-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać438
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant13
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2017-05-29
2017-04-14
Obiecywałem sobie, że nie przeczytam i nie zrecenzuję żadnej książki o wojnie w Syrii, dopóki nie napisze jej któryś z cenionych przez mnie reporterów wojennych - Paweł Smoleński lub Wojciech Jagielski (jeżeli powróci do tego zawodu). Niestety, słabiutki mam charakterek i na urok płci niewieściej jestem czuły. W ten oto sposób na prośbę zaprzyjaźnionej Pani Bibliotekarki z mojej ulubionej biblioteki przeczytałem „Zapiski z Homs” Jonathana Littella. Nazwisko PT Czytelnikom moich recenzji wyda się znajome, bo przewijało się już wcześniej, ale były to książki Roberta Littella. Zbieżność nazwisk jest jednak jak najbardziej.... nieprzypadkowa, ponieważ Jonathan jest synem Roberta.
Co nie bądź zniesmaczony licznymi już książkami pisanymi przez najróżniejszego gatunku i maści zachodnich reporterów, powtarzających jak mantrę, że całemu złu w Syrii jest winien Prezydent Baszszar al-Asad, i walczy z jego reżimem każdy kto tylko może, z „dobrą” Al – Kaidą włącznie sięgnąłem po "Zapiski z Homs". Nie spodziewałem się także niczego innego, jak twierdzeń, że ISIL to zupełnie inny temat i absolutnie nie ma nic wspólnego z całkowicie bezmyślnym atakiem na Irak i wspieraniem „demokratycznej opozycji” w Syrii.
A tu proszę, niespodzianka. Może dlatego, że książka powstała na dość wczesnym etapie wojny domowej i obejmuje okres od 16 stycznia do 2 lutego 2012.
Dzięki temu, że jesteśmy zalewani codziennie terabajtami informacji zaczynamy mieć pamięć jak kura i wydarzenia sprzed ponad 5 lat zlewają się nam z późniejszą oficjalną propagandą.
Okazuje się bowiem, że życzliwy „powstańcom” dziennikarz przekazuje informacje obrazujące pewne przesłanki, które przeanalizowane przez sowicie opłacanych ekspertów krajów zachodnich pracujących na zlecenia rządów i ich agend wywiadowczych powinny zapalić czerwone światełko. Cóż, nie zapaliły.
Jakie to przesłanki? Służę uprzejmie fragmentami książki.
Podczas podróży z bojownikami Wolnej Armii Syryjskiej dziennikarze zapytani o to, co by zjedli stwierdzili żartem, że wieprzowinę. Na to dzielni „bojownicy o demokrację” odpowiedzieli, że w takim razie trzeba zarżnąć jakiegoś szyitę. Bardziej wyrobiony politycznie bojownik, oponował, że to nieładnie tak mówić. Na co ten, który proponował taki sposób pozyskania wieprzowiny się „zmitygował” i stwierdził (mając na myśli szyitów) „ale to oni zaczęli”.
Ciekawe również były powody wstępowania w szeregi WAS. Otóż, jeden z bojowników wstąpił do Wolnej Armii Syryjskiej bo..... nie przyjęto go kilka lat wcześniej do policji.
W jego opinii, dlatego, że jest sunnitą. Nie mniej interesujący jest fragment dotyczący pozyskiwania amunicji. Otóż dzielni „demokraci” według ich własnej relacji - połowę amunicji otrzymują od żołnierzy.... armii rządowej. Nie podejrzewam, że są to szyici lub chrześcijanie, co może tłumaczyć pewną niechęć do przyjmowania w szeregi rządowych formacji militarnych sunnitów.
Nie mniej kuriozalny jest powód dokonania egzekucji na ujętym zwolenniku Prezydenta. Dlaczego ? Bowiem strzelał do dzieci. Dowody ? Ano brak. OK, ale on strzelał też do mnie – zobacz tu ślad po kuli. Owszem, blizna po kuli jest. Tylko rana, która byłą koronnym argumentem za egzekucją jeńca jak się dowiadujemy w dalszej części tekstu, została zadana kiedy indziej i gdzie indziej
Poniższy, najbardziej smakowity, z mojego punktu widzenia kawałek, przepisałem z przypisu Autora.
„Zburzenie w lutym 1982 roku miasta Hama przez siły Hafiza al – Asada, ojca Baszszara, doprowadziło do śmierci od 10 tysięcy do 35 tysięcy osób, w zależności od szacunków i było szczytowym momentem represji w zbrojnym powstaniu wywołanym po serii zabójstw alawickich osobistości przez syryjskich Braci Muzułmanów. Po wydarzeniach w Hamie działalność Braci Muzułmanów została zakazana, ich członkowie skazani na śmierć, a ci, którzy ocaleli schronili się za granicą. Obecnie tworzą najważniejszą frakcję Narodowej Rady Syrii, głównego organu opozycji.”
Uważam, że ten cytat może spokojnie być podsumowaniem i wyjaśnieniem, dlaczego Prezydent al - Asad jakoś nie był zainteresowany negocjacjami z „demokratami”
Oczywiście, koniec armii rządowej jest już bliski – tak przynajmniej pisał Jonathan Littell nieco ponad 5 lat temu.
W takich przypadkach przychodzi mi na myśl pewien cytat z Marka Twaina „The report of my death was an exaggeration" (pogłoska o mojej śmierci była przesadzona).
Obiecywałem sobie, że nie przeczytam i nie zrecenzuję żadnej książki o wojnie w Syrii, dopóki nie napisze jej któryś z cenionych przez mnie reporterów wojennych - Paweł Smoleński lub Wojciech Jagielski (jeżeli powróci do tego zawodu). Niestety, słabiutki mam charakterek i na urok płci niewieściej jestem czuły. W ten oto sposób na prośbę zaprzyjaźnionej Pani Bibliotekarki z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-04-01
Nie ukrywam, że uwielbiam reportaże Wojciecha Góreckiego, Pawła Smoleńskiego czy Wojciecha Jagielskiego. Łączy je, w moim prywatnym osądzie, kilka wspólnych cech. Mimo tego, że każdy z Nich opowiada inne historie (reportaże panów Pawła Smoleńskiego i Wojciecha Jagielskiego są podobne o tyle, że często wkraczają oni na obszary ogarnięte wojnami), to mają wspólną wrażliwość, nie są ocenne wobec spotykanych osób i przypominają zdjęcia nieodżałowanego Krzysztofa Millera.
Opowieści często są rwane, pojawiają się przeskoki w czasie i przestrzeni i tak jak fotografie Krzysztofa Millera pokazują prawdę w tym konkretnym momencie. Prawdę subiektywną, bo zarówno fotograf jak i autor reportażu wybiera obiekt, który go interesuje lub taki, który sam wszedł „ na strzał” i po prostu stał się kolejną zdjęciem – opowieścią.
„Toast za przodków” to kontynuacja „Planety Kaukaz”, ale w tej części Autor stara się przybliżyć trzy największe kraje Kaukazu, o których cokolwiek wiedzą nawet ci, którzy z geografii nie są zbyt mocni czyli Gruzję, Azerbejdżan i Armenię.
Pytanie jakie stawia Wojciech Górecki sobie i czytelnikom jest pozornie proste „czy to jeszcze Europa czy już Azja”?
Schody z odpowiedzią zaczynają się nie od kultury czy przynależności religijnej, ale nawet geografowie nie są w stanie przedstawić jednoznacznej diagnozy.
Do tego należy dodać historię, która w znacznym stopniu warunkuje poczucie własnej wartości i ciągłą rywalizację, o to kto jest najbardziej starożytną i w związku z tym – najbardziej godną szacunku nacją w regionie.
Naukowcy dają się dość łatwo powodować patriotyzmem, autentycznym zresztą, ale kiedy jest on dodatkowo suto wspierany rządowymi grantami na badania to i badania idą łatwiej, a właśni przodkowie stają się potomkami Noego.
Pozornie najwięcej powinno łączyć Gruzinów i Ormian, ale jest dokładnie na odwrót. Gruzini to tacy Polacy Kaukazu –indywidualiści, szalenie gościnni, wojowniczy , z dużą skłonnością do, jakże polskiego, „zastaw się a postaw się”. I z tego bierze się wielka miłość Polaków do Gruzinów, pewnie ze wzajemnością. W tym miłosnym tandemie Polakom nie przeszkadza nawet kult gruziński Józefa Wassirionowicza Stalina, a za zbrodnie popełnione na jego rozkaz potrafimy odsądzać od czci i wiary Rosjan, których gruziński uwielbiany „Wujaszek Soso” wymordował znacznie więcej niż Polaków.
Instytut Pamięci Narodowej polskie ofiary stalinizmu szacuje na ok. 1,8 mln. ludzi , a obywateli ZSRR (w tym spory procent Rosjan, bo stanowili ponad 50% obywateli tego kraju) Aleksander Sołżenicyn oszacował na 60 mln osób.
Ormianie to z kolei Żydzi Kaukazu i w interesach nawet przedstawiciele „handlowego wyznania” muszą na tym terenie ustąpić palmy pierwszeństwa zapobiegliwym mieszkańcom Armenii.
Azerowie zwani są „Turkami” albo „Tatarami” mimo, że wyznawcy islamu jakoś dogadują się z jednymi i drugimi. Dowcipy na tematy sąsiadów, często złośliwe nad wyraz, zawsze są poparte taką „kargulowo-pawlakową” filozofią o „własnym, na własnej krwi wyhodowanym wrogu”.
Prowadzili Azerowie z Ormianami wojnę o Górski Karabach, ale nie ma w tym takiej zapiekłej nienawiści, która prowadzi do marzeń o wycięciu wroga do ostatniego starca, niemowlęcia, kobiety i barana.
Pokręcone to wszystko nad wyraz.
Jednak z mojego punktu widzenia, to jednak Azja, a chrześcijaństwo czy islam nie ma tu nic do rzeczy.
Jakby nie patrzeć, wszystkie trzy religie księgi to twór semickich mieszkańców Azji.
Ja za Europę, w potocznym ujęciu tego słowa, uważam spadkobierców tradycji łacińskiej z hellenistycznym dodatkiem. To na niej opiera się współczesny humanizm, a prawo rzymskie jest do tej pory obowiązkowym przedmiotem wnikliwie studiowanym przez kolejne pokolenia prawników w naszym kręgu kulturowym.
Jednak fakt, że wiedzę tę przed barbarzyństwem gorliwych chrześcijan ocalili…. Żydzi i muzułmanie też jest godny uwagi.
Poniżej cytat z prof. Aleksandra Krawczuka, który w swoich w” Spotkaniach z Petroniuszem” napisał ni mniej ni więcej tak:
„…Ukazują się od dawna uczone dzieła, obradują kongresy i konferencje, pisze się piękne eseje - wszystko po to, by wykazać, udowodnić, wychwalać wielkim głosem, jakie to zasługi położyło chrześcijaństwo, ratując przynajmniej cząstkę dziedzictwa klasycznej kultury ze zniszczeń dokonywanych przez barbarzyńców. Wywodzi się długo i szeroko, jak pieczołowicie przez wieki przechowywano owe skarby dla następnych pokoleń. Taki jest dominujący obraz dziejów kultury europejskiej, takie panuje powszechne przekonanie, tak właśnie historię ujmują i ku wierzeniu podają podręczniki.
Lecz prawda jest inna, skomplikowana. Barbarzyńcy, owszem, rabowali, niekiedy zaś - przypadkowo lub podczas walk - wzniecali pożary i burzyli. Ich najazdy, rujnując gospodarkę, stopniowo prowadziły do zubożenia społeczeństwa i nieodwracalnych zaniedbań w zakresie infrastruktury miejskiej, konserwacji budowli, a także możliwości kształcenia młodzieży. Jednakże sprawy i przedmioty wyższej kultury były im obojętne, oczywiście o ile nie przedstawiały wartości czysto materialnej. Zdarzało się na pewno, że obalali i przetapiali posągi z brązu - ale już bardzo rzadko te z marmuru. A książki były dla nich czymś bezwartościowym, niepotrzebnym, niegodnym wzięcia do ręki. Mogły nawet niekiedy budzić pewien lęk i szacunek: czy w ich znakach są zawarte jakieś tajemne, groźne moce?
Inaczej postępowali chrześcijanie. Z zasadniczego punktu widzenia cała wyższa kultura była dla nowej religii zupełnie bezużyteczna; więcej, mogła okazać się szkodliwa i groźna. Odwodziła przecież od tego, co jedynie ważne dla zbawienia twej duszy: od studium Pisma Świętego i traktatów teologicznych, od cnotliwych praktyk, modłów, umartwień, udziałów w nabożeństwach. Grzeszne, całkowicie grzeszne, zasługujące tylko na potępienie były wszelkie widowiska, teatr, gry, zabawy, nawet kąpiele, samo obnażanie ciała - nie mówiąc już o zawodach sportowych…”
Nie ukrywam, że uwielbiam reportaże Wojciecha Góreckiego, Pawła Smoleńskiego czy Wojciecha Jagielskiego. Łączy je, w moim prywatnym osądzie, kilka wspólnych cech. Mimo tego, że każdy z Nich opowiada inne historie (reportaże panów Pawła Smoleńskiego i Wojciecha Jagielskiego są podobne o tyle, że często wkraczają oni na obszary ogarnięte wojnami), to mają wspólną wrażliwość,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli" - to kolejna, w naszej kolekcji, książka opisująca wojnę domową w Syrii.
Z pewnością nie można Janine di Giovanni zarzucić braku pomysłu na przedstawienie sytuacji jaka miała miejsce od początku konfliktu w Syryjskiej Republice Arabskiej, ale mnie osobiście razi stronniczość Autorki.
Sposób przedstawiania faktów jest dla mnie pewnym odwzorowaniem dowcipu o wyniku pojedynku biegowego pomiędzy przywódcą radzieckim i prezydentem USA komentowanego przez agencję TASS (Информационное агентство России ТАСС).
Otóż - przywódca radziecki i amerykański zmierzyli się w wyścigu. Nazwiska zmieniały się w zależności od roku, w którym żart ten był opowiadany.
Prezydent USA przybiegł pierwszy, pokonując swojego radzieckiego odpowiednika.
Jak skomentowała to wydarzenie agencja TASS ? „Przywódca radziecki zajął zaszczytne drugie miejsce, a prezydent USA był przedostatni”. Czyli owszem, napisali prawdę i tylko prawdę, przestawiając jednak fakty zgodnie z obowiązującymi wymogami.
W podobny sposób komentuje wydarzenia w Syrii Janine di Giovanni.
Dowód? A proszę bardzo - poniżej cytat ze strony 29
„…Od samego początku do protestujących strzelały rządowe siły bezpieczeństwa. Pierwszego dnia zabito trzy osoby. Dwa dni później zginęło siedmiu policjantów [pokreślenie moje] i czterech demonstrantów….”
Co możemy wywnioskować z tego tekstu? Że w skład „rządowych sił bezpieczeństwa” nie wchodzi, policja, bo wyżej wymienione siły strzelały do demonstrantów i zabiły jak się wydaje - „antyrządowych” policjantów.
Jeżeli policja syryjska jest antyrządowa, jak można na podstawie powyższego cytatu domniemywać, to jakim cudem prezydent Syrii Baszszar Hafiz al-Asad do tej pory utrzymuje się na stanowisku ? Ba, udaje mu się nawet odzyskać Aleppo?
Dodatkowo - pojawiły się rysy w antyasadowskich ugrupowaniach wspieranych przez Zachód.
Bojownicy o „wolność i demokrację” w Syrii - członkowie tak dobrze znanych ze swoich liberalnych i arcydemokratycznych zapędów organizacji jak Hajjat Tahrir asz-Sham (Organizacja Wyzwolenia Lewantu - to nowy „brend” Frontu an-Nusra) czyli tej „dobrej” Al-Kaidy prowadzą działania zbrojne przeciwko drugiej grupie „liberalnych demokratów” złożonej z salafickich dzihadystów Ahrar asz-Szam (pełna nazwa to Islamski Ruch Wolnych Ludzi z Lewantu) . To, jak podkreślam są ci „nasi” bo walczą z ISIL.
Nie odmawiam Autorce zaangażowania czy ogromnego wkładu pracy. Dokonała naprawdę tytanicznego wysiłku, aby zebrać materiały i zapoznać czytelników z sytuacją w Syrii.
Wywiady przeprowadzone z opozycjonistami syryjskimi odbyły się w różnych miejscach poza Syrią, między innymi we Francji czy Szwajcarii.
Jednak po tej lekturze, mam ogromną ochotę przeczytać reportaż Pawła Smoleńskiego, bo jednostronnego przedstawiania wojny syryjskiej przez kolejnych „niezależnych reporterów” mam już po dziurki w nosie.
Jestem przekonany, że reportaż redaktora Smoleńskiego nie będzie poprawny politycznie i napisany pod dyktando obowiązującej świat zachodni narracji.
Znając większość książek pana Pawła wiem, że opisze w rzetelny sposób racje wszystkich stron konfliktu, bo tego, że dotrze do jakichś bossów ISIL czy innych ugrupowań jestem w 100% pewien
"Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli" - to kolejna, w naszej kolekcji, książka opisująca wojnę domową w Syrii.
Z pewnością nie można Janine di Giovanni zarzucić braku pomysłu na przedstawienie sytuacji jaka miała miejsce od początku konfliktu w Syryjskiej Republice Arabskiej, ale mnie osobiście razi stronniczość Autorki.
Sposób przedstawiania faktów jest dla mnie pewnym...
2017-02-27
Jak we wstępie zaznaczają Autorzy jest to historia opowiadająca o „prawdziwych tajnych operacjach przeprowadzonych przez fikcyjne postacie”.
W górach Afganistanu, w bezpiecznej odległości od wszelkich znaczących zgrupowań bojowników Talibanu czy innych ugrupowań zbrojnych nieprzyjaznych US Army odbywają się ćwiczenia Rangersów, wspieranych przez najlepszych z najlepszych pilotów śmigłowców ze 160. Pułku Operacji Specjalnych.
Wśród pilotów zabezpieczających te ćwiczenia jest jedyna kobieta, jaka kiedykolwiek służyła w 160. Specjalnym – chorąży Sandra Brux.
I jak to w takich sytuacjach zazwyczaj się zdarza – poczucie bezpieczeństwa bywa względne.
Szczególnie, kiedy ktoś jest żywotnie zainteresowany upokorzeniem amerykańskich „specjalsów”.
Sprawnie przeprowadzona akcja Talibów zakończyła się śmiercią wszystkich komandosów oraz prawie wszystkich pilotów. Przeżyła tylko Sandra Brux, która od początku była celem tej operacji.
Ranna w nogę, przewieziona została w drugi koniec Afganistanu. Tam została brutalnie zgwałcona, a film nakręcony podczas gwałtu miał być wykorzystany w celach propagandowych. Ma to wymusić złamanie oficjalnej zasady rządu USA o nie płaceniu okupu za porwanych żołnierzy.
Czas, w jakim dokonano porwania nie jest przypadkowy – do kolejnych wyborów prezydenckich w Stanach pozostał już niecały rok i ujawnienie nagrania w sieci może negatywnie wpłynąć na reelekcje obecnego prezydenta.
Zapada decyzja o wypłaceniu okupu.
W tym samym czasie specjalistom od dochodzeń udaje się określić na podstawie badań DNA tożsamość jednego z zabitych napastników oraz powiązać ten fakt z innymi, znanymi wcześniej informacjami i określić najbardziej prawdopodobne miejsce uwięzienia Sandry.
Jednak nie ma oficjalnej zgody na tajną operację, bo w przypadku niepowodzenia konsekwencje dla waszyngtońskiego establishmentu są nieakceptowalne – mogą im zabrać stołki i ciepłe posadki.
Podczas przekazania okupu okazało się, że pośrednik jest również porywaczem i mordercą, kierującym własnym gangiem. Przekazujący okup agenci CIA błędnie identyfikują ciało znalezione w samochodzie jako zwłoki chorąży Brux i likwidują pośrednika i jego ludzi.
Sprawa uwolnienia Sandry zawisa w próżni.
Tego już za dużo dla amerykańskich ”Fok”, które szczycą się wielką lojalnością wobec swoich towarzyszy broni.
Lekceważąc oficjalny zakaz podejmują próbę uwolnienia pilotki Nocnych Łowców – jedynej firmy, która ratuje SEAL”sów z opresji i pomaga im w ewakuacjach, kiedy robi się za gorąca nawet dla tej elitarnej formacji.
Jak skończy się ta akcja, a także inne „czarne” operacje w których biorą bohaterowie książki – to już przeczytacie sami :-)
Jak we wstępie zaznaczają Autorzy jest to historia opowiadająca o „prawdziwych tajnych operacjach przeprowadzonych przez fikcyjne postacie”.
W górach Afganistanu, w bezpiecznej odległości od wszelkich znaczących zgrupowań bojowników Talibanu czy innych ugrupowań zbrojnych nieprzyjaznych US Army odbywają się ćwiczenia Rangersów, wspieranych przez najlepszych z najlepszych...
2017-02-09
"Dzieci Abrahama" to lektura z gatunku political-fiction, a jej akcja rozgrywa się, jak to określa Autor, „w niedalekiej przyszłości”.
Patrząc na obecne realia polityczne ta przyszłość raczej nie jest najbliższa, bo póki co prezydentem USA nie jest kobieta, a i priorytety Donalda Trumpa są dość odległe od priorytetów polityki amerykańskiej wynikającej z treści książki. W „Dzieciach Abrahama” bowiem celem administracji nie wymienionej z nazwiska pani prezydent jest doprowadzenie do osiągnięcia pokoju pomiędzy Izraelem i Palestyną.
Wspólnie z głównymi partnerami USA – Wielką Brytanią i Francją poprzez długotrwałe negocjacje, wzmocnione sankcjami nałożonymi zarówno na Izrael, jak i na część państw arabskich, przy wydatnym wsparciu Arabii Saudyjskiej udaje się zmusić obie zwaśnione strony nie tylko do zajęcia miejsc przy stole rokowań pokojowych (bo to już było m.in. w Camp David i Oslo, jednak nigdy nic z tego na dłuższą metę nie wynikało), ale i do osiągnięcia porozumienia.
Taki kompromis, choć nie satysfakcjonował w pełni żadnej ze stron, to był akceptowalny zarówno dla Izraela, jak i Palestyny. Za kilka dni ma zostać podpisany traktat pokojowy i powstać Państwo Palestyńskie. Jednak w obu krajach są siły, dla których jakikolwiek układ pokojowy jest nie możliwy do przyjęcia z powodów religijnych. Ze strony izraelskiej przedstawicielem najbardziej twardogłowych przeciwników powstania Palestyny jest rabin Izaak Apfulbaum, duchowy przywódca żydowskiego podziemia zbrojnego „Keszet Jonatan” którema swoim koncie zabójstwa palestyńskich polityków oraz nieudaną próbę zamachu na Kopułę na Skale.
Po drugiej stronie jest przywódca palestyńskich bojowników (nazwanie ich terrorystami, a użycie innego określenia wobec „Keszet Jonatan” byłoby niesprawiedliwe) ugrupowania o nazwie Islamska Brygada Abu Bakra. Ismail al.- Szaat.
Brygada dokonuje udanego porwania rabina, czym chce wpłynąć na wstrzymanie procesu pokojowego, żądając oczywiście uwolnienia ponad 100 swoich towarzyszy walki z więzień na całym Bliskim Wschodzie.
Jest to oczywiście niezgodne z izraelską polityką nienegocjowania z porywaczami. Do akcji wkraczają więc izraelskie służby specjalne.
Jest kilka elementów, które skłaniają do przeczytania tej książki.
Okazuje się bowiem, co również dla ludzi o pewnym poziomie zrozumienia świata zaskakujące nie jest, że tak naprawdę i Żydzi i Palestyńczycy to ten sam wektor, tylko zwroty przeciwne.
Opierają się w znacznej części na tych samych teksach i w przeciwieństwie do znakomitej większości chrześcijan dowolnej proweniencji, to co czytają odnoszą do swojej własnej historii, ziemi i tradycji. Nie muszą się zastanawiać o co właściwie chodzi z tym dobrym Samarytaninem, bo spora część Palestyńczyków pochodzi z Samarii.
Fanatycy po oby stronach też niczym się od siebie nie różnią, tylko powołują się na inne fragmenty wspólnych świętych ksiąg.
A do tego wisienka – Żydowi w przypadku zagrożenia życia wolno przejść na islam, ale nie na chrześcijaństwo. Bo dla ortodoksyjnych Żydów chrześcijanie to politeiści.
http://niestatystycznypolak.blogspot.com
"Dzieci Abrahama" to lektura z gatunku political-fiction, a jej akcja rozgrywa się, jak to określa Autor, „w niedalekiej przyszłości”.
Patrząc na obecne realia polityczne ta przyszłość raczej nie jest najbliższa, bo póki co prezydentem USA nie jest kobieta, a i priorytety Donalda Trumpa są dość odległe od priorytetów polityki amerykańskiej wynikającej z treści książki. W...
2017-02-14
"Wojna braci" to arcyciekawy reportaż jednego z dwóch Polaków porwanych przez Al.-Kaidę w Syrii. To także wnikliwa analiza, dzięki której Autor próbuje przybliżyć czytelnikom świat bojowników muzułmańskich walczących w różnych, nie tylko muzułmańskich krajach (istnieją m.in. oddziały, które walczą po stronie ukraińskiej w Donbasie).
Znajomość ludzi, zasad jakimi się kierują oraz krajów, po których Marcin Mamoń podróżuje nie zapobiegła jego porwaniu, ale umożliwiła jego uwolnienie bez płacenia okupu (przynajmniej według oficjalnej wersji).
Na wiele spraw, a szczególnie na wojnę w Syrii patrzę zupełnie inaczej niż Autor.
Podczas pobytu w Arabii Saudyjskiej poznałem różnych Syryjczyków, jednego z nich uważam za swojego przyjaciela, podobnie zresztą jak i on mnie.
Wiele faktów, o których pisze pan Marcin znam z relacji ludzi, z których część to zwolennicy prezydenta Baszszara Hafiza al-Asada, inni to sympatycy Wolnej Armii Syryjskiej (brat jednego z moich znajomych jest jej pułkownikiem). Wysłuchałem też opinii zwyczajnych Syryjczyków, którzy żyją i pracują w Saudi jeszcze od czasów przedwojennych i nie są uchodźcami.
To wyznawcy różnych odłamów islamu - od ismailitów po sunnitów.
Moim zdaniem najtrudniej rozmawia się z sunnitami. Uważają, że jeżeli są większością, to powinni sprawować władzę, bo to demokracja. Tylko jak chcą z tej demokracji skorzystać, to już osobna kwestia.
Pojawiają się koncepcje od podziału Syrii pod względem religijnym na niezależne państewka, aż do wypędzenia chrześcijan do Libanu” bo przecież stamtąd przyszli”, a zwolenników obecnego prezydenta i resztę alawitów – do morza.
I, żeby było ciekawiej, te wersje potrafią się pojawić podczas jednej rozmowy, a wszystkie one padają ze strony zwolennika Wolnej Armii Syryjskiej i bynajmniej nie niedouczonego, zaczadzonego religijnie wieśniaka, tylko władającego trzema językami obcymi inżyniera.
Z innych książek, które czytałem ostatnio, jak na przykład „Ze Świętej Góry” Williama Dalrymple wyłania się zupełnie inna Syria przedwojenna, niż ta o której piszą przeciwnicy „reżimu”.
Jak się nie zajmowałeś polityką, to nikt nie zajmował się tobą - w relacji Dalrymple tak była opinia jednej z głów kościoła prawosławnego w Syrii.
Do tego – skutki „arabskiej wiosny” widać już w prawie wszystkich krajach, które ją sobie zafundowały.
Demokratycznie wybrany prezydent Egiptu, tak się przejął „demokratyzacją” państwa, że po niecałych dwóch latach gen. Abd al-Fattah Sa’id Husajn Chalil as-Sisi musiał go „zdymisjonować”, bo już nawet armia nie miała cierpliwości do „demokracji” w wydaniu Bractwa Muzułmańskiego.
Obalenie krwawego dyktatora Libii też doprowadziło do „demokratyzacji” i „umiłowania wolności” w tym kraju. Jedynymi islamistami, którzy demokratycznie zdobyli władzę i ją oddali z własnej nieprzymuszonej woli ze względu na nieumiejętność zarządzania krajem, do czego się sami przyznali byli członkowie Hizb an-Nahda w Tunezji. Żeby było zabawniej – władzę przejęli ludzie z otoczenia obalonego prezydenta.
A „powszechnie znienawidzonego” Baszszara Hafiza al-Asada obalić się nie dało przez tyle lat, mimo, że Rosjanie zaczęli go wspierać na szerszą skalę dopiero niedawno.
Jakoś międzynarodowa koalicja „miłośników demokracji” wspólnie z Wolną Armią Syryjską, „dobrą" Al.-Kaidą, złą Al.-Kaidą oraz całkiem niedobrym Państwem Islamskim nie jest w stanie go usunąć.
A alawitów jest tylko 12-13% populacji.
Tak jak pisałem – jestem pełen podziwu dla odwagi, mądrości operacyjnej oraz znakomitego pióra Marcina Mamonia, jednak z jego poglądami fundamentalnie się nie zgadzam.
Ciekaw jestem Waszej opinii na temat tej niezwykle interesującej relacji.
"Wojna braci" to arcyciekawy reportaż jednego z dwóch Polaków porwanych przez Al.-Kaidę w Syrii. To także wnikliwa analiza, dzięki której Autor próbuje przybliżyć czytelnikom świat bojowników muzułmańskich walczących w różnych, nie tylko muzułmańskich krajach (istnieją m.in. oddziały, które walczą po stronie ukraińskiej w Donbasie).
Znajomość ludzi, zasad jakimi się...
2017-01-19
Anna Badkhen, urodzona w Leningradzie, a mieszkająca obecnie w Filadelfii dziennikarka w swojej książce opisuje życie Uzbeków mieszkających w Afganistanie. Jednak nie są to „młodzi, wykształceni, z wielkich miast” takich jak Kabul, Herat, Kandahar czy stolicy wilajatu Balch Mazar-i Szarif. Owszem, czasami udają się do stolicy prowincji po niezbędne zakupy, ale jest to wielkie wydarzenie dla lokalnej społeczności, a wspomnienia z podróży urozmaicają ich życie przez wiele kolejnych dni. To mieszkańcy wioski Oka w wilajacie Balch o istnieniu której niewiele lub zgoła nic nie wiedzą afgańscy urzędnicy. Tak biednej, że nawet talibowie nie są zainteresowani pobieraniem „zakatu” na swoją działalność a i mułła się pojawia tylko z okazji ślubów (ostatni miał miejsce 10 lat temu) bo mieszkańcy nie są w stanie niczym go ugościć.
Jedynym źródłem dochodu są przepięknie tkane ręcznie dywany, których wartość rynkowa w krajach Zatoki Perskiej czy USA sięgaja od 5.000 do 25.000 $. Wykonane w tej samej technologii, w jakiej wykonany był dywan, który wysłał swojej matce w prezencie Aleksander Wielki. Jednak to nie ci niepiśmienni wieśniacy (a nie przepraszam - jedna osoba umie czytać i pisać) czerpią krociowe zyski z tej produkcji. Za rok ciężkiej, żmudnej, codziennej pracy tkaczki otrzymają zawrotną kwotę sięgającą.... 400$ za gotowy dywan. To miejsce, w którym opium jest tańsze od ryżu, a ma tą zaletę, że nie tylko oszukuje głód, ale również usuwa bóle stawów i mięśni, jakie są efektem tkania.
Gdzie cywilizacja w postaci generatora prądu razem z liniami przesyłowymi do każdego domu jest darem równie szlachetnym, co bezsensownym, bo nikogo we wsi nie stać na wydatek rzędu.... 60 centów na ropę do generatora na rodzinę dziennie. Mężczyźni głównie marzą o tym, cóż też zrobią ze swoim życiem, ale na marzeniach, postanowieniach i określaniu kolejnych terminów wstąpienia do wojska, policji lub podjęcia innej pracy w mieście się kończy.
Postępujące pustynnienie zamieszkiwanego przez nich obszaru corocznie zmniejsza ilość zwierząt, które można upolować, a najbliższe drzewa, które rosły w Oce jeszcze całkiem niedawno (oczywiście stosując afgańską miarę czasu) są już tylko wspomnieniem. Jednak nawet ta sytuacja nie jest w stanie zmobilizować mieszkańców do podjęcia jakichkolwiek działań, które mogłyby wpłynąć na poprawę ich losu. Są ludźmi gościnnymi i dzielą się z Anną wszystkim co mają, a mają naprawdę niewiele.
Marazm, życie toczące się ustalonym od wieków rytmem, gdzie zamiast kalendarza a nawet zmian pór roku stosowana jest inna metoda odmierzania czasu- wykonanie dywanu. To jest podstawą ich egzystencji i sensu życia.
Jest to próba odpowiedzi na odwieczne pytanie „być czy mieć” ale w formie absolutnie radykalnej.
Śmiertelność dzieci do lat 5 jest zastraszająca, a znakomita większość z nich jest uzależniona od opium od fazy prenatalnej. Mleczko makowe jest stosowane już u dzieci kilkudniowych jako środek uspakajający.
Skuteczność czasami przechodzi oczekiwania, po podawaniu go dziecku mającemu kilka dni jest ono bardzo spokojne, spokojne do tego stopnia, że nie zakłóca spokoju nawet oddychaniem.
Dostępność darmowej pomocy medycznej jest praktycznie żadna, ale kiedy już podjęta zostanie decyzja o wyjeździe do państwowej kliniki, wyglądającej jak z horrorów, to pierwszą czynnością, jaką podejmuje pediatra przez podjęciem leczenia jest ..detoks dziecka a czasami, jak wystarcza leków również marki.
Szczerze podziwiam fascynacje Anny Badkhen tą społecznością, ale jednocześnie jakoś dziwnie nie odczuwam potrzeby aby „ubogacali mnie kulturowo" w Polsce lub Europie.
Anna Badkhen, urodzona w Leningradzie, a mieszkająca obecnie w Filadelfii dziennikarka w swojej książce opisuje życie Uzbeków mieszkających w Afganistanie. Jednak nie są to „młodzi, wykształceni, z wielkich miast” takich jak Kabul, Herat, Kandahar czy stolicy wilajatu Balch Mazar-i Szarif. Owszem, czasami udają się do stolicy prowincji po niezbędne zakupy, ale jest to...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-07-25
Gdy zobaczyłem tytuł - „Łzy księżniczki. Moje życie w najbogatszym i najbardziej opresyjnym królestwie świata”, pomyślałem sobie złośliwie, że gdyby się szacowna księżniczka wybrała do Afganistanu, Mali czy kraju chyba dla żartu nazwanego Demokratyczną Republiką Konga, to może by zmieniła zdanie na temat opresyjności państwa.
Jednak po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że może mieć rację, bo wyżej wymienione kraje to nie są monarchie tylko (znowu żarcik) - „republiki”, a na tle pozostałych monarchii, Arabia Saudyjska faktycznie jest dość restrykcyjna w stosunku do swoich obywateli.
Okładka w połączeniu z tytułem wskazywać może na kolejną łzawą historyjkę pokroju „jestem bogata, ale pieniądze szczęścia nie dają”. W tym miejscu moja wrodzona złośliwość nakazuje mi dodać „– dopiero zakupy" – jak to swego czasu genialnie spuentowała Merlin Monroe.
Nie pasowało mi tylko jedno - mianowicie to, kto tę książkę wydał.
Tak jak napisałem powyżej, "Znak" jest zbyt znamienitym wydawnictwem, żeby zdecydować się na firmowanie trzeciorzędnej literatury
I dlatego „z pewną nieśmiałością” sięgnąłem po lekturę.
Pierwsze zaskoczenie - jest to czwarty tom opowieści o Arabii Saudyjskiej widzianej oczyma wnuczki saudyjskiego króla i żony wpływowego księcia krwi z niejakimi widokami (aczkolwiek mocno iluzorycznymi) na objęcie saudyjskiego tronu.
Księżniczka Sułtana nie jest rozkapryszoną, zbuntowaną nastolatką, tylko kobietą w kwiecie wieku.
Ma syna, dwie córki oraz troje wnucząt. Wnuki niech Was nie zmylą - Sułtana wcześnie wyszła za mąż, a podobnie postąpił jej syn i jedna z córek, więc wszystko wskazuje na to, że jesteśmy z księżniczką równolatkami :-D
Opowieść, a właściwie kilka opowieści nie dotyczy smakowitych ploteczek z królewskiego dworu, choć i takie tam znajdziecie, ale kwestii znacznie poważniejszy m.in. przemian społecznych, dotyczących szczególnie sytuacji kobiet w Królestwie Saudów.
Podczas pobytu w Arabii Saudyjskiej miałem przyjemność spotkać kilku przedstawicieli rodów książęcych, ale z osobą tak wysoko urodzoną nie miałem okazji rozmawiać.
Dlatego byłem niezmiernie ciekaw, czy tematyka poruszana w książce to tylko przejaw rozkapryszenia i egzaltacji pani pokroju Izabelli Łęckiej z „Lalki” Prusa, czy jest w tym coś więcej.
Jest w tym coś duuużo większego.
Swoimi działaniami księżniczka Sułtana wielokrotnie wywoływała niezadowolenie konserwatystów. Ponosiła osobiste ryzyko, ale narażała też dobre imię swojego męża - księcia Karima oraz syna i córek. W obyczajowości arabskiej członkowie rodziny ponoszą współodpowiedzialność za niestosowne zachowanie innych członków rodziny.
Lektura ukaże Wam znaczące różnice w mentalności Euro-amerykanów i Arabów, a w szczególności Saudyjczyków z rodziny panującej.
Księżniczka nie szczędzi złośliwości „tym, którzy uważają, że Allach mówi tylko do nich” będąc jednocześnie bardzo pobożną i prawowierną sunnitką.
Jej dwie ukochane córki mają diametralnie różne charaktery, wywołując u rodziców, a szczególnie u księcia Karima chęć ucieczki z domu jak najdalej od swoich pociech bez podawania nowego adresu oraz numerów telefonów.
Poznacie świat, który ja widziałem na własne oczy, ale pewne rzeczy zrozumiałem dopiero po przeczytaniu tej powieści.
Pozycja ta przypadnie do gustu zarówno miłośnikom Arabii Saudyjskiej jak i – paradoksalnie – jej przeciwnikom.
Księżniczka Sułtana kocha swój kraj, ale nie robi tego bezkrytycznie.
Widzi jego wady i bardzo odważnie i często bardzo kategorycznie je ocenia.
Jednocześnie macie szansę lepiej poznać i zrozumieć sposób myślenia Saudyjczyków.
Pozwolę sobie opisać jedną ze scen.
Otóż w pałacu Sułtany odbywa się spotkanie kobiet - przyjaciółek księżniczki zajmujących się „feminizacją” stosunków w Arabii Saudyjskiej.
Z racji swoich poglądów i obserwacji poczynionych w Europie Maha - starsza córka księżniczki Sułtany ma być cennym uczestnikiem wspomnianego spotkania. Przychodzi jednak ubrana jak Europejka - w krótkich szortach i luźnej bluzce.
I co ? Ano Sułtanę, kochającą bezwarunkową miłością wszystkie swoje dzieci i będącą zarazem kwintesencją liberalizmu trafia jasny szlag przez mocno niestosowny strój Mahy.
„No tak, to możesz chodzić w Europie, ale jak przyjeżdżasz do domu to szanuj nasze zasady” - mówi Sułtana do swojej córki
Dlatego uważam, że jeżeli chcecie lepiej zrozumieć Arabię Saudyjską, szybkość zmian jakie w niej zachodzą, a także poznać ciemną stronę kraju gdzie nawet prominentny członek rodziny królewskiej nie może bezpośrednio pomóc osobie oskarżonej o….. czary powinniście „Łzy księżniczki” koniecznie przeczytać.
Ciekawostki z życia Polaków w Arabii Saudyjskiej opisujemy na blogu
www.arabiasaudyjska-ksa.blogspot.com
Gdy zobaczyłem tytuł - „Łzy księżniczki. Moje życie w najbogatszym i najbardziej opresyjnym królestwie świata”, pomyślałem sobie złośliwie, że gdyby się szacowna księżniczka wybrała do Afganistanu, Mali czy kraju chyba dla żartu nazwanego Demokratyczną Republiką Konga, to może by zmieniła zdanie na temat opresyjności państwa.
Jednak po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że...
2016-11-07
Tym razem wybierzemy się z Pawłem Smoleńskim do Izraela. Ponownie, ktoś mógłby rzec i to prawda. Natomiast tematyka jest zupełnie nowa, dotyczy Beduinów, zamieszkujących pustynię Negew czy An – Nakab, jak oni sami nazywają swoje ziemie.
Początkiem opowieści jest zamach terrorystyczny w Beer Szewie, gdzie zginęły dwie osoby, a w zależności od źródła, od 9 do 11 zostało rannych.
Zapytacie być może „a co do cholery, jest takiego dziwnego w tym, że palestyńscy terroryści zaatakowali dworzec autobusowy w Izraelu? Toż to norma.”
Otóż nie, bo zamachu dokonał Beduin, który z Palestyńczykami ze Strefy Gazy ma wspólnego niewiele poza tym, że jest Arabem.
Do tej pory Beduini nie dokonywali zamachów, a cześć z nich od chwili powstania Państwa Izrael służyła w armii izraelskiej, podobnie jak Druzowie (też Palestyńczycy, jakby kto pytał, ale ich religia jest odmienna od prawowiernego islamu i przez innych Arabów są traktowani jako heretycy).
Beduini byli, i w znacznej części nadal są, izraelskimi patriotami, tylko państwo jakoś tego nie potrafi docenić.
W społeczeństwie izraelskim pokutuje opinia, że to złodzieje samochodów, handlarze narkotyków i przemytnicy.
Ci bardziej życzliwi porównują ich do europejskich Cyganów (nie używam politycznie poprawnego określenia "Romowie" - bo to nie są Rzymianie) .
Jednak Beduinów od Cyganów różni praktycznie wszystko z wyjątkiem koczowniczego stylu życia.
Nie mają zakazów takich jak Cyganie. Nie słyszałem też o Cyganach w armii, Policji lub w inny sposób służących krajowi w którym mieszkają.
Jednak mimo tego, że Beduini pozostają lojalnymi obywatelami Izraela, są traktowani jak druga albo i trzecia ich kategoria.
Operacja, zwana planem Prawera-Begina ma być dobrodziejstwem dla Beduinów. Ma im pomóc w zmianie dotychczasowego trybu życia, zwiększyć dobrobyt, dostęp do edukacji i służby zdrowia.
Polegać ma na przesiedleniu Beduinów z zajmowanych obecnie terenów.
Trzeci raz z rzędu od 1948 roku.
I mało kogo obchodzą akty własności ziemi, czy fakt, że niektóre „nielegalne wioski” są o kilkadziesiąt lat starsze, niż samo państwo Izrael.
Jednak o szerokich konsultacjach zwanych społecznymi oraz o konsekwencjach tego planu dla samych zainteresowanych jakoś nikt nie pamiętał.
Dlaczego Izraelczycy, a właściwie izraelski rząd otwiera kolejną puszką Pandory i nie próbuje zrozumieć, że uszczęśliwianie Beduinów na siłę spowoduje kolejny kryzys?
Czy faktycznie nie ma już wystarczającej ilości ziemi, aby zostawić ich w spokoju i zapewnić jakąś choćby częściową swobodę ?
Co stoi na przeszkodzie, aby uznać stan obecny za wyjściowy, zalegalizować nielegalne wioski, określić wspólnie ramy współpracy?
Nie, ta książka nie odpowie na te pytania, wprost przeciwnie - będą się Wam cisnąć na usta kolejne.
Natomiast ma dużą szansę skłonić Was do myślenia o tym, gdzie jest granica pomiędzy tym co państwo może, a co powinno robić w stosunku do swoich własnych obywateli oraz czego na pewno nie powinno, jeśli ma zamiar nosić szczytne miano państwa demokratycznego.
Nikt nie twierdzi, że Beduini to anioły stąpające po Ziemi, ale próba zmiany ponad tysiącletniej tradycji, pewnej kultury i sposobu myślenia w imię modernizacji i powszechnej szczęśliwości jeszcze się nikomu nie udała. I zdecydowanie prędzej doprowadzi do kolejnego krwawego konfliktu w Izraelu, niż do cudownej przemiany Beduinów w osiadłych mieszkańców betonowych blokowisk, z uśmiechem na ustach podążających do fabryki na 6 rano.
Po pierwsze - nie ma ani blokowisk, ani fabryk, w których mieliby mieszkać i pracować Beduini Po drugie – nikt nie lubi rewolucyjnych zmian, nawet na teoretycznie lepsze, zwłaszcza kiedy ktoś inny, bez pytania nas o zdanie stara się na siłę zmienić nasze obyczaje i przyzwyczajenia.
Tym razem wybierzemy się z Pawłem Smoleńskim do Izraela. Ponownie, ktoś mógłby rzec i to prawda. Natomiast tematyka jest zupełnie nowa, dotyczy Beduinów, zamieszkujących pustynię Negew czy An – Nakab, jak oni sami nazywają swoje ziemie.
Początkiem opowieści jest zamach terrorystyczny w Beer Szewie, gdzie zginęły dwie osoby, a w zależności od źródła, od 9 do 11 zostało...
2016-11-04
„Prognozowanie to coś, co robisz, gdy czegoś nie wiesz”.
Myślę, że części z Was nie jest obce stwierdzenie, które niezwykle trafnie ujął w swojej wypowiedzi z 1950r. funkcjonariusz CIA Sherman Kent „Prognozowanie to coś, co robisz, gdy czegoś nie wiesz”.
Lektura książki „Nafta znowu zmieni świat” może drastycznie skorygować Wasz punkt widzenia.
Tytuł jest znaczący, nawiązuje do wydanej w 1936 r publikacji „Nafta rządzi światem” austriackiego pisarza i dziennikarza Antona Zischki, w której autor opisał przemiany, jakie ze sobą niosło przejście wieku „węgla i pary” w erę ropy naftowej.
Jednak Anton Zischka skoncentrował się na zmianach, które już nastąpiły i nie pokusił się o prognozowanie tego co może nastąpić.
Doktor Tadeusz A. Kisielewski przedstawia najbardziej prawdopodobny rozwój wydarzeń w najbliższym 20-leciu. W swojej książce opiera się na takich publikacjach jak Global Trends 2030: Alternative Worlds wydanej przez Office of the Director of National Intelligence Council, Arab Human Development Reports z 2002 roku (Opportunities – czyli o perspektywach i szansach państw arabskich autorstwa arabskich naukowców) a także na rosyjskich raportach i książkach takich znawców tematu jak Samuel Phillips Huntington czy George Friedman (założyciel i dyrektor generalny Stratfor - prywatnej agencji wywiadu, zwanej „cieniem CIA”, często lepiej analizującej dane i wysnuwającej trafniejsze wnioski niż Central Intelligence Agency).
Prognozowanie wydarzeń w oparciu o wyniki rzetelnych długoletnich badań trendów nie jest bynajmniej wróżeniem z fusów, jak już wcześniej pisałem. Mam trochę inne skojarzenie. Może nie specjalnie naukowe, ale dość wiernie oddające to, jak takie analizy są prowadzone. Przypomina mi to sytuację, kiedy jakiś człowiek, nie patrząc pod nogi, zbliża do rzuconej na podłoże skórki od banana.
Z dotychczasowych obserwacji wynika, że w większości przypadków, nadepnięcie na wyżej wymienianą skórkę skutkuje spektakularnym upadkiem, rodem ze slapstickowych komedii.
Oczywiście, nie każdy i nie za każdym razem upadnie, ale prawdopodobieństwo takiego zdarzenia jest dość wysokie.
Osobną kwestią jest wyciąganie wniosków z poprzednich poślizgnięć i upadków.
A z tym, szczególnie w Europie, za dobrze nie jest.
Książka została napisana trzy lata temu, a już widać, że analizy przeprowadzone przez Autora w oparciu o badania trendów wykonywane przez wymienione powyżej instytuty czy firmy się sprawdzają.
Migracja do Europy na masową skalę czy drastyczny spadek cen ropy naftowej na światowych rynkach oraz ich wpływ na gospodarki zwane przez Autora „naftowymi monokulturami” są już widoczne i w 100% zgodne z przewidywaniami. Łącznie z decyzją o „wojnie cenowej” pomiędzy OPEC a USA, którą Autor uznał za prawie niemożliwą, bo zdecydowanie bardziej szkodzi ona tradycyjnym dostawcom ropy na światowe rynki, niż wydobywającym ropę z łupków Amerykanom, mimo znacznie wyższych cen eksploatacji.
Wynika to z bardzo prostej zależności – dla Stanów Zjednoczonych ropa naftowa jest jednym z licznych dóbr, które produkują i nawet chwilowa nieopłacalność jednej z gałęzi gospodarki nie spowoduje krachu finansowego. Natomiast dla krajów, których głównym źródłem dochodów budżetowych jest sprzedaż kopalin, niekiedy nieprzetworzonych (tak jest np. w przypadku Iranu – jednego z wiodących producentów surowej ropy naftowej, który w wyniku zapóźnienia technologicznego wywołanego embargiem jest…. importerem benzyny) niskie ceny surowca prowadzą do bardzo poważnych konsekwencji. Tutaj za przykład może posłużyć Arabia Saudyjska, która przez lata była czwartą siłą na świecie. Po konferencji jałtańskiej przez 45 lat monarchia saudyjska była poza USA, ZSRR i Wielką Brytanią najmniej eksponowanym, ale niezmiernie istotnym graczem. Według Autora, to ustalenia poczynione pomiędzy Ronaldem Reaganem a saudyjskim królem Fajsalem doprowadziły do upadku ZSRR, poprzez obniżenie cen ropy naftowej, która w 1980 roku kosztowała 36$, a dzięki radykalnemu zwiększeniu produkcji przez Arabię Saudyjską spadła do 10$ w 1986 roku.
Saudyjczycy próbują obecnie, również na prośbę Amerykanów, doprowadzić do znaczącego osłabienia Federacji Rosyjskiej. Jednak sytuacja zmieniła się drastycznie na niekorzyść Rijadu, bo tak jak już wspominałem – w równaniu pojawili się Amerykanie z własną ropą naftową oraz gazem z łupków. Pomimo zdecydowanie wyższych kosztów wydobycia metodą szczelinowania Amerykanie pozostają w grze i są po raz pierwszy od długiego czasu w dużym stopniu samowystarczalni, jeżeli chodzi o źródła energii.
Ta sytuacja, niezmiernie korzystna z punktu widzenia USA, po raz kolejny potwierdziła słuszność sławnej wypowiedzi Henry”ego John”a Temple III, wicehrabiego Palmerstona:
„…To krótkowzroczna polityka przypuszczać, że ten czy inny kraj będzie wiecznym przyjacielem Anglii lub jej wiecznym wrogiem. Nie mamy wiecznych przyjaciół ani wiecznych wrogów. To nasze interesy są wieczne, a naszym obowiązkiem jest o nie dbać…”.
Z lektury dowiedziałem się, że do wygłoszenia takiej opinii wicehrabiego Palmerstona zainspirował inny polityk – amerykański prezydent George Washington.
Angielski arystokrata odniósł się do słów, których użył Washington w swojej mowie końcowej, po zakończeniu drugiej kadencji na stanowisku prezydenta w 1776 roku
„…Wielka zasada, którą powinniśmy się kierować, wobec państw obcych polega na rozszerzaniu naszych związków handlowych i utrzymywaniu ich przy minimalnych związkach politycznych.[…] Kraj, który okazuje wobec innego zwyczajową nienawiść lub zwyczajową sympatię jest do pewnego stopnia zniewolony. Jest niewolnikiem swojej wrogości lub sympatii, a każda z nich wystarczy, by sprowadzić go z drogi obowiązków i własnych interesów”.
Uważam, że ten tekst powinien być wygłaszany przed każdym posiedzeniem Sejmu w Rzeczpospolitej, płynie z niego wielka mądrość gwarantująca długotrwały dobrobyt Stanów Zjednoczonych. Każdy kto o tym zapomina, lub co gorsza, jako polityk nie wie o tej filozofii, której USA hołdują po dzień dzisiejszy, jest zwyczajnym amatorem i nie dorósł do pełnienia jakiejkolwiek roli w strukturach decydujących o losach państwa.
Nie korzystając z tej wiedzy Saudyjczycy, wierni sojusznicy USA, znaleźli się obecnie w poważnych tarapatach finansowych, a Amerykanie jakoś nie spieszą się aby w sensowny i konkretny sposób wesprzeć swojego długoletniego partnera. Być może Saudowie nie wiedzieli lub zlekceważyli tę amerykańską filozofię, bo przecież przez ostatnie 45 lat realizowali wspólną politykę, która miała niebagatelny, a właściwie kluczowy, wpływ na zmiany zachodzące w świecie.
Mimo tak korzystnej dla Stanów Zjednoczonych sytuacji, USA też ma swoją „skórkę od banana” pod nogami. To odejście od „American Creed” (czyli wartości takich jak wolność, demokracja, indywidualizm, równość wobec prawa, konstytucjonalizm oraz własność prywatna) na rzecz ”wielokulturowości” .
Może to doprowadzić do znacznego osłabienia pozycji USA, poprzez brak wspólnego mianownika oraz atomizację społeczeństwa i dryfowanie w kierunku mogącym doprowadzić nawet do rozpadu tego kraju. Przykładem może być ruch Chicano (Amerykanów pochodzenia meksykańskiego) którzy w obecnej sytuacji dążą do „rekolonizacji Ameryki” i oderwanie stanów należących wcześniej do Meksyku.
W ten sposób są również przedstawione problemy, z którymi w konsekwencji globalizacji oraz drastycznych zmian, które zdecydowanie zmieniły globalny układ sił, będą musiały się zmierzyć kraje arabskie, wschodzące gospodarki należące do BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny oraz Republika Południowej Afryki), Unia Europejska oraz kraje afrykańskie.
Czy potwierdzą się wszystkie przewidywania?
Oby nie, bo perspektywy dla świata, przedstawione przez doktora Tadeusza A. Kisielewskiego optymistyczne nie są i jeżeli nie nastąpią sugerowane zmiany, to zaczniemy żyć w czasach jeszcze ciekawszych od tych, w których żyjemy.
A jak pewnie wiecie, dla Chińczyków sformułowanie „obyś żył w ciekawych czasach” to nie przysłowie, tylko ciężkie przekleństwo.
„Prognozowanie to coś, co robisz, gdy czegoś nie wiesz”.
Myślę, że części z Was nie jest obce stwierdzenie, które niezwykle trafnie ujął w swojej wypowiedzi z 1950r. funkcjonariusz CIA Sherman Kent „Prognozowanie to coś, co robisz, gdy czegoś nie wiesz”.
Lektura książki „Nafta znowu zmieni świat” może drastycznie skorygować Wasz punkt widzenia.
Tytuł jest znaczący,...
2016-10-11
Pielgrzymka do Mekki w towarzystwie.... osła-pederasty
Ziauddin Sardar, dziewięciokrotny hadżi (czyli osoba, która odbyła podróż do Mekki, co jest jednym z pięciu obowiązków prawowiernego muzułmanina), członek zespołu Centrum Badań nad Hadżem na saudyjskim King Abdulaziz University w Jedah wydawać by się mógł na pierwszy rzut oka religijnym fanatykiem.
Z urodzenia Pakistańczyk, wychowany w obecnej stolicy Pakistańczyków czyli… Londynie. Dodatkowo - pracujący w tego typu instytucji w Arabii Saudyjskiej automatycznie w wyobraźni wielu czytelników musi mieć bujną brodę, przykrótkie spodnie (co jest zewnętrzną oznaką, co bardziej nawiedzonych muzułmanów) oraz błysk fanatyzmu w oku.
Prawda jest zgoła inna.
Będąc głęboko wierzącym muzułmaninem, jest zarazem jednym z najsurowszych wewnętrznych krytyków islamu. Uważa, że skłonność do bezrefleksyjnego opierania się na odwiecznych interpretacjach Koranu jest w obecnych czasach niebezpieczna i szkodliwa. Stosunek do kobiet, mniejszości religijnych i seksualnych, doktrynerskie założenie o byciu dysponentem jedynej prawdy w jego pojęciu powinny ulec zmianie w łonie samych wyznawców islamu. W jednej ze swoich prac Sardar stwierdza, że:
"Muzułmanie byli na skraju fizycznego, kulturowego i intelektualnego wyginięcia tylko dlatego, że przez swoją zaściankowość i tradycjonalizm utracili zdolność do samodzielnego, krytycznego myślenia. Musimy uwolnić się od mentalności getta"
Ta dość kontrowersyjna dla swoich współwyznawców postać zabierze nas w podróż przez wieki do miasta, do którego żaden niewierny nie ma wstępu.
Miasta, które od chwili narodzin islamu, było i jest miejscem wyidealizowanym. Miejscem, które wielu muzułmanów zna (przynajmniej z opowiadań, opisów i relacji) znacznie lepiej niż okolice, które zamieszkują.
Sam wielokrotnie zastanawiałem się jak wygląda Mekka i chętnie słuchałem relacji moich znajomych, którzy byli tam na pielgrzymkach umra lub Hadż.
Hadż należy odbyć w ściśle określonym czasie - od ósmego do dwunastego dnia ostatniego miesiąca kalendarza islamskiego - zu al-hidżdża.
Umra to tzw. zwana pielgrzymka mniejsza, którą można odbywać corocznie w dowolnie wybranym terminie. Z tego co zrozumiałem z opowiadań, jest to skrócona wersja hadżu i nie wymaga spełnienia wszystkich obrzędów.
Ziauddin Sardar opisuje swoją pielgrzymkę do Mekki w sposób całkowicie niesamowity i przezabawny.
Twierdzi, że „drzemiący w nim hippis w kwestii ochrony środowiska” oraz przykład XIV – wiecznego podróżnika Ibn Battuty (który odbył pielgrzymkę do Mekki z Tangeru) zmusiły go do podjęcia próby choćby częściowego odbycia pielgrzymki pieszo. Postanowił, że w towarzystwie swojego przyjaciela z czasów młodości – Zafara oraz przewodnika Alego przebędzie w sposób tradycyjny drogę z Jeddah do Mekki. Zakładał, że pokonanie tego odcinka zajmie im trzy dni, bo trasa choć niedługa (raptem 80 kilometrów), ale wiedzie przez pustynię.
Do takiej wędrówki niezbędny był również tradycyjny środek transportu – wielbłąd albo osioł. Wielbłądy jednak we współczesnych czasach w Arabii Saudyjskiej nie są już zwykłymi środkami transportu (jako takie zostały zastąpione przez pick-upy) ale wyznacznikami prestiżu i luksusu. W związku z tym niezbyt zamożnego Pakistańczyka nie stać było na taki zakup. Z nabyciem osła też był problem, ponieważ populacja tych sympatycznych stworów znacznie zmalała. Po długotrwałych poszukiwaniach znalazł się Beduin, który osła miał i z jakiegoś powodu był skłonny się go pozbyć.
Przy zakupie ostrzegł Ziauddina, że osioł nie spotkał od dłuższego czasu żadnego innego przedstawiciela swojego gatunku i związku z tym jest nieco… sfrustrowany seksualnie, co może mieć negatywny wpływ na jego posłuszeństwo i przewidywalność. Jednak stojąc w obliczu dylematu – wyposzczony osioł lub brak jakiegokolwiek osła Ziauddin Sardar zdecydował się na zakup kłapoucha, któremu dal na imię Czyngis.
To na cześć Czyngis- chana, który ludzi traktował z góry. a często i z buta :-D
Imię było prorocze – Czyngis nawet wśród słynących z „mocnego charakteru” pobratymców był ewenementem. Wielkim ewenementem, co udowodnił podczas podróży:-)
Pobożna pielgrzymka w klasycznym stylu stała się istną Golgotą właśnie z powodu humorów osiołka.
Krnąbrny i uparty sprawiał wiele kłopotów. Jednak jeden z jego wyskoków był klasą samą w sobie.
Po drodze spotkali innego osła. Przewodnik Ali wiedząc o dręczącej Czyngisa chuci chciał tego napotykanego zwierza odpędzić. Nie szło mu to zbyt dobrze, ale w pewnym momencie zaprzestał prób, bo ten drugi osioł też był samcem, co w jego pojęciu załatwiało sprawę.
I tu się bardzo pomylił :-D Okazało się, że Czyngis - używając określenia poprawnego politycznie był „nieheteronormatywny” :-D
Wyobraźcie sobie konsternację – pobożna pielgrzymka, ściśle zgodnie z regułami hadżu, pielgrzymi ubrani w ihram (strój złożony z dwóch białych płacht tkaniny bez szwów) i… homo-osioł :-D.
Tak właśnie wygląda opowieść o tym mieście - bez zadęcia, ale z dużą ilości informacji jak np. to że podczas hadżu dzienna emisja spalin to 50 ton. O tym, jak Mekka się rozwijała poprzez wieki, o ludziach którzy mieszkają tam na co dzień.
Obraz szczery, niepolukrowany z dużym dystansem do oficjalnej wersji, jaką karmią się sami muzułmanie.
Świetna lektura o historii miasta, którego sami nigdy nie zobaczycie. No chyba, że dokonacie konwersji na islam.
Szczególne podziękowania należą się także p. Damianowi Jasińskiemu, za doskonałe tłumaczenie oraz wspomagającym go: p. redaktor Annie Brynkus - Weber i korektorkom - Magdalenie Kędzierskiej - Zaporowskiej i Annie Strożek
Pielgrzymka do Mekki w towarzystwie.... osła-pederasty
Ziauddin Sardar, dziewięciokrotny hadżi (czyli osoba, która odbyła podróż do Mekki, co jest jednym z pięciu obowiązków prawowiernego muzułmanina), członek zespołu Centrum Badań nad Hadżem na saudyjskim King Abdulaziz University w Jedah wydawać by się mógł na pierwszy rzut oka religijnym fanatykiem.
Z urodzenia...
2016-09-29
Stambuł - miasto, którego korzenie sięgają 680 r. p.n.e. po Wielkiej Wojnie i upadku Imperium Osmańskiego stracił swój uprzywilejowany status „Drugiego Rzymu”. Ze stolicy świata stał się po prostu wielkim miastem „prowincjonalnym”, już bez metropolitalnego sznytu, bo stolicą nowoczesnego państwa tureckiego została Ankara.
Odcięcie się od historii było w opinii Kemala Ataturka - twórcy koncepcji świeckiej Republiki Tureckiej, warunkiem koniecznym.
Dla Charlesa Kinga punktem odniesienia do zmian zachodzących nie tylko w samym Stambule, ale też w jego mieszkańcach oraz licznie tu zjeżdżających, w okresie międzywojennym i podczas II Wojny Światowej, przybyszach jest tytułowy „Pera Palace” - hotel wybudowany w 1892 roku.
Początkowo miał być miejscem wytchnienia dla przybywających tu sławetnym Orient Expressem podróżników, spragnionych wizyty w mieście leżącym na pograniczu kultur, religii i kontynentów.
Pera Palace Hotel był obiektem ze wszech miar nowoczesnym, swoim gościom mógł zaoferować bieżącą ciepłą wodę oraz drugą w Europie… windę (palmę pierwszeństwa w obszarze dźwigów osobowych dzierży wieża Eiffla). Stanowił doskonałe jak na ówczesne czasy połączenie nowinek technologicznych i elegancji.
Przekrój gości zmieniał się w zależności od czasów i konieczności. Zmieniali się również właściciele hotelu.
Po Wielkiej Wojnie mieszkali tam brytyjscy oficerowie wojsk okupacyjnych i pozbawieni ojczyzny rosyjscy arystokraci, a przez jakiś również sam „Ojciec Turków”.
W okresie międzywojennym, ale już po 1923 roku czyli po powstaniu Republiki Tureckiej - francuscy bądź niemieccy kupcy i przedsiębiorcy.
W czasach II Wojny Światowej – szpiedzy wszelkiego gatunku i maści oraz uciekający z zagarniętych przez III Rzeszę terenów Żydzi.
Charles King postanowił przez pryzmat wydarzeń, jakie toczyły się w tym budynku oraz dzielnicy w której się znajduję pokazać skomplikowaną historię Turcji.
Ta znakomita lektura, wymagająca od czytelnika skupienia i uwagi, zawiera mnóstwo istotnych i bardzo ciekawych informacji dotyczących transformacji Turcji od muzułmańskiego Imperium Osmańskiego do świeckiego, nowoczesnego państwa opartego na wizji młodoturków.
Państwa, jakim jest - a właściwie była, Turcja przed pojawieniem się prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana.
Dużo zdjęć archiwalnych oraz bardzo obrazowy język, jakim posługuję się w narracji Autor sprawi, że poczujecie zapach i smak tego miasta dwóch kontynentów, wielu religii i przenikających się kultur.
Dzięki tej pozycji dużo łatwiej będzie Wam zrozumieć współczesną Turcję oraz zmiany, które zachodziły w tym kraju na przestrzeni ostatnich 100 lat.
To również świetna opowieść o tym, jak bardzo różnimy się od Turków nie tylko religijnie, ale i mentalnie, a także interesujące studium realnej przynależności Turcji do kultury europejskiej w kontekście jej aspiracji do członkostwa w Unii Europejskiej, bo z wielonarodowej i multi kulturowej spuścizny Imperium Otomańskiego zostało niewiele.
I nie są to akurat, w moim pojęciu, te najlepsze jego cechy.
Więcej recenzji na:
http://niestatystycznypolak.blogspot.com
Stambuł - miasto, którego korzenie sięgają 680 r. p.n.e. po Wielkiej Wojnie i upadku Imperium Osmańskiego stracił swój uprzywilejowany status „Drugiego Rzymu”. Ze stolicy świata stał się po prostu wielkim miastem „prowincjonalnym”, już bez metropolitalnego sznytu, bo stolicą nowoczesnego państwa tureckiego została Ankara.
Odcięcie się od historii było w opinii Kemala...
2016-09-30
Jeżeli interesują Was działania jednych z najlepszych jednostek do zadań wymagających niestandardowych, będących całkowicie poza zasięgiem możliwości regularnej armii, rozwiązań – to ta książka dla Was.
Michael Bar-Zohar to nie tylko pisarz, parlamentarzysta czy wykładowca akademicki na Uniwersytecie w Hajfie i Emory Univesity w Atlancie. To również były doradca Mosze Dajana, oficjalny biograf Dawida Ben Guriona i Szimona Peresa, autor biografii Issera Harela – wybitnego dyrektora Instytutu do Spraw Wywiadu i Zadań Specjalnych czyli Mosadu oraz wysłannik do Rady Europy. To również były żołnierz elitarnego Sajjeret Matkal. Zdecydowanie jest więc to osoba, która wie, o czym pisze :-D.
Jego kariera to zarazem potwierdzenie tezy przedstawionej w świetnej książce „Twierdza Izrael” Patricka Tylera, w której Autor twierdzi, że elitarne jednostki SOI to dla młodych Izraelczyków odpowiednik wyboru najlepszych uniwersytetów przez ich amerykańskich odpowiedników. Wstąpienie do brygady „Golani, Sajjeret Matkal, Szajaretu 13 lub innej elitarnej jednostki stanowi w przyszłości najlepszą drogę do kariery politycznej lub biznesowej.
Drugi z autorów - Nissim Mishal to jeden z najbardziej rozpoznawalnych dziennikarzy telewizyjnych w Izraelu.
W książce znajdziecie nie tylko szczegółowe opisy samych operacji, jakie od 1948 do 2014 roku prowadziły jednostki specjalne Sił Obronnych Izraela.
Poszczególne rozdziały zawierają również pełne tło, wyjaśniające powody przeprowadzenia poszczególnych akcji, kto i w jaki sposób je planował i przeprowadził.
Poznacie szczegóły najbardziej znanych akcji izraelskich komandosów takich jak "Operacja Piorun” (odbicie zakładników z lotniska Entebbe w Ugandzie w 1976 roku) czy „Operacja Noa” z 1969 roku. Ta ostatnia to jedna z moich ulubionych akcji SOI – uprowadzanie opłaconych już kutrów rakietowych z francuskiej stoczni w Cherbourgu, których Izrael nie mógł odebrać w wyniku zmiany polityki bliskowschodniej prezydenta Republiki Charlesa André Josepha Marie de Gaulle.
Francuski minister obrony Michel Debre tak się wtedy wściekł, że chciał zatrzymać okręty przy użyciu wszelkich metod z bombardowaniem włącznie :-D
Książka zawiera też informacje na temat operacji mniej znanych lub takich, których… oficjalnie nie było :-)
Do takich zalicza się m.in. „Operacja Arizona” z 2007 roku.
Była to interwencja bliźniacza (w sensie celu i typu zagrożenia dla Izraela) do operacji „Opera” z 1981 roku (zbombardowanie irackiego reaktora nuklearnego w Osirak (Tammuz).
Tym razem na celowniku pojawiło się wspólne syryjsko- północnokoreańskie przedsięwzięcie zlokalizowane w Daj raz- Zaur.
Przekazane przez Mosad próbki skażonej radioaktywnie ziemi z okolic budowy reaktora trafiły do USA, ale amerykański prezydent George Walker Bush (zwany z polska Georgem Dablju Bushem) odmówił ataku na suwerenne państwo. Ciekawe, że takich oporów nie miał laureat Pokojowej Nagrody Nobla w sierpniu 2014 :-D Ale to już jak mawiał Kipling „zupełnie inna historia”, bo to przecież walka z ISIS, a nie z legalnym rządem syryjskim:-P
Izraelczycy nie mogli tak pozostawić tego zagrożenia, bo niespecjalnie ufali w to, że Baszszar Hafiz al-Asad nie zbuduje bomby atomowej.
Za pośrednictwem prezydenta Turcji Recepa Tayyipa Erdoğana (wtedy relacje izraelsko-tureckie przeżywały miesiąc miodowy) przekazali do Damaszku informację, że Izrael nie chce wojny na pełną skalę, tylko przeprowadzi jedną, precyzyjną operację :-D
Okazało się, że Syryjczykom takie rozwiązanie pasowało, bo oficjalny komunikat rządowy nie odniósł się do jakichkolwiek strat po stronie syryjskiej. Izraelskie myśliwce przeniknęły w nocy na terytorium Syrii, zrzuciły bomby na obszarze pustynnym, a syryjskie lotnictwo przepędziło je z terytorium kraju.
A skoro tak, to problemu nie ma, bo z czego robić sensacje?
Z tego, że Izraelczycy pustynie zbombardowali? :-D Tyle tylko, że Amerykanie opublikowali zdjęcia „pustyni” przed i po wizycie izraelskich Sił Powietrznych :-D.
Kontynuacją operacji „Arizona” było wysłanie do (podobno) lepszego świata generała Muhammada Sulejmana odpowiedzialnego za syryjski program atomowy. Podczas imprezy w miejscowości Rimal al.-Zahabii nad Morzem Śródziemnym z wody wynurzyło się dwóch nurków oddali po jednym strzale w głowę generała i zniknęli, zanim biesiadnicy zorientowali się że coś z nim jest nie tak.
Za tą operacją oczywiście nie stał Szajaret 13 (czyli izraelscy SEAL-si) i absolutnie nie miał on nic wspólnego z tym zabójstwem. Wyróżnienia i pochwały, jakich dostąpili operatorzy tej jednostki w krótkim czasie po tym wydarzeniu to po prostu.... zbieg okoliczności :-D
Więcej recenzji na:
http://niestatystycznypolak.blogspot.com
Jeżeli interesują Was działania jednych z najlepszych jednostek do zadań wymagających niestandardowych, będących całkowicie poza zasięgiem możliwości regularnej armii, rozwiązań – to ta książka dla Was.
Michael Bar-Zohar to nie tylko pisarz, parlamentarzysta czy wykładowca akademicki na Uniwersytecie w Hajfie i Emory Univesity w Atlancie. To również były doradca Mosze...
2016-09-09
Wszystkie dobre rzeczy mają swoją cenę. Ta książka też. Aby mogła powstać w takiej formie z jaką się zetknęliście i aby Autor mógł dotrzeć do swoich rozmówców niezbędny był lokalny tłumacz - przewodnik. Za pomoc polskim dziennikarzom Dżamal Salman zapłacił najwyższą cenę. Został zamordowany pod koniec sierpnia 2004 roku przez "bojowników" Ansar as-Sunna.
PS. Po śmierci 9 września 2016 roku najlepszego naszym zdaniem polskiego fotoreportera wojennego Krzysztofa Millera, wieloletniego współpracownika i przyjaciela Pawła Smoleńskiego powyższe zdanie nabrało podwójnego znaczenia.
Cześć ich pamięci !
Ta książka nie jest nowością na rynku wydawniczym, napisana została na przełomie 2003-2004 roku.
Mimo upływu lat, opuszczenia (przynajmniej oficjalnie) Iraku przez Amerykanów, pojawienia się Daesh oraz licznych zmian jakie zaszły w tym kraju, od czasu pobytu Autora,, wiele opowiedzianych w niej historii jest w sferze mentalnej nadal aktualna.
Spotkania, jakie odbył Paweł Smoleński z Irakijczykami w bardzo gorącym okresie, kiedy to miały miejsce m.in. zamachy na szyitów w Karbali i Bagdadzie czy ujawnienie skandalu związanego z postępowaniem amerykańskich żołnierzy w Abu Ghraib, przedstawiają iracki punkt widzenia na te zdarzenia.
Jako dziennikarz z kraju, który był okupantem Iraku miał dość trudne zadanie, jednak dla tak doświadczonego reportera i podróżnika nie istnieją przeszkody, których nie jest w stanie pokonać, nawet za cenę ryzyka utraty życia. Wspólnie z Krzysztofem Milerem docierają do miejsc i osób, z którymi z całą pewnością chciałby sobie uciąć pogawędkę wszystkie z tajnych służb Zachodu.
Paweł Smoleński dociera do praktycznie każdej z frakcji irackich i stara się zrozumieć ich punkt widzenia zarówno na czasy dyktatury Saddama Husajna, rządów jego klanu oraz partii Baas jak i czasy po „wyzwoleniu z tyranii”.
Nie ma znaczenia, czy rozmówcą jest szyicki ajatollah, wahabicki mułła, działacz kurdyjski czy… iracki komunista lub terrorysta.
Rozmówcy przedstawiają swoje wizje tego, jaki Irak powinien być. I wbrew temu, co można by sądzić, wg nich istaniała całkiem realna szansa na zbudowanie nowego Iraku w sposób, w którym wszystkie te całkowicie sprzeczne interesy dałyby się pogodzić. Warunkiem miało być odejście okupantów oraz uczciwe i sprawiedliwe rozliczenie się z przeszłością. Część z argumentów przedstawianych np. przez szajcha Hamida (przywódcę klanu Obejdi liczącego 3 mln. członków – czyli ok. 20% populacji Iraku) jest w moim pojęciu kluczowe.
Pojawia się oczywiście kwestia rozwiązania irackiej armii oraz debaasyfikacji administracji rządowej.
To pozbawiło możliwości robienia kariery 1,5 mln Irakijczyków, (a więc ponad 10 % obywateli) bo tyle właśnie procent Irakijczyków stanowili członkowie i aktywni sympatycy Baas.
Według szajcha Hamida Amerykanów przekonali do pewnych działań iraccy emigranci, którzy przez lata tam nie mieszkali.
„… Emigranci widzieli Irak tak ostro, jak wędrowiec widzi oazę, gdy nad pustynią szaleje burza piaskowa. Dostrzegali zarysy, lecz nie znali treści, kontury brali za całość, nieostre plamy za obraz pełen szczegółów i niuansów, O takim Iraku opowiadali Amerykanom. A ci wierzyli im, jakby zapłacone słowa czytano ze świętej księgi. Trzeba przyznać, że Amerykanie pilnie odrobili lekcje. Lecz był to czas zmarnowany, próżny wysiłek. No bo cóż im mogli powiedzieć ci emigranci, ci politycy od siedmiu boleści? Że trzeba rozwiązać iracką armię i policję, zgnieść partię Baas, a wtedy przepadnie siła Saddama. Nic głupszego nie można było wymyśleć. W armii byli ludzie Obejdi, opowiadali mi, co działo się w pułkach i dywizjach, w polu i w koszarach, jaki tam był rozgardiasz, brud i nędza. Obejdi byli w Baas, służyli w tajnej policji, lecz ich lojalność należała do mnie a nie do Saddama[ …] Ale widziałem też coś, czego nie wiedzieli Amerykanie, bo nie miał im kto tego powiedzieć. Jeśli żołnierzom, nawet najbardziej zdeprawowanym, zabierze się kilka dolarów żołdu, zbuntują się, zatęsknią na dawnymi czasami. Tak samo będzie z policją, tak samo z baasistami. A nawet jeśli nie zatęsknią, to będą musieli z czegoś żyć, więc zaczną kraść ,rabować, zabijać. I tak się stało. To Amerykanie są winni, że w Iraku nie jest dzisiaj bezpiecznie.Za swoją głupotę płacą krwią. I zapłacą jeszcze więcej… ”
Autor z szacunkiem odnosi się do ich poglądów, jednocześnie nie dając się zbyć okrągłymi zdaniami i cytatami z propagandowych broszur. Zadaje bardzo konkretne pytania, mimo ryzyka, jakie wiąże się z „niemiłą” reakcją danego rozmówcy na usługach którego z reguły znajdują się uzbrojeni w „kałasze" młodzi ludzie, którzy na jedno skinienie swojego patrona wysłaliby pana Pawła do lepszego (podobno) świata.
Dlatego ta książka jest tak ważna – pokazuje z jakimi problemami borykał się Irak w czasach reżimu oraz dlaczego praktycznie większość z nich uważała, że amerykańska okupacja wcale się od tych czasów nie różni, a pod wieloma względami jest nawet gorzej niż było.
Wyszło na to, ze podobnie jak polskim chłopom po zniesieniu pańszczyzny Irakijczykom zdjęto kajdany razem z butami.
Jedyne, co udało się „wyzwolić” to.... ropa naftowa.
Przyglądając się sytuacji w obecnym Iraku, ale bez znajomości historii opowiedzianych przez Irakijczyków Pawłowi Smoleńskiemu, możemy ulec pokusie uproszczeń i szukania winnych niekoniecznie tam, gdzie się oni faktycznie znajdują.
Jeżeli chcecie cokolwiek zrozumieć z tego, co doprowadziło do obecnej sytuacji, a przed czym przestrzegali rozmówcy Pana Pawła Smoleńskiego już w 2003 roku - „Irak – piekło w raju" jest lekturą konieczną.
*******************************************************************
PS.
Wszystkim miłośnikom kunsztu fotograficznego Krzysia Millera polecam książkę "13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego"
http://lubimyczytac.pl/ksiazka/165905/13-wojen-i-jedna-prawdziwa-historia-r...
Wszystkie dobre rzeczy mają swoją cenę. Ta książka też. Aby mogła powstać w takiej formie z jaką się zetknęliście i aby Autor mógł dotrzeć do swoich rozmówców niezbędny był lokalny tłumacz - przewodnik. Za pomoc polskim dziennikarzom Dżamal Salman zapłacił najwyższą cenę. Został zamordowany pod koniec sierpnia 2004 roku przez "bojowników" Ansar as-Sunna.
PS. Po śmierci 9...
2016-09-14
Sekrety księżniczki - inne spojrzenie
Więcej na ten temat w poście zatytułowanym: "Przestańmy uszczęśliwiać świat arabski"
http://arabiasaudyjska-ksa.blogspot.com/2016/09/przestanmy-uszczesliwiac-swiat-arabski.html
Mimo, że nie czytałem innych recenzji, przed napisaniem swojej, mam pewne wyobrażenie, których aspektów mogły dotyczyć w odniesieniu do tej książki. Nie robię tego z dwóch powodów.
Po pierwsze – nie chcę się sugerować czyimiś spostrzeżeniami. Po drugie chcę uniknąć, płynącej z normalnego, ludzko-wielbłądziego lenistwa, pokusy podkradnięcia co bardziej smakowitych sformułowań :-D
Wracając do meritum – odniosę się do kwestii poczucia bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie oraz tego, jak to wygląda oczyma osób które do Jego Wysokości Króla Salmana ibn Abd al-Aziz Al Su’uda zawracają się per „stryjku”.
W czasach, kiedy mieszkałem w Królestwie Arabii Saudyjskiej o bezpieczeństwie się nie mówiło.
Zasada podobna do tej, że "dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach, bo dżentelmeni pieniądze mają" :)
Oczywiście, że można było wyczuć kiedy „coś” wisiało w powietrzu. Zwiększała się ilość patroli policyjnych, nad głowami latało więcej myśliwców niż za zwyczaj, pojawiały się dodatkowe check-pointy obsadzone przez wojsko i generalnie sporo pojazdów, których przeznaczenia nie trzeba było się długo domyślać, bo np. umocowany na pick-upie ciężki karabin maszynowy mówił sam za siebie.
O tym, co się działo gazety informowały, wtedy kiedy było już po fakcie i można było ogłosić sukces albo … w ogóle nie informowały :-D
A w „Sekretach księżniczki” informacji o zabezpieczeniach na wypadek godziny „W” jest nadzwyczaj dużo.
Nie jestem człowiekiem, aż tak naiwnym, żeby uważać, że księżniczka Sułtana (lub jak się Ona naprawdę nazywa) popełniła tego typu niedyskrecje - po pierwsze bezwiednie - tak sama z siebie bez głębszej refleksji, a po drugie, że pierwotnej wersji książki nie czytał nikt ze służb saudyjskich.
Co do kwestii pierwszej – księżniczka Sułtana jest kobietą dojrzałą i odpowiedzialną, wychowaną w rodzinie królewskiej, gdzie bez wątpienia od dziecka były jej wpajane zasady bezpieczeństwa.
Po drugie - służby saudyjskie, to nie są amatorzy i nie dopuściłyby do publikacji jakichkolwiek wrażliwych informacji mogących choćby o promil obniżyć bezpieczeństwo rodziny królewskiej.
Po co więc informacje o ukrytych, sekretnych komnatach w pałacach Rodziny Saudów, czy tak jak w przypadku księżniczki Mehy – dokumenty, w tym paszport, ukrywające jej prawdziwą tożsamość?
Tudzież informacje o lękach najmłodszej córki Sułtany – księżniczki Amani dotyczących zagrożeń płynących ze strony Daesh?
Wydaje mi się, że powody mogą być dwa.
Pierwszy - to chęć pokazania, że rodzina królewska nie jest oderwana od rzeczywistości i zadaje sobie takie same pytanie, jak zwykli Saudyjczycy.
A odpowiedź jest taka jak powinna : „Si vis pacem, para bellum” czyli w wolnym wielbłądzim tłumaczeniu „jak chcesz mieć spokój, miej pod ręką Parabellum (kal. 9 mm)”
Kolejny przekaz, moim skromnym zdaniem, brzmi, że Jego Wysokość Król też zna te zagrożenia i tak kieruje państwem, aby ryzyka ograniczyć do absolutnego minimum.
Powód drugi to pokazanie światu, jakie konsekwencje dla samej rodziny królewskiej mają podjęte decyzje o walkach z Daesh i jemeńskimi rebeliantami.
Co przez to rozumiem?
Przekaz jest dla mnie jasny i mówi:
”Zobaczcie, nasze córki i żony też się obawiają, tak jak wasze. Jednak musieliśmy podjąć takie decyzje, znając ich przykre implikacje, ażeby przez zaniechanie działań konsekwencje nie były jeszcze gorsze.”
więcej recenzji na
http://niestatystycznypolak.blogspot.com
Sekrety księżniczki - inne spojrzenie
Więcej na ten temat w poście zatytułowanym: "Przestańmy uszczęśliwiać świat arabski"
http://arabiasaudyjska-ksa.blogspot.com/2016/09/przestanmy-uszczesliwiac-swiat-arabski.html
Mimo, że nie czytałem innych recenzji, przed napisaniem swojej, mam pewne wyobrażenie, których aspektów mogły dotyczyć w odniesieniu do tej książki. Nie robię...
2016-09-16
Masowy morderca, nowy Hitler i Mussolini w jedynym?
Tak widzi Muammara Kaddafiego Autor tej książki i na każdej niemalże stronie. stara się Go porównywać do wspomnianych wyżej postaci.
Jednak przedstawiane fakty nieco temu przeczą.
Oczywiście, że miał na sumieniu sporą ilość opozycjonistów, przypisuje się też Kaddafiemu sponsorowanie zamachów terrorystycznych, do czego zresztą sam się przyznawał, choć nie za wszystkie z nich był odpowiedzialny.
Pojawiały się nawet sensacyjne doniesienia, że np. za zamach nad Lockerbie był odpowiedzialny zgoła kto inny. Dla ułatwienia rozwiązania tej zagadki: na pokładzie Boeinga747 lot nr 103 nie pojawili się: płk Roelof Frederik "Pik" Botha – Minister Spraw Zagranicznych RPA, Steve Green – funkcjonariusz DEA oraz John McCarty – ambasador USA na Cyprze.
Nie przeszkodziło to Kaddafiemu w wypłaceniu odszkodowania rodzinom ofiar w wysokości drobnych… 2,7 mld.$.
Jednak do poziomu „osiągnięć” Fuhrera czy Stalina brakowało Kaddafiemu całkiem sporo.
Rządom Adolfa Hitlera przypisuje się śmierć ok. 10,5 mln. ludzi. Cała ludność Libii to nieco ponad połowa tej liczby, a jak wiecie, rządy Kaddafiego przeżyła ich znakomita większość.
Sytuacja „nieco” się zmieniła po jego upadku.
Warto mieć to na uwadze czytając tę książkę. Daleki jednak jestem od stwierdzenia, że książka jest zła – wręcz przeciwnie.
Jeżeli pominąć tezę Autora, że „Kaddafi wielkim zbrodniarzem był", bo to leitmotiv tej historii, można uzyskać mnóstwo ciekawych informacji o tym nietuzinkowym przywódcy.
Na przykład nie do końca wiadomo, czy Kaddafi nie był …Korsykaninem po ojcu i…. Żydem po linii żeńskiej.
Dowodów bezpośrednich nie ma, ale pośrednie i owszem tak.
Alexandre Najjar opisuję cała drogę życiową Kaddafiego – od ubogiego namiotu pasterza kóz i wielbłądów, aż do pozycji jednowładcy Libii.
Zdecydowanie lepiej wychodzi mu opisywanie porażek czy wad libijskiego przywódcy niż jego sukcesów.
„…Kapryśny, pozbawiony samokontroli Kaddafi nie znosi najmniejszego sprzeciwu. Obdarzony sporą wyobraźnią, kłamie bez zmrużenia oka. W razie potrzeby potrafi w jednej chwili, naprędce, podać całkiem rozsądne wyjaśnienie zaistniałych wydarzeń, odsuwające od niego wszelkie podejrzenia…”
„…Eric Rouleau mówi o nim, że jest pyszny, uparty i pozbawiony skrupułów […]ma nienasyconą wręcz potrzebę uznania. Dlatego właśnie jest nieprzewidywalny, dlatego właśnie chce zaskakiwać zarówno swoich rozmówców, jak i opinię publiczną …”
Cóż, dla mnie to taka dość zwyczajna ocena polityka, jednego z wielu, którzy zaludniają salony władzy pod każdą szerokością geograficzną. Jakby zmienić nazwisko „Kaddafi” na inne, które chodzi mi po głowie opis pasowałby jak ulał.
Kariera, życie rodzinne, sukcesy (acz niechętnie :-D), idee, „Zielona Książeczka” idole, przyjaciele (dość niestali jak np. Sylvio Berlusconi) wrogowie (tez niestali, podobnie, jak przyjaciele) oraz upadek.
Po lekturze jednak pojawi się pewnie i u Was pytanie, a nawet kilka.
Jeżeli to taki psychopata, morderca i generalnie osobnik mocno niezrównoważony to dlaczego po jego śmierci tysiące ludzi modliło się w Bomako (stolica i największe miasto Mali) o spokój jego duszy?
Dlaczego po „uwolnieniu Libii od krwiożerczego tyrana” kraj rozsypał się jak domek z kart i z miejsca, w którym ludziom żyło się całkiem dostatnio został tylko plener do kolejnej części ”Madmaxa” ?
Na te pytania odpowiecie sobie sami, a wiedza zawarta w tej lekturze (mimo grzechu pierworodnego, czyli „ Kaddafi wielkim zbrodniarzem był „) na pewno pomoże Wam wyrobić sobie własne zdanie o człowieku, który Libią zarządzał przez ponad 40 lat.
Więcej na blogu
http://niestatystycznypolak.blogspot.com
Masowy morderca, nowy Hitler i Mussolini w jedynym?
Tak widzi Muammara Kaddafiego Autor tej książki i na każdej niemalże stronie. stara się Go porównywać do wspomnianych wyżej postaci.
Jednak przedstawiane fakty nieco temu przeczą.
Oczywiście, że miał na sumieniu sporą ilość opozycjonistów, przypisuje się też Kaddafiemu sponsorowanie zamachów terrorystycznych, do czego...
2016-09-06
Więcej recenzji na
http://niestatystycznypolak.blogspot.com/
Kolejny, świetny reportaż Pawła Smoleńskiego
Tym razem Autor zabiera nas w podróż na terytoria palestyńskie.
Nigdy nie ukrywając swojej sympatii do Izraela, jak zwykle rzeczowo i bezstronnie opisuje sytuację Palestyńczyków w Strefie Gazy, Jerozolimie czy Dżeninie. Bezstronnie - na ile to możliwe, bo już kiedyś pisałem, że nie ma relacji całkowicie obiektywnych.
To zawsze twórca – obojętnie pisarz czy fotograf pokazuje fakty, które z jego punktu widzenia są istotne oraz nie posiadając zdolności bilokacji – opisuje to co widział i usłyszał w tym, a nie w innym miejscu w danym momencie.
Wędrówki po terenach okupowanych, spotkania z Palestyńczykami mają być drogą do poznania palestyńskiego punktu widzenia na wiele spraw. Od problemów z wodą, do której dostęp ograniczają żydowscy osadnicy, biurokratyczne przeszkody, jakie stwarzają żołnierze Izraelskich Sił Obronnych, naginanie i łamanie prawa przez Izraelczyków przy zakupie ziemi. O nienawiści do okupanta, o pragnieniu wolności i przyszłości, jakiej chcieliby dla siebie i swoich dzieci.
Jednak, przynajmniej we mnie, sympatia do sprawy palestyńskiej wcale nie wzrosła.
Bynajmniej nie dlatego, że odmawiam Palestyńczykom prawa do posiadania własnego państwa czy świetlanej przyszłości.
Fakty, przytoczone rozmowy i treść w nich zawarta ogranicza się do kilku kwestii.
Wszystko będzie wspaniale i bogato, jak tylko pozbędziemy się Izraela.
Tylko że jest to życzenie dość mało realne, bo jakoś nie widzę chęci wśród Izraelczyków do powiedzenia „OK, pomieszkaliśmy sobie przez chwilę na tych ziemiach po 2000 lat wygnania, a teraz sobie pójdziemy”.
Po pierwsze – nie bardzo wiadomo dokąd Żydzi mieliby się wynieść, po drugie wcale nie mają na to ochoty, czemu, chyba poza Palestyńczykami, mało kto się dziwi.
Dalej – odeszli Izraelczycy w 2005 roku ze Strefy Gazy. I okazuje się, że nie wszystko, jak chcą niektórzy komentatorzy, zrównali z ziemią. Oczywiście władze palestyńskie odtrąbiły spektakularne zwycięstwo nad Izraelem dyskretnie zapominając, że usunięcia osadników z tych terenów dokonała znienawidzona izraelska armia i policja na polecenie „wcielonego diabła” - premiera Ariela ”Arika” Szarona.
I co? Ano – świetnie funkcjonujące szklarnie (w których nawet za czasów osadników pracowali miejscowi), które mogłyby przynosić dochód lub żywność na lokalny rynek po niedługim czasie zostały zdemolowane przez ”nieznanych sprawców”. Nie sądzę, aby to była tajna operacja przeprowadzona np. przez Sajaret Matkal.
Restrykcje, jakie dotykają Palestyńczyków, na przykład w postaci embarga na towary importowane z Izraela, są częściowo zaspokajane przez przemyt z Egiptu, który jest… usankcjonowany przez władze Autonomii.
Ba, władze nawet wydają specjalne licencje na korzystanie z tuneli prowadzących z Egiptu, w których to określone są grupy towarów, jakie dane pozwolenie obejmuje.
Napisał Pan Paweł o problemach z wodą i kanalizacją. Zakaz importu np. rur stalowych, z których można by zbudować kanalizację czy wodociągi wynika z tego, że z owych rur produkowane są rakiety domowej produkcji znane jako „qassam rockets” po polsku nazywane „kassamami"
Są jednak pozwolenia na szmugiel tych rur z Egiptu. Kanalizacji i wodociągów jak nie było tak nie ma, a rakiety jak latały w kierunku Izraela, tak latają.
Generalnie – ubóstwo, ale są tacy, którym powodzi się nieźle.
Jak się pewnie domyślacie – to wysoko postawieni lub tylko dobrze „podwieszeni” ludzie nowej, w 100% palestyńskiej władzy z Hamasu.
Do tego gigantyczne braki w edukacji są wypełniane przez kształcenie religijne które, jak pewnie wiecie, jeszcze nigdzie we współczesnym świecie nie wykształciło lekarzy, inżynierów czy architektów.
Dlatego marnie widzę przyszłość Palestyńczyków, których (w dawnych czasach za różne „wybryki” ) wypędził z Jordanii Król Hussein. Tak dla porządku przypomnę, że od tej akcji wzięło swoją nazwę ugrupowanie terrorystyczne „Czarny Wrzesień”.
Dodatkowo, praktycznie każda próba zrobienia czegokolwiek pożytecznego przez kogokolwiek, łącznie z bardziej światłymi Palestyńczykami czy organizacjami charytatywnymi jest albo niszczone, albo bojkotowane, albo (co częste w przypadkach organizacji charytatywnych) wykonane w jakości FUBAR (Fucked Up Beyond All Recognition/Repair).
Dlatego uważam, że jeszcze dużo wody upłynie w Jordanie, zanim Palestyńczycy pogodzą się z otaczającą ich rzeczywistością i z tym, że nie da się zepchnąć Żydów do Morza Czerwonego. A nawet jeżeli się da, to na radioaktywnej ziemi za dużo nie wyrośnie i to przez dość długi czas.
Wiem, że na Bliskim Wschodzie czas ma inny wymiar.
Tylko Palestyńczycy chyba zapomnieli o jednym, dość istotnym fakcie - Żydzi też to wiedzą, i wbrew temu, co się im może wydawać, sabrowie są równie twardzi, jak oni sami.
Technika „…a na Tygrysy mają VIS-y…” (w tym przypadku „a na Merkawy mają kassamy”) jest mało skuteczna i raczej bolesna.
Szczególnie dla posiadaczy Vis-ów. A czekanie na reakcję świata arabskiego może przypominać czekanie na sojuszników w 1939 roku w jednym kraju nad Wisłą.
Więcej recenzji na
http://niestatystycznypolak.blogspot.com/
Kolejny, świetny reportaż Pawła Smoleńskiego
Tym razem Autor zabiera nas w podróż na terytoria palestyńskie.
Nigdy nie ukrywając swojej sympatii do Izraela, jak zwykle rzeczowo i bezstronnie opisuje sytuację Palestyńczyków w Strefie Gazy, Jerozolimie czy Dżeninie. Bezstronnie - na ile to możliwe, bo już kiedyś...
2016-08-17
Więcej recenzji oraz zdjęć z Afganistanu (lata 70-te) na naszym blogu
http://niestatystycznypolak.blogspot.com/
Poruszająca historia dwóch kobiet – praprababki i żyjącej 100 lat po niej (czyli w roku 2007) 13-latki.
Szekiba – urodzona pod koniec XIX w. żyje w normalnej, wielodzietnej rodzinie, ma kochającego ojca - Isamila, który jako dobry gospodarz jest solą w oku swoich braci. Ismail odziedziczył po swoim ojcu spłachetek ziemi, z którego jest wstanie wyżywić rodzinę. Ma dwóch dorodnych synów, którzy dla każdego Afgańczyka stanowią powód do dumy i gwarancję dobrobytu rodu.
Szekiba była bardzo ładnym dzieckiem, jednak w wieku 2 lat, przez nieuwagę, wylała sobie na połowę twarzy wrzący olej. Wszelkiego typu oszpecenia, bądź kalectwo są uznawane za karę Allaha dla rodziny i prestiż takiej familii mocno podupada. To niestety, nie koniec nieszczęść. W roku 1903 przychodzi epidemia cholery. Umierają bracia, siostry i matka Szekiby. Ona sama, z podupadającym na zdrowiu ojcem, prowadzi gospodarstwo.
Niebawem umiera też Ismail. Mając na względzie to, że jako dziewczyna, w dodatku oszpecona będzie nikim w lokalnej społeczności ukrywa fakt śmierci Iojca i sama uprawia swoje poletko.
W ich domu pojawiają się jednak stryjowie, którzy „w obronie honoru rodu” zabierają Szekibę do swojego obejścia. Oczywiście przywłaszczają sobie schedę po Ismailu, Szekiba zaczyna być traktowana jak służąca, a następnie oddana za długi do nowego właściciela – tak staje się niewolnicą.
Jako że jest „krnąbrna” oraz może stać się doskonałym prezentem dla przejeżdżającego przez wioskę władcy Afganistanu zostaje podarowana jako kandydatka na strażniczkę haremu. Brzydkie i silne kobiety mają tam zastąpić tradycyjnych męskich strażników (z dość oczywistych powodów – a eunuchów w tej kulturze chyba nie ma, bo nic na ten temat w żadnej publikacji nie znalazłem).
Druga z bohaterek to Rahima. Żyje w tej samej wiosce 100 lat później, również w licznej rodzinie. Dramatem jest brak choćby jednego syna – Rahima ma 4 siostry. Jej ojciec – Arif prowadzi niewielki zakład. W młodości był mudżahedinem walczącym z Rosjanami pod dowództwem lokalnego watażki – Abdula Chaliqa który, rzekomo w celu uodpornienia na okropieństwa wojny, zaczął „częstować” swoich bojowników opium. Arif uzależniony od tego narkotyku, stał się bardzo agresywny w stosunku do swoich najbliższych. Dziewczynki chodziły do szkoły, ale gdy jako dorastające panienki zaczęły być adorowane przez swoich rówieśników, ojciec zabronił im uczęszczania na zajęcia, bo "może zostać narażony na szwank honor rodu”. Na polecenie ojca dziewczynki dostały zakaz opuszczania domu. Wtedy siostra Raisy (matki Rahimy), ciotka Szaima, wpadła na pomysł w jaki sposób ułatwić życie rodzinie. Ponieważ Raisa sama nie jest w stanie zajmować się wszystkim, co wymaga wychodzenia z domu, Rahima zostaje „bacza posz” – czyli dziewczynką przebraną za chłopca.
Tradycja „bacza posz” wywodzi się (według legendy) od decyzji dobrotliwego mułły, który po narodzinach kolejnej dziewczynki w rodzinie uznał ją za… chłopca. To uratowało „honor rodu”, oraz prawdopodobnie ocaliło życie kobiecie, która nie była w stanie wywiązać się z „obowiązku” urodzenia syna.
Nikogo więc nie zdziwiło, że pojawił się „Rahim” .
Wystarczyło obciąć dziewczynce włosy, ubrać w męski strój i gotowe. Syn jak malowanie.
Powrót do żeńskiej postaci w przypadku „bacza posz” następuje z reguły po pojawieniu się drugorzędnych cech płciowych. Jednak w tym przypadku obwiązywanie drobnego biustu „Rahima” trwało dość długo. Pewnego razu zobaczył jego/ją Abdul Chaliq. Dodatkowo naćpany Arif poskarżył się swojemu „dobroczyńcy” że ma problem, bo.... urodziło mu się 5 córek.
W takim przypadku „gubernator wojskowy” podjął decyzję aby „pomóc” swojemu poddanemu. Zaproponował małżeństwa 3 córek – 13 –letnią Rahimę miał poślubić on sam , a 14 i 15 latkę - jego kuzyni. Oczywiście wszystko w celu „obrony honoru rodu” Arifa.
Geny praprababki były dość silne w Rahimie, która dodatkowo poznała inny świat, jako chłopiec i wcale nie myślała o tym, jak wielkie spotyka ją szczęście, że zostanie 4 żoną „wielkiego człowieka”. Rahima nie zamierzała pogodzić się z rolą typowej afgańskiej kobiety.
Ta kolejna w naszej kolekcji, lektura dotycząca Afganistanu, napisana przez Afgankę doprowadziła mnie do poniższej konstatacji.
Otóż wbrew temu co twierdzą moje ulubione „-lożki”, a także zwolennicy multi-kulti i podobnych „ubogacających kulturowo Europę" idei - ksenofobia może wynikać z innych powodów niż niewiedza i lęk przed nieznanym.
Tę ksenofobię, o której ci „uczeni w piśmie” mówią roboczo nazwałem „wrodzoną” .
I tej nie miałem. Traktowałem ludzi jako ludzi i nie miało dla mnie znaczenia, kto się gdzie urodził czy wychował.
Pojawiła się inna – „nabyta” . Ta akurat bierze się z tego, że nie patrzę przez różowe okulary na różnice w systemie wartości, jaki mają ludzie z innych kręgów kulturowych.
Pojęcie „honoru” oraz „tradycji” w wersji w występującej w Afganistanie jest mi skrajnie obce. Traktowanie kobiet jak przedmiotów, pozbawienie możliwości rozwoju i edukacji oraz wymyślanie najdziwniejszych zasad, których naruszenie w ten „honor” może godzić - to nie jest moja bajka.
W książce pojawia fragment, w którym Szekiba udaje się potajemnie do „malika” czyli urzędnika państwowego z aktem własności ziemi, którą powinna odziedziczyć po swoim ojcu. Urzędnik podarł dokument ze słowami:
”… Dziewczyno nie masz bladego pojęcia o tradycji…”.
Następny akapit dotyczy już czasów współczesnych
„… Mimo, że od czasów Szekiby minął niemal wiek, tradycja wcale nie straciła na znaczeniu…”
Nie chciałbym mieszkać pomiędzy tymi ludźmi w Polsce lub w jakimkolwiek kraju cywilizacji Zachodu ponieważ, ani chybi, musiałbym „uszanować odmienność kulturową mniejszości”. Tym bardziej, nie chciałbym mieszkać w Afganistanie - tam musiałbym zaakceptować prawo większości.
Odnośnie „honoru” Afgańczyków i jego, w moim pojęciu, wynaturzonej interpretacji posłużę się następującym przykładem.
Polacy w latach 80 wspierali afgańskich mudżahedinów w walce przeciw wojskom ZSRR. Podobno było ich tam ok. 60, ale znane mi są losy pięciorga - nie licząc naszego byłego Ministra Spraw Zagranicznych, który był tam tylko ”korespondentem wojennym” uzbrojonym w „kałasza", bo „mężczyźnie nie wypada w Afganistanie chodzić bez broni”.
Będę się posiłkował artykułem "Polacy w Afganistanie"
I cóż tam znajdziemy o honorowych Afgańczykach?
Ano to:
„…Joanna Strzelczyk pisze, że poza Sikorskim w Afganistanie przebywało co najmniej pięcioro innych Polaków: Andy (Andrzej) Skrzypkowiak, Lech Zondek, Jacek Winkler, Stasia Zedziełko i Marek Śliwiński. Dwie osoby z tego grona zginęły, ale nie z ręki sowieckiej. Byli to Andy Skrzypkowiak i Lech Zondek.
Andy Skrzypkowiak (1951-1987) był brytyjskim operatorem filmowym (stacja CBS), ale był synem Polaka-żołnierza spod Monte Cassino. Matka, Nina, z domu Michałowska, była córką oficera polskiego zamordowanego przez NKWD w Katyniu w 1940 roku. Przedtem Skrzypkowiak był komandosem w jednostce SAS (British Spacial Air Service). Do Afganistanu przybył po raz pierwszy w 1983 roku i powracał tu jeszcze dziesięć razy (przebywał w Afganistanie od 6 tygodni do 4 miesięcy) i kręcił rewelacyjne filmy z samej linii frontu. Afganowie podziwiali go za odwagę, nawet sam [Ahmad Szach - przypis mój] Masud. Zaprzyjaźnił się z Radkiem Sikorskim podczas jego pobytów w Afganistanie. Został 9 listopada 1987 roku zamordowany przez partyzantów z fanatycznej partii Hezb-e-Islami w Nuristanie, we wschodnim Afganistanie.
Natomiast Lech Zondek (ur. 1952), emigrant – Polskę opuścił w grudniu 1980 roku i w maju 1981 roku osiadł w Australii, gdzie uczestniczył w działalności niepodległościowej i solidarnościowej. Zapewne w 1983 roku podjął decyzję walki z sowieckimi wojskami okupacyjnymi w Afganistanie, aby walczyć o wolność dla tego kraju, a pośrednio dla Polski. Razem z Jackiem Winklerem pojechał do Afganistanu po to, by walczyć z bronią w ręku. W czerwcu 1984 udał się do Pakistanu, a stamtąd do Afganistanu. Walczył w szeregach powstańczych głównie w prowincji Paktika. Nosił czapkę z orzełkiem w koronie..
Zondek nie zginął w walce. Okoliczności jego śmierci opisuje Sikorski: w osadzie w Nuristanie usiłował nauczyć mieszkańców walki wręcz. Gdy chwytem dżudo rozbroił pozorującego atak Afgańczyka, ten - publicznie upokorzony - zranił go nożem w rękę.
To doprowadziło do katastrofy. W czasie wspinaczki przez góry (w rejonie wsi Nikmuk) Zondek nie zdołał utrzymać się na chorej ręce i odpadł od skały. Zginął na miejscu. Koledzy znaleźli jego ciało 5 lipca 1985 roku. Na grobie postawili krzyż z napisem „Lech Zondek, 1.02.52 – 4.07.85 a Polish Soldier” (polski żołnierz). Krzyż później wieśniacy zużyli na opał…”
Nie dziwcie się więc, że jakoś niespecjalnie pałam miłością do tej (a właściwie tych) nacji.
Nie ma kogoś takiego jak „Afgańczyk” . to jedynie nazwa geograficzna, ponieważ ważniejszym dla mieszkańców tego kraju jest przynależność do jednego z ponad 20 narodów lub, co jeszcze ważniejsze – klanów.
„..Pasztunowie, zw. też Afganami (42% ogółu ludności — 2000), Tadżycy (27%), Hazarowie (9%), Beludżowie, Nuristańczycy i in. oraz ludy tur. z rodziny ałtajskiej: Uzbecy (ok. 9%), Turkmeni i Kirgizi…” [źródło]
To skrajna odmienność jest dla mnie nie do zaakceptowania – nie mieści się w moim systemie wartości.
I za cholerę nie chcę być w ten sposób „ubogacony kulturowo”.
Czy jest jakaś szansa dla Afganistanu i dla kobiet z tego kraju?
Pewnie jest, bo raz już się to udało. Był taki okres w historii Afganistanu, kiedy płeć piękna miała prawa. Kobiety mogły chodzić ubrane po europejsku, samodzielnie, bez asysty męskich opiekunów. Mogły zdobywać wykształcenie. I do tej pory są to niemal jedyne wykształcone Afganki mieszkające w tym kraju.
Kiedy to było?
Od lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia aż do 1989 roku. Tak, to za niesłusznych lat afgańskiego komunizmu i radzieckiej okupacji, które bohatersko zwalczało CIA przy wsparciu służb specjalnych Pakistanu i ludzi niejakiego szejka Osamy bin Ladena.
Myślę, ze afgańskie kobiety są im dozgonnie wdzięczne za to zwycięstwo nad „bezbożnym komunizmem”
Nie, nie jestem miłośnikiem tego systemu, co ktoś mógłby z tego tekstu wywnioskować.
Stwierdzam tylko fakty.
Więcej recenzji oraz zdjęć z Afganistanu (lata 70-te) na naszym blogu
http://niestatystycznypolak.blogspot.com/
Poruszająca historia dwóch kobiet – praprababki i żyjącej 100 lat po niej (czyli w roku 2007) 13-latki.
Szekiba – urodzona pod koniec XIX w. żyje w normalnej, wielodzietnej rodzinie, ma kochającego ojca - Isamila, który jako dobry gospodarz jest solą w oku...
2016-08-10
Ostatnio pojawiło się sporo ciekawych pozycji dotyczących ISIS, Daesh lub ISIL – jak kto woli.
Tym razem o ocenę sytuacji pokusił się Patrick Cockburn - korespondent poważnych periodyków m.in. „The Independent”, „Financial Times” i „The London Review of Books”.
Są to artykuły pisane do roku 2014, ale Autor ma ewidentnie zdolności prekognicyjne, ponieważ opisując pewne fakty przewiduje ich konsekwencje w najbliższym czasie.
I często, niestety, ma rację.
Obserwacje tego doświadczonego korespondenta z krajów Bliskiego Wschodu pokrywają się z wnioskami, do jakich dochodzi każdy, kto ma IQ powyżej rozmiaru własnego buta. Otóż winnym obecnej sytuacji na Bliskim Wschodzie jest „wybitny polityk” amerykański Lewis Paul Bremer III - były amerykański administrator cywilny Iraku.
Wielokrotnie już w swoich publikacjach wskazywałem na tego „geniusza Mezopotamii”, który jedną decyzją doprowadził do całkowitego rozpadu Iraku. Mowa oczywiście o „debaasyfikacji” administracji, wojska, służb specjalnych i policji. Problem polegał na tym, że podobnie jak w krajach demokracji ludowej, także w Iraku, legitymacja partyjna dawała szansę na rozwój i awans.
Tak się zastanawiam – jeżeli w USA może trafić do więzienia np. niezamężna kobieta skacząca ze spadochronem w niedzielę na terytorium stanu Floryda to dlaczego nie można postawić w USA przed sądem faceta, który swoją decyzją doprowadził do rozpadu państwa albo i państw (biorąc pod uwagę konsekwencję jego czynu dla Syrii) i do śmierci dziesiątek, jeśli nie setek tysięcy ludzi???
Usunięcie wszystkich członków partii Baas z urzędów, administracji i resortów siłowych doprowadziło do pojawienia się na „rynku” dużej ilości fachowców w wielu niezbędnych branżach (łącznie z byłym irackim ministrem odpowiedzialnym za sprzedaż ropy naftowej, który skutecznie omijał restrykcje nałożone przez Radę Bezpieczeństwa ONZ, zgadnijcie dla kogo on teraz pracuje).
Dalsze ruchy amerykańskie pogłębiły problem. Wspieranie rządu szyickiego doprowadziło do radykalizacji irackich sunnitów. Ataki na Syrię w celu obalenia Prezydenta Asada oraz dostarczanie broni każdemu, kto jest antyasadowski kończy się tym:
„…Są zdeterminowane (Arabia Saudyjska, Turcja, ZEA), by odsunąć Asada od władzy za pomocą wojny zastępczej pomiędzy szyitami i sunnitami. Jak to robią? Oferując miliony dolarów i tony broni każdemu, kto chce walczyć z Asadem. Problem w tym, że większa część wsparcia trafia do bojowników Frontu Al.- Nusra, terrorystów z Al.- Kaidy i dżihadystów przyjeżdżających ze wszystkich stron świata”
Zgadniecie, kto to powiedział ? Podejrzewacie Władimira Władimirowicza Putina?
Nie, to powiedział, ni mniej ni więcej, tylko …– wiceprezydent USA Joe Biden podczas konferencji zorganizowanej przez Instytut Polityki Uniwersytetu Harwardzkiego (2 października 2014).
Tak, to przedstawiciel tej samej administracji, która na uzbrajanie „umiarkowanych rebeliantów” w Syrii wydała okrągły miliard USD.
Przedstawiciel rządu irackiego, w odpowiedzi na skargę biznesmena z Turcji, który prowadził inwestycję na terenach, na które docierali bojownicy ISIS i żądali „opłat za ochronę” stwierdził … „To powinieneś to przewidzieć i dopisać do kosztorysu”
Dodatkowo Patrick Cockburn zwraca uwagę na to, dlaczego sunnici godzą się na życie pod rządami ISIS.
To proste – obowiązuje jakieś prawo. Okrutne, brutalne, bezwzględne, ale prawo. Egzekwowane na dodatek. Zamiast bombardowania ich domów, administracja ISIS doprowadza do nich elektryczność i wodę.
A drugi cytat potraktowałem jako podsumowanie :
„ … To Stany Zjednoczone, Europa i ich sojusznicy w regionie – Turcja, Arabia Saudyjska, Katar, Kuwejt i ZEA – doprowadziły do powstania Państwa Islamskiego. To oni wspierali sunnickie powstanie w Syrii, które rozprzestrzeniło się również na Irak. To oni prowadzili wojnę w Syrii, choć już w 2012 r. jasne było, że rząd Asada utrzyma się u władzy. W jego rękach znajdowało się trzynaście z czternastu regionalnych stolic, mógł również liczyć na wsparcie Rosji, Iranu i Hezbollahu. Mimo to jedynym warunkiem, jaki postawiono Asadowi podczas drugiej tury rozmów pokojowych w Genewie, która odbyła się w styczniu 2014 roku było całkowite zrzeczenie się władzy…”
Ostatnio pojawiło się sporo ciekawych pozycji dotyczących ISIS, Daesh lub ISIL – jak kto woli.
Tym razem o ocenę sytuacji pokusił się Patrick Cockburn - korespondent poważnych periodyków m.in. „The Independent”, „Financial Times” i „The London Review of Books”.
Są to artykuły pisane do roku 2014, ale Autor ma ewidentnie zdolności prekognicyjne, ponieważ opisując pewne fakty...
Kolejna książka pisarskiego duetu, który dzięki swoim znakomitym kontaktom w środowisku wywiadowczym Izraela przybliża nam zarówno jego historię, jak i największe sukcesy i wpadki.
Dziennikarzom udaje się namówić na snucie wspomnień byłych szefów Mossadu, Amanu i Szin Bet. Mówią oni oczywiście jedynie to co mogą i chcą, jednak rzadko dochodzi do takich relacji pomiędzy ludźmi mediów, którzy chcą, aby wszystko było jawne, a ludźmi służb, których celem jest utajnianie swoich działań. Oczywiście, znaczną cześć opisywanych tu historii zna każdy, kto interesuje się tajnymi służbami Państwa Żydowskiego, ale pojawiają się również informacje, z którymi zetkniecie się po raz pierwszy. Na przykład o współpracy wywiadów polskiego i izraelskiego, o tym, że Izraelczycy bardzo niechętnie dzielą się wiedzą nawet ze swoimi najbliższymi sojusznikami takimi jak np. CIA. To nie jest tajemnicą, ale po raz pierwszy ktoś o tym napisał wprost.
To również historia tego jak zmienia się samo państwo Izrael. Z miejsca, które miało stać się bezpiecznym schronieniem Żydów z całego świata, gdzie wszystko jest podporządkowane jednemu celowi – przetrwać, Izrael zmienia się, na swoje szczęście lub nieszczęście, we w miarę normalne państwo demokratyczne. Piszę – w miarę, bo w niewielu dojrzałych demokracjach obowiązkowa służba wojskowa (na okres 3 lat dla mężczyzn i 2 dla kobiet) obejmuje praktycznie wszystkich obywateli o niearabskim pochodzeniu. Wyjątkiem wśród Żydów są studenci uczący się w jesziwach – co dziwniejsze, bardzo chętnie korzystają oni z praw, jakie daje im państwo, jednocześnie, ze względów religijnych nie uznając go, bo jest świeckie. Podobnie jest z wojskową cenzurą prewencyjną, będącą obecnie już tylko fikcją i przeżytkiem, nieocenzurowane informacje można znaleźć w tym samym kiosku, tylko w gazetach brytyjskich czy amerykańskich.
Zmiany dotyczą przede wszystkim rozwarstwiania społecznego, niechęci do pracy w kibucach i nawet emigracji młodych Izraelczyków np. do Niemiec, co jeszcze kilkadziesiąt lat temu byłoby całkowicie nie do pomyślenia.
Czy nadchodzi zmierzch prymatu Mossadu? Tak twierdzą Autorzy. Wymiera pokolenie, które wiedziało po co powstaje Izrael i było skłonne do wszelakich poświęceń w jego obronie. Dla młodych mieszkańców tego państwa widoczne są jego niedoskonałości oraz przeważa chęć robienia karier indywidualnych, bez oglądania się na tak zwane dobro wspólne i wyższe ideały. To z jednej strony dobrze, że trauma powoli mija, ale i niebezpieczne, bo Izrael bez wsparcia USA, któremu może płacić informacjami szanse na przetrwanie może mieć iluzoryczne.
Pytanie tylko czy to prawda, bo w świecie wywiadów dezinformacja to potężna broń.
Kolejna książka pisarskiego duetu, który dzięki swoim znakomitym kontaktom w środowisku wywiadowczym Izraela przybliża nam zarówno jego historię, jak i największe sukcesy i wpadki.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toDziennikarzom udaje się namówić na snucie wspomnień byłych szefów Mossadu, Amanu i Szin Bet. Mówią oni oczywiście jedynie to co mogą i chcą, jednak rzadko dochodzi do takich relacji pomiędzy...