-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński2
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać7
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać1
Biblioteczka
2023-07-10
2022-05-22
Dla fanów uniwersum naprawdę przyjemna lektura, pozwalająca nieco szerzej spojrzeć na wydarzenia, które znamy z wcześniejszych książek Martina. Książka napisana z typowym dla tego autora humorem i lekkim piórem. Do głowy przychodzą mi tylko dwa ciężkiego kalibru zarzuty jakie mogę mieć. Jeden bierze się stąd, że "czuć", że jest to pisane dla fanów Pieśni Lodu i Ognia. Ktoś, kto zupełnie nie zna tego świata absolutnie nie powinien od tej książki zaczynać, mimo, że chronologicznie jest "pierwsza" - taka osoba może mieć naprawdę duży problem, żeby się połapać, szczególnie w lokacjach, bo te są potraktowane tu całkowicie po macoszemu i nie wprowadzone wystarczająco jasno.
A drugi zarzut jest czysto fanowski, wolałbym, żeby Martin skoncentrował się na dokończeniu sagi, a dopiero później pisał książki uzupełniające, a nie na odwrót. Tym bardziej, że jak zakończył się serial - wiemy. Wciąż mam nadzieję, że autorskie zakończenie mogłoby być lepsze i zmyć nieco posmak po ekranizacji.
No ale... Pożyjemy - może - zobaczymy.
Dla fanów uniwersum naprawdę przyjemna lektura, pozwalająca nieco szerzej spojrzeć na wydarzenia, które znamy z wcześniejszych książek Martina. Książka napisana z typowym dla tego autora humorem i lekkim piórem. Do głowy przychodzą mi tylko dwa ciężkiego kalibru zarzuty jakie mogę mieć. Jeden bierze się stąd, że "czuć", że jest to pisane dla fanów Pieśni Lodu i Ognia. ...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-13
Do starych przyjaciół (nawet tych książkowych) zawsze powraca się z sentymentem i radością. Nie inaczej jest w tym przypadku. Komuś, kto wychował się na książkach Rowling i z niecierpliwością oczekiwał na kolejne odsłony serii o młodym czarodzieju, na pewno będzie miło powrócić do świata, w którym koegzystują czarodzieje i mugole. Sęk w tym, że to już nie jest do końca ten sam świat. Nie wiem czy to kwestia innego, rozszerzonego autorstwa, czy po prostu tego, że sam już jestem dorosły, ale odrobina magii tamtej odkrywanej w dzieciństwie rzeczywistości przepadła już chyba na zawsze.
Sama książka ma prawo wciągnąć. Nie na długo raczej, bo forma scenariusza sprawia, że dosłownie pędzi się przez kolejne strony. Najbardziej w tym wszystkim razi jednak to, że w gruncie rzeczy, opowiedziana nam właśnie historia, im dalej w nią brniemy, tym bardziej naiwna się wydaje. Ale z sentymentu - 6/10
Do starych przyjaciół (nawet tych książkowych) zawsze powraca się z sentymentem i radością. Nie inaczej jest w tym przypadku. Komuś, kto wychował się na książkach Rowling i z niecierpliwością oczekiwał na kolejne odsłony serii o młodym czarodzieju, na pewno będzie miło powrócić do świata, w którym koegzystują czarodzieje i mugole. Sęk w tym, że to już nie jest do końca ten...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-20
2016-12-23
Podchodziłem do "Cieniorytu" z bardzo dużą rezerwą. Trochę poparzyłem się czytając"Czterdzieści i cztery" i było mi ciężko zaufać Piskorskiemu. Pierwsze wrażenie zrobił mocno średnie. I to nastawienie chyba uratowało mój odbiór tej książki. Nie licząc na nic dobrego, otrzymałem lekturę solidną. Owszem, niepozbawioną pewnych mankamentów, ale zdecydowanie od najnowszej powieści tego autora lepszą i ciekawszą. Sam koncept świata przedstawianego, choć momentami naiwny, potrafi być zajmujący, podobnie język, którym Piskorski ów świat rysuje - intensywny, kwiecisty, nieraz rwący.
Na długie zimowe wieczory książka idealna, pomaga się zrelaksować. Dodatkową zachętą jest jej nowe wydanie w ramach serii "Światy równoległe" - książka nie tyko tania, ale też dobrze wydana. Nie chcąc się niepotrzebnie rozpisywać - odsyłam do kiosków i księgarni. I życzę udanych wieczorów.
Podchodziłem do "Cieniorytu" z bardzo dużą rezerwą. Trochę poparzyłem się czytając"Czterdzieści i cztery" i było mi ciężko zaufać Piskorskiemu. Pierwsze wrażenie zrobił mocno średnie. I to nastawienie chyba uratowało mój odbiór tej książki. Nie licząc na nic dobrego, otrzymałem lekturę solidną. Owszem, niepozbawioną pewnych mankamentów, ale zdecydowanie od najnowszej...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11-06
2016-10-29
Bardzo denerwuję się, kiedy lubiani przeze mnie pisarze osiadają na laurach. Denerwuję do tego stopnia, że w trakcie lektury mam czasem ochotę wyrzucić książkę przez okno, albo rzeczonego autora, jego dzieckiem, zamordować. Grzędowicz tym razem uszedł z życiem - ledwo.
Gdyby oceniać tom drugi jako autonomiczną książkę, w oderwaniu od części pierwszej, to nie jest bardzo źle, momentami jest nawet bardzo dobrze, a w paru miejscach nieomal genialnie. Ale ciężko nie porównywać kontynuacji z poprzednikiem, a takiego porównania ten tom już nie wytrzymuje zupełnie. Dlaczego? Wiem, że nie ocenia się książki po okładce, że nie szata zdobi człowieka, i że pozory lubią mylić, ale już na pierwszy rzut oka, kiedy tylko weźmie się tom drugi do ręki, widać na czym problem będzie prawdopodobnie polegał. W czym rzecz? W objętości. Jeżeli książka rozmiarami przypomina standardowe wydanie Pisma Świętego, to albo mamy do czynienia z przejawem geniuszu autorskiego, który wciągnie czytelnika już od pierwszej strony i będzie trzymał mocno za szmaty aż do ostatniej, albo... Albo autor się zagalopował i więcej w jego pracy grafomanii, niż treści. I niestety o geniuszu tym razem mówić nie można, jest za to fabuła rozwleczona niemiłosiernie, dłużąca się i momentami męcząca. Tempo, z zawrotnego stało się ślimacze. Niestety. Nie wiem dlaczego Grzędowicz tak mocno strzelił sobie w kolano. Tym bardziej, że problem nie leży w brakach i niedociągnięciach, ale w nadmiarze i ewentualnej redakcji i wywaleniu wszystkiego, co niepotrzebne. Doskonałą opowieść łatwo zniszczyć, opowiadając ją zbyt długo, a najbardziej nawet porywająca ballada w końcu uśpi słuchaczy.
I chyba na tym swoją wypowiedź skończę. Skończę i zacznę czytać tom trzeci, który - mam nadzieję - okaże się lepszy, bo świat i bohaterów stworzonych przez Grzędowicza szanuję i lubię. Obym tym razem się nie zawiódł. Do trzech razy sztuka!
Bardzo denerwuję się, kiedy lubiani przeze mnie pisarze osiadają na laurach. Denerwuję do tego stopnia, że w trakcie lektury mam czasem ochotę wyrzucić książkę przez okno, albo rzeczonego autora, jego dzieckiem, zamordować. Grzędowicz tym razem uszedł z życiem - ledwo.
Gdyby oceniać tom drugi jako autonomiczną książkę, w oderwaniu od części pierwszej, to nie jest bardzo...
2016-09-01
Nie można odmówić autorowi konceptu. Na dodatek w miarę logicznego i ciekawego. To mogła być naprawdę bardzo dobra książka, gdyby nie jeden, niewielki, problem. Avoledo ma czytelnika za debila. Przykład? Z uporem maniaka powtarza swoją piękną pseudometaforę, wedle której w postapokaliptycznym świecie noc stała się dniem, a dzień nocą. Za pierwszym razem myśl ta jest nawet zajmująca. Za drugim - dziwna. Kiedy człowiek nie pamięta już, który raz z kolei czyta coś podobnego - staje się po prostu... Denerwująca. Inny przykład? Jeden z głównych bohaterów w pewnym momencie zwierza się drugiemu, zaznaczając, że nigdy wcześniej nikomu o tym nie mówił, a stronę dalej, na koniec tej samej wypowiedzi, stwierdza, że mówił to tylko jemu i pewnej kobiecie. Yyyyy... Co? Albo jeszcze lepszy kwiatek! Główny bohater wraz z pewną niewiastą leci do Wenecji, tak, leci - o własnych siłach. Nie jest to może szczyt realizmu, ale i u Bułhakowa latali i w malarstwie Chagalla, no ok, niech sobie latają. Ale kiedy parę stron później owa niewiasta stwierdza (cytuję z pamięci) "Pokazałabym Ci inne wraki, gdybyśmy umieli latać"... No coś jest chyba nie tak, prawda? Jako czytelnik mam prawo czuć się w takich momentach przynajmniej zagubiony. Osoby, które już czytały "Korzenie niebios" mogą mi w tym punkcie coś zarzucić. Enigmatycznie jednak odpowiem, że mam tego świadomość, ale mimo wszystko autorowi zabrakło iskry bożej, żeby przedstawić ten konkretny pomysł jasno, bez niepotrzebnego gmatwania.
Brakuje mi w tym wszystkim konsekwencji. Siła pierwowzoru uniwersum polegała na tym, że nawet najbardziej fantastyczne i wydumane zdarzenia miały uzasadnienie, autor starał się je podać w przystępnej i lekkostrawnej formie. Avoledo w swojej książce, wrzuca wszystko do jednego gara, podgrzewa, robi z tego blenderem ciapę o kolorze... Jednobarwną ciapę i chochlą - miejscami topornego - języka, rzuca czytelnikowi na talerz. Nie dziwi zatem, że lektura tej książki potrafi zająć wiele dni, że nie wciąga, tak jak mogła, gdyby tylko ktoś odrobił do końca zadanie domowe. Jest to jedna z tych książek z otwartym zakończeniem, o których kontynuacji raczej marzył nie będę. Owszem, czytałem już o wiele gorsze rzeczy, ale nie oszukujmy się... franczyza zobowiązuje.
Nie można odmówić autorowi konceptu. Na dodatek w miarę logicznego i ciekawego. To mogła być naprawdę bardzo dobra książka, gdyby nie jeden, niewielki, problem. Avoledo ma czytelnika za debila. Przykład? Z uporem maniaka powtarza swoją piękną pseudometaforę, wedle której w postapokaliptycznym świecie noc stała się dniem, a dzień nocą. Za pierwszym razem myśl ta jest nawet...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-06-11
2016-06-11
2016-06-11
2016-06-11
2016-08-03
2016-08-09
"Opowieści są ważne - stwierdził potwór. - Czasami potrafią być nawet najważniejsze. Jeśli tylko niosą ze sobą prawdę."
Te słowa to jedne z wielu na temat opowieści, które padają w książce Patricka Nessa. Książce dla dzieci! Choć, patrząc na jej okładkę i ilustracje, można by odnieść wrażenie, że najmłodsi są ostatnimi, którzy powinni mieć z nią styczność. Czy to wrażenie jest uzasadnione? A jeżeli nie, to czy również dorośli są w stanie ową książką się w jakiś sposób nacieszyć?
Autorzy
Okoliczności powstania "Siedmiu minut po północy" są nietypowe. Patrick Ness napisał książkę, ale jej nie wymyślił. Koncept całości, wraz z postaciami, został stworzony przez Siobhan Dowd - autorkę książek dla młodzieży. Dlaczego sama nie podjęła się dokończenia własnej historii? Nie zdążyła. Zmarła 21 sierpnia 2007 roku, przegrywając walkę z rakiem. Jest to informacja o tyle istotna, że matka Connora - głównego bohatera opowieści - również choruje na nowotwór. Ness został poproszony o dokończenie książki. Sam jednak przyznaje w słowie wstępnym, że nawet nie próbował naśladować stylu swojej poprzedniczki. Wziął nasionko, które zostawiła, i pozwolił mu wykiełkować na jego własnym gruncie. Wszak, jak stwierdza w pewnym momencie Connor: "Opowieści to dzikie bestie, które zawsze chodzą swoimi drogami." Miał jednak jedno marzenie, jeden cel - starał się napisać książkę, która przypadłaby Dowd do gustu. I owe starania widać - nie jest to nachalna próba zadowolenia wszystkich, ale pełna pokory i spokoju chęć opowiedzenia dobrej i wartościowej historii. Historii, która wciąga czytelnika.
Connor
Dzieciństwo bywa niełatwe. Szczególnie jeżeli jest się osobą, która tłumi w sobie emocje, żyje w swoim własnym, zamkniętym świecie - niezależnie od tego, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy. Bycie wrażliwym uznawane jest za słabość, a niepozorność często prowadzi do społecznej niewidzialności. Jeżeli na dodatek jest się ofiarą szkolnej przemocy, twoi rodzice są rozwiedzeni, a matka prowadzi, z coraz mniejszym powodzeniem, walkę z rakiem - naprawdę ciężko jest żyć. A tak mniej więcej wygląda rzeczywistość Connora w momencie, w którym go poznajemy. Pod względem osobowości i nieporadności w relacjach z otoczeniem przypomina mi on bardzo Charliego, tytułowego bohatera książki Stephena Chbosky'ego (Nawiasem mówiąc tytułowego, tylko dla Polaków. "The Perks of Being Wallflower" = "Charlie"? Serio?). Connor próbuje sobie jakoś radzić, stara się być dzielny, ale też nie potrafi przyjąć pomocy, nawet jeżeli wyraźnie jej potrzebuje. Jest zbyt dumny i przestraszony zarazem. Słaby kontakt z ojcem, chęć niedenerwowania chorej matki i całkowita niekompatybilność z babcią i nieumiejętność porozumiewania się z nią nie ułatwiają ani trochę sprawy. Między innymi dlatego w jego życiu, pewnej nocy - dokładnie siedem minut po północy - pojawia się pewien potwór. Nie jest to jednak bestia, która śni się naszemu głównemu bohaterowi po nocach, ale przyjaciel.
Potwór
Niedaleko domu Connora i jego matki znajduje się stary cmentarz. Na jego środku, spomiędzy nagrobków wyrasta bardzo wiekowy cis. Drzewo towarzyszy naszemu bohaterowi i jego matce przez całe życie, jest niemym świadkiem wydarzeń i samo też jest obserwowane z okna w kuchni. Którejś nocy okazuje się jednak, że to nie jest zwyczajne drzewo, a przynajmniej nie jest nim ciągle. Bo w chwili kiedy Connor potrzebuje pomocy, kiedy potrzebny jest mu przyjaciel - drzewo ożywa. Nie jest jednak potulnym i pobłażliwym przyjacielem, ale wymagającym, ostrym i bezwzględnym mentorem. Otwiera Connorowi oczy na wiele spraw i pomaga pogodzić się z nieuniknionym, przyjmować życie takim, jakie jest. Robi to za pośrednictwem trzech historii, które opowiada chłopcu, na samym początku zastrzega jednak, że w zamian Connor będzie musiał opowiedzieć czwartą i ma to być prawda, której się panicznie boi - esencja nawiedzających go co noc koszmarów. Prawda, z którą Connor musi sobie poradzić. W pewnym momencie dla naszego bohatera drzewo staje się symbolem nadziei, fundamentem, na którym buduje wiarę w to, że jego Matka wyzdrowieje (wszak z cisu robi się lekarstwo na raka). To przecież nie mógł być przypadek, że drzewo pojawiło się w życiu chłopca akurat teraz, prawda?
Trzy opowieści
Snute przez potwora historie mają charakter przypowieści, są opowiadaniami z bardzo wyraźnym morałem, choć posiadają też równie silne zwroty akcji. Pokazują, że nic w życiu nie jest oczywiste, że dobrzy ludzie popełniają zło,a złym zdarza się czynić dobro. Potwór stwierdza wprost: "Nie zawsze musi istnieć jakiś dobry bohater. Tak jak i nie zawsze musi istnieć zły. Większość ludzi plasuje się gdzieś pośrodku". Tak samo pokazuje, że nie ma niczego złego w byciu rozgoryczonym, złym, wściekłym, że nie powinno się tłumić w sobie emocji - jakiekolwiek by one nie były.
Ilustracje
Jim Kay odwalił kawał doskonałej roboty! Pewnie większość z nas inaczej wyobraża sobie rysunki zdobiące książkę dla najmłodszych, ale to tylko potwierdza, że czasem warto zweryfikować swoje wyobrażenia. Ilustracje są ciężkie i mroczne, ale jednocześnie po prostu piękne i przede wszystkim - klimatyczne. Widać, że wyszły spod ręki osoby, która przemyślała temat i miała bardzo konkretny pomysł, a nie po prostu rysowała, co popadnie, byle tylko zgadzało się z tekstem. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem rysunki towarzyszące książce wydawały mi się tak kompatybilne z treścią i przesłaniem.
Ekranizacja
Piszę o niej już teraz z prostej przyczyny. Ta książeczka jest napisana w bardzo filmowy sposób! Układ scen, przejścia między nimi, dialogi wydają się być gotowym storyboardem. Nic tylko wziąć kamerę, zebrać ekipę i nagrywać. To jest bardzo kinowy materiał. I mam olbrzymią nadzieję, że filmowcy tego potencjału nie zmarnują i pokażą nam na ekranie coś naprawdę niesamowitego. Jak na razie zwiastuny tej nadziei nie zniszczyły. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko z niecierpliwością czekać na grudniową premierę.
Piąta opowieść
Podoba mi się w tej książce to, że pojawiają się w niej tematy trudne i drażliwe, że posiada olbrzymi ładunek edukacyjny i moralizatorski (w możliwie jak najlepszym i najłagodniejszym tego słowa znaczeniu). Uczy godzić się z losem, radzić sobie z emocjami, dostrzegać prawdę - nie bać się jej. Pokazuje, że świat nie jest zbudowany zero-jedynkowo. Owszem można to wszystko uznać za jeden wielki truizm, ale nawet jeżeli nim jest, to został on podany w tak doskonałej formie, że naprawdę ciężko byłoby choć odrobiny nie uszczknąć. Connor, pomimo młodego wieku, zostaje skonfrontowany z okolicznościami skrajnie trudnymi. Musi dorosnąć szybciej niż jego rówieśnicy, dlatego ciężko jest mu złapać z nimi kontakt - ale w dalszym ciągu pozostaje dzieckiem, które chce być traktowane jak pozostali. Nie oczekuje i nie chce niczyjej litości, ani przymykania oka. Chce być traktowany normalnie. ta tęsknota za normalnością przebija się przez wiele fragmentów. Czy Connor osiągnie to o czym marzy? Czy jego mama wyzdrowieje? Jak będzie brzmiała jego opowieść? Warto doczytać samemu! Polecam!
8/10
"Opowieści są ważne - stwierdził potwór. - Czasami potrafią być nawet najważniejsze. Jeśli tylko niosą ze sobą prawdę."
Te słowa to jedne z wielu na temat opowieści, które padają w książce Patricka Nessa. Książce dla dzieci! Choć, patrząc na jej okładkę i ilustracje, można by odnieść wrażenie, że najmłodsi są ostatnimi, którzy powinni mieć z nią styczność. Czy to wrażenie...
2016-08-07
Artem powrócił! Główny bohater „Metra 2033” po raz kolejny wyrusza w podróż ciemnymi tunelami moskiewskiej kolei podziemnej. Jednak to nie metro zaprząta jego uwagę, tylko to, co znajduje się na powierzchni. Ubzdurał sobie, że świat na górze istnieje, że zamknięci w podziemiach Moskwy ludzie nie są jedynymi żyjącymi na planecie. Nawet jego najbliżsi mają go za wariata. Kim tak naprawdę jest Artem? Jedynym trzeźwo patrzącym na sytuację człowiekiem? Niepoczytalnym? Osobą, której myśli zostały wypaczone przez promieniowanie?
Artem
Chłopak ma ciężkie życie. Nie dość, że uratował niedobitków przed olbrzymim niebezpieczeństwem, to jeszcze jako jedyny wie, że w sumie nie do końca było ono tak oczywiste, jak się wszystkim wydaje. Poza tym uwierzył, że mieszkańcy moskiewskiego metra nie są jedynymi ocalałymi na świecie i z uporem maniaka próbuje nawiązać kontakt z pozostałymi miastami – co już raz mu się udało, jak wiemy, pod koniec tomu pierwszego. Nie skutkuje to jednak niczym innym, jak tylko tym, że za maniaka go mają. Wszyscy. No, prawie…
Nie będę ukrywał, że jest on jednym z moich ulubionych książkowych bohaterów. Został idealnie wyważony, potrafi być troskliwy, chamski i wredny, ma czarne poczucie humoru, jest inteligentny, kieruje się w życiu wartościami – wyraźnie odmiennymi od ogółu otaczających go osób. Uparty jak osioł, ale z wielkim sercem. Nie jest przy tym porcelanową laleczką, bez żadnej ryski. Jak każdy człowiek popełnia błędy, za które często cenę płacą inni.
Mam do niego sentyment – może dlatego, że ma tyle samo lat co ja. Rozumiem też jego chęć drążenia głębiej, widzenia dalej, sięgania wyżej. No i tęsknotę… Bardzo żałuję, że „Metro 2035” to prawdopodobnie ostatnia podróż, którą mogłem z Artemem odbyć jako czytelnik. Tym bardziej, że jego przemyślenia i wątpliwości bardzo mocno udzielają się czytającemu. A daleko im do powierzchowności.
Starzy znajomi
Autor pozwala nam po raz ostatni spotkać się z kilkoma innymi, ważnymi postaciami. Nie chcę za bardzo zdradzać tego, kto dokładnie się pojawi – osobiście znienawidziłbym osobę, która zrobiłaby mi coś takiego. Wspomnę tylko, że głównym towarzyszem Artema będzie nie kto inny jak Homer. Staruszek pokazuje się już na samym początku powieści, dlatego jego obecność nie jest jakoś bardzo zaskakująca. Zresztą ta dwójka jest o tyle istotna, że w wyraźny sposób łączy fabułę z poprzednimi częściami. Każdy z nich z inną. Taka klamra jest nie tylko przyjemna w odbiorze, ale też potrzebna – tworzy z tych trzech książek jeszcze silniejszą całość.
Metro
Jakie było i jest – każdy widzi. To ciągle ten sam, dobrze skonstruowany świat, niepozbawiony mrocznych miejsc – i to nie tylko ze względu na niewielką ilość światła. W tej odsłonie poznajemy je z jeszcze ciemniejszej strony. Czytając „Metro 2033”, nie doceniałem w pełni pracy, jaką wykonał autor – jej złożoności i wielowarstwowości. Moskiewskie metro, opisane w książkach, jest nie tylko miniaturką świata, odzwierciedleniem różnych prądów politycznych i ekonomicznych. Teraz, po dwóch latach, doceniam je szczególnie z nieco innego – choć pokrewnego – powodu. Patrzę na nie trochę jak na takie akwarium dla mrówek, przez którego ścianki można obserwować zachowanie małych stworzonek, odbieram je jak eksperyment społeczny. Pomysł sam w sobie zachwyca, owszem! Ale o wiele cenniejsza jest możliwość obserwacji i analizy ludzkich zachowań, tutaj skumulowanych na kilkudziesięciu kilometrach kwadratowych.
Dmitri Glukhovsky
Glukhovsky sam przyznał, że wywrócił swój świat do góry nogami. Sporo czytelników pewnie będzie zdziwionych, część z nich może nawet się ciut rozczaruje, pewnymi rozwiązaniami fabularnymi. Razem z Artemem dowiemy się wielu rzeczy, być może zbyt wielu. Udało się w tym wszystkim jednak zachować autorowi równowagę. Nie, nie jestem w stanie pisać bardziej naokoło – naprawdę nie chcę niczego zdradzić.
Jeżeli zaś chodzi o samego Glukhovskiego, jestem o niego spokojny. Jeszcze nie tak dawno temu bałbym się, że jest pisarzem jednej książki, że w wieku 18 lat wpadł na pewien genialny pomysł i że któregoś dnia ten pomysł się skończy, a autor po prostu zniknie, jak wielu przed nim. Nie zniknął! A powieścią „Futu.re” udowodnił, że pisać to on potrafi – i to jak!
Epilog
Mówią, że wszystko co dobre, szybko się kończy. No i mają rację. Mam lekki żal do Glukhovskiego, że zdecydował się tylko na trylogię. Choć z drugiej strony otworzył wrota swojego uniwersum i pozwolił tworzyć innym, zapełniać ten świat historiami, odbudowywać go po apokalipsie – kawałek po kawałku.
Dla mnie „Metro 2035” to książka stojąca gdzieś pomiędzy dwiema poprzednimi – jeżeli chodzi o jej wartość, jakość i przesłanie. Autor postawił wykreowany przez siebie świat na granicy ciemnych schodów, prowadzących w dół i uśmiechając się, popchnął go w przepaść. Z jakim skutkiem? Czy rosyjska rzeczywistość Anno Domini 2035 mocno się poobijała? Czy w ogóle przeżyła ten upadek? Każdy czytelnik musi sobie odpowiedzieć sam. Jedno mogę jednak z czystym sumieniem przyznać. Z tą książką, i w ogóle z całą serią, naprawdę warto się zapoznać!
8/10
Artem powrócił! Główny bohater „Metra 2033” po raz kolejny wyrusza w podróż ciemnymi tunelami moskiewskiej kolei podziemnej. Jednak to nie metro zaprząta jego uwagę, tylko to, co znajduje się na powierzchni. Ubzdurał sobie, że świat na górze istnieje, że zamknięci w podziemiach Moskwy ludzie nie są jedynymi żyjącymi na planecie. Nawet jego najbliżsi mają go za wariata. Kim...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08-01
W zasadzie ciężko mi sobie wyobrazić powód, dla którego ta książka powstała. Może poza jednym, dającym się zapisać w cyfrach i schować w portfelu lub na koncie bankowym. Prawdopodobnie sprawdza się jako źródło wątpliwej rozrywki, całkiem możliwe, że jest w jakimś stopniu "repetytorium" ze Śródziemia, ale prawdę mówiąc - sensu nie ma żadnego. Zarówno w ramach rozrywki, jak i przypomnienia sobie pewnych faktów wolę, po prostu, Tolkiena poczytać.
Na co to? Po co to? Nie wiem. Z czystego sentymentu daję 4 gwiazdki. I ani ćwierci gwiazdki więcej.
W zasadzie ciężko mi sobie wyobrazić powód, dla którego ta książka powstała. Może poza jednym, dającym się zapisać w cyfrach i schować w portfelu lub na koncie bankowym. Prawdopodobnie sprawdza się jako źródło wątpliwej rozrywki, całkiem możliwe, że jest w jakimś stopniu "repetytorium" ze Śródziemia, ale prawdę mówiąc - sensu nie ma żadnego. Zarówno w ramach rozrywki, jak i...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-07-23
Na okładce recenzowanej książki możemy przeczytać między innymi: "Skandynawska fala ogarnia fantastykę! Cykl ten ma szansę stać się dla literatury fantasy tym, czym dla kryminału stały się książki Larssona, Nesbø i Läckberg."
Szczerze? Wątpię.
Oczywistym jest, że wydawca nie napisze złego słowa o książce, którą próbuje sprzedać, ale zachwyty, jakie wylewano nad "Dzieckiem Odyna" były wybitnie podejrzane. Przyznaję szczerze, że podszedłem do tej książki bardzo sceptycznie, może nawet z lekkim uprzedzeniem. Do samego końca jednak miałem nadzieję, że znajdę wystarczająco wyraźny powód, żeby to uprzedzenie zniwelować. Czy się udało?
Ym
Świat, w którym toczy się akcja powieści i na dłuższą metę najmniej denerwujący jej element. Osadzony mocno w nordyckich klimatach, został przedstawiony w sposób przystępny i logiczny, chociaż czasem odnosiłem wrażenie, że autorka ma problem z odpowiednim wyważeniem skali obiektów. Szaleje kobieta niemiłosiernie, kreując niebotyczne struktury - ma to swój urok, ale ciężko jest to uzasadnić realiami panującymi dookoła. O ile Frank Herbert w "Kronikach Diuny" mógł sobie robić z fizyką co chciał, bo był w stanie swoje wizje logicznie uzasadnić, o tyle tutaj, narzucone przez autorkę okoliczności wyznaczają pewne granice, a ich przekraczanie prowadzi do zgrzytów. Niemniej jednak wszystkie opisane lokacje są spójne i przy odrobinie dobrej woli ze strony czytelnika i jego wyobraźni - bardzo malownicze. Nietrudno ukryć, że za wzór posłużyła tutaj północna Europa i akurat ten czynnik łączący świat przedstawiony z naszą rzeczywistością jest w pełni akceptowalny.
Ætlingowie
Siri Pettersen stworzyła nową rasę! Fanfary! Czapki z głów! I w ogóle... A nie, to nie jest nowa rasa, to tylko ludzie z ogonami. Mieszkańcy Ym to największa bolączka tej książki. Niby coś nowego, niby nowa nacja, niby oryginalni, niestety w swojej naciąganej oryginalności - do bólu nijacy. Jestem w stanie zrozumieć motywację pisarki, chęć dołożenia swojej cegiełki do glosariusza świata fantasy, pragnienie zaistnienia w tym świecie. To działanie całkowicie zrozumiałe i dające się uzasadnić. Sęk w tym, że Siri Pettersen w swoich zamierzeniach okazała się przerażająco zachowawcza. Stworzyła rasę, która nie ma wyrazistego charakteru, która owszem bywa efektowna, ale nie jest efektywna, nie funkcjonuje tak jak powinna. Ich kultura, zachowanie i wygląd są tak mocno zakorzenione w ludziach, że momentami czytelnik zapomina o tych paru cechach, które miały świadczyć o ich oryginalności. Nic - poza ogonem i Evną, czyli energią, którą potrafią czerpać z otoczenia - ich nie wyróżnia. To nie są Orkowie Tolkiena, tak bardzo różni od tego, co do tamtej pory pojawiało się w literaturze. Daleko im do Krasnoludów Sapkowskiego - lubieżnych, wulgarnych, bezpośrednich, tak bardzo naturalnych w tym, co odróżnia ich od innych ras. Nawet u antropoidalnych mieszkańców Midgaardu, Grzędowicza, jest więcej odrębności niż u Ætlingów. I to razi niesamowicie, tym bardziej, że w książce występują też "standardowi" ludzie i mamy możliwość porównania. Coś, co powinno być haczykiem i powodem do bardziej ochoczego zagłębienia się w świat wykreowany przez Pettersen, jest tylko powierzchowną obietnicą. Obietnicą, która ma pozostać niespełniona - przynajmniej w pierwszym tomie. Zresztą Ślepi, czyli taki trochę odpowiednik naszych wampirów, są przykładem dokładnie tej samej nieudolności autorki. A może nawet nie nieudolności - przykładem lęku, strachu przed zrobieniem jednego kroku dalej.
Hirka
Główna bohaterka. Uratowana jako malutkie dziecko przed zamarznięciem w trakcie śnieżycy, przez jedną z drugoplanowych postaci. Obca. Nieposiadająca ogona. Nienależąca do świata Ym. Przybysz z innego wymiaru. Zgnilizna (tak, Pettersen to wie, jak wzbudzić sympatię do protagonisty!).
Poznajemy ją jako piętnastoletnią dziewczynę, mieszkającą z ojcem znachorem, pomagającą mu leczyć innych. Jak to młoda kobieta bywa zadziorna, ma poczucie humoru, dosyć łatwo wzbudza szczerą sympatię czytelnika. Postać z całkiem sporym potencjałem, całkowicie zmarnowanym przez - uwaga będzie seksizm! - płeć autorki.
Siri Pettersen
Debiut kosztuje pewnie sporo nerwów. Ta niepewność, czy książka, którą się właśnie napisało, spotka się z uznaniem czytelników, ten olbrzymi strach, litry wypitej kawy i pęczki nieprzespanych nocy. Każdemu ma prawo powinąć się noga, szczególnie jeżeli stawia pierwsze kroki, dlatego ciężko mi ją krytykować, tym bardziej, że wyraźnie zabiega o sympatię czytelników. Kiedy wrzuciłem na Instagrama zdjęcie "Dziecka Odyna", otagowane między innymi jej imieniem i nazwiskiem, a także norweskim tytułem książki, była jedną z pierwszych osób, które to polubiły i skomentowały - miło z jej strony! Niestety jako czytelnik mam z nią spory problem. Z jednej strony rozumiem brak doświadczenia i widzę jej miłość do fantasy. Z drugiej jednak, jest coś bardzo nie tak w tej książce. I tym czymś jest wspomniana już wyżej płeć. Zanim jednak oberwę pierwszym kamieniem, postaram się wyjaśnić o co mi chodzi.
Jest rzeczą oczywistą, że autorzy powieści przelewają sporą część siebie na kartki, które zapełniają fikcyjnymi postaciami i miejscami - to nieuniknione. Poza tym, o to również w pisaniu chodzi. Najbardziej cenię sobie jednak autorów, którzy nie zapędzają się za daleko, którzy potrafią być obiektywni i którzy swoich bohaterów traktują możliwie jak najbardziej autonomicznie (jak choćby Paweł Matuszek głównego bohatera "Kamiennej Ćmy", czy Andrzej Sapkowski wiedźmina Geralta). Niestety w literaturze fantasy, szczególnie tej najbardziej nam bliskiej chronologicznie, widać mocno, że pisarze dają upust swoim, nomen omen, fantazjom. Panowie, pisząc w swoich książkach o kobietach, uprzedmiotawiają je, robią z nich seksowne rekwizyty - i tutaj, tym razem za niechlubny przykład, niech posłuży Grzędowicz i jego "Pan lodowego ogrodu". Panie z kolei ulegają swojemu romantyzmowi i są w stanie pisać peany o gołych, męskich klatach (Stephenie Meyer i jej sagi o błyszczących w słońcu wampirach chyba nie muszę nikomu przypominać?). Peany, które niesamowicie męczą i to nie dlatego, że jestem facetem. Pettersen zaczęła bardzo dobrze, ale pobłądziła w momencie, w którym w życiu Hirki pojawiły się uczucia do pewnego jasnowłosego, barczystego pana... Momentami zastanawiałem się, czy nie czytałem czasami kolejnej części "Zmierzchu". Z Hirki, sympatycznej i rozsądnej dziewczyny, nagle zrobiła się idiotka, której wahania nastrojów są co najmniej irytujące, a tendencja do patrzenia na wszystko przez pryzmat "miłości" najzwyczajniej w świecie dobija. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że Pettersen, za pośrednictwem swojej bohaterki, realizuje swoje fantazje erotyczne. To jest chore i bardzo zaszkodziło książce. Naprawdę nie można pisać o uczuciach w sposób prosty? Nie sprowadzając od razu wszystkiego do pożądania, erotyzmu i seksu? A nawet jeżeli nie dało się inaczej, to dlaczego? Dlaczego pół książki było tym przesiąknięte? Zupełnie jakby maszynopis z rok, albo dwa, przeleżał w burdelu.
Niestety ostatnie kilkadziesiąt stron, choć opowiadało o wydarzeniach najistotniejszych, było drogą przez mękę i fantazje głównej bohaterki. Wielka szkoda, że autorka obrała akurat taki kierunek, bo przez pierwszą połowę książki kupiła mnie i moją uwagę całkowicie. Po przeczytaniu wszystkiego, wiem, że jednak intuicja mnie nie myliła i nie bez powodu kazała podejść do lektury, a w zasadzie do rekomendacji jakie płynęły zewsząd, z należytym dystansem. Czy powrócę do świata Kruczych Pierścieni? Pewnie tak, ale nie zrobię tego z powodu tęsknoty, czy rosnącego z dnia na dzień zniecierpliwienia, ale dlatego, że po prostu będę chciał dokończyć coś, co już zacząłem. Czy mam jakiekolwiek oczekiwania odnośnie kolejnych dwóch tomów? Na chwilę obecną nie, ale może Siri Pettersen jeszcze mnie zaskoczy. Oby! Bo pomimo wielu niedociągnięć i irytujących rzeczy, widzę w tej historii potencjał, który nie został całkowicie zmarnowany w pierwszym tomie trylogii. Seria dostaje ode mnie spory kredyt zaufania. Czy i jak go spłaci, już niebawem się przekonamy.
6/10
Recenzja przygotowana na mojego bloga:
https://buszujacywzbozublog.wordpress.com/2016/07/24/buszujacy-w-ksiazkach-dziecko-odyna/
Na okładce recenzowanej książki możemy przeczytać między innymi: "Skandynawska fala ogarnia fantastykę! Cykl ten ma szansę stać się dla literatury fantasy tym, czym dla kryminału stały się książki Larssona, Nesbø i Läckberg."
Szczerze? Wątpię.
Oczywistym jest, że wydawca nie napisze złego słowa o książce, którą próbuje sprzedać, ale zachwyty, jakie wylewano nad "Dzieckiem...
2015-12-29
"Spoglądając wstecz, zdaję sobie sprawę, że instynktownie postąpiłem prawidłowo. Nie pisze się dla sukcesu. To odciąga część uwagi od pisania. Wszystko, co powinieneś robić, to pisać, jeżeli robisz to naprawdę. Istnieje ciche porozumienie między tobą a czytelnikiem. Jeżeli ktoś wchodzi do księgarni i wydaje ciężko zarobione pieniądze (energię) na twoją książkę, powinieneś mu dostarczyć rozrywki i starać się o to ze wszystkich sił. To właśnie było moim zamiarem." (Frank Herbert w przedmowie do "Boga imperatora Diuny".
Bez wątpienia widać, że kolejne części "kronik Diuny" są przemyślane, że nie zostały napisane na siłę i dla "sukcesu". Herbert czuł doskonale to porozumienie między nim a czytelnikami, rozumiał je i szanował. Nie chadzał na łatwiznę, a jego myśli często prowadziły po stromych, trudnych i niebezpiecznych ścieżkach, nigdy jednak nie zwodziły na manowce. Jest profesjonalnym przewodnikiem po świecie, który stworzył, biorącym pełną odpowiedzialność za to co się dzieje i chwała mu za to! Niemniej jednak czuć pewną granicę rozdzielającą trzy pierwsze tomy od czwartego. Sam autor w przedmowie pisze o pierwszych trzech tomach jak o powstającej równocześnie całości. Nie znaczy to, że tamte książki były lepsze, albo gorsze. Było w nich coś innego i stosunkowo łatwo wyczuć subtelną różnicę, zmianę jaka dokonała się w połowie Kronik.
Częściowo winę za to ponosi czas akcji, odcięty od "Dzieci Diuny" tysiącami niemych lat. To trochę tak jakby napisać książkę o Starożytnym Rzymie i połączyć ją z opowieścią dziejącą się obecnie. Autor miał świadomość czasu i tego jak mimo wszystko prosta nawet informacja o jego upływie, i to tak znacznym, musiała wpłynąć na percepcję czytelnika. Niestety nie do końca był konsekwentny w zaznaczeniu tego upływu, choć z drugiej strony świat przedstawiony w czwartym tomie jest kreacją głównego bohatera, to częściowo tłumaczy może nieco zbytnią delikatność Herberta.
Jeden z wątków jest też, nie dosłowną ale jednak, kalką czegoś co wydarzyło się już wcześniej. Przed lekturą pozostałych części pozostaje mi mieć tylko nadzieję, że to raczej wypadek przy pracy a nie tendencja.
Co w Kronikach się nie zmieniło? To, że dalej są świetnym bodźcem dla przemyśleń, prowokują je, skłaniają do nich. Wiele fragmentów tej książki aż prosi się o chwilową chociaż kontemplację, co pomijając całkowicie kwestie fabularne, stylistyczne itd, jest zdecydowanie największą wartością dzieła Herberta.
Polecam jak zawsze!
"Spoglądając wstecz, zdaję sobie sprawę, że instynktownie postąpiłem prawidłowo. Nie pisze się dla sukcesu. To odciąga część uwagi od pisania. Wszystko, co powinieneś robić, to pisać, jeżeli robisz to naprawdę. Istnieje ciche porozumienie między tobą a czytelnikiem. Jeżeli ktoś wchodzi do księgarni i wydaje ciężko zarobione pieniądze (energię) na twoją książkę, powinieneś...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ostatnio sięgnąłem do kilku książek o tej tematyce i muszę przyznać, że "In Other Lands" zdecydowanie wybija się ponad pozostałe.
Owszem, jest w tej opowieści sporo naiwności, być może w wielu miejscach jest w stanie czytelnika mocno zirytować, ale nie zmienia to faktu, że ta książka w bardzo przyjemny sposób wciąga. Bohaterowie są sympatyczni i nie można im zarzucić bycia jednowymiarowymi, fabuła... Nie znęca się nad odbiorcą. Świat przedstawiony jest potraktowany nieco po macoszemu, ale naprawdę da się przymknąć na to wszystko oko, bo to w ogólnym rozrachunku jednak przyjemna lektura. Momentami trochę "Guilty pleasure", ale jednak.
Oczywiście książka nie została jeszcze przetłumaczona na język polski - mam wrażenie, że tego zaszczytu dostępują tylko, krótsze objętościowo przeciętniaki - ale język, którym jest napisana nie powinien sprawić większej trudności komuś, kto ma do czynienia z językiem angielskim.
gdybym chciał być naprawdę upierdliwy, to mógłbym znaleźć sporo rzeczy, do których dałoby radę się przyczepić, ale... to nie ma sensu. Jeżeli ta książka nie zostanie oficjalnie wydana w Polsce, to procent osób, które po nią sięgną i tak będzie niewielki, a dla tych, którzy to zrobią jest dobrą pozycją choćby po to, żeby poobcować z angielskim. Więc po co się czepiać?
Polecam z czystym sercem!
Ostatnio sięgnąłem do kilku książek o tej tematyce i muszę przyznać, że "In Other Lands" zdecydowanie wybija się ponad pozostałe.
więcej Pokaż mimo toOwszem, jest w tej opowieści sporo naiwności, być może w wielu miejscach jest w stanie czytelnika mocno zirytować, ale nie zmienia to faktu, że ta książka w bardzo przyjemny sposób wciąga. Bohaterowie są sympatyczni i nie można im zarzucić...