z radzieckimi towarzyszami” skłoniły naszego bohatera do emigracji do Stanów.
Część wspomnień dotyczących okresu wojennego jest dość krótka, znacznie więcej przeczytacie o przygodach pana Jerzego jako architekta, pracującego przy bardzo interesujących i prestiżowych projektach na całym świecie. Warto przeczytać, jak z perspektywy człowieka już mocno dojrzałego (pan Jerzy w tym roku kończy 95 lat) wyglądał świat i Polska przez ostanie kilkadziesiąt lat.
Według Autora w dalszym ciągu ani Polacy, ani Amerykanie, ani Brytyjczycy nie zmienili swoich charakterów narodowych i niczego się nie nauczyli na własnych błędach. Anglicy – kiedy potrzebują Polaków, są uroczymi gospodarzami, jednak kiedy Polacy przestają być potrzebni – to won. Tak było zaraz po wojnie i tak jest teraz, podczas Brexitu.
Amerykanie nie wynieśli żadnej wiedzy z Wietnamu i z podobnym maniackim uporem działali i działają na Bliskim Wschodzie i w Afganistanie.
A my? My tylko w przypadkach narodowych klęsk, zagrożeni fizyczną eksterminacją zaczynamy współpracować. Bo przecież „gdzie dwóch Polaków tam trzy zdania”.
Jerzy Główczewski, rocznik 1922, potomek spolonizowanych rodów niemieckich i francuskich, ostatni polski pilot myśliwski, który walczył w czasie II Wojny Światowej jest postacią nietuzinkową.
I bynajmniej nie z tego powodu, że jako 17- latek, po wybuchu II Wojny Światowej chciał wstąpić do Wojska Polskiego, aby walczyć z Niemcami. W ten sposób postępowali praktycznie...
2017-04-04
Drogi Czytelniku
Jeżeli lubisz „Złego” Tyrmanda, „Dobrego” Łysiaka to "Czarny charakter" jest w sam raz dla Ciebie
Historia warszawskiego półświatka, widziana oczyma dwóch chłopców, którzy poznali się przy okazji wizyty w.... burdelu, do którego Ładeczka Lajzera zaprowadził dziadek. Senior rodu zbierał haracze z domów publicznych na zlecenie „Taty Tasiemki” i „doktora Łokietka” - owianych złą sławą warszawskich gangusów .Tam Ładeczek poznał Innocentego zwanego ”Ineczkiem", który nie pamiętał, skąd jest ani kim jest, a w domu rozpusty mieszkał z łaski burdelmamy. Tą przyjaźń kilkuletnich ówcześnie chłopców możemy śledzić od momentu ich poznania się w tych dość niecodziennych okolicznościach, aż do czasów tuż powojennych. Już od najmłodszych lat przyjaciele szkolili się w bandyckim fachu, awansując na szczeblach szemranej kariery. Dorastali w okolicy, gdzie nawet miejscowi w pewne rewiry nie zapuszczali się po zmroku, a i policjant, jeśli był rozsądny i dbał o własne życie i zdrowie, nawet w dzień tam chadzać nie miał zwyczaju.
Tą częścią Warszawy żelazną ręką rządził Łukasz Siemiątkowski, znany jako „Tata Tasiemka” – dawny bojowiec PPS-u, postać znana i lubiana przez sanacyjne władze najwyższego szczebla. Jego prawą ręką był „Doktor Łokietek”, człowiek wykształcony w Szwajcarii, autentyczny doktor chemii, również bojownik PPS –u.
Haracz od prowadzonej działalności musiał płacić każdy, a jeżeli był równie głupi, co odważny, przekonywał się szybko, że ani życie, ani majątek nie były mu dane na zawsze.
Spory polityczne pomiędzy lewicą i prawicą nie toczyły się jedynie w Parlamencie. Bojówki obu stron, wyposażone w „sprzęt podręczny” taki jak kastety, noże, solidne pały czy brzytwy, zmagały się na ulicach Warszawy. Do strzelanin dochodziło rzadko, a w przypadku mniejszych burd (takich gdzie byli tylko ranni, lub niewielu zabitych), policja nie specjalnie angażowała się w dochodzenia.
W takich warunkach okrucieństwa i podziału na "swoich" i „frajerów” długo nie trzeba było się uczyć.
Pobicia, praca dla włamywaczy, później wymuszenia, a nawet morderstwa opisywane są przez Ładeczka jako rzeczy zwyczajne, codzienne i ani przez głowę mu nie przeszło coś, co nazywamy wyrzutami sumienia. Konieczność bezwzględnej walki o swoje, a potem obrona już zdobytej pozycji w przestępczym świecie utwardzały charaktery.
Sposób w jaki „Doktor Łokietek” budował swoje bandyckie imperium i jak wyglądało codzienne życie warszawskiej ferajny są opisane żywym, barwnym językiem.
Autor wprowadza słowa i zwroty, używane przez ówczesnych gangsterów w sposób płynny, dzięki temu już po kilkudziesięciu stronach sami biegle możemy posługiwać się tym językiem co pozytywnie wpływa na klimat opowieści.
Dzięki tej książce poznacie najważniejszych gangsterów XX – lecia międzywojennego łącznie ze sławetnym „Ślepym Maksem” Menachem Bornsztajnem i jego „Biurem próśb i podań” z moich ukochanych Bałut. Jedyne, czym Autor mi szpetnie podpadł, to fakt, że uraził mój patriotyzm lokalny. Nazwał bowiem przedwojenne Bałuty „największą wsią Europy”. Takiej obrazy przedwojenna łódzka chewra płazem by mu nie puściła, bo jak wiadomo nie od dzisiaj:
„Bałuty i Chojny, to naród spokojny.
Bez kija i noża nie podchodź do Bałuciorza”
Mam nadzieję, że Łukasz Stachniak na tej powieści nie poprzestanie i że taki debiut doczeka się równie mocnej kontynuacji.
Drogi Czytelniku
Jeżeli lubisz „Złego” Tyrmanda, „Dobrego” Łysiaka to "Czarny charakter" jest w sam raz dla Ciebie
Historia warszawskiego półświatka, widziana oczyma dwóch chłopców, którzy poznali się przy okazji wizyty w.... burdelu, do którego Ładeczka Lajzera zaprowadził dziadek. Senior rodu zbierał haracze z domów publicznych na zlecenie „Taty Tasiemki” i „doktora...
2017-03-24
Chyba żaden inny zakon rycerski nie obrósł taką ilością mitów, legend i teorii spiskowych.
Zakon Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona rozpala wyobraźnie zarówno zwyczajnych miłośników historii, jak i poważnych (lub czasami – mniej poważnych) badaczy i historyków.
Książka Martina Bauera jest rzetelną, teutońską, trzymającą się faktów opowieścią o powstaniu, czasach chwały i potęgi, a także niesławnym końcu templariuszy.
Zakon, jako pierwszy miał powiązać cnoty mnichów (z którymi w średniowieczu bywało różnie) z cnotami rycerskimi z którymi było jeszcze gorzej, niż w przypadku mnichów.
Dzięki wsparciu ojca chrzestnego templariuszy - Bernarda z Clairvaux, (doktora Kościoła zwanego dzięki swym sławnym kazaniom oraz ogromnej erudycji i zdolnościom oratorskim „Doktorem Miodopłynnym”), zakon uzyskał wpływy, majątki oraz sporą liczbę kandydatów ze szlachetnych i bogatych rodów.
Pierwotnym celem Ubogich Rycerzy Chrystusa była ochrona pielgrzymów do Ziemi Świętej.
Dzięki hojnym donacjom oraz temu, że między innymi klasztory (a szczególnie te dobrze umocnione) były miejscami Pokoju Bożego (za napaść na takie miejsce groziła ekskomunika) zbudowano potęgę finansową templariuszy.
Jeżeli dołożymy do tego sprawną organizację wojskową, liczne komturie, w których można było za odpowiednik czeku odebrać złoto w dowolnym miejscu, bez narażania się na przewóz kruszcu samemu oraz nieposzlakowaną, w tym aspekcie, opinię rycerzy zakonnych to wcale nie dziwi fakt, że swoje kosztowności oraz pieniądze powierzali templariuszom królowie Anglii i Francji.
Zakon był dzieckiem swoich czasów oraz ich potrzeb, był zbrojnym ramieniem papieży oraz jedną z nielicznych realnych sił zbrojnych, znakomicie wyszkolonych i wyekwipowanych służących do walk w Palestynie oraz generalnie na terenach, na których dochodziło do zbrojnych zmagań z wyznawcami islamu.
Pewnych podobieństw możemy dopatrzeć się w obecnych działaniach na Bliskim Wschodzie. Nazywanie wojsk przeróżnych koalicji, walczących z fanatycznymi odłamami islamu w Syrii, Iraku czy Afganistanie, mianem „krzyżowców” przez mających znakomitą pamięć historyczną Arabów nie jest całkowicie pozbawione sensu.
Oczywiście Autor wymienia większość teorii budzących wypieki na twarzach miłośników teorii spiskowych, jednak odnosi się do nich z rezerwą, jako nie mających oparcia ani w dokumentach, ani w dających się potwierdzić znaleziskach. Nadmienia jednak, że nawet jeśli nie ma na coś materialnych dowodów, to niekoniecznie musi to być tylko wytworem czyjejś fantazji.
Możemy więc w książce przeczytać także o ukrytych skarbach, poszukiwaniach św. Graala, tajemnicach wykopalisk w Świątyni Salomona, powiązaniach z wolnomularstwem rytu szkockiego, ale Martin Bauer postrzega je raczej jako „fakty medialne” i pisze o nich z dużą dozą sceptycyzmu.
"Templariusze. Mity i rzeczywistość" to świetna lektura dla tych, których interesuje czysta w formie i treści historia, ale i tych, którzy lubią sobie „po gdybać”.
Książka napisana przyjaznym i zrozumiałym językiem bez uniwersyteckiego zadęcia, co w żaden sposób nie ujmuje jej wartości jako poważnej monografii.
Chyba żaden inny zakon rycerski nie obrósł taką ilością mitów, legend i teorii spiskowych.
Zakon Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona rozpala wyobraźnie zarówno zwyczajnych miłośników historii, jak i poważnych (lub czasami – mniej poważnych) badaczy i historyków.
Książka Martina Bauera jest rzetelną, teutońską, trzymającą się faktów opowieścią o powstaniu, czasach...
2017-03-18
Niewiele osób wie, a jeszcze mniej jest w stanie uwierzyć w to, że w czarnej Afryce istniała świetnie prosperująca cywilizacja, która poziomem „naukowego fermentu” o kilka długości przerastała średniowieczną Europę.
Setki tysięcy woluminów, spisywanych przez tysiąclecie jest materialnym dowodem takiego stanu rzeczy.
Najbardziej znaną budowlą tego miejsca jest meczet Sankore, ale miasto przez wiele stuleci było jednym z tych, w których nauki islamu mieszały się z lokalnymi wierzeniami i wpływami kultury antycznej.
Tu tuarescy nomadzi żyli w miarę pokojowo z osiadłymi potomkami założycieli państwa Songhaj i będącego jego kontynuacją Imperium Mali.
Najbardziej znany malijski władca - król Mansa Musa podczas pielgrzymki to Mekki rozdał w Kairze taką ilość złota, że doprowadził do 12 – letniej inflacji, a jego majątek, w przeliczeniu oczywiście na dzień dzisiejszy wynosił marne.... 400 mld. $.
Dla porównania - od 17 edycji liderem rankingu Forbesa na najbogatszego człowieka świata jest Bill Gates, który może się poszczycić majątkiem na poziomie 75 mld $. W porównaniu z Mansa Musą wygląda jak ubogi krewny z prowincji.
Władca ten, oprócz rozdawnictwa złota zajmował się również rozwojem edukacji i utworzył szkołę wyższą w Timbuktu.
Przybywający do tego odległego od cywilizacji miejsca uczeni z przerażeniem uświadamiali sobie, jak ogromna wiedza jest w posiadaniu osiadłych tu naukowców i często przenosili się do innych ośrodków akademickich tamtych czasów, aby prze kolejne lata intensywnie poszerzać swoją wiedzę i uniknąć kompromitacji w mieście nad Nigrem.
To również miejsce, gdzie książki były jedynym, godnym pożądania prezentem, a bogactwo człowieka szacowano w oparciu o zawartość jego biblioteki.
Timbuktu było jednym z nielicznych miejsc, w których rozwijał się islam tolerancyjny, otwarty, przepełniony duchem humanizmu, a prawdziwym dżihadystą był ten, który walczył ze swoimi słabościami.
Jednak i na takie miejsca spadają (na szczęście – tylko co kilkaset lat) nieszczęścia w postaci różnego typu barbarzyńców i fanatyków.
Ostatnim razem maiło to miejsce w latach 2012 – 2014, kiedy Tuaregowie pragnęli utworzyć własne, niezależne państwo Azawad, lecz ich sny o niepodległości wybili im z głów wcześniejsi sojusznicy - Al-Ka’ida Islamskiego Maghrebu, Ruch na rzecz Jedności i Dżihadu w Afryce Zachodniej i Ansar ad-Din czyli zwolennicy islamu wojującego, którzy do tolerancyjnego islamu z Timbuktu odnosili się z wrogością nie mniejszą niż do cywilizacji zachodniej.
Istniało ogromne ryzyko, że świadectwa materialne, w tym 377 tysięcy unikalnych manuskryptów ulegnie zagładzie, tak jak inne zabytki kultury malijskiej, odbiegające od wahabickiej wersji islamu.
Osobą która z narażeniem życia podjęła cichą wojnę z fanatykami był skromny bibliotekarz z Timbuktu – Abdel Kader Haidara.
Człowiek o niesamowitym wręcz uporze i talencie do pozyskiwania środków finansowych na zbieranie rozproszonych po całym Mali wolumenów i budowanie bibliotek, także prywatnych, w Timbuktu.
Podczas swoich wieloletnich wędrówek udało mu się powiększyć zbiory biblioteki im. Ahmeda Baby o tysiące unikalnych manuskryptów. Za pieniądze, otrzymywane w postaci grantów od wszelkich fundacji i instytucji zajmujących się dobrami kultury budował doskonale wyposażone obiekty i wspierał kształcenie ludzi zajmujących się rekonstrukcjami oraz kopiowaniem i katalogowaniem tych bezcennych foliałów.
To książka o poświęceniu całego życia książkom i wiedzy, dbałości o wielki skarb, jaki przez wieki gromadzono w tym tajemniczym mieście.
O determinacji i ryzyku, które ponosili ludzie, aby ocalić je przez zniszczeniem przez bezwzględnych barbarzyńców, którzy wszelkie przejawy samodzielnego myślenia, tolerancji i kultury mającej korzenie w islamie uważali za zbrodnicze, bo są inne niż to, co sobie wymyślił Muhammad ibn Abd al-Wahhab jako jedyną słuszną interpretację nauk Proroka.
To także opowieść o historii miasta, którego nazwa od stuleci wywołuje gęsia skórkę u wszelkiego typu i maści podróżników i uczonych.
Ps. Byliśmy w drodze do Timbuktu na dwa tygodnie przed wybuchem powstania Tuaregów. Nie dojechaliśmy niestety na miejsce, musieliśmy zawrócić przy granicy z Mauretanią.
Niewiele osób wie, a jeszcze mniej jest w stanie uwierzyć w to, że w czarnej Afryce istniała świetnie prosperująca cywilizacja, która poziomem „naukowego fermentu” o kilka długości przerastała średniowieczną Europę.
Setki tysięcy woluminów, spisywanych przez tysiąclecie jest materialnym dowodem takiego stanu rzeczy.
Najbardziej znaną budowlą tego miejsca jest meczet...
Kapitalne zwieńczenie serii kryminalnej z radcą Abellem w roli głównej. Nie jest łatwo napisać trzy bardzo dobre książki. Ale dołożyć do tego najlepszą z nich – to już sztuka! „Miasto duchów” to najbardziej sensacyjna z powieści tego cyklu. Pełno w niej niespodziewanych zwrotów akcji, namiętności, krwistych postaci i suspensów. To także opowieść o samotności – i różnych imionach miłości. A jednocześnie to książka najbardziej dojrzała i gorzka, ukazująca świat bezlitosny i zbrutalizowany, w którym ludzie, odczłowieczeni przez wojnę, kierują sią najbardziej prymitywnymi instynktami.
Jest jesień roku 1944, tylko miesiące dzielą nas od ostatecznego upadku Trzeciej Rzeszy i zakończenia wojny. W porcie wojennym w Gotenhafen (Gdynia) skrytobójczo zamordowanych zostaje dwóch wysokich oficerów marynarki wojennej. Jednocześnie w odległym Rotterdamie znika sprzed domu, w biały dzień, córeczka Abella. Ślady prowadzą do Gdańska, miasta które Abell opuścił kilka lat wcześniej, uciekając przed nazistowską zarazą.
Czy jest jakiś wspólny mianownik obu tych ponurych zagadek? Co czai się w tle? Zdrada, zemsta, gra wywiadów, osobiste porachunki? Abell zmuszony jest do powrotu do miasta, które zdradziło go wiele lat temu. Od dawnych przełożonych z marynarki otrzymuje propozycję nie do odrzucenia: otrzyma pomoc w odnalezieniu córki, jeśli powróci do służby i podejmie się zdemaskowania nieuchwytnych morderców…
Czyta się to świetnie, z wypiekami na twarzy. Książka zachowuje wszelkie wymogi gatunku. Fabuła jest intrygująca, intryga prowadzona precyzyjnie, jak po sznurku, a rozwiązanie trudne do przewidzenia i zaskakujące. Nie sposób się tu nudzić. Autor zaprasza nas w swoistą podróż w czasie, po świecie występku, zbrodni i mrocznych sekretów. Wędrujemy po ciemnych zaułkach, podziemnych burdelach, podziemiach gotyckich kościołów, skrywających tajemnice cenniejsze niż ludzkie życie. Jak zwykle u Bochusa nie brakuje owianych tajemnicą dzieł sztuki, szyfrów i pięknych kobiet. W tle pieczołowicie odmalowany obraz miasta skazanego na zagładę, które przypominającego mi Titanica, płynącego ku katastrofie. Funkcjonuje komunikacja, w kinach tłumy wala na premiery filmowe, ogródki kawiarniane są pełne, a ludzie karmią się złudzeniami i biblijnymi przepowiedniami. Orkiestra gra do końca…
W tym świecie Abell niezmordowanie tropi morderców i porywaczy swojej córki. Na jego drodze piętrzą się przeszkody, a sama zagadka staje się największym wyzwaniem w jego dotychczasowej karierze. Uwagę zwraca ewolucja, jaka przechodzi na naszych oczach sam Abell. W pierwszych tomach ten wnikliwy, małomówny policjant dostrzegający rzeczy niewidoczne dla innych – jest w jakim sensie idealistą. Wierzy w sprawiedliwość i użyteczność zasady, że skoro jest wina - musi być kara. W „Mieście duchów” traci tę moralną busolę. Próbuje ocalić ze zgliszcz już tylko to, co naprawdę ważne: sumienie i własną rodzinę.
No i ten warsztat. Klasa! Melodia zdań, dobór słów, umiejętność budowania nastroju i klimatu. Widać literacką dojrzałość i staranność z jaką autor buduje swoją powieść.
Nie wiem czy to już koniec niezwykłej odysei kryminalnej z Abellem w roli głównej. Jeśli nawet, to pozostanę z przekonaniem, że obcowałem z dziełem nietuzinkowym i oryginalnym. Seria z Abellem ma u mnie honorowe miejsce na półce. Na długo, na bardzo długo.
Kapitalne zwieńczenie serii kryminalnej z radcą Abellem w roli głównej. Nie jest łatwo napisać trzy bardzo dobre książki. Ale dołożyć do tego najlepszą z nich – to już sztuka! „Miasto duchów” to najbardziej sensacyjna z powieści tego cyklu. Pełno w niej niespodziewanych zwrotów akcji, namiętności, krwistych postaci i suspensów. To także opowieść o samotności – i różnych...
więcej Pokaż mimo to