-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1156
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać409
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński22
Biblioteczka
2020
Zastanawia mnie tylko jedna rzecz: skąd bierze się fenomen takich książek.
Powieść erotyczna, prorocze sny, Polka i Włoch, sycyfilijska mafia, drogie ubrania, wściekły seks, porwanie i 365 dni na uratowanie najbliższych. Banalne, przewidywalne, ale widocznie tego oczekują dzisiejsi czytelnicy.
Zastanawia mnie tylko jedna rzecz: skąd bierze się fenomen takich książek.
Powieść erotyczna, prorocze sny, Polka i Włoch, sycyfilijska mafia, drogie ubrania, wściekły seks, porwanie i 365 dni na uratowanie najbliższych. Banalne, przewidywalne, ale widocznie tego oczekują dzisiejsi czytelnicy.
Czytania tutaj tyle, co nic. Kilkadziesiąt minut uwaznej lektury. Ale wydawnictwo - może trochę tworzone siłę, bo niektóre rzeczy budzą mój sprzeciw przez ich ciągłe powielanie - zasługuje na uwagę z kilku powodów. Tytułowa biała lokomotywa, a może tylko lokomotywa, wyjątkowo dobrze wygląda na obrazach Maksymilian Novak-Zemplinskiego. Tym, którzy chcą sobie wyrobić zdanie polecam wejść na stronę tego artysty: http://www.zemplinski.com/
Drugą zaletą jest możność obcowania z nieznanymi listami, adresowanymi do autora (J. Satanowskiego). Można zobaczyć Stachurę, takiego boleśnie zwyczajnego i ludzkiego, ale też i przekraczającego granicę własnej legendy.
Nie do końca przekonują mnie argumenty autora dotyczące i twórczości i sposobu jej wykonywania (piosenki). Pozostanę zdecydowanie przy tym co znam. Chociaż, nie ukrywam, uważnie przesłuchałem obie płyty dołączone do książki.
Czytania tutaj tyle, co nic. Kilkadziesiąt minut uwaznej lektury. Ale wydawnictwo - może trochę tworzone siłę, bo niektóre rzeczy budzą mój sprzeciw przez ich ciągłe powielanie - zasługuje na uwagę z kilku powodów. Tytułowa biała lokomotywa, a może tylko lokomotywa, wyjątkowo dobrze wygląda na obrazach Maksymilian Novak-Zemplinskiego. Tym, którzy chcą sobie wyrobić zdanie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Myślę, że Jan Paweł V, drugi Papież - Polak na Tronie Piotrowym, już powinien wystarczyć, by sięgnąć po tę książkę. Narracja dzieje na dwóch poziomach - aktualnego roku 2030 i krótkich powrotach w przeszłość.
Ze starego świata - półkula północna zamieszkała głównie przez białych (co ciągle autor podkreśla) - niewiele pozostało. Popioły i prochy zmarłych, bezludne pustynie.
Dobraczyński kreśli apokaliptyczną wizję przyszłości. Tragedia III wojny światowej to przestroga i pytanie, co dalej ze światem (ocalały właściwie tylko Afryka i Ameryka Południowa). Ale skutki wojny roszerzają się na resztę świata. Nie do końca wiadomo, czego mają się spodziewać kontynenty, które ocalały.
Niestety, obraz przyszłości jest nieco naiwny i chyba zbyt powierzchowny. Miło jest jednak dowiedzieć się, że w Częstochowie ocalał obraz Jasnogórskiej Pani i dość duża grupa Polaków (tu również trochę niekonsekwencji).
Ciekawie nakreślona "ludzka" biografia polskiego papieża i m.in. jego młodzieńczej miłości. Ukochana Marysia, która zginęła w III wojnie światowej, stała się jego opiekunką z nieba. To dzięki niej następca św. Piotra z czasu kryzysu Kościoła, odnajdzie coś, co być może pozwoli przetrwać ludzkości.
Autor, nieco między wierszami, ubolewa nad upadkiem obyczajów, aborcją i kryzysem religijności. Razi też odrobinę skażenie socjalizmem. Za to pozytywnie zaskakuje słownictwo dzisiaj już tak politycznie niepoprawne.
Myślę, że Jan Paweł V, drugi Papież - Polak na Tronie Piotrowym, już powinien wystarczyć, by sięgnąć po tę książkę. Narracja dzieje na dwóch poziomach - aktualnego roku 2030 i krótkich powrotach w przeszłość.
Ze starego świata - półkula północna zamieszkała głównie przez białych (co ciągle autor podkreśla) - niewiele pozostało. Popioły i prochy zmarłych, bezludne pustynie....
Nie da się zrozumieć teraźniejszości, nie sięgając w przeszłość. A nasza historia to historia żywej ewangelii, zanurzonej w nasze dzieje.
Książka - może trochę niepozorna - pozwala lepiej zrozumieć odchodzące w niepamięć wydarzenia z XIV w. Umiejętna opowieść wciąga i nie pozwala na obojętność.
Lektura obowiązkowa dla każdego: wierzącego, wątpiącego i odrzucającego wiarę.
Nie da się zrozumieć teraźniejszości, nie sięgając w przeszłość. A nasza historia to historia żywej ewangelii, zanurzonej w nasze dzieje.
Książka - może trochę niepozorna - pozwala lepiej zrozumieć odchodzące w niepamięć wydarzenia z XIV w. Umiejętna opowieść wciąga i nie pozwala na obojętność.
Lektura obowiązkowa dla każdego: wierzącego, wątpiącego i odrzucającego wiarę.
Jego praca przypadła na czas „wzlotu” i upadku warszawskiego getta. Pracuje jako żydowski urzędnik w Służbie Porządkowej. Ma dobrą pamięć, a jego wspomnienia to bezcenny skarb pamięci o tych, których już nie ma. Stanisław Gombiński jest autorem dzieła, którego wartość sentymentalna jest bezcenna.
Jeden z opisywanych epizodów natrętnie przyczepił się do mojej pamięci i nie chce odejść. Oto żandarm odnajduje ukryty sklep w getcie, a w nim mnóstwo dóbr (wędliny, ciastka itp.). Nie waha się na moment, ładuje, ile wlezie do kieszeni. Ale w przypływie dobrego humoru woła dzieci. One już zdążyły zapomnieć, jak smakują takie rarytasy. Jedno z nich nagle pyta: „Czy zawsze przed śmiercią ludzie jedzą takie przysmaki?”
Drugą rzeczą jest równie natrętne pytanie, czy gdyby żydzi nie poszli tak łatwo na współpracę, gdyby nie ich „wkład” w wyłapywanie współbraci, Niemcom tak łatwo poszłoby w getcie? Także i autor kilkakrotnie przeżywa takie rozterki. Niemcy nie byli przygotowani na „rozwiązanie” problemu żydów. Toteż ich własnymi rękoma załatwili sobie w miarę normalne funkcjonowanie gett. Więcej, osadzeni tam żydzi ochoczo pracowali ku chwale III Rzeszy.
Kolejna ksiązka, która utwierdza mnie w przekonaniu, że z Niemcami coś nie tak. Zbyt łatwo stawali się zbrodniarzami. Ludzie, którzy w „cywilu” byli lekarzami, nauczycielami, leśnikami, nagle przeistaczali się w bestie. Gombiński opisuje m.in. pewnego Niemca, który miewał kłopoty trawienne. Lekarstwem na to stało się zabijanie żydów. Aby kuracja była skuteczna, „lek” musiał być przyjmowany systematyczny i musiał zabić sobie żyda chociaż raz na tydzień.
Bardzo pozytywnie przedstawieni są Polacy. Polscy policjanci często widzieli przerzucanie żydowskich dzieci z getta, ale nigdy nie zdradzili. Polaków nazywa zbyt łagodnymi, przystępnymi dla próśb i błagań. To zamiast polskich policjantów Niemcy sprowadzają Litwinów. „Niezawodni” są też Ukraińcy i Łotysze. Ich służbę nazywa „zrywem wyzwolonym narodów”. „Wśród nich najlepiej spisują się Ukraińcy. Łotysze i Litwini to tępe, drewniane twarze, nie widać na nich myśli. Automatycznie popędzają, automatycznie biją, automatycznie strzelają. To nie ludzie, to automaty. Za to Ukraińcy są niezawodni; u nich widać osobisty udział w robocie, polot, fantazję. Żyją w tych ludziach świetne tradycje Gonty i Chmielnickiego, niedawnej machno[w]szczyzny. Rizat Żidow?”
Książkę warto przeczytać także dla wzruszających scen z życia Janusza Korczaka. Stary Doktor wyrusza w ostatnią drogę ze swoimi dziećmi... Treblinka...
Bolesne doświadczenia autora i jego krytyczna ocena postępowania wielu jego współplemieńców nadaje książce wymiar nieco odrealnionej samotności. Pustymi ulicami warszawskiego getta nadal przemierzają tłumy cieni. Jeszcze tak niedawno roiło się tam kłębowisko ludzkie, aż nastała cisza. Gombiński wie, że i on pracując w Służbie Porządkowej w jakiś sposób przyczynił się - swoją pracą dla Niemców – zniszczeniu narodu. Nie wybiela się. Rozumiemy, że chciał przeżyć i że przeżył. Ale jest w tym jakiś tragizm, dramat. Nie człowieka, który boi się oskarżeń o kolaborację (a musiał sporo się nawalczyć po wojnie), ale człowieka, który nie trafił do obozu zagłady.
Jakoś nie zdziwiła mnie jego ocena „narodu panów”. Pozwolę przytoczyć sobie jego przerażające słowa dotyczące Niemców: „Na wieki przejdą do historii – ale inaczej: jako ci, którzy w komorach gazowych mordowali szary, bezbronny Naród, mordowali systematycznie, metodycznie, bez wyjątków dla kobiet czy dzieci. Nie „wiarusy, nie „Iwy, nie „stara gwardia”, baby-killers, mordercy dzieci. Nie bohaterzy spod Cassino: podpalacze. Mordercy dzieci, podpalacze kobiet, starców i bezbronnych – oto ich w historii miano.”
Świadectwo polskiego Żyda, które nie potrzebuje żadnych komentarzy.
Jego praca przypadła na czas „wzlotu” i upadku warszawskiego getta. Pracuje jako żydowski urzędnik w Służbie Porządkowej. Ma dobrą pamięć, a jego wspomnienia to bezcenny skarb pamięci o tych, których już nie ma. Stanisław Gombiński jest autorem dzieła, którego wartość sentymentalna jest bezcenna.
Jeden z opisywanych epizodów natrętnie przyczepił się do mojej pamięci i nie...
Książka nie porywa. Owszem, dobrze, że jest. Odniosłem wrażenie, że temat został potraktowany bardzo wybiórczo i powierzchownie. Tymczasem jest niezwykle fascynujący i nie powinien pozostawiać obojętnym. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że autorka na siłę promuje ideę tzw. małych ojczyzn. Czasem aż przykro czytać dziwne usprawiedliwienie komunistycznego "internacjonalizmu". Zresztą i sam okres komunizmu został przedstawiony z ogromną sympatią, nutką nostalgii. Powiedzmy - tu autorka zdaje się puszczać oko - że był to był okres wypaczeń, ale jednak był taki swojski, parciany... Prześladowania i represje były, ale to historyczna konieczność. Przyznam się, że wszystko to budzi mój ogromny wewnętrzny sprzeciw.
Wraz z autorką wędrujemy po dziwnym, odchodzącym w niepamięć i przeszłość, świecie Polesia. Święcie polskości, ale i ziemi innych narodów. Który był bardziej tajemniczy i egzotyczny niż odległe kontynenty. Dzięki autorce możemy z nostalgią sięgnąć po preszlość, z przerażeniem zobaczyć, ile zniszczyła komuna, a ile dzisiaj ocalało. To także okazja, by poznać nieco współczesną Białoruś - tę, wybijającą się na niepodległość i tę nadal stłamszoną rosyjskim buciorem. Poznamy m.in. skromnego profesora, który tłumaczył Nowy Testament na język jego rodzinnej wsi, która powoli wymiera i nie wiadomo, czy ktokolwiek sięgnie po ten przeklad. Zanurzymy się w dzieje znakomitych polskich rodów. Ich wspaniałą walkę o gospodarcze wyrwanie tych ziem z potwornej nędzy, niesamowite przywiązanie do pamiątek polskiej przeszłości. Poznamy polskie rody m.in. Skirmuntów, Radziwiłłów, historię Napoleona Ordy. Sporo miejsca zajmuje modny i nośny temat - Żydzi. Zastanowiło mnie, dlaczego oni tutaj powracają, skoro twierdzą, że tu już ich nie ma. Budują szkoly, bożnice... Dziwne...
Osobnym, niezwykle ciekawym tematem są losy pińskiej Flotylli Rzecznej Marynarki Wojennej. Niewielu o niej wie, niewielu pamięta. Także i współczesna Białoruś nie wydaje się być zainteresowana upamiętnieniem jej istnienia.
W trakcie lektury zaszokowało mnie zdanie dotyczące Polski: "W wielu powiatach jest niespokojnie, trwa wojna domowa." Oto zakończyła się wojna, jeden z bohaterów, wyrzucony z własnego majątku, tuła się po wsiach, musi odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Ale na litość boską, to nie była wojna domowa. To była bezczelna okupacja!
Z jakim bólem czyta się fragmenty o nadal niszczonych cmentarzach. Kamień wykorzystuje się na budowę. Czy można budować z takiego materiału domy? Jak nisko trzeba upaść, by rozbijać nagrobki?
Zastanaiwała mnie pisownia niektórych wyrazów. Jakoś nie mogę się zgodzić, by pisać "klempa" zamiast "klępa" (w zdaniu: "Klempy po zacieleniu jedzą korę łozy").
Książka nie porywa. Owszem, dobrze, że jest. Odniosłem wrażenie, że temat został potraktowany bardzo wybiórczo i powierzchownie. Tymczasem jest niezwykle fascynujący i nie powinien pozostawiać obojętnym. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że autorka na siłę promuje ideę tzw. małych ojczyzn. Czasem aż przykro czytać dziwne usprawiedliwienie komunistycznego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nie przekonały mnie motywy zdrady. Pogmatwane wybory głównego bohatera, trochę nierealna ta jego miłość do czarnoskórej Sary i jeszcze ten "bachor" (jak go nazywał jego przyjaciel). Mimo usilnych zabiegów autora, nie do końca podzielam jego oburzenie dotyczące Afrykanerów. Jak dla mnie to byli uczciwi mieszkańcy RPA, przez wiele pokoleń zamieszkujący te ziemie. To ich praca i wiara stały się bogactwem kraju.
Odrębną kwestią jest współpraca z Sowietami. Nic nie może tego usprawiedliwić. Szkoda, że autorowi nie przyszło do głowy popatrzeć na to z drugiej strony. Ile niewinnych istnień Castle mógł skazać na śmierć swoją współpracą z komunistami.
Pod koniec książki zdałem sobie sprawę, że wszyscy, ktorzy nie podzielali "entuzjazmu" co do wyboru bohatera, zostali przedstawieni przez autora z pewną "skazą". Kiedy matka dowiaduje się o zdradzie ojczyzny przez syna, nie ma łez w oczach. Jej oczy są "suche i bezlitosne". Greene przedstawił matkę głównego bohatera jako osobę oschłą, nieprzyjemną, właściwie bez żadnej empatii. W podobnym świetle opisał żonę i matkę innego z bohaterów.
Wiele momentów jest straszliwie naiwnych: Daintry i jego rozwód, panika przed córką i żoną, jakiś ślub, pogrzeb. Może wyznania miłości bohatera do żony brzmią patetycznie, ale mnie wydawały się infrantylne.
Książka dobrze napisana, chociaż nie porywa. Prawdę mówiąc, czytałem jego inne książki i o wiele bardziej przypadły mi do gustu. Greene ślizga się po powierzchni problemów, stara się "psychologizować", ale pozostawia niedosyt. Nie do końca rozumiem, dlaczego nazywa się "Czynnik ludzki" powieścią szpiegowską.
Tylko między wierszami pobrzmiewa jakaś taka pustka, jałowość, której - w moim odczuciu - nie jest w stanie wypełnić miłość do żony i syna. Po przeczytaniu przyszło jeszcze jedno pytanie: czy rzeczywiście zło jest takie banalne?
Nie przekonały mnie motywy zdrady. Pogmatwane wybory głównego bohatera, trochę nierealna ta jego miłość do czarnoskórej Sary i jeszcze ten "bachor" (jak go nazywał jego przyjaciel). Mimo usilnych zabiegów autora, nie do końca podzielam jego oburzenie dotyczące Afrykanerów. Jak dla mnie to byli uczciwi mieszkańcy RPA, przez wiele pokoleń zamieszkujący te ziemie. To ich praca...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Solidna niemiecka pamięć, pedanteria w niektórych opisach i zaskakujące luki pamięci w innych. Duma z dokonywanych wyborów i nagłe "wybuchy" przyzwoitości, w których szczerość wątpię. Książkę dobrze się czyta, choć - przynajmniej w moim wypadku - z najwyższym obrzydzeniem. Jeśli kobieta, młoda dziewczyna właściwie, potrafi wzbudzić taką odrazę, cóż ze starszymi... Czy cały naród był taki?
Autorka sięgnęła po dość znaną formułę listu do przyjaciółki. Zastanawia powierzchowność zwrotów do koleżanki, którą zdradziła. Dopiero pod koniec jej „spowiedź” nabiera „rumieńców”. Dziwnym trafem przyjaciółką jest żydówka, stąd i sukces kasowy. Oto skruszona Niemka pisze do żydówki...
Melita Maschmann podkreśla swoją szczerość, ja jakoś nie mogłem jej uwierzyć. Poruszył mnie fragment cytowany we wstępie: „Zwykle najpierw rozstrzeliwano dzieci. Te najmniejsze trzymano w powietrzu za rączkę i strzelano im w głowę, po czym obojętnie wrzucano je do dołu, jak kawał drewna. Zapłakany mały chłopiec w drodze do dołu wciąż pytał swoją matkę, czy to będzie boleć". Dobrze więc, że sama Melita napisze: „Wyrządzonej krzywdy nie odwróci żaden akt pokory."
Trudno odmówić racji matce autorki: "Matka nie była zachwycona, kiedy niewykształceni zajmowali się polityką, uważała to za arogancję." Melita sama była taką niewykształconą osobą. "Matka zawsze wzorowo dbała o swoją służbę, ale wydałoby się jej absurdem, gdyby miała z nimi dzielić stół." Co zatem pchnęło tę młodą dziewczynę do negacji wartości wyznawanych przez jej rodziców i związanie się z brutalnym i – co potem napisze sama – prostackim Hitler Jugend? Próby odpowiedzi, a jest ich kilka, są – moim zdaniem – żenujące.
Trudno też uwierzyć, że już od początku cierpiała w HJ, bo przecież marzyła by się do niego dostać. "Wielokrotnie budziłam niechęć u moich przełożonych i karano mnie (na przykład przez degradację), ponieważ byłam niesubordynowana. Za każdym razem wiązało się to z problemem, który mnie dręczył: czy narodowy socjalizm nie powinien pozostać raczej sprawą małego przywódczego zakonu rekrutowanego poprzez surową selekcję?"
Jakże aktualnie brzmią słowa: "Dziwne, prawda: w polityce gorliwie poddawałam się wszelkiemu autorytetowi, gdy jednak chodziło o kwestie religijne, to nie znosiłam najmniejszego przymusu." Przecież podobnie dzisiaj, dyktatura tolerancji, udawania, że przebrany facet jest kobietą. Ci sami ludzie wyśmiewają każdy aspekt życia religijnego, jako sprzeczny ze zdrowym rozsądkiem. Narodowi socjaliści nie wyzwolili się od Boga, chociaż od Niego stronili, czy wręcz byli wrodzy. Potwierdza to opis "nazistowskiej uroczystości zawarcia małżeństwa. Odbyła się ona w lesie pod Poczdamem. Należałam do chóru, który miał w niej uczestniczyć. Na polanie stał ołtarz, a na nim płonął ogień. Dwie kobiety w długich, białych szatach trzymały misy pełne chleba i owoców. Jedna z tych „kapłanek" miała rozpuszczone jasne włosy, druga — ordynarną ondulację „na chłopczycę", a w uszach kolczyki, jakie często spotykało się u wiejskich dziewcząt. Niestety, nie pamiętam słów przysięgi młodej pary(…).”
Była w HJ i mam wierzyć, że nie czytała "Sturmera"? Tylko dlatego, że sama tak pisze? "Uważaliśmy też, że nie dotyczą nas metody stosowane przez „Sturmera" w jego rasistowskiej propagandzie. Gazeta ta napawała mnie wstrętem. Nigdy nie miałam w ręku ani jednego numeru, tylko czasami rzucałam okiem na tytuły (…)To samo dotyczy pieśni, tekstów ociekających krwią, które śpiewałam wraz z innymi po roku 1933. Przypomnę tylko jedną z nich: „Gdy krew Żyda po nożu spłynie...".
Robi się z siebie zapracowane dziewczątko, bez miary oddane pełnionej służbie. A przecież jej młodzieńczy idealizm powinien wyparować podczas „kryształowej nocy”. Tymczasem ona była obojętna! Więcej, znalazła usprawiedliwienie!
Interesujące są jej wynurzenia dotyczące narodu polskiego. Otóż miała przekonanie, że to naród bez inteligencji, sami chłopi i robotnicy. Sama powie: „W Poznańskiem czułam się jednak u siebie, a w Polakach widziałam niechętnie tolerowanych intruzów, których obecność tutaj będzie trwała tak długo, jak my tego będziemy potrzebowali. Inaczej sprawa się miała ze wschodnimi powiatami tego kraju. Tu sytuacja sił okupacyjnych była wyraźna, choć również te tereny — niemal wyłącznie polskie — były nazywane krajem niemieckim”. Cieszmy się, że rodacy Melity nie wygrali, moglibyśmy jeszcze lepiej poczuć jej wyższość.
Jakieś przebłyski współczucia? Niemcy umieli znaleźć i na to sposób. Melitę przekonała sugestia, że ratowanie polskich dzieci przed głodem jest równoznaczne z samobójstwem Niemców. Należy niszczyć polski przyrost naturalny – jakie to piękne hasło. „uważałam za swój obowiązek dławić osobiste uczucia, jeśli stały na drodze konieczności politycznych".
"(…) moja duma reprezentowania Niemiec na tym terenie nie pozwalała mi ujawniać wobec Polaków słabości" Oj, nie była słaba… W końcu sama powie chwilę później: "Byłam szczęśliwa, że wolno mi pracować w Kraju Warty, i tego miejsca nie zamieniłabym na żadne inne w Niemczech. Moi towarzysze i ja uważaliśmy się wyróżnieni, że wolno nam było pomagać w „zdobywaniu" tego terytorium dla naszego narodu i dla kultury niemieckiej. Jak najbardziej uskrzydlała nas arogancka energia „kulturtragerów"."
Praca nad pełnym przyłączeniem tych ziem – czy trzeba być idiotą, by nie wiedzieć, że nigdy nie były niemieckie – stała się dla autorki i jej współpracowników wspaniałą przygodą. Ci wspaniali Niemcy... zaiste, naród poetów i malarzy, kompozytorów i filozofów... Z takim poświęceniem wymordowali miliony Polaków. Cóż, piękna przygoda. Ale bez urazy, nie robili tego dla siebie: " Byliśmy tym szczęśliwsi, że tej przygody nie szukaliśmy dla zaspokojenia naszego indywidualnego głodu przedsiębiorczości. Czuliśmy się powołani do ciężkiej i pięknej służby, w której — jak sądziliśmy — spełnialiśmy nasz obowiązek wobec Rzeszy."
Coś o Polakach, byli wyjątkowo głupi: "Podobno ci partyzanci już się okrutnie zemścili na tych, którzy starali się pokrzyżować ich plany. Nie tak dawno temu, mówił dalej komisarz, został przez nich „zlikwidowany" niemiecki urzędnik administracyjny, który znany był ze swej szczególnej sympatii do Polaków."
Coś o żydach, których traktowała podobnie jak Polaków: „Gardziliśmy ludźmi, dzięki którym niemal suchą nogą dotarliśmy na ląd. Traktowaliśmy ich jak maszyny użyte do holowania.” Może wobec nich obudziło się sumienie? „Nędza żebrzących dzieci wstrząsnęła mną. Ale zacisnęłam zęby. Stopniowo jednak nauczyłam się w takich sytuacjach szybko i radykalnie tłumić swoje „prywatne uczucia". „To jest straszne — mówiłam sobie — ale wypędzenie Żydów należy do tych przykrych rzeczy, które musimy wziąć na siebie, jeśli Kraj Warty ma stać się niemiecki". Dobra dziewczynka…
Najohydniejszym fragmentem są opisy przymusowych wysiedleni. Niemcy pozwalali zabrać tylko tyle, ile pomieści wóz. Melita i jej podopieczne mają pilnować, czy Polacy nie zabierają więcej! Przekonuje ją przede wszystkim to, że trzeba pilnować, by niemieccy koloniści nie zastali pustych domostw. „Mężczyźni, którzy pomagali przy wcześniejszych przesiedleniach, wciąż się uskarżali, że Polacy nawet jeśli się stało tuż obok nich — z wielkim sprytem potrafili wykraść i to minimum inwentarza, jakie miało pozostać w domu.” Ci bezczelni Polacy mieli czelność kraść własne rzeczy!
Cóż za obrzydliwa scena: "Czasami nie pozostawało mi nic innego, jak kazać ponownie rozładować furmankę, by ostatecznie dokonać selekcji przedmiotów na te, które zostają, a które wolno zabrać. Ponieważ Polacy często nie rozumieli moich zarządzeń, lub nie chcieli ich rozumieć, musiałam używać jednoznacznych gestów. Nie omieszkałam przy tym uzbroić się w solidny wieszak, i to uzbrojenie Amazonek poleciłam także moim koleżankom."
Miła dziewczynka, jaka szczera: "Gdybyśmy dotarły do prawdy o polskich wysiedleńcach, że na przykład niektórzy z nich zostali skazani na bezdomność i najstraszliwszą biedę, to pewnie by nas ta wiadomość nie przeraziła. Polacy byli naszymi wrogami. Musieliśmy wykorzystać ten moment, kiedy byliśmy potężniejsi od nich, aby osłabić ich „substancję narodową". Takie argumenty nazywaliśmy „polityką realną".
Pełna dobroci, w gospodarstwie, z którego wypędzono Polaków: "Za każdym razem, kiedy, ostrożnie stąpając w ciemnościach, przekraczałam próg z zaspanym, jęczącym zawiniątkiem, szeptałam: „Obyś rósł zdrowo w tym domu na dobrego, szczęśliwego człowieka. Oby ten kraj stał się twoją ojczyzną!" Zrabowane bydło chroni przed "polskimi złodziejami"! A potem jeszcze niesamowita pomysłowość i dobroć dla Niemców, ktorzy są "kolonizatorami". Sfałszowała urzędowe pismo i pojechała na polsą wieś, nieobjętą akcję wysiedleń, by stamtąd zrabować mienie dla niemieckich przesiedleńców. Pewnie bawiło ją przerażenie Polaków, którym pokazywała pismo i żądała wydania mebli, łóżek, sienników czy nawet łyżek. Chodziłam do domów, które wyglądały na w miarę zamożne". Ach, ci pomysłowi Niemcy.
Milczeniem pominę jej powojenne losy, dochodzenie do prawdy, a później skruchę i nawrócenie. Nie mam wątpliwości, że gdyby Melita trafiła do obozu koncentracyjnego, wzorowo wywiązałaby się ze swoich obowiązków.
Solidna niemiecka pamięć, pedanteria w niektórych opisach i zaskakujące luki pamięci w innych. Duma z dokonywanych wyborów i nagłe "wybuchy" przyzwoitości, w których szczerość wątpię. Książkę dobrze się czyta, choć - przynajmniej w moim wypadku - z najwyższym obrzydzeniem. Jeśli kobieta, młoda dziewczyna właściwie, potrafi wzbudzić taką odrazę, cóż ze starszymi... Czy cały...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
W moim odczuciu książka jakaś taka infantylna. Pełna stereotypowych obrazów: mit dzieciństwa, mit gwiazdy, mit alkoholika. Okazuje się, że każdy artysta nie może być bez trudności w życiu. Powiedzmy sobie też jedno, nie jest to książka ani o liderze Oddziału Zamkniętego, ani też o samym Oddziale. Owszem sporo znajdziemy informacji. Najważniejsza jest jednak długa i kręta droga Krzysztofa Jaryczewskiego (Jary) do trzeźwości. Przekłada się to na tragedie rodzinne, powikłane i często absurdalne próby zwycięstwa nad własną słabością.
Początek dramatu był niemal modelowy. Jaryczewski wspominał, że najpierw opanowała go potrzeba kontroli otoczenia. Pierwszej żony (trzykrotnie się żenił), kolegów. „Mądrzyłem się, miałem patent na nieomylność. Mówiłem im, jak mają się ubierać, jak grać i poruszać się na scenie, co powinni mówić w wywiadach. Nieproszony udzielałem im rad także w sprawach prywatnych, nawet jeśli mi się z nich nie zwierzali.”
W tle książki mamy opis schyłku PRL, jego potworną i miażdżącą atmosferę, całkowitą niemożność i marazm. Był to świat szarości pustki życia codziennego, marzeń o wyrwaniu się z tego piekła beznadziei. Z drugiej strony byli ludzie – ich marzenia, aspiracje, pierwsze młodzieńcze bunty… Potrzeba odreagowania tego wszystkiego była źródłem fenomenu Oddziału Zamkniętego. Historia potoczyła się zaskakująco, ale o tym trzeba przekonać się samemu. Powiem tylko o jednym absurdzie: pomimo grania często nawet po trzy koncerty dziennie, w salach wypełnionych po brzegi, artyści zarabiali żałosne grosze (bez względu na ilość sprzedanych biletów). Nic dziwnego, że byli sfrustrowani, ponieważ wpływy z biletów były niebotyczne. Nie warto za to szerzej pisać o obłędzie związanych z niemożnością wydania płyty.
W pamięci utkwiła mi niezwykła scena związana z wydaniem pierwszej płyty (zatytułowanej „Oddział Zamknięty”). Na premierę płyty – po autograf – przychodzi kilka tysięcy osób, które paraliżują ruch w centrum Warszawy. Interweniowała nawet milicja, co nie pomagała, bo w sklepie wypadają szyby. Muzykom udało się podpisać kilkanaście płyt i muszą uciekać przed naporem tłumu.
Niemal 2/3 książki zajmuje opis sięgania dna, a potem dramatu wydobywania się z uzależnienia. Pomimo swojej grozy opisy te wyglądają dość nieporadnie. Największym „cieniem książki” jest nieudolny styl, co w połączeniu z tematem ciągów narkotycznych i alkoholowych, lekomanii Jaryczewskiego, daje niestrawną mieszaninę.
Nieznośnie wygląda też dziwne stylizowanie wydarzeń z przeszłości i używanie czasu teraźniejszego. Raziły mnie też zwroty potoczne używane przez samą autorkę (co od biedy mogę zrozumieć, jeżeli wypowiada się sam artysta) – np. „Krzysiek przeżywa stany euforyczne. Cholera, to nie bałach!”
Jeżeli ktoś chce poznać atmosferę tamtych lat, fragment historii muzyki lat osiemdziesiątych, musi jeszcze poczekać na lepsze opracowanie. Natomiast jeżeli ktoś chce poznać historię upodlenia człowieka, rozwoju choroby alkoholowej, degradacji człowieka i prób wyrwania się z tego obłędu, anonimowych alkoholików itp., znajdzie tu sporo ciekawych rzeczy.
W moim odczuciu książka jakaś taka infantylna. Pełna stereotypowych obrazów: mit dzieciństwa, mit gwiazdy, mit alkoholika. Okazuje się, że każdy artysta nie może być bez trudności w życiu. Powiedzmy sobie też jedno, nie jest to książka ani o liderze Oddziału Zamkniętego, ani też o samym Oddziale. Owszem sporo znajdziemy informacji. Najważniejsza jest jednak długa i kręta...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
I po co ja to czytałem? Ta "psychomarksistowska" próba spojrzenia na religię budzi dzisiaj zdumienie. Nie żeby autor wprost szydził z religii, ale już sam nie wiem, co jest lepsze.
Aż dziwne, jak bardzo zbiór tekstów Fromma trąci dzisiaj myszką, powierzchownością i ciągłym "zachłystywaniem się" psychoanalizą. Wielokrotnie wykorzystuje z góry przyjęte założenia, a potem gładko sunie, dostosowując rzeczywistość i mit, własne wyobrażenia i ideologiczne przesłanki. Czasem robi się aż mdło od tej psychoanalizy, tej własnej słodkości i dobroci humanizmu.
I te wszechobecne "piękne" słowa "lud", "masy", "klasa posiadająca", "bezrobotny i głodny plebs", nie zabrakło nawet uciskanego proletariatu. Jest nawet rewolucja, nienawiść klasowa (tak, tak, to określenie pierwotnej wspólnoty Kościoła). To niemal jakaś propagandówka z WUMLu. Czasem nie sposób się nie roześmiać, chociaż autorowi chodziło o coś innego.
Taka ciekawostka - Fromm pisze: "Najniższa warstwa miejskiego lumpenproletariatu i uciskanych wieśniaków, tak zwani
Am-Haarec". Zadałem sobie odrobinę trudu i oto nieco inna odpowiedź:
"W dziele The Interpreter’s Dictionary of the Bible powiedziano, że termin ten „ściśle rzecz biorąc, odnosi się tylko do odpowiedzialnych obywateli płci męskiej, do żonatych mężczyzn, którzy mieszkali na własnej ziemi i którym przysługiwała pełnia praw i obowiązków, w tym obowiązek służenia w wojsku, uczestniczenia w rozprawach sądowych oraz (...) w świętach”
Próbka pisarstwa w jednym z tekstów: "Jednym z podstawowych środków do osiągnięcia tego celu jest religia. Jej zadaniem jest zapewnienie psychicznej zależności po stronie mas, onieśmielenie ich i nakłonienie do społecznie niezbędnego infantylnego posłuszeństwa wobec rządzących. Jednocześnie ma ona inną istotną funkcję: oferuje masom pewną dozę
satysfakcji, która czyni ich życie na tyle znośnym, że powstrzymuje je od prób zmiany swego położenia, z tego uosabianej przez syna posłusznego na uosabianą przez syna zbuntowanego."
I tak na okrągło... "Emocjonalna postawa wierzącego chrześcijanina bądź Żyda ujawnia tę samą ambiwalencję, co dziecka wobec swego ojca."
Mój zdecydowany sprzeciw budziły też określenie religii jako fantazji:"Spełnienia w fantazjach mają dwojaką funkcję, charakterystyczną dla każdego narkotyku: działają łagodząco i zapobiegają aktywnej zmianie rzeczywistości. Wspólne zaspokojenia w wyobraźni mają istotną przewagę nad indywidualnymi marzeniami; na mocy swej powszechności, fantazje są postrzegane tak, jakby były rzeczywistością. Najstarszą formą kolektywnych zaspokojeń w wyobraźni jest religia. Wraz z postępem społecznym, fantazje stają się coraz bardziej skomplikowane i bardziej zracjonalizowane. Sama religia staje się bardziej skomplikowana, a obok niej pojawiająsię- jako ekspresje kolektywnych wyobrażeń poezja, sztuka i filozofia."
Wielu rewelacji, przedstawianych często właśnie w sposób dogmatycznie nie pojmuję. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego "biada" (dołączone do 8 błogosławieństw, kto choć raz czytał, ten wie o co chodzi) jest tak dziwnie zinterpretowane: "Powyższa zapowiedź wyraża nie tylko tęsknotę i oczekiwanie biednych i uciskanych na nowy lepszy świat, ale także ich bezgraniczną nienawiść wobec autorytetów - bogatych, wykształconych i silnych. Ten sam nastrój odnajdujemy w historii biednego Łazarza..." Bez komentarza, bo gdzież tu mowa o nienawiści.
Wiarygodność stawianych tez widoczna chociażby w twierdzeniu: "Nienawiść do bogatych powraca w pochodzącym z połowy drugiego wieku liście Jakuba", gdy tymczaszem (za wikipedią):Napisany przed r. 62 n.e., ponad osiem lat przed zburzeniem Jerozolimy przez Rzymian. "Fantastyczna" znajomość Biblii: "według Nowego Testamentu, Maria w małżeństwie z Józefem urodziła kolejne dzieci" - teraz już wiem, skąd Dan Brown czerpał swoje rewelacje. Autor swobodnie przeskakuje między modalizmem, monarchianizmem czy aranizmem. Grunt, żeby pasowało do przyjętej tezy.
Skoro tyle tej nienawiści u pierwszych chrześcijan, to jak się dało im wpoić nakaz miłości bliźniego i nieprzyjaciół?
Rozbroił mnie swoim pomysłem na odświeżenie koncepcji adopcjonizmu, tak wspaniale pasującą do freudowskich nawiązań do ojca. Jezus to realnie istniejący człowiek, rewolucjonista nienawidzący swojego ojca. Niesamowitym jest zdanie o tym, że świat się zmienił, bo w końcu nastało średniowiecze! O tak, przyszło sobie średniowiecze i zmieniło stosunki społeczne. Kolejne bardzo "mocne" twierdzenie dotyczy kultu dzieciątka Jezus przy piersi Maryi. To tylko po to, by "ludzie musieli wycofać się do postawy biernej, infantylnej."
Jak mu wszystko się układa: fantazja o umierającym człowieku podniesionym do Boga. Z kolei Bóg go adoptuje. Kiedy dotarłem do słów: "Jednak ogniskiem wczesnochrześcijańskiej fantazji (...) wydaje się być nie masochistyczna ekspiacja przez samounicestwienie, ale wydziedziczenie Ojca poprzez identyfikację z cierpiącym Jezusem" przeraziłem się. W innych miejscach jest już niemal bełkot: "Masy nie utożsamiały się już z ukrzyżowanym człowiekiem po to, by w wyobraźni zdetronizować Ojca." Kolejne elementy frommowskiej filozofii religii: "to nie człowiek został wyniesiony na Boga, ale Bóg zstąpił, by stać się człowiekiem." A wystarczyło zajrzeć do Biblii. W żaden sposób autor nie potrafi odnieść się do Trójcy, toteż w jednym z przypisów rozbrajająco pisze: "Namysł nad trzecią osobą Trójcy, Duchem Św.,możemy pominąć. Trójca była pierwotnie dogmatem binarnym, powstałym z kombinacji dwóch formuł."
W tekście "Szabat" perełka: "Każda praca to opanowywanie materii przez człowieka, opanowywanie pierwiastka matczynego, bo uprawianie roli to znany z innych analogii symbol kazirodztwa. Tak więc tym, przed czym w pierwszej linii szabat miał chronić było w sensie dynamicznym kazirodcze ujarzmianie matki ziemi, jaki w ogóle przyrody przez człowieka." Stąd logiczną konsekewncją będzie: "Skoro szabat służy pierwotnie przeciwdziałaniu tendencjom kazirodczym, skoro widzimy w nim ponadto elementy pokutne, jak zakaz rozniecania ognia i gotowania lub spółkowania, to już łatwo sobie wyobrazić, że poświęcony jest on także przypominaniu zbrodni pierwotnej, jaką jest zdeterminowane kazirodczo ojcobójstwo." Brak sił na komentarz.
W kolejnym tekście dowiemy się, że Fromm nie uważał Biblii za "Słowo Boże": "i to nie tylko dlatego, że badania historyczne wykazały,iż jest ona napisana przez ludzi, przez różnych ludzi żyjących w różnych czasach, lecz także dlatego, że nie jestem teistą. Mimo to jest to dla mnie książka nadzwyczajna..."
Pisząc o prorokach ST (i o samych żydach): "Czy to dziwne, że Żydzi, gdy padały mury ghett, w nieproporcjonalnie dużej liczbie należeli do tych, którzy głosili ideały internacjonalizmu, pokoju i sprawiedliwości? To, co z politycznego punktu widzenia było tragedią Żydów - mianowicie utrata kraju i państwa - z punktu widzenia humanistycznego stanowiło wielkie błogosławieństwo, dlatego że należeli do cierpiących i pogardzanych, a jako tacy byli w stanie stworzyć i zachować tradycje humanizmu". Pomijając nieznośny patos, rodzi się pytanie, czy temu należy zawdzięczać późniejszą miłość żydów do komunizmu? Bo dziwnym trafem miażdżąca większość pierwszych teoretyków, a potem i praktyków była współplemieńcem Fromma.
Ubolewam, że nie jestem specjalistą w zakresie teologii lub przynajmniej biblistą, niemniej wydaje mi się, że jego teksty powstały na siłę. Pisał o chrześcijaństwie nie znając go (był żydem). Cóż, kiedy ślepy pisze o kolorach... Jednym z jego najczęstszych słow jest fantazja i to właściwie oddaje tę książkę.
I po co ja to czytałem? Ta "psychomarksistowska" próba spojrzenia na religię budzi dzisiaj zdumienie. Nie żeby autor wprost szydził z religii, ale już sam nie wiem, co jest lepsze.
Aż dziwne, jak bardzo zbiór tekstów Fromma trąci dzisiaj myszką, powierzchownością i ciągłym "zachłystywaniem się" psychoanalizą. Wielokrotnie wykorzystuje z góry przyjęte założenia, a potem...
Mityczny turul to dla Węgrów ptak - symbol, to ptak Arpadów, a także i wszystkich Madziarów. Można powiedzieć, że jest niemal święty. Toteż już sam tytuł książki jawi się jako prowokacja. Coś w rodzaju "bigos z orła białego" dla Polaków.
I rzeczywiście autor nie zawodzi. Co rusz piętnuje węgierski faszyzm, kiboli, a szczególnie tych, którym marzą się Wielkie Węgry (Korona św. Stefana). Bo dzisiejsze państwo to ledwie kadłubek tego, co było. Można nie zgadzać się politycznie, ale czy np. w Niemczech do pomyślenia jest szyderstwo z ludzi tęskniących za dawnym kształtem. kraju? Pewnie, że rewizja granic możliwa jest tylko w wyniku wojny. Ale czy wspominanie chwalebnej przeszłości jest przestępstwem?
Moim pierwszym skojarzeniem była myśl: to lektura dla lemingów. Dla ludzi nowoczesnych, odrzucających patriotyzm i przeszłość.
Ile zatem jest warta dla autora chwalebna przeszłość Węgier? Cytacik: "Kupiłem kiedyś w „Szittya” podkładkę pod mysz w kształcie Węgier z 1914 roku: kolorowa mnogość komitatów, patchwork regionów i narodów, plastikowo-gumowe Kraje Węgierskiej Świętej Korony, kieszonkowa (a raczej stołowa) wersja imperium. Podróżuję teraz komputerową myszką po nieistniejącym mocarstwie: od komitatu Háromszék w prawym dolnym rogu do komitatu Sáros, ze stolicą w Eperjes, na północy. A potem zjeżdżam szybkim ruchem po przekątnej w lewy dolny róg, tam, gdzie oletowi się komitat Zágráb ze stolicą w Zagrzebiu. Dalej jadę dołem w prawo, do zielonego komitatu Szerém, przez Sisak, Osijek aż do Mitrowicy. A potem znów w górę i w prawo, przez komitaty Torontál, Temes, Arad, Bihar, i znów w prawo do Kolozs i Máramaros i tak podróżuję myszką przez tę dzisiejszą Chorwację, Słowację, Serbię i Rumunię, prawie nie zahaczając o obecne Węgry."
Osobną kwestią jest przedziwny styl autora, powtórzenia, silenie się na "gombrowiczowską" krytykę wielu symboli. To powoduje, że już po kilku stronach staje się to bardzo męczące.
Co zatem mu imponuje? Kogoś podziwia? Tak, ten nowoczesnych człowiek ma fantastyczny pomysł. "Niestety, międzynarodowe sukcesy Ciccioliny – to nie tylko w dziedzinie pornografii, lecz także we włoskiej polityce – nie zapewniły jej miejsca w Zgromadzeniu Narodowym. Bardzo tego żałuję, bo wolałbym słuchać jej interpelacji niż kłótni posłów mszp i Fideszu. Węgierska polityka potrzebuje dziś Ciccioliny jak nigdy dotąd. Pani Ilona miałaby szansę wprowadzić do węgierskiego życia publicznego zbawienną dawkę seksu i pogodzić dwa polityczne buhaje toczące ze sobą nieustanny pojedynek."
Wielokrotnie podkreśla, co sądzi o poważnym dyskursie na temat państwa. Najlepiej byłoby wypić wino. Stąd z entuzjazmem pisze o węgierskim mieście: "Ach, Villány, Villány, pocieszycielko melancholików! Piszę z patosem, bo to małe miasteczko niedaleko Peczu, jest ucieczką od martyrologicznej węgierskości do radosnego sybaryctwa." Tak, bo przecież "Tutaj nie odwiedza się grobów, lecz winiarnie."
Nie sposób nie skojarzyć z Polską innego elementu: kino (i media) w służbie postępu. Varga aż pieje z zachwytu, gdy pisze o jednym filmów: "To komedia przaśna, a przez to nudna i mało zabawna, ale przynajmniej próbuje wyśmiewać się z węgierskiej mitologii."
Sądzę, że gdyby zmienić w książce Węgry na Polskę, pozmieniać nazwiska, nazwy miejscowości, z powodzeniem można by mieć jedną z wielu "nowoczesnych" i nagradzanych prac. Czyżby ktoś czuwał nad wydawaniem tych dzieł? Internacjonalizm?
Mityczny turul to dla Węgrów ptak - symbol, to ptak Arpadów, a także i wszystkich Madziarów. Można powiedzieć, że jest niemal święty. Toteż już sam tytuł książki jawi się jako prowokacja. Coś w rodzaju "bigos z orła białego" dla Polaków.
I rzeczywiście autor nie zawodzi. Co rusz piętnuje węgierski faszyzm, kiboli, a szczególnie tych, którym marzą się Wielkie Węgry (Korona...
Komunizm (dla niektórych jakaś forma socjalizmu, maoizm, zapateryzm... setki odmian, nazw) wszędzie jest taki sam. Zbrodniczy i odrażający. Po tę książkę powinni przede wszystkim sięgnąć wszyscy miłośnicy najsprawiedliwszego ustroju na świecie. Nie znoszę obecnej III RP (czy raczej PRL - bis, z jej kolesiostwem, aferami, brakiem moralności), ale to jeszcze nie powód, by podzielać zdanie takich np. nałogowych komentatorów na Onecie, wpisujących, jak to dobrze było za komuny.
Autor zadał sobie trud spojrzenia na Chiny z perspektywy Chińczyka. Co niekoniecznie podobało się samym Chińczykom: "Moje przestępstwo polegało na tym, że spróbowałem być człowiekiem wśród ludzi, usiłując pozbyć się nieznośnego wrażenia, iż wśród Chińczyków jest się zawsze cudzoziemcem."
Autor omawia właściwie tylko jedną epokę - przejście od maoizmu do ery Deng Xiaopinga. Zdumiewające, jak można odejść tylko w gospodarce od chorego systemu, by w ideologii pozostać wiernym marksizmowi - leninizmowi. Partia komunistyczna nawet na moment nie oddała władzy.
Po lekturze książek Eliot Pattisona z inspektorem Shanem wiele rzeczy nie było zaskakującymi. Nadal jednak z zainteresowaniem przeczytałem o miłości Chińczyków do świerszczy. Wspaniałomyślna partia, po okresie terroru, pozowoliła na hodowlę tych owadów. Przerażają zdania opisujące wcześniejsze lata: "Najpierw rozprawiono się z psami. Rozkaz został wydany w 1950 roku. Peter Lum, żona angielskiego dyplomaty przebywającego wówczas w Pekinie, tak opowiada o masakrze psów we wspomnieniach wydanych pod tytułem Peking 1950 – 1953: „Wpychano je do karetek podobnych do wózków do wywożenia śmieci i za bierano gdzieś, żeby je podusić albo zatłuc kijami. Z karetek wyciekała na ulicę krew, psy miotały się wewnątrz i głośno szczekały”.
Nie brakuje i innych przerażających rzeczy, szczególnie tych dotyczących polityki jednego dziecka. Młoda wdowa topi dwójkę dzieci, by móc poślubić innego mężczyznę i mieć prawo do pierwszego dziecka. Gdzie indziej ojciec topi czteroletnią córeczkę w studni, słysząc jej krzyk: Tatusiu. "Mają ca właśnie rodzić chłopka w Szantungu błaga akuszerkę, żeby udusiła noworodka, jeśli to będzie dziewczynka; błaga, bo mąż nie zbije jej wtedy, a ona, zachodząc znowu w ciążę, próbuje dać mu syna. We wsi Dongguang grupę brzemiennych kobiet – kilka z nich już w ósmym miesiącu – aresztuje się, zakuwa ww kajjdanki, wsadza na ciężarówki i pośród wrzasków i płaczu wiezie na przerwanie ciąży."
Autor podróżuje m.in. po prowincji Szantung (kolebka Chin), Sinkiang, Mandżurii. Poznamy dzieje chińskich ubikacji (niszczonych w czasie rewolucji. Przeniesiemy się do chińskiej szkoły (tu również fenomen odrażających toalet).
Zdumiała mnie również historia o klasztorze Shaolin. Czerwona Gwardia wszystko zniszczyła i spaliła, rozbito posągi Buddy. Kung - fu uznano za "feudalne śmieci". Serce się kraje, kiedy czytamy opisy niszczenia bezcennych zabytków w całym kraju. Dziedzictwo ludzkiej kultury zostaje niemal zmasakrowane w szale niszczenia. Współcześni barbarzyńcy niemal nic nie pozostawili! Ale powiedzmy sobie, że i polscy komuniści dopuścili się wielu tego typu zbrodni (choć skala zniszczeń u nas z pewnością nie tak ogromna).
Wspomnę jeszcze o karze śmierci: "Pod względem technicznym Chiny się unowocześniły. Natomiast co do reszty wszystkoodbywa się tak, jak w dawnych czasach. Zwołuje się tłum na wielki plac albo na stadion. Oskarżeni mają ręce związane na plecach i ogolone głowy wzrok wbity w ziemię. Wlecze się ich na środek areny, każdy nosi na piersi kartkę z wyszczególnieniem jego „zbrodni przeciwko ludowi”: kradzież, gwałt, morderstwo".
Książka ma już swoje lata, ale nadal warto po nią sięgnąć. To świadectwo bólu i cierpienia wielu milionów ludzi: samych Chińczyków, ale i Tybetańczyków, Ujgurów, Kazachów...
Komunizm (dla niektórych jakaś forma socjalizmu, maoizm, zapateryzm... setki odmian, nazw) wszędzie jest taki sam. Zbrodniczy i odrażający. Po tę książkę powinni przede wszystkim sięgnąć wszyscy miłośnicy najsprawiedliwszego ustroju na świecie. Nie znoszę obecnej III RP (czy raczej PRL - bis, z jej kolesiostwem, aferami, brakiem moralności), ale to jeszcze nie powód, by...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Książka daje materiał do wielu przemyśleń, a jako świadectwo jest wręcz bezcenna. Autor - odnosząc się do antypolskich kampanii m.in. obwiniających Polaków o zbrodnie na żydach - podejmuje się "własnych, oryginalnych rozważań na teamt roli, jaką koloniści niemieccy odgrywali w ramach niemieckich planów zagłady ludności polskiej, szczególnie polskich żydów. To właśnie agenci werbowani spośród kolonistów byli - zdaniem Autora - bezpośrednimi sprawcami mordu 10 lipca 1941 roku w Jedwabnem, wcześniej zaś brali udział w akcjach pacyfikacji żydów skupionych od jesieni 1939 do lata 1940 w gettach mazowieckich. W książce autor przedstawia ciekawe analizy zdarzeń, epizodów i spostrzeżeń, wybranych z doświadczeń własnych i opowieści ojca. Lektura tej barwnej, wielowątkowej, w wielu miejscach sensacyjnej opowieści jest niezwykle zajmująca".
Niezwykle ciekawym wątkiem są również stosunki z ludnością cygańską. Nie miejmy wątpliwości, autorowi udało się uniknąć stereotypów. Ksiązka w wielu miejscach jest nieco niechlujna. Mam nadzieję, że znajdą się jacyś historycy, którzy zechcieliby ją nieco "udoskonalić" w podanie źródeł, ich krytykę itp.
Nie wiem, czy autor jeszcze żyje, ale chciałbym, aby ktoś spełnił jego prośbę ze wstępu: "Mam jeszcze tylko jedno pragnienie, aby w Polsce znalazł się ktoś, kto zechciałby ze mną sfotografować i opisać materialne dowody działalności agentów do książki "Śladami V kolumny". Tytuł zarezerwowany". Gdybym tylko znał autora, to chyba sam podjąłbym się zrobienia wraz z nim tych zdjęć.
Książka daje materiał do wielu przemyśleń, a jako świadectwo jest wręcz bezcenna. Autor - odnosząc się do antypolskich kampanii m.in. obwiniających Polaków o zbrodnie na żydach - podejmuje się "własnych, oryginalnych rozważań na teamt roli, jaką koloniści niemieccy odgrywali w ramach niemieckich planów zagłady ludności polskiej, szczególnie polskich żydów. To właśnie agenci...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Co mnie podkusiło do przeczytania tego "dzieła"? Przyznaję sie, to prezent.
Hotel K - bo tak najczęściej nazywane jest to miejsce - to specyficzne indonezyjskie więzienie na pięknej wyspie Bali. Ktoś niedawno zapytał mnie, gdzie chciałbym pojechać, gdybym miał pieniądze. Bez namysłu strzeliłem: Bali. Dzisiaj nie byłbym już taki pewny.
W moim prywatnym odczuciu książka to dobry przykład zmarnowania ciekawego tematu. Autorka nie kryje swojej stronniczości i dość pokrętnie przedstawia niektóre fakty. Litując się nad więźniami, właściwie obdarowując ich bezgraniczną sympatią, niemal całkowicie zapomina, ilu osobom ci - najczęściej - przemytnicy twardych narkotyków zgotowali piekło lub śmierć. Pewnie, że balijski wymiar sprawiedliwości jest przeżarty korupcją, pewnie, że wielu siedzi tam niewinnie. Ale ogólnie, nie umiem jakoś zbyt współczuć cynicznym dilerom.
Wielokrotnie odnosiłem wrażenie, że autorce coś się myli. Raz przedstawia to miejsce niemal sielankowo - więźniowie mogą w ciągu dnia chodzić gdzie chcą, mogą brać narkotyki itp. - by za chwilę nazywać je piekłem. Raz twierdzi, że w nocy panował reżim, by następnie opowiadać o dzikich narkotycznych całonocnych imprezach. Oto próbka: "Kerobokan jest jedynym zakładem karnym, w którym skazańcy totalnie kontrolują więzienie. Więźniowie mają klucze do bloku".
Zastrzeżenia budzi dość ubogi i niezwykle prostacki (ordynarny) język. Rozumiem, że można o pewnych kwestiach mówić wprost, ale czy musimy takim językiem? Jedna ze scen to publiczne współżycie w tzw. niebieskim pokoju: "W pokoju całowano się, obmacywano, wykonywano robótk i ręczne, kręcono lody i dymano się jak królik i. Tutaj dziewczyna poruszyła głową parę razy w górę i w dół, a potem wyjęła lustereczko i wytarła usta, kompletnie ignorując ludz i dokoła niej i biegające po pokoju dzieciaki; tam dziewczyny dosiadały chłopaków, rzucając biodrami. Najdziwniejsze, że robiły to ubrane w zapięte dżinsy. Dla niewtajemniczonych mogło to wyglądać jak seks na sucho, ale to był tylko pozór."
Trudno zgodzić się z bagatelizowaniem skutków zażywania narkotyków. Dla autorki to coś oczywistego, jak zapalenie papierosa. Więcej, jest naturalnym elementem życia codziennego.
Pomijąc nieskrywaną sympatię autorki dla przestępców, jej fascynację prymitywnym światem skazańców, możemy poznać odległe i rzeczywiście egzotyczne miejsce. Inna sprawa, czy rzeczywiście warto. Czy nie lepiej przeczytać jakiś przewodnik turystyczny?
Co mnie podkusiło do przeczytania tego "dzieła"? Przyznaję sie, to prezent.
Hotel K - bo tak najczęściej nazywane jest to miejsce - to specyficzne indonezyjskie więzienie na pięknej wyspie Bali. Ktoś niedawno zapytał mnie, gdzie chciałbym pojechać, gdybym miał pieniądze. Bez namysłu strzeliłem: Bali. Dzisiaj nie byłbym już taki pewny.
W moim prywatnym odczuciu książka to...
Drażni niepotrzebna "literackość" i leitmotivy - rysowanie za wszelką cenę i te ciągłe reminiscencje. Czy ksążka wiele by na tym straciła, gdyby to wyrzucić? Myślę, że nie, a zyskałaby na wiarygodności. Chociaż może się mylę, bo życie lubi czasem przerastać nawet fikcję literacką.
Ksiażka przedstawia losy Litwinów: przede wszystkim matki i dwójki dzieci zesłanych na Syberię (wysłanych w wagonie opisanym przez Sowietów jako "złodzieje i prostytutki"). Niewiele ich losy różniły się od losów zesłanych Polaków. Niemniej poznajemy obcy nam kawałek tak bliskiej historii.
Kilka scen zasługuje na dłuższą refleksję. Już sam początek mógłby służyć za tytuł całej opowieści: "zabrali mnie w nocnej koszuli". Sceną, która zapada w pamięć, jest m.in. wyrzucanie ciał zmarłych dzieci w błoto, zabijanie oszalałych z bólu po stracie dziecka matek...
Co dziwne, mamy króciutką wzmiankę i o Polakach. I to nawet nie negatywną, chociaż dotyczy do enkawudzisty.
Drażni niepotrzebna "literackość" i leitmotivy - rysowanie za wszelką cenę i te ciągłe reminiscencje. Czy ksążka wiele by na tym straciła, gdyby to wyrzucić? Myślę, że nie, a zyskałaby na wiarygodności. Chociaż może się mylę, bo życie lubi czasem przerastać nawet fikcję literacką.
Ksiażka przedstawia losy Litwinów: przede wszystkim matki i dwójki dzieci zesłanych na...
Może i dobrze, że książka jest tak niewielka. Chociaż wydano ją w 1932 r. wydaje się być niezwykle aktualna. Patrząc na współczesność, trudno się oprzeć wrażeniu, czy i my przypadkiem nie żyjemy w którymś roku ery Forda. Warunkowanie może nie przebiega jeszcze w taki sposób, ale obserwując „radosne” protesty „strajkujących” kobiet z błyskawicami, niczego nie można być pewnym. Komu dzisiaj jeszcze zależy na takich wartościach jak rodzina? Niszczy się ją na wszelkie sposoby i – o, Fordzie – tak powstaje nasz nowy wspaniały świat.
Może i dobrze, że książka jest tak niewielka. Chociaż wydano ją w 1932 r. wydaje się być niezwykle aktualna. Patrząc na współczesność, trudno się oprzeć wrażeniu, czy i my przypadkiem nie żyjemy w którymś roku ery Forda. Warunkowanie może nie przebiega jeszcze w taki sposób, ale obserwując „radosne” protesty „strajkujących” kobiet z błyskawicami, niczego nie można być...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to