-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2013-11-11
Lepsze niż znaczna część szlamu fantasy, zalegającego dziś półki w księgarniach. Ale żeby powiedzieć "dobre, jak na Sapkowskiego" to książczyna za słaba jest. Parę ledwo bon motów, które warto będzie zapamiętać. A miejscami humor naprawdę infantylnie koszarowy. Albo, nazwijmy to, kordegardowy. Ha ha.
Wplątanie wiedźmina we współczesną do bólu intrygę psuje ochotę do czytania. Sporo złego też robią makaronizmy. No bo skąd ta łacina w świecie wiedźmina?
Na szczęście wraz z rozwojem fabuły robi się trochę lepiej. Niestety, wraz z tymże rozwojem fabuły odczuwamy, że nihil novi... Wrażenie, że "to już było" nie odpuszczało aż do ostatnich stron powieści. Nie pomogło też wpychanie - znowu - historyjki o Nimue (sto dwadzieścia ileś lat później).
Czarodziejki nadal są irytujące. Rozumiem Yennefer, ta postać ma być wyjątkowa, ale żeby wszystkie one były do cholery na jedno kopyto? Te same zagrania, te same teksty, ta sama buta i takie samo napalenie na wiedźmina. Chyba jeno dlatego, że jest głównym bohaterem.
Lepsze niż znaczna część szlamu fantasy, zalegającego dziś półki w księgarniach. Ale żeby powiedzieć "dobre, jak na Sapkowskiego" to książczyna za słaba jest. Parę ledwo bon motów, które warto będzie zapamiętać. A miejscami humor naprawdę infantylnie koszarowy. Albo, nazwijmy to, kordegardowy. Ha ha.
Wplątanie wiedźmina we współczesną do bólu intrygę psuje ochotę do...
Po angielsku, polskiego tłumaczenia o ile mi wiadomo, nie ma.
Dalszy ciąg "Księżniczki Marsa". Jeśli intrygowały cię tajemnice rzeki Iss i dalekiego morza Korus, do którego brzegów zgodnie ze swą religią odchodzą Marsjanie, gdy czują nadchodzący koniec, to trzeba sięgnąć po drugą część serii. Napotykamy tym razem Thernów, tak eksploatowanych w filmie "John Carter" i poznajemy rejon bieguna Barsoomu.
Burroughs po swojemu rozwija akcję, pełną pojedynków, bitew, porwań, pościgów i kolejnych eskalacji niezwykłości. Niekiedy jest całkiem na bakier z jakimkolwiek (nawet niezdrowym) rozsądkiem, ale taki to już urok Burroughsa - kto czytał jego opowieści o Tarzanie, doskonale rozumie o co chodzi.
Po angielsku, polskiego tłumaczenia o ile mi wiadomo, nie ma.
Dalszy ciąg "Księżniczki Marsa". Jeśli intrygowały cię tajemnice rzeki Iss i dalekiego morza Korus, do którego brzegów zgodnie ze swą religią odchodzą Marsjanie, gdy czują nadchodzący koniec, to trzeba sięgnąć po drugą część serii. Napotykamy tym razem Thernów, tak eksploatowanych w filmie "John Carter" i...
Wracałem do tej książki wiele razy, począwszy od czasów, gdy była drukowana w odcinkach w Fantastyce.
Rzecz naprawdę ciekawa, choć dziś trąci myszką.
Ma równo 100 lat (wydana w 1912) i raczej trudno dopatrywać się w niej Sci-Fi o Marsie, ale nadal rzecz jest bardzo dobra jeśli chodzi o fabułę. Najlepiej ją potraktować jako specyficzne fantasy. I z takiego punktu widzenia bije oryginalnością na głowę niejedną współczesną produkcję.
Polskiemu czytelnikowi warto zwrócić uwagę, że "Księżniczka Marsa" to pierwsza z cyklu powieści, dziejących się na Barsoomie, jak wg autora nazywają Mars jego mieszkańcy. Pozostałe, o ile mi wiadomo, nie zostały przetłumaczone, ale za to można je zupełnie legalnie ściągnąć z projektu Gutenberg czy wikisources. Właścicielom czytników - polecam.
Na początku zeszłego wieku ludzie zaobserwowali na Marsie kanały. Dziś wiemy, że było to tylko złudzenie optyczne, spowodowane niedoskonałością ówczesnej optyki, ale wówczas dla ludzkości były równie realne, jak dla nas zdjęcia wykonane przez sondy lądujące na tej planecie.
Burroughs konstruując świat wziął pod uwagę kwestię: po co na marsie gigantyczne kanały ciągnące się przez całą planetę?
Pokazany przez autora Mars to wizja postapokaliptyczna - glob zamienia się w gigantyczną pustynię, którą wymierający czerwoni Marsjanie (podobni ludziom) nawadniają przy pomocy sieci kanałów. Resztki opuszczonych miast zamieszkuje rasa zielonych Marsjan, czwororękich, żądnych krwi potworów trochę podobnych późniejszym tolkienowskim orkom, a trochę plemionom północnoamerykańskich Indian.
Co interesujące u Burroughsa, to że pokazał obyczaje tych ludów, a także otaczającej ich dziwacznej fauny, w sposób barwny a zarazem zaskakująco spójny i konsekwentny. Mają one rzeczywiste odbicie w fabule, a nie są tylko udziwniającą dekoracją.
Niedawno mieliśmy w kinach film "John Carter" będący luźną ekranizacją tej powieści. Cóż, autorzy opowiedzieli zgoła inną historię, mieszając dowolnie wątki z kilku tomów serii następujących po "Księżniczce Marsa". W efekcie wyszło widowisko krzykliwe, ale pozbawione wielu aspektów oryginału: w filmie nie odważono się pokazać Marsjan chodzących jak jeden maż nago, kapitalne odmienne obyczaje gdzieś wsiąkły, znikła także kapitalna zagwozdka biologiczna (buzi, dupci, a potem ona mu ZNIOSŁA JAJKO!).
Czyli ponownie: książka > ekranizacja.
Wracałem do tej książki wiele razy, począwszy od czasów, gdy była drukowana w odcinkach w Fantastyce.
Rzecz naprawdę ciekawa, choć dziś trąci myszką.
Ma równo 100 lat (wydana w 1912) i raczej trudno dopatrywać się w niej Sci-Fi o Marsie, ale nadal rzecz jest bardzo dobra jeśli chodzi o fabułę. Najlepiej ją potraktować jako specyficzne fantasy. I z takiego punktu widzenia...
Nie ma tu strzelanin, gwiezdnych konfliktów ani (na szczęście) intryg kosmicznych służb specjalnych. A jednak "Miasto i gwiazdy" to matka dobrej space-opery. I trudno się od niej oderwać. Tym co napędza powieść, nie są bowiem konflikty, ale odkrywanie frapującej tajemnicy.
Przyszłość tak odległa, że galaktyczne cywilizacje zdążyły już przeminąć. Zdegenerowane resztki ludzkości tkwią w wiecznym mieście, zamknięte jak w sarkofagu.
Co napotka jedyny człowiek, który nie jest ograniczony powszechną psychiczną barierą i może wyrwać się poza miasto? Co spowodowało, że ludzie, którzy kiedyś współrządzili galaktyką, teraz tkwią na jednej planecie, w jednym jedynym mieście?
Pomysłów zawartych w książce jest tak wiele, że starczyłoby ich na pożywkę dla kilku współczesnych bestsellerowych serii i pewnie jeszcze coś by zostało. A jednak Clarke zmieścił wszystko w jednej książce, luzem, z gracją i bez natłoku. Umiał.
Powieść jest z czasów, kiedy liczył się ciekawy pomysł albo zagadnienie, kiedy pytania stawiano po to, by zaprezentować ciekawe odpowiedzi a nie po to, by dociągnąć serię do dwunastego tomu. Zaraza zbędnego mnożenia bohaterów i wątków, ukochana obecnie, tu nie występuje. Powieść napisana jest jasno, zwięźle i ciekawie, bez zbędności.
Czy jest naiwna, jak chcą w innych opiniach? Nie wydaje mi się. Jest za to - uwaga, trudne niemodne słowo - optymistyczna. To rzeczywiście relikt dawnych czasów, kiedy tzw. "negatywne zadęcie" nie było w fantastyce jazzy, trendi i cool.
Polecam, choćby po to, by czytelnik przypomniał sobie, na czym polegała prawdziwa fantastyka. I jak się dziś zdegenerowała.
Warto.
Nie ma tu strzelanin, gwiezdnych konfliktów ani (na szczęście) intryg kosmicznych służb specjalnych. A jednak "Miasto i gwiazdy" to matka dobrej space-opery. I trudno się od niej oderwać. Tym co napędza powieść, nie są bowiem konflikty, ale odkrywanie frapującej tajemnicy.
Przyszłość tak odległa, że galaktyczne cywilizacje zdążyły już przeminąć. Zdegenerowane resztki...
Pomysł zacny, tłumaczenie słabiutkie.
Trzeba nie mieć naprawdę wyczucia do języka polskiego, by Cymmeryjczyka przemianować na Cimmeryjczyka. Co za cimbał to zrobił...
Już nawet pseudo-stylizowane z wydania Alfy były chyba lepsze. Mamy pełno powtórzeń, roi się od zaimków "dajcie mi dobry miecz i wroga, bym mógł go w niego wbić". Pojawiająsię idiotyczne określenia, np. "Conan północnik" [sic!].
W efekcie opowiadania, które dawniej łykało się błyskawicznie, teraz człowiek musi przemęczyć.
Zatem każdy, kto chce zaopatrzyć się w teksty Roberta Howarda dla przyjemności czytania, powinien jednak poszukać wersji z tłumaczeniami np. Królickiego.
Zaletą tej książki są natomiast dodatki - analiza pisarstwa REH-a, zaprezentowane wcześniejsze (odrzucone) wersje utworów, mapy wykonane przez Howarda a także szkice pomysłów, z których rozwinęły się opowiadania.
Pomysł zacny, tłumaczenie słabiutkie.
Trzeba nie mieć naprawdę wyczucia do języka polskiego, by Cymmeryjczyka przemianować na Cimmeryjczyka. Co za cimbał to zrobił...
Już nawet pseudo-stylizowane z wydania Alfy były chyba lepsze. Mamy pełno powtórzeń, roi się od zaimków "dajcie mi dobry miecz i wroga, bym mógł go w niego wbić". Pojawiająsię idiotyczne określenia, np. "Conan...
Kupiłem za młodu, oczywiście skuszony postacią Conana (zresztą wybór i tłumaczenie opowiadań Howarda całkiem niezłe) ale prawdziwą perełką jest tu zbiór historii Lorda Dunsany. Oniryczne, czasem sielskie, a czasem przerażające wizje Marzyciela (ponoć zainspirowały np Lovecrafta do stworzenia jego Krainy Snów) były dla mnie wówczas całkowitą nowością. I do dziś wspominam je bardzo dobrze.
Kupiłem za młodu, oczywiście skuszony postacią Conana (zresztą wybór i tłumaczenie opowiadań Howarda całkiem niezłe) ale prawdziwą perełką jest tu zbiór historii Lorda Dunsany. Oniryczne, czasem sielskie, a czasem przerażające wizje Marzyciela (ponoć zainspirowały np Lovecrafta do stworzenia jego Krainy Snów) były dla mnie wówczas całkowitą nowością. I do dziś wspominam je...
więcej Pokaż mimo to