-
ArtykułyZakładki, a także wszystko, czego jako zakładek używamy. Czym zaznaczasz przeczytane strony książek?Anna Sierant29
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 7 czerwca 2024LubimyCzytać372
-
ArtykułyHistoria jako proces poznania bohatera. Wywiad z Pawłem LeśniakiemMarcin Waincetel1
-
ArtykułyPrzygotuj się na piłkarskie święto! Książki SQN na EURO 2024LubimyCzytać8
Biblioteczka
Jego praca przypadła na czas „wzlotu” i upadku warszawskiego getta. Pracuje jako żydowski urzędnik w Służbie Porządkowej. Ma dobrą pamięć, a jego wspomnienia to bezcenny skarb pamięci o tych, których już nie ma. Stanisław Gombiński jest autorem dzieła, którego wartość sentymentalna jest bezcenna.
Jeden z opisywanych epizodów natrętnie przyczepił się do mojej pamięci i nie chce odejść. Oto żandarm odnajduje ukryty sklep w getcie, a w nim mnóstwo dóbr (wędliny, ciastka itp.). Nie waha się na moment, ładuje, ile wlezie do kieszeni. Ale w przypływie dobrego humoru woła dzieci. One już zdążyły zapomnieć, jak smakują takie rarytasy. Jedno z nich nagle pyta: „Czy zawsze przed śmiercią ludzie jedzą takie przysmaki?”
Drugą rzeczą jest równie natrętne pytanie, czy gdyby żydzi nie poszli tak łatwo na współpracę, gdyby nie ich „wkład” w wyłapywanie współbraci, Niemcom tak łatwo poszłoby w getcie? Także i autor kilkakrotnie przeżywa takie rozterki. Niemcy nie byli przygotowani na „rozwiązanie” problemu żydów. Toteż ich własnymi rękoma załatwili sobie w miarę normalne funkcjonowanie gett. Więcej, osadzeni tam żydzi ochoczo pracowali ku chwale III Rzeszy.
Kolejna ksiązka, która utwierdza mnie w przekonaniu, że z Niemcami coś nie tak. Zbyt łatwo stawali się zbrodniarzami. Ludzie, którzy w „cywilu” byli lekarzami, nauczycielami, leśnikami, nagle przeistaczali się w bestie. Gombiński opisuje m.in. pewnego Niemca, który miewał kłopoty trawienne. Lekarstwem na to stało się zabijanie żydów. Aby kuracja była skuteczna, „lek” musiał być przyjmowany systematyczny i musiał zabić sobie żyda chociaż raz na tydzień.
Bardzo pozytywnie przedstawieni są Polacy. Polscy policjanci często widzieli przerzucanie żydowskich dzieci z getta, ale nigdy nie zdradzili. Polaków nazywa zbyt łagodnymi, przystępnymi dla próśb i błagań. To zamiast polskich policjantów Niemcy sprowadzają Litwinów. „Niezawodni” są też Ukraińcy i Łotysze. Ich służbę nazywa „zrywem wyzwolonym narodów”. „Wśród nich najlepiej spisują się Ukraińcy. Łotysze i Litwini to tępe, drewniane twarze, nie widać na nich myśli. Automatycznie popędzają, automatycznie biją, automatycznie strzelają. To nie ludzie, to automaty. Za to Ukraińcy są niezawodni; u nich widać osobisty udział w robocie, polot, fantazję. Żyją w tych ludziach świetne tradycje Gonty i Chmielnickiego, niedawnej machno[w]szczyzny. Rizat Żidow?”
Książkę warto przeczytać także dla wzruszających scen z życia Janusza Korczaka. Stary Doktor wyrusza w ostatnią drogę ze swoimi dziećmi... Treblinka...
Bolesne doświadczenia autora i jego krytyczna ocena postępowania wielu jego współplemieńców nadaje książce wymiar nieco odrealnionej samotności. Pustymi ulicami warszawskiego getta nadal przemierzają tłumy cieni. Jeszcze tak niedawno roiło się tam kłębowisko ludzkie, aż nastała cisza. Gombiński wie, że i on pracując w Służbie Porządkowej w jakiś sposób przyczynił się - swoją pracą dla Niemców – zniszczeniu narodu. Nie wybiela się. Rozumiemy, że chciał przeżyć i że przeżył. Ale jest w tym jakiś tragizm, dramat. Nie człowieka, który boi się oskarżeń o kolaborację (a musiał sporo się nawalczyć po wojnie), ale człowieka, który nie trafił do obozu zagłady.
Jakoś nie zdziwiła mnie jego ocena „narodu panów”. Pozwolę przytoczyć sobie jego przerażające słowa dotyczące Niemców: „Na wieki przejdą do historii – ale inaczej: jako ci, którzy w komorach gazowych mordowali szary, bezbronny Naród, mordowali systematycznie, metodycznie, bez wyjątków dla kobiet czy dzieci. Nie „wiarusy, nie „Iwy, nie „stara gwardia”, baby-killers, mordercy dzieci. Nie bohaterzy spod Cassino: podpalacze. Mordercy dzieci, podpalacze kobiet, starców i bezbronnych – oto ich w historii miano.”
Świadectwo polskiego Żyda, które nie potrzebuje żadnych komentarzy.
Jego praca przypadła na czas „wzlotu” i upadku warszawskiego getta. Pracuje jako żydowski urzędnik w Służbie Porządkowej. Ma dobrą pamięć, a jego wspomnienia to bezcenny skarb pamięci o tych, których już nie ma. Stanisław Gombiński jest autorem dzieła, którego wartość sentymentalna jest bezcenna.
Jeden z opisywanych epizodów natrętnie przyczepił się do mojej pamięci i nie...
Nie przekonały mnie motywy zdrady. Pogmatwane wybory głównego bohatera, trochę nierealna ta jego miłość do czarnoskórej Sary i jeszcze ten "bachor" (jak go nazywał jego przyjaciel). Mimo usilnych zabiegów autora, nie do końca podzielam jego oburzenie dotyczące Afrykanerów. Jak dla mnie to byli uczciwi mieszkańcy RPA, przez wiele pokoleń zamieszkujący te ziemie. To ich praca i wiara stały się bogactwem kraju.
Odrębną kwestią jest współpraca z Sowietami. Nic nie może tego usprawiedliwić. Szkoda, że autorowi nie przyszło do głowy popatrzeć na to z drugiej strony. Ile niewinnych istnień Castle mógł skazać na śmierć swoją współpracą z komunistami.
Pod koniec książki zdałem sobie sprawę, że wszyscy, ktorzy nie podzielali "entuzjazmu" co do wyboru bohatera, zostali przedstawieni przez autora z pewną "skazą". Kiedy matka dowiaduje się o zdradzie ojczyzny przez syna, nie ma łez w oczach. Jej oczy są "suche i bezlitosne". Greene przedstawił matkę głównego bohatera jako osobę oschłą, nieprzyjemną, właściwie bez żadnej empatii. W podobnym świetle opisał żonę i matkę innego z bohaterów.
Wiele momentów jest straszliwie naiwnych: Daintry i jego rozwód, panika przed córką i żoną, jakiś ślub, pogrzeb. Może wyznania miłości bohatera do żony brzmią patetycznie, ale mnie wydawały się infrantylne.
Książka dobrze napisana, chociaż nie porywa. Prawdę mówiąc, czytałem jego inne książki i o wiele bardziej przypadły mi do gustu. Greene ślizga się po powierzchni problemów, stara się "psychologizować", ale pozostawia niedosyt. Nie do końca rozumiem, dlaczego nazywa się "Czynnik ludzki" powieścią szpiegowską.
Tylko między wierszami pobrzmiewa jakaś taka pustka, jałowość, której - w moim odczuciu - nie jest w stanie wypełnić miłość do żony i syna. Po przeczytaniu przyszło jeszcze jedno pytanie: czy rzeczywiście zło jest takie banalne?
Nie przekonały mnie motywy zdrady. Pogmatwane wybory głównego bohatera, trochę nierealna ta jego miłość do czarnoskórej Sary i jeszcze ten "bachor" (jak go nazywał jego przyjaciel). Mimo usilnych zabiegów autora, nie do końca podzielam jego oburzenie dotyczące Afrykanerów. Jak dla mnie to byli uczciwi mieszkańcy RPA, przez wiele pokoleń zamieszkujący te ziemie. To ich praca...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Solidna niemiecka pamięć, pedanteria w niektórych opisach i zaskakujące luki pamięci w innych. Duma z dokonywanych wyborów i nagłe "wybuchy" przyzwoitości, w których szczerość wątpię. Książkę dobrze się czyta, choć - przynajmniej w moim wypadku - z najwyższym obrzydzeniem. Jeśli kobieta, młoda dziewczyna właściwie, potrafi wzbudzić taką odrazę, cóż ze starszymi... Czy cały naród był taki?
Autorka sięgnęła po dość znaną formułę listu do przyjaciółki. Zastanawia powierzchowność zwrotów do koleżanki, którą zdradziła. Dopiero pod koniec jej „spowiedź” nabiera „rumieńców”. Dziwnym trafem przyjaciółką jest żydówka, stąd i sukces kasowy. Oto skruszona Niemka pisze do żydówki...
Melita Maschmann podkreśla swoją szczerość, ja jakoś nie mogłem jej uwierzyć. Poruszył mnie fragment cytowany we wstępie: „Zwykle najpierw rozstrzeliwano dzieci. Te najmniejsze trzymano w powietrzu za rączkę i strzelano im w głowę, po czym obojętnie wrzucano je do dołu, jak kawał drewna. Zapłakany mały chłopiec w drodze do dołu wciąż pytał swoją matkę, czy to będzie boleć". Dobrze więc, że sama Melita napisze: „Wyrządzonej krzywdy nie odwróci żaden akt pokory."
Trudno odmówić racji matce autorki: "Matka nie była zachwycona, kiedy niewykształceni zajmowali się polityką, uważała to za arogancję." Melita sama była taką niewykształconą osobą. "Matka zawsze wzorowo dbała o swoją służbę, ale wydałoby się jej absurdem, gdyby miała z nimi dzielić stół." Co zatem pchnęło tę młodą dziewczynę do negacji wartości wyznawanych przez jej rodziców i związanie się z brutalnym i – co potem napisze sama – prostackim Hitler Jugend? Próby odpowiedzi, a jest ich kilka, są – moim zdaniem – żenujące.
Trudno też uwierzyć, że już od początku cierpiała w HJ, bo przecież marzyła by się do niego dostać. "Wielokrotnie budziłam niechęć u moich przełożonych i karano mnie (na przykład przez degradację), ponieważ byłam niesubordynowana. Za każdym razem wiązało się to z problemem, który mnie dręczył: czy narodowy socjalizm nie powinien pozostać raczej sprawą małego przywódczego zakonu rekrutowanego poprzez surową selekcję?"
Jakże aktualnie brzmią słowa: "Dziwne, prawda: w polityce gorliwie poddawałam się wszelkiemu autorytetowi, gdy jednak chodziło o kwestie religijne, to nie znosiłam najmniejszego przymusu." Przecież podobnie dzisiaj, dyktatura tolerancji, udawania, że przebrany facet jest kobietą. Ci sami ludzie wyśmiewają każdy aspekt życia religijnego, jako sprzeczny ze zdrowym rozsądkiem. Narodowi socjaliści nie wyzwolili się od Boga, chociaż od Niego stronili, czy wręcz byli wrodzy. Potwierdza to opis "nazistowskiej uroczystości zawarcia małżeństwa. Odbyła się ona w lesie pod Poczdamem. Należałam do chóru, który miał w niej uczestniczyć. Na polanie stał ołtarz, a na nim płonął ogień. Dwie kobiety w długich, białych szatach trzymały misy pełne chleba i owoców. Jedna z tych „kapłanek" miała rozpuszczone jasne włosy, druga — ordynarną ondulację „na chłopczycę", a w uszach kolczyki, jakie często spotykało się u wiejskich dziewcząt. Niestety, nie pamiętam słów przysięgi młodej pary(…).”
Była w HJ i mam wierzyć, że nie czytała "Sturmera"? Tylko dlatego, że sama tak pisze? "Uważaliśmy też, że nie dotyczą nas metody stosowane przez „Sturmera" w jego rasistowskiej propagandzie. Gazeta ta napawała mnie wstrętem. Nigdy nie miałam w ręku ani jednego numeru, tylko czasami rzucałam okiem na tytuły (…)To samo dotyczy pieśni, tekstów ociekających krwią, które śpiewałam wraz z innymi po roku 1933. Przypomnę tylko jedną z nich: „Gdy krew Żyda po nożu spłynie...".
Robi się z siebie zapracowane dziewczątko, bez miary oddane pełnionej służbie. A przecież jej młodzieńczy idealizm powinien wyparować podczas „kryształowej nocy”. Tymczasem ona była obojętna! Więcej, znalazła usprawiedliwienie!
Interesujące są jej wynurzenia dotyczące narodu polskiego. Otóż miała przekonanie, że to naród bez inteligencji, sami chłopi i robotnicy. Sama powie: „W Poznańskiem czułam się jednak u siebie, a w Polakach widziałam niechętnie tolerowanych intruzów, których obecność tutaj będzie trwała tak długo, jak my tego będziemy potrzebowali. Inaczej sprawa się miała ze wschodnimi powiatami tego kraju. Tu sytuacja sił okupacyjnych była wyraźna, choć również te tereny — niemal wyłącznie polskie — były nazywane krajem niemieckim”. Cieszmy się, że rodacy Melity nie wygrali, moglibyśmy jeszcze lepiej poczuć jej wyższość.
Jakieś przebłyski współczucia? Niemcy umieli znaleźć i na to sposób. Melitę przekonała sugestia, że ratowanie polskich dzieci przed głodem jest równoznaczne z samobójstwem Niemców. Należy niszczyć polski przyrost naturalny – jakie to piękne hasło. „uważałam za swój obowiązek dławić osobiste uczucia, jeśli stały na drodze konieczności politycznych".
"(…) moja duma reprezentowania Niemiec na tym terenie nie pozwalała mi ujawniać wobec Polaków słabości" Oj, nie była słaba… W końcu sama powie chwilę później: "Byłam szczęśliwa, że wolno mi pracować w Kraju Warty, i tego miejsca nie zamieniłabym na żadne inne w Niemczech. Moi towarzysze i ja uważaliśmy się wyróżnieni, że wolno nam było pomagać w „zdobywaniu" tego terytorium dla naszego narodu i dla kultury niemieckiej. Jak najbardziej uskrzydlała nas arogancka energia „kulturtragerów"."
Praca nad pełnym przyłączeniem tych ziem – czy trzeba być idiotą, by nie wiedzieć, że nigdy nie były niemieckie – stała się dla autorki i jej współpracowników wspaniałą przygodą. Ci wspaniali Niemcy... zaiste, naród poetów i malarzy, kompozytorów i filozofów... Z takim poświęceniem wymordowali miliony Polaków. Cóż, piękna przygoda. Ale bez urazy, nie robili tego dla siebie: " Byliśmy tym szczęśliwsi, że tej przygody nie szukaliśmy dla zaspokojenia naszego indywidualnego głodu przedsiębiorczości. Czuliśmy się powołani do ciężkiej i pięknej służby, w której — jak sądziliśmy — spełnialiśmy nasz obowiązek wobec Rzeszy."
Coś o Polakach, byli wyjątkowo głupi: "Podobno ci partyzanci już się okrutnie zemścili na tych, którzy starali się pokrzyżować ich plany. Nie tak dawno temu, mówił dalej komisarz, został przez nich „zlikwidowany" niemiecki urzędnik administracyjny, który znany był ze swej szczególnej sympatii do Polaków."
Coś o żydach, których traktowała podobnie jak Polaków: „Gardziliśmy ludźmi, dzięki którym niemal suchą nogą dotarliśmy na ląd. Traktowaliśmy ich jak maszyny użyte do holowania.” Może wobec nich obudziło się sumienie? „Nędza żebrzących dzieci wstrząsnęła mną. Ale zacisnęłam zęby. Stopniowo jednak nauczyłam się w takich sytuacjach szybko i radykalnie tłumić swoje „prywatne uczucia". „To jest straszne — mówiłam sobie — ale wypędzenie Żydów należy do tych przykrych rzeczy, które musimy wziąć na siebie, jeśli Kraj Warty ma stać się niemiecki". Dobra dziewczynka…
Najohydniejszym fragmentem są opisy przymusowych wysiedleni. Niemcy pozwalali zabrać tylko tyle, ile pomieści wóz. Melita i jej podopieczne mają pilnować, czy Polacy nie zabierają więcej! Przekonuje ją przede wszystkim to, że trzeba pilnować, by niemieccy koloniści nie zastali pustych domostw. „Mężczyźni, którzy pomagali przy wcześniejszych przesiedleniach, wciąż się uskarżali, że Polacy nawet jeśli się stało tuż obok nich — z wielkim sprytem potrafili wykraść i to minimum inwentarza, jakie miało pozostać w domu.” Ci bezczelni Polacy mieli czelność kraść własne rzeczy!
Cóż za obrzydliwa scena: "Czasami nie pozostawało mi nic innego, jak kazać ponownie rozładować furmankę, by ostatecznie dokonać selekcji przedmiotów na te, które zostają, a które wolno zabrać. Ponieważ Polacy często nie rozumieli moich zarządzeń, lub nie chcieli ich rozumieć, musiałam używać jednoznacznych gestów. Nie omieszkałam przy tym uzbroić się w solidny wieszak, i to uzbrojenie Amazonek poleciłam także moim koleżankom."
Miła dziewczynka, jaka szczera: "Gdybyśmy dotarły do prawdy o polskich wysiedleńcach, że na przykład niektórzy z nich zostali skazani na bezdomność i najstraszliwszą biedę, to pewnie by nas ta wiadomość nie przeraziła. Polacy byli naszymi wrogami. Musieliśmy wykorzystać ten moment, kiedy byliśmy potężniejsi od nich, aby osłabić ich „substancję narodową". Takie argumenty nazywaliśmy „polityką realną".
Pełna dobroci, w gospodarstwie, z którego wypędzono Polaków: "Za każdym razem, kiedy, ostrożnie stąpając w ciemnościach, przekraczałam próg z zaspanym, jęczącym zawiniątkiem, szeptałam: „Obyś rósł zdrowo w tym domu na dobrego, szczęśliwego człowieka. Oby ten kraj stał się twoją ojczyzną!" Zrabowane bydło chroni przed "polskimi złodziejami"! A potem jeszcze niesamowita pomysłowość i dobroć dla Niemców, ktorzy są "kolonizatorami". Sfałszowała urzędowe pismo i pojechała na polsą wieś, nieobjętą akcję wysiedleń, by stamtąd zrabować mienie dla niemieckich przesiedleńców. Pewnie bawiło ją przerażenie Polaków, którym pokazywała pismo i żądała wydania mebli, łóżek, sienników czy nawet łyżek. Chodziłam do domów, które wyglądały na w miarę zamożne". Ach, ci pomysłowi Niemcy.
Milczeniem pominę jej powojenne losy, dochodzenie do prawdy, a później skruchę i nawrócenie. Nie mam wątpliwości, że gdyby Melita trafiła do obozu koncentracyjnego, wzorowo wywiązałaby się ze swoich obowiązków.
Solidna niemiecka pamięć, pedanteria w niektórych opisach i zaskakujące luki pamięci w innych. Duma z dokonywanych wyborów i nagłe "wybuchy" przyzwoitości, w których szczerość wątpię. Książkę dobrze się czyta, choć - przynajmniej w moim wypadku - z najwyższym obrzydzeniem. Jeśli kobieta, młoda dziewczyna właściwie, potrafi wzbudzić taką odrazę, cóż ze starszymi... Czy cały...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
W moim odczuciu książka jakaś taka infantylna. Pełna stereotypowych obrazów: mit dzieciństwa, mit gwiazdy, mit alkoholika. Okazuje się, że każdy artysta nie może być bez trudności w życiu. Powiedzmy sobie też jedno, nie jest to książka ani o liderze Oddziału Zamkniętego, ani też o samym Oddziale. Owszem sporo znajdziemy informacji. Najważniejsza jest jednak długa i kręta droga Krzysztofa Jaryczewskiego (Jary) do trzeźwości. Przekłada się to na tragedie rodzinne, powikłane i często absurdalne próby zwycięstwa nad własną słabością.
Początek dramatu był niemal modelowy. Jaryczewski wspominał, że najpierw opanowała go potrzeba kontroli otoczenia. Pierwszej żony (trzykrotnie się żenił), kolegów. „Mądrzyłem się, miałem patent na nieomylność. Mówiłem im, jak mają się ubierać, jak grać i poruszać się na scenie, co powinni mówić w wywiadach. Nieproszony udzielałem im rad także w sprawach prywatnych, nawet jeśli mi się z nich nie zwierzali.”
W tle książki mamy opis schyłku PRL, jego potworną i miażdżącą atmosferę, całkowitą niemożność i marazm. Był to świat szarości pustki życia codziennego, marzeń o wyrwaniu się z tego piekła beznadziei. Z drugiej strony byli ludzie – ich marzenia, aspiracje, pierwsze młodzieńcze bunty… Potrzeba odreagowania tego wszystkiego była źródłem fenomenu Oddziału Zamkniętego. Historia potoczyła się zaskakująco, ale o tym trzeba przekonać się samemu. Powiem tylko o jednym absurdzie: pomimo grania często nawet po trzy koncerty dziennie, w salach wypełnionych po brzegi, artyści zarabiali żałosne grosze (bez względu na ilość sprzedanych biletów). Nic dziwnego, że byli sfrustrowani, ponieważ wpływy z biletów były niebotyczne. Nie warto za to szerzej pisać o obłędzie związanych z niemożnością wydania płyty.
W pamięci utkwiła mi niezwykła scena związana z wydaniem pierwszej płyty (zatytułowanej „Oddział Zamknięty”). Na premierę płyty – po autograf – przychodzi kilka tysięcy osób, które paraliżują ruch w centrum Warszawy. Interweniowała nawet milicja, co nie pomagała, bo w sklepie wypadają szyby. Muzykom udało się podpisać kilkanaście płyt i muszą uciekać przed naporem tłumu.
Niemal 2/3 książki zajmuje opis sięgania dna, a potem dramatu wydobywania się z uzależnienia. Pomimo swojej grozy opisy te wyglądają dość nieporadnie. Największym „cieniem książki” jest nieudolny styl, co w połączeniu z tematem ciągów narkotycznych i alkoholowych, lekomanii Jaryczewskiego, daje niestrawną mieszaninę.
Nieznośnie wygląda też dziwne stylizowanie wydarzeń z przeszłości i używanie czasu teraźniejszego. Raziły mnie też zwroty potoczne używane przez samą autorkę (co od biedy mogę zrozumieć, jeżeli wypowiada się sam artysta) – np. „Krzysiek przeżywa stany euforyczne. Cholera, to nie bałach!”
Jeżeli ktoś chce poznać atmosferę tamtych lat, fragment historii muzyki lat osiemdziesiątych, musi jeszcze poczekać na lepsze opracowanie. Natomiast jeżeli ktoś chce poznać historię upodlenia człowieka, rozwoju choroby alkoholowej, degradacji człowieka i prób wyrwania się z tego obłędu, anonimowych alkoholików itp., znajdzie tu sporo ciekawych rzeczy.
W moim odczuciu książka jakaś taka infantylna. Pełna stereotypowych obrazów: mit dzieciństwa, mit gwiazdy, mit alkoholika. Okazuje się, że każdy artysta nie może być bez trudności w życiu. Powiedzmy sobie też jedno, nie jest to książka ani o liderze Oddziału Zamkniętego, ani też o samym Oddziale. Owszem sporo znajdziemy informacji. Najważniejsza jest jednak długa i kręta...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
I po co ja to czytałem? Ta "psychomarksistowska" próba spojrzenia na religię budzi dzisiaj zdumienie. Nie żeby autor wprost szydził z religii, ale już sam nie wiem, co jest lepsze.
Aż dziwne, jak bardzo zbiór tekstów Fromma trąci dzisiaj myszką, powierzchownością i ciągłym "zachłystywaniem się" psychoanalizą. Wielokrotnie wykorzystuje z góry przyjęte założenia, a potem gładko sunie, dostosowując rzeczywistość i mit, własne wyobrażenia i ideologiczne przesłanki. Czasem robi się aż mdło od tej psychoanalizy, tej własnej słodkości i dobroci humanizmu.
I te wszechobecne "piękne" słowa "lud", "masy", "klasa posiadająca", "bezrobotny i głodny plebs", nie zabrakło nawet uciskanego proletariatu. Jest nawet rewolucja, nienawiść klasowa (tak, tak, to określenie pierwotnej wspólnoty Kościoła). To niemal jakaś propagandówka z WUMLu. Czasem nie sposób się nie roześmiać, chociaż autorowi chodziło o coś innego.
Taka ciekawostka - Fromm pisze: "Najniższa warstwa miejskiego lumpenproletariatu i uciskanych wieśniaków, tak zwani
Am-Haarec". Zadałem sobie odrobinę trudu i oto nieco inna odpowiedź:
"W dziele The Interpreter’s Dictionary of the Bible powiedziano, że termin ten „ściśle rzecz biorąc, odnosi się tylko do odpowiedzialnych obywateli płci męskiej, do żonatych mężczyzn, którzy mieszkali na własnej ziemi i którym przysługiwała pełnia praw i obowiązków, w tym obowiązek służenia w wojsku, uczestniczenia w rozprawach sądowych oraz (...) w świętach”
Próbka pisarstwa w jednym z tekstów: "Jednym z podstawowych środków do osiągnięcia tego celu jest religia. Jej zadaniem jest zapewnienie psychicznej zależności po stronie mas, onieśmielenie ich i nakłonienie do społecznie niezbędnego infantylnego posłuszeństwa wobec rządzących. Jednocześnie ma ona inną istotną funkcję: oferuje masom pewną dozę
satysfakcji, która czyni ich życie na tyle znośnym, że powstrzymuje je od prób zmiany swego położenia, z tego uosabianej przez syna posłusznego na uosabianą przez syna zbuntowanego."
I tak na okrągło... "Emocjonalna postawa wierzącego chrześcijanina bądź Żyda ujawnia tę samą ambiwalencję, co dziecka wobec swego ojca."
Mój zdecydowany sprzeciw budziły też określenie religii jako fantazji:"Spełnienia w fantazjach mają dwojaką funkcję, charakterystyczną dla każdego narkotyku: działają łagodząco i zapobiegają aktywnej zmianie rzeczywistości. Wspólne zaspokojenia w wyobraźni mają istotną przewagę nad indywidualnymi marzeniami; na mocy swej powszechności, fantazje są postrzegane tak, jakby były rzeczywistością. Najstarszą formą kolektywnych zaspokojeń w wyobraźni jest religia. Wraz z postępem społecznym, fantazje stają się coraz bardziej skomplikowane i bardziej zracjonalizowane. Sama religia staje się bardziej skomplikowana, a obok niej pojawiająsię- jako ekspresje kolektywnych wyobrażeń poezja, sztuka i filozofia."
Wielu rewelacji, przedstawianych często właśnie w sposób dogmatycznie nie pojmuję. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego "biada" (dołączone do 8 błogosławieństw, kto choć raz czytał, ten wie o co chodzi) jest tak dziwnie zinterpretowane: "Powyższa zapowiedź wyraża nie tylko tęsknotę i oczekiwanie biednych i uciskanych na nowy lepszy świat, ale także ich bezgraniczną nienawiść wobec autorytetów - bogatych, wykształconych i silnych. Ten sam nastrój odnajdujemy w historii biednego Łazarza..." Bez komentarza, bo gdzież tu mowa o nienawiści.
Wiarygodność stawianych tez widoczna chociażby w twierdzeniu: "Nienawiść do bogatych powraca w pochodzącym z połowy drugiego wieku liście Jakuba", gdy tymczaszem (za wikipedią):Napisany przed r. 62 n.e., ponad osiem lat przed zburzeniem Jerozolimy przez Rzymian. "Fantastyczna" znajomość Biblii: "według Nowego Testamentu, Maria w małżeństwie z Józefem urodziła kolejne dzieci" - teraz już wiem, skąd Dan Brown czerpał swoje rewelacje. Autor swobodnie przeskakuje między modalizmem, monarchianizmem czy aranizmem. Grunt, żeby pasowało do przyjętej tezy.
Skoro tyle tej nienawiści u pierwszych chrześcijan, to jak się dało im wpoić nakaz miłości bliźniego i nieprzyjaciół?
Rozbroił mnie swoim pomysłem na odświeżenie koncepcji adopcjonizmu, tak wspaniale pasującą do freudowskich nawiązań do ojca. Jezus to realnie istniejący człowiek, rewolucjonista nienawidzący swojego ojca. Niesamowitym jest zdanie o tym, że świat się zmienił, bo w końcu nastało średniowiecze! O tak, przyszło sobie średniowiecze i zmieniło stosunki społeczne. Kolejne bardzo "mocne" twierdzenie dotyczy kultu dzieciątka Jezus przy piersi Maryi. To tylko po to, by "ludzie musieli wycofać się do postawy biernej, infantylnej."
Jak mu wszystko się układa: fantazja o umierającym człowieku podniesionym do Boga. Z kolei Bóg go adoptuje. Kiedy dotarłem do słów: "Jednak ogniskiem wczesnochrześcijańskiej fantazji (...) wydaje się być nie masochistyczna ekspiacja przez samounicestwienie, ale wydziedziczenie Ojca poprzez identyfikację z cierpiącym Jezusem" przeraziłem się. W innych miejscach jest już niemal bełkot: "Masy nie utożsamiały się już z ukrzyżowanym człowiekiem po to, by w wyobraźni zdetronizować Ojca." Kolejne elementy frommowskiej filozofii religii: "to nie człowiek został wyniesiony na Boga, ale Bóg zstąpił, by stać się człowiekiem." A wystarczyło zajrzeć do Biblii. W żaden sposób autor nie potrafi odnieść się do Trójcy, toteż w jednym z przypisów rozbrajająco pisze: "Namysł nad trzecią osobą Trójcy, Duchem Św.,możemy pominąć. Trójca była pierwotnie dogmatem binarnym, powstałym z kombinacji dwóch formuł."
W tekście "Szabat" perełka: "Każda praca to opanowywanie materii przez człowieka, opanowywanie pierwiastka matczynego, bo uprawianie roli to znany z innych analogii symbol kazirodztwa. Tak więc tym, przed czym w pierwszej linii szabat miał chronić było w sensie dynamicznym kazirodcze ujarzmianie matki ziemi, jaki w ogóle przyrody przez człowieka." Stąd logiczną konsekewncją będzie: "Skoro szabat służy pierwotnie przeciwdziałaniu tendencjom kazirodczym, skoro widzimy w nim ponadto elementy pokutne, jak zakaz rozniecania ognia i gotowania lub spółkowania, to już łatwo sobie wyobrazić, że poświęcony jest on także przypominaniu zbrodni pierwotnej, jaką jest zdeterminowane kazirodczo ojcobójstwo." Brak sił na komentarz.
W kolejnym tekście dowiemy się, że Fromm nie uważał Biblii za "Słowo Boże": "i to nie tylko dlatego, że badania historyczne wykazały,iż jest ona napisana przez ludzi, przez różnych ludzi żyjących w różnych czasach, lecz także dlatego, że nie jestem teistą. Mimo to jest to dla mnie książka nadzwyczajna..."
Pisząc o prorokach ST (i o samych żydach): "Czy to dziwne, że Żydzi, gdy padały mury ghett, w nieproporcjonalnie dużej liczbie należeli do tych, którzy głosili ideały internacjonalizmu, pokoju i sprawiedliwości? To, co z politycznego punktu widzenia było tragedią Żydów - mianowicie utrata kraju i państwa - z punktu widzenia humanistycznego stanowiło wielkie błogosławieństwo, dlatego że należeli do cierpiących i pogardzanych, a jako tacy byli w stanie stworzyć i zachować tradycje humanizmu". Pomijając nieznośny patos, rodzi się pytanie, czy temu należy zawdzięczać późniejszą miłość żydów do komunizmu? Bo dziwnym trafem miażdżąca większość pierwszych teoretyków, a potem i praktyków była współplemieńcem Fromma.
Ubolewam, że nie jestem specjalistą w zakresie teologii lub przynajmniej biblistą, niemniej wydaje mi się, że jego teksty powstały na siłę. Pisał o chrześcijaństwie nie znając go (był żydem). Cóż, kiedy ślepy pisze o kolorach... Jednym z jego najczęstszych słow jest fantazja i to właściwie oddaje tę książkę.
I po co ja to czytałem? Ta "psychomarksistowska" próba spojrzenia na religię budzi dzisiaj zdumienie. Nie żeby autor wprost szydził z religii, ale już sam nie wiem, co jest lepsze.
Aż dziwne, jak bardzo zbiór tekstów Fromma trąci dzisiaj myszką, powierzchownością i ciągłym "zachłystywaniem się" psychoanalizą. Wielokrotnie wykorzystuje z góry przyjęte założenia, a potem...
Komunizm (dla niektórych jakaś forma socjalizmu, maoizm, zapateryzm... setki odmian, nazw) wszędzie jest taki sam. Zbrodniczy i odrażający. Po tę książkę powinni przede wszystkim sięgnąć wszyscy miłośnicy najsprawiedliwszego ustroju na świecie. Nie znoszę obecnej III RP (czy raczej PRL - bis, z jej kolesiostwem, aferami, brakiem moralności), ale to jeszcze nie powód, by podzielać zdanie takich np. nałogowych komentatorów na Onecie, wpisujących, jak to dobrze było za komuny.
Autor zadał sobie trud spojrzenia na Chiny z perspektywy Chińczyka. Co niekoniecznie podobało się samym Chińczykom: "Moje przestępstwo polegało na tym, że spróbowałem być człowiekiem wśród ludzi, usiłując pozbyć się nieznośnego wrażenia, iż wśród Chińczyków jest się zawsze cudzoziemcem."
Autor omawia właściwie tylko jedną epokę - przejście od maoizmu do ery Deng Xiaopinga. Zdumiewające, jak można odejść tylko w gospodarce od chorego systemu, by w ideologii pozostać wiernym marksizmowi - leninizmowi. Partia komunistyczna nawet na moment nie oddała władzy.
Po lekturze książek Eliot Pattisona z inspektorem Shanem wiele rzeczy nie było zaskakującymi. Nadal jednak z zainteresowaniem przeczytałem o miłości Chińczyków do świerszczy. Wspaniałomyślna partia, po okresie terroru, pozowoliła na hodowlę tych owadów. Przerażają zdania opisujące wcześniejsze lata: "Najpierw rozprawiono się z psami. Rozkaz został wydany w 1950 roku. Peter Lum, żona angielskiego dyplomaty przebywającego wówczas w Pekinie, tak opowiada o masakrze psów we wspomnieniach wydanych pod tytułem Peking 1950 – 1953: „Wpychano je do karetek podobnych do wózków do wywożenia śmieci i za bierano gdzieś, żeby je podusić albo zatłuc kijami. Z karetek wyciekała na ulicę krew, psy miotały się wewnątrz i głośno szczekały”.
Nie brakuje i innych przerażających rzeczy, szczególnie tych dotyczących polityki jednego dziecka. Młoda wdowa topi dwójkę dzieci, by móc poślubić innego mężczyznę i mieć prawo do pierwszego dziecka. Gdzie indziej ojciec topi czteroletnią córeczkę w studni, słysząc jej krzyk: Tatusiu. "Mają ca właśnie rodzić chłopka w Szantungu błaga akuszerkę, żeby udusiła noworodka, jeśli to będzie dziewczynka; błaga, bo mąż nie zbije jej wtedy, a ona, zachodząc znowu w ciążę, próbuje dać mu syna. We wsi Dongguang grupę brzemiennych kobiet – kilka z nich już w ósmym miesiącu – aresztuje się, zakuwa ww kajjdanki, wsadza na ciężarówki i pośród wrzasków i płaczu wiezie na przerwanie ciąży."
Autor podróżuje m.in. po prowincji Szantung (kolebka Chin), Sinkiang, Mandżurii. Poznamy dzieje chińskich ubikacji (niszczonych w czasie rewolucji. Przeniesiemy się do chińskiej szkoły (tu również fenomen odrażających toalet).
Zdumiała mnie również historia o klasztorze Shaolin. Czerwona Gwardia wszystko zniszczyła i spaliła, rozbito posągi Buddy. Kung - fu uznano za "feudalne śmieci". Serce się kraje, kiedy czytamy opisy niszczenia bezcennych zabytków w całym kraju. Dziedzictwo ludzkiej kultury zostaje niemal zmasakrowane w szale niszczenia. Współcześni barbarzyńcy niemal nic nie pozostawili! Ale powiedzmy sobie, że i polscy komuniści dopuścili się wielu tego typu zbrodni (choć skala zniszczeń u nas z pewnością nie tak ogromna).
Wspomnę jeszcze o karze śmierci: "Pod względem technicznym Chiny się unowocześniły. Natomiast co do reszty wszystkoodbywa się tak, jak w dawnych czasach. Zwołuje się tłum na wielki plac albo na stadion. Oskarżeni mają ręce związane na plecach i ogolone głowy wzrok wbity w ziemię. Wlecze się ich na środek areny, każdy nosi na piersi kartkę z wyszczególnieniem jego „zbrodni przeciwko ludowi”: kradzież, gwałt, morderstwo".
Książka ma już swoje lata, ale nadal warto po nią sięgnąć. To świadectwo bólu i cierpienia wielu milionów ludzi: samych Chińczyków, ale i Tybetańczyków, Ujgurów, Kazachów...
Komunizm (dla niektórych jakaś forma socjalizmu, maoizm, zapateryzm... setki odmian, nazw) wszędzie jest taki sam. Zbrodniczy i odrażający. Po tę książkę powinni przede wszystkim sięgnąć wszyscy miłośnicy najsprawiedliwszego ustroju na świecie. Nie znoszę obecnej III RP (czy raczej PRL - bis, z jej kolesiostwem, aferami, brakiem moralności), ale to jeszcze nie powód, by...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Książka daje materiał do wielu przemyśleń, a jako świadectwo jest wręcz bezcenna. Autor - odnosząc się do antypolskich kampanii m.in. obwiniających Polaków o zbrodnie na żydach - podejmuje się "własnych, oryginalnych rozważań na teamt roli, jaką koloniści niemieccy odgrywali w ramach niemieckich planów zagłady ludności polskiej, szczególnie polskich żydów. To właśnie agenci werbowani spośród kolonistów byli - zdaniem Autora - bezpośrednimi sprawcami mordu 10 lipca 1941 roku w Jedwabnem, wcześniej zaś brali udział w akcjach pacyfikacji żydów skupionych od jesieni 1939 do lata 1940 w gettach mazowieckich. W książce autor przedstawia ciekawe analizy zdarzeń, epizodów i spostrzeżeń, wybranych z doświadczeń własnych i opowieści ojca. Lektura tej barwnej, wielowątkowej, w wielu miejscach sensacyjnej opowieści jest niezwykle zajmująca".
Niezwykle ciekawym wątkiem są również stosunki z ludnością cygańską. Nie miejmy wątpliwości, autorowi udało się uniknąć stereotypów. Ksiązka w wielu miejscach jest nieco niechlujna. Mam nadzieję, że znajdą się jacyś historycy, którzy zechcieliby ją nieco "udoskonalić" w podanie źródeł, ich krytykę itp.
Nie wiem, czy autor jeszcze żyje, ale chciałbym, aby ktoś spełnił jego prośbę ze wstępu: "Mam jeszcze tylko jedno pragnienie, aby w Polsce znalazł się ktoś, kto zechciałby ze mną sfotografować i opisać materialne dowody działalności agentów do książki "Śladami V kolumny". Tytuł zarezerwowany". Gdybym tylko znał autora, to chyba sam podjąłbym się zrobienia wraz z nim tych zdjęć.
Książka daje materiał do wielu przemyśleń, a jako świadectwo jest wręcz bezcenna. Autor - odnosząc się do antypolskich kampanii m.in. obwiniających Polaków o zbrodnie na żydach - podejmuje się "własnych, oryginalnych rozważań na teamt roli, jaką koloniści niemieccy odgrywali w ramach niemieckich planów zagłady ludności polskiej, szczególnie polskich żydów. To właśnie agenci...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Co mnie podkusiło do przeczytania tego "dzieła"? Przyznaję sie, to prezent.
Hotel K - bo tak najczęściej nazywane jest to miejsce - to specyficzne indonezyjskie więzienie na pięknej wyspie Bali. Ktoś niedawno zapytał mnie, gdzie chciałbym pojechać, gdybym miał pieniądze. Bez namysłu strzeliłem: Bali. Dzisiaj nie byłbym już taki pewny.
W moim prywatnym odczuciu książka to dobry przykład zmarnowania ciekawego tematu. Autorka nie kryje swojej stronniczości i dość pokrętnie przedstawia niektóre fakty. Litując się nad więźniami, właściwie obdarowując ich bezgraniczną sympatią, niemal całkowicie zapomina, ilu osobom ci - najczęściej - przemytnicy twardych narkotyków zgotowali piekło lub śmierć. Pewnie, że balijski wymiar sprawiedliwości jest przeżarty korupcją, pewnie, że wielu siedzi tam niewinnie. Ale ogólnie, nie umiem jakoś zbyt współczuć cynicznym dilerom.
Wielokrotnie odnosiłem wrażenie, że autorce coś się myli. Raz przedstawia to miejsce niemal sielankowo - więźniowie mogą w ciągu dnia chodzić gdzie chcą, mogą brać narkotyki itp. - by za chwilę nazywać je piekłem. Raz twierdzi, że w nocy panował reżim, by następnie opowiadać o dzikich narkotycznych całonocnych imprezach. Oto próbka: "Kerobokan jest jedynym zakładem karnym, w którym skazańcy totalnie kontrolują więzienie. Więźniowie mają klucze do bloku".
Zastrzeżenia budzi dość ubogi i niezwykle prostacki (ordynarny) język. Rozumiem, że można o pewnych kwestiach mówić wprost, ale czy musimy takim językiem? Jedna ze scen to publiczne współżycie w tzw. niebieskim pokoju: "W pokoju całowano się, obmacywano, wykonywano robótk i ręczne, kręcono lody i dymano się jak królik i. Tutaj dziewczyna poruszyła głową parę razy w górę i w dół, a potem wyjęła lustereczko i wytarła usta, kompletnie ignorując ludz i dokoła niej i biegające po pokoju dzieciaki; tam dziewczyny dosiadały chłopaków, rzucając biodrami. Najdziwniejsze, że robiły to ubrane w zapięte dżinsy. Dla niewtajemniczonych mogło to wyglądać jak seks na sucho, ale to był tylko pozór."
Trudno zgodzić się z bagatelizowaniem skutków zażywania narkotyków. Dla autorki to coś oczywistego, jak zapalenie papierosa. Więcej, jest naturalnym elementem życia codziennego.
Pomijąc nieskrywaną sympatię autorki dla przestępców, jej fascynację prymitywnym światem skazańców, możemy poznać odległe i rzeczywiście egzotyczne miejsce. Inna sprawa, czy rzeczywiście warto. Czy nie lepiej przeczytać jakiś przewodnik turystyczny?
Co mnie podkusiło do przeczytania tego "dzieła"? Przyznaję sie, to prezent.
Hotel K - bo tak najczęściej nazywane jest to miejsce - to specyficzne indonezyjskie więzienie na pięknej wyspie Bali. Ktoś niedawno zapytał mnie, gdzie chciałbym pojechać, gdybym miał pieniądze. Bez namysłu strzeliłem: Bali. Dzisiaj nie byłbym już taki pewny.
W moim prywatnym odczuciu książka to...
Drażni niepotrzebna "literackość" i leitmotivy - rysowanie za wszelką cenę i te ciągłe reminiscencje. Czy ksążka wiele by na tym straciła, gdyby to wyrzucić? Myślę, że nie, a zyskałaby na wiarygodności. Chociaż może się mylę, bo życie lubi czasem przerastać nawet fikcję literacką.
Ksiażka przedstawia losy Litwinów: przede wszystkim matki i dwójki dzieci zesłanych na Syberię (wysłanych w wagonie opisanym przez Sowietów jako "złodzieje i prostytutki"). Niewiele ich losy różniły się od losów zesłanych Polaków. Niemniej poznajemy obcy nam kawałek tak bliskiej historii.
Kilka scen zasługuje na dłuższą refleksję. Już sam początek mógłby służyć za tytuł całej opowieści: "zabrali mnie w nocnej koszuli". Sceną, która zapada w pamięć, jest m.in. wyrzucanie ciał zmarłych dzieci w błoto, zabijanie oszalałych z bólu po stracie dziecka matek...
Co dziwne, mamy króciutką wzmiankę i o Polakach. I to nawet nie negatywną, chociaż dotyczy do enkawudzisty.
Drażni niepotrzebna "literackość" i leitmotivy - rysowanie za wszelką cenę i te ciągłe reminiscencje. Czy ksążka wiele by na tym straciła, gdyby to wyrzucić? Myślę, że nie, a zyskałaby na wiarygodności. Chociaż może się mylę, bo życie lubi czasem przerastać nawet fikcję literacką.
Ksiażka przedstawia losy Litwinów: przede wszystkim matki i dwójki dzieci zesłanych na...
Spodziewałem się czegoś zupełnie innego. A tu poważne rozczarowanie.
Pierwsza lampka ostrzegawcza zapaliła się już przy wstępie napisanym przez Adama Michnika!
Już po lekturze, żenującym wydał mi się fakt zestawienia tej książki obok Sołżenicyna, Borowskiego czy Herling – Grudzińskiego. To nie ten poziom literatury.
A tym bardziej powiedzmy sobie jasno i wyraźnie, Naga Wyspa była obozem przeznaczonym dla tzw. agentów Kominformu w Jugosławii. Czyli dla najbardziej zagorzałych stalinistów! Jeden z brytyjskich dziennikarzy przedstawił ówczesny żart. Otóż, pewnego człowieka zaaresztowano tuż po wojnie za okrzyk „Precz ze Stalinem!”. Kiedy odsiedział wyrok, nauczony doświadczeniem, krzyknął: „Niech żyje Stalin”. I znów siedział.
Tak to już z komunistami (z hitlerowcami też tak było), że muszą ciągle mieć wroga. Po zerwaniu stosunków przez Tito ze Stalinem, postanowiono w 1948 r. zbudować obóz dla zwolenników dotychczasowej polityki. Dotychczasowi panowie życia i śmierci, stawali się nagle wrogami ludu.
Czy obóz był taki straszny? Pewnie tak, ale pomimo wielokrotnych nawiązań do sowieckich gułagów czy hitlerowskich obozów, nie zgadzam się na to, by określano go jako gorszy.
Znajdziemy sporo realiów życia. Być może było to także laboratorium do sprawdzenia w praktyce idei socjalizmu samorządowego.
Tym, co mnie najbardziej oburzyło, był fakt, że piekło obozowe budowali przede wszystkim sami skazani! Autor napisze: „Zamiast idealnego świata, o jaki walczyli, będąc członkami partii komunistycznej, sami tworzyli zdegenerowany świat, jakiego jeszcze nie było”. Jak powiedziałem, przede wszystkim trafiali tu komuniści. Tym też tłumaczę, że tak łatwo potrafili zbudować piekło: „nie było żadnej tolerancji. Towarzysza, który nie pozbył się odruchów solidarności, należało pobić, sponiewierać, zniszczyć. Zazwyczaj praktyka była taka, że przy tragach lub kaseli syn poganiał ojca, brat brata, partyzant towarzysza z oddziału. Kto nie pastwił się nad innymi zgodnie z nakazami rewolucyjnego prawa, dostawał karę bojkotu. Internowani przeważnie interesowali się współwięźniami jedynie wtedy, gdy mieli nadzieję, że uda im się przez to zmienić na lepsze własną sytuację. Brat musiał porachować kości bratu - jeśli ten nie chciał zrewidować poglądów - by poczynić postępy we własnej reedukacji.”
Obóz bowiem służył reedukacji, czyli zerwania z dotychczasowymi poglądami i przestawieniem się ze Stalina na Tito.
Specyficznym wynalazkiem był tzw. szpaler. Polegał mniej więcej na tym, co potem zomowcy robili jako ścieżkę zdrowia. Ale robili to więźniowie. „Internowani w ogromnej większości byli komunistami. Nikt ze skazanych nie mógł zrozumieć, jak to się dzieje, że pastwią się nad nim dawni towarzysze. Wszyscy przecież byli zwolennikami socjalizmu i komunizmu. Dlaczego więc znaleźli się na Nagiej Wyspie? Jeśli wszyscy są komunistami, dlaczego niektórzy siedzą w obozie? Przed wojną zapewniano ich, że nie jest prawdą, jakoby Stalin był łajdakiem. A teraz nagle twierdzi się, że to kawał drania.” A zatem aparat represji tworzyli sami skazani! „Robotę śledczych wykonywali też „porządni skazani”, którzy jak najszybciej chcieli powrócić w objęcia „mateczki Partii”. Władze obozowe świetnie zdawały sobie z tego sprawę. Reedukacja opierająca się na założeniu, że jedni skazani biją innych, znęcają się nad nimi i wyniszczają jedni drugich, sprawiała, iż bez żadnego wysiłku ze strony władz więźniowie nieustannie byli poddawani karom i poniżani, a sami funkcjonariusze, nie biorąc w tym udziału, uważali się za lepszych moralnie. Albo jak powiedział swojej ofierze pewien śledczy z Nagiej Wyspy: „Chcesz lustro? Co się stało z twoją głową? Znów cię bili... i to kto? Twoi towarzysze! Co z was za ludzie?!”. Nie chciałbym psuć lektury, więc nie napiszę więcej o szpalerze, choć rzeczywiście opisy są czasem drastyczne.
„Starsi i aktywiści służyli władzom obozowym przede wszystkim jako narzędzie do łamania ducha solidarności i koleżeństwa wśród więźniów. Dzięki nim władze nie musiały brudzić sobie rąk. Wielu wysokich funkcjonariuszy obozowych ostentacyjnie „umywało ręce”, jakby chciało powiedzieć: nic nas nie łączy z tymi nikczemnościami. Jednak im więcej brudu mieli na rękach, tym bardziej widoczny był ich despotyzm.”
Innym specyficznym rysem był też tzw. bojkot. Ciągłe bicie i upokarzanie ofiary przez współwięźniów, aby przemyślała swoje błędy i przyznała się do win.
Coś z Orwella było w ciągłym donoszeniu i szpiegowaniu. Pomimo powszechnego głodu, nie wolno było narzekać. „Wystarczyło, że ktoś głośno wypowiedział jakąś krytyczną opinię, a już wokół niego zbierała się grupka prawomyślnych wykrzykujących typowe hasła: „Ty masz jeszcze czelność krytykować taki obiad?”, „Zasłużyliśmy na to, by Partia pozwoliła nam zdechnąć z głodu!”, „Może takiego obiadu nie mają nawet nasi ludzie pracy na wolności, a jednak budują socjalizm!”. Po czym na głowę krytykanta spadały razy” A bić wszyscy musieli, bo jeśli ktoś bił za mało lub co gorsza, udawał, groziło mu samemu, podzielenie losu bojkotowanego.
Plaga donosicielstwa była tak powszechna, że nawet władze obozowe starały się ją jakoś hamować. Pewnego razu w obozowym radiowęźle skrytykowano przesadę w „informacjach”, „którymi więźniowie dzielili się ze śledczymi i starszymi baraków. „Doniesiono nam nawet - informował spiker - jakoby jeden ze skazańców, widząc przelatujące nad wyspą samoloty, pomyślał: »Eh, żeby to były rosyjskie samoloty, które przyleciały, by nas uratować!« - »Jak można wiedzieć - pytał spiker - o czym myśli ktoś inny?«
To właśnie sprawiało, że Naga Wyspa była swoistym fenomenem. „Wśród internowanych byli nieszczęśnicy, którzy podczas wojny przeszli przez obozy koncentracyjne w nazistowskich Niemczech lub faszystowskich Włoszech. Opowiadali o podobnych doświadczeniach z tamtych obozów, które jednak różniło od tych z Nagiej Wyspy coś bardzo istotnego. Tam między katami i ofiarami przebiegała wyraźna granica, tam więźniowie mogli być współtowarzyszami w cierpieniu, mogli się nawzajem wspierać w trudnych chwilach. Presja, której ich poddawano na Nagiej Wyspie, była mieszanką „przejętej od nazistów metodyczności, wzbogaconej azjatyckim cwaniactwem i bałkańskim prymitywizmem”.
„Niemal wszyscy uważali, że Naga Wyspa przy ćmiła Dachau, Auschwitz, Buchenwald albo jakiekolwiek inne słynące z okrucieństwa niemieckie obozy koncentracyjne. Nawet internowani tu starzy komuniści twierdzili, że Buchenwald w porównaniu z Nagą Wyspą był „prawdziwym uzdrowiskiem.”
Reedukacja miała odbywać się przez pracę. Najczęściej zupełnie bezsensowną. Jeden więźniów wspominał: „na Nagiej Wyspie musiała czerpać wiadrem morską wodę i wlewać ją do beczki bez dna, dokładnie ilustrując tym ludowe porzekadło: z pustego w próżne. Wszystko to trzeba było wykonywać w biegu, zgodnie z zasadą socjalistycznego współzawodnictwa: „Nie czas teraz na odpoczynek! Trzeba budować socjalizm!” Inni przenosili z kolei kamienie z miejsca na miejsce.
Zwróciłem uwagę na taki drobiazg: „W więzieniach pierwszej Jugosławii papieru starczało nawet na pisanie wierszy i rysowanie, także na przepisywanie Kapitału, w obozach drugiej Jugosławii nie było mowy choćby o papierze gazetowym. Na Nagiej Wyspie zamiast papieru używano więc kamieni, najczęściej jednak nie używano niczego. Każdy, zrobiwszy swoje, ubierał się, a to, co nie wyschło, pozostawało na spodniach - które i tak były brudne - do najbliższej kąpieli w morzu.”
Minusem są rozwlekłe i czasem dość głupie dygresje np. o trapistach. W końcu zakonnikami zostawali ci, którzy chcieli i nikt ich na siłę nie zatrzymywał. Jeśli więc milczeli, to był ich wybór. Gdzież więc sens porównywać to do milczenia tych, którzy musieli?
Wziąwszy pod uwagę, że Naga Wyspa była piekłem, nie sposób nie żałować ludzi, którzy tam trafili. Nie sposób też nie zadać pytania, a jaki byłby świat ówczesnej Jugosławii budowany przez zagorzałych stalinistów, często kształconych w Związku Sowieckim? Popatrzmy chociażby na Polskę, czy tak bardzo byśmy żałowali „naszych” komunistycznych oprawców, gdyby trafili nagle na Nagą Wyspę?
Spodziewałem się czegoś zupełnie innego. A tu poważne rozczarowanie.
Pierwsza lampka ostrzegawcza zapaliła się już przy wstępie napisanym przez Adama Michnika!
Już po lekturze, żenującym wydał mi się fakt zestawienia tej książki obok Sołżenicyna, Borowskiego czy Herling – Grudzińskiego. To nie ten poziom literatury.
A tym bardziej powiedzmy sobie jasno i wyraźnie, Naga...
Książkę kupiłem po jednym ze spotkań w kościele. Jest to starannie wydany album (chociaż można mieć uwagi, co do obróbki graficznej fotografii). Chyba wielką szkodę przyniosło tzw. chałupnictwo - czyli brak profesjonalnego składu (czasem tekst jest niewidoczny, bo czarne litery na ciemnym zdjęciu są niemal nie do odczytania). Zabrakło korekty(zdarzają się nawet błędy ortograficzne - znalazłem dwa, nie wspominając już o składni).
Autor krótko przybliża historię wyspy Saint Laurent (czyli Madagaskaru), jak też złożoną historię jej chrystianizacji (m.in. okresy ogromnych prześladowań). Nie mogło zabraknąć wzmianki o św. Janie Beyzymie.
Znajdziemy sporo opisów realiów życia Malgaszy, jak też i odrobinę humoru. Sam autor jest człowiekiem pogodnym, całkowicie oddanym swojej pracy, kochającym bezgranicznie ludzi, którym oddał kilkadziesiąt lat swego życia.
Sądzę, że książka nie wyszła w zbyt dużym nakładzie, dlatego pozwolę zacytować dwie śmieszne sytuacje:
"O co prosicie Koćiół święty dla swego dziecka?" Rodzice popatrzyli to na siebie, to na dziecko i wreszcie na misjonarza, stojącego przed chrzcielnicą. Wypadało chyba powiedzieć prawdę: "O lekarstwo na robaki, proszę Ojca".
"Ojciec Franciszek spędził noc pełną koszmarów i wstał z rana jakby "lewą nogą". Cóż, nie dało się ukryć, że łóżko wydawało jakiś dziwny zapach. "Następnym razem wyprierzcie ten materac i zmieńcie liście bananowca na świeże! - powiedział (...). "Oczywiście, proszę Ojca! Ale teraz nie zdążyliśmy. Wczoraj leżał tam nieboszczyk!" Okazało się, że było to jedyne łóżko we wsi. I nikt inny go nie używał, tylko misjonarz i... zmarli".
Książkę kupiłem po jednym ze spotkań w kościele. Jest to starannie wydany album (chociaż można mieć uwagi, co do obróbki graficznej fotografii). Chyba wielką szkodę przyniosło tzw. chałupnictwo - czyli brak profesjonalnego składu (czasem tekst jest niewidoczny, bo czarne litery na ciemnym zdjęciu są niemal nie do odczytania). Zabrakło korekty(zdarzają się nawet błędy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Kolejny raz czytam poezję Herberta i chociaż większość utworów znam niemal na pamięć, ciągle mnie fascynują. "sztuczne raje/ sztuczne piekła/ sprzedawane są na rogu ulicy". Odnaleźć w przeciętności, zwykłości i szarości codzienności coś więcej. Bo ile nam tego życia dano? Ledwie jesteśmy i już nas nie ma.
"W czasie koncertu pop
Pan Cogito rozmyśla
nad estetyką hałasu"
W świecie hałasu i bylejakości warto sięgnąć po tę poezję. Inaczej ogarnie nas krzyk, który:
"modli się o śmierć gwałtowną
i ta mu zostanie przyznana".
Kolejny raz czytam poezję Herberta i chociaż większość utworów znam niemal na pamięć, ciągle mnie fascynują. "sztuczne raje/ sztuczne piekła/ sprzedawane są na rogu ulicy". Odnaleźć w przeciętności, zwykłości i szarości codzienności coś więcej. Bo ile nam tego życia dano? Ledwie jesteśmy i już nas nie ma.
"W czasie koncertu pop
Pan Cogito rozmyśla
nad estetyką hałasu"
W...
Nie za wiele tu do czytania. Ale wziąwszy pod uwagę jakość informacji, robi się z tego niezła lektura. Mnie skłoniła do refleksji nad kilkoma pokoleniami, którym przyszło żyć w PRL. W pewnej mierze otarłem się o o początek lat 90, stąd i echa zdychającego systemu nie były mi obce (lub rodzącego się PRL - bis). I właściwie o tym jest ta książka (lub raczej album).
Wielu z nas ma nieco fałszywy obraz tamtej kontestacji. Myślimy - co podkreśla autor - stereotypowo: "Lista Przebojów Programu Trzeciego, wspólne śpiewanie na koncertach "Przeżyj to sam" lub "Chcemy być sobą" (zmieniane na "Chcemy bić ZOMO") to częste elementy sentymentalnych wspomnień z okresu młodości - młodości, ktora szczęśliwie przypadła na ostatnie już lata funkcjonowania opresyjnego systemu". A rzeczywistość była zupełnie odmienna.
Sporo tutaj informacji nt. tzw. Muzyki Młodej Generacji i jej prawdziwego oblicza. Potem Jarocin, punk i wreszcie Krajowa Scena Młodzieżowa (na jednym ze zdjęć ktoś trzyma kawał szmaty z napisem "Krajowa Scena BuisneSSowa"). Zaskoczyła mnie wypowiedź (i właściwie wszystko wyjaśniła) Krzysztofa Chojnackiego z TZN Xenna: "Wiele z tamtych "telewizyjnych" zespołów próbuje sobie teraz dopisać do biografii martyrologiczny wątek. Nieważne, że wtedy współpracowali z oficjalnymi państwowymi instytucjami, które organizowały im dziesiątki koncettów. Z jednej strony tłum śpiewał "chcemy bić ZOMO", ale z drugiej coś tutaj nie grało - dla nas to było ewidentne "dawanie dupy" dla kariery". Nie miejmy złudzeń, wiele tych "gwiazd" funkcjonuje do dzisiaj.
Wiele rzeczy dzisiaj bawi, choć wtedy nie było tak śmiesznie. Zespół SS 20 musiał zmienić nazwę (nie zdradzę na jaką), nie do przyjęcia była też nazwa Moskwa (była zatem M-kwa), a Brygada Kryzys nie zgodziła się na proponowaną przez reżim nazwę Brygada K.
Legenda Jarocina? Wystarczy komentarz: "Nigdy nie wystąpiliśmy w Jarocinie, bo uważaliśmy go za taki ZOMO-wski karnawał w stylu "Macie tu raz do roku od dobrej partii cztery dni wolności"! Ach, do dzisiaj lansują się pewne autorytety (zwłaszcza z Rozgłośni Harcerskiej).
I wreszcie zdjęcia. Unikalne, zatrzymane w kadrze bezpowrotnie minione chwile. Tłumy, koncerty, wykonawcy, gwiazdy... Mnie najbardziej poruszyło zdjęcie zespołu Siekiera z nagrodą, zdobytą w Jarocinie. Czterech młodzieńców na trawie, nagroda (nie zdradzę, co to jest) na porwanej gazecie.
Krótko podsumowując, przekonała mnie teoria tzw. wentyla - "Wszyscy podkreślają, że przecież nic takiego nie mogło się dziać bez przyzwolenia z góry. Skoro niemal o wszystkim decydowała władza, to każdą działalność można nazwać wentylem". Dobrze więc, że mamy okazję przekonać się sami, na ile to wiarygodne.
Nie za wiele tu do czytania. Ale wziąwszy pod uwagę jakość informacji, robi się z tego niezła lektura. Mnie skłoniła do refleksji nad kilkoma pokoleniami, którym przyszło żyć w PRL. W pewnej mierze otarłem się o o początek lat 90, stąd i echa zdychającego systemu nie były mi obce (lub rodzącego się PRL - bis). I właściwie o tym jest ta książka (lub raczej album).
Wielu z...
Książka może i rzeczywiście zaskakuje ilością faktów, ale jest dla mnie sporym rozczarowaniem. Sprawna warsztatowo, ale ciągle czuje się niedosyt (lub przesyt, to szczególnie wówczas, kiedy natłok nowych informacji sprawia, że przestajemy je pamiętać). Ja musiałem przeczytać, w końcu to prezent. Mam nadzieję, że inni podejdą do tej pracy z większym entuzjazmem.
Po lekturze pozostała jakaś taka nostalgia za światem minionym, który już nigdy nie powróci. Davies opisuje dzieje 18 państw, ale ile ich było w historii. Przemija postać tego świata... Przy okazji polecam najnowszę książkę B. Cywińskiego (Szańce kultur).
Książka może i rzeczywiście zaskakuje ilością faktów, ale jest dla mnie sporym rozczarowaniem. Sprawna warsztatowo, ale ciągle czuje się niedosyt (lub przesyt, to szczególnie wówczas, kiedy natłok nowych informacji sprawia, że przestajemy je pamiętać). Ja musiałem przeczytać, w końcu to prezent. Mam nadzieję, że inni podejdą do tej pracy z większym entuzjazmem.
Po lekturze...
Aż dziwne, że tyle czasu czytałem tę książkę. Każdy właściwie rozdział (żywot) zmuszał do zatrzymania się. Zaskoczyli mnie polscy błogosławieni, bo zagranicznych znałem.
Ksiązka pisana pięknym, prostym językiem, stylizowanym na średniowiecze, przemawia nie tyle do umysłu, ile do serca.
Jeszcze jedna rzecz, która mnie zachwyciła: to ogromna miłość poszczególnych świętych do zwierząt.
Pozwolę przytoczyć kilka fragmentów, które zamieszczam obok w cytatach. Mam nadzieję, że także innych zachwycą.
Oto słowa św. Jerzego do jego koniea: "- Nie pora jeszcze spocząć, przyjacielu mój. Przygoda nas czeka, przedziwna, największa,
jaka być może. Pójdziemy. Nie zawiedziesz mnie, przyjacielu koniu!"
Aż dziwne, że tyle czasu czytałem tę książkę. Każdy właściwie rozdział (żywot) zmuszał do zatrzymania się. Zaskoczyli mnie polscy błogosławieni, bo zagranicznych znałem.
Ksiązka pisana pięknym, prostym językiem, stylizowanym na średniowiecze, przemawia nie tyle do umysłu, ile do serca.
Jeszcze jedna rzecz, która mnie zachwyciła: to ogromna miłość poszczególnych świętych do...
Jako świadectwo bezcenna. Jako dzieło literackie dość przeciętna. Kolejny dowód, że nazizm miał bardzo konkretną narodowość i jakakolwiek próba zdjęcia odpowiedzialności z Niemców jest zafałszowaniem historii. Mnie ciągle zdumiewa ta łatwość, z jaką Niemcom przychodziła zbrodnia. Byli wręcz "pomysłowi" w eksterminacji, więcej stać ich na "żarty".
Zaskoczyło mnie posłowie, z którego poznałem okoliczności śmierci Glazara w 1997 r. A najbardziej, że jego ciało (a wcześniej) żony zostało skremowane. Może to moje przewrażliwienie, albo jakiś uraz po lekturze, ale taka forma pochówku wydawała mi się szczególnie nieprzyzwoita.
Jako świadectwo bezcenna. Jako dzieło literackie dość przeciętna. Kolejny dowód, że nazizm miał bardzo konkretną narodowość i jakakolwiek próba zdjęcia odpowiedzialności z Niemców jest zafałszowaniem historii. Mnie ciągle zdumiewa ta łatwość, z jaką Niemcom przychodziła zbrodnia. Byli wręcz "pomysłowi" w eksterminacji, więcej stać ich na "żarty".
Zaskoczyło mnie posłowie,...
Pamiętam te opowiadania jeszcze z "Fantastyki". Od tylu lat tkwią w mojej pamięci. A "Kara większa" wystarczy za wszystkie spory dotyczące wartości ludzkiego życia. Niebo, piekło... Te, w które wierzymy, że będą po śmierci, ale i te, które przytrafiają się tu, na ziemi. Zresztą i pozostałe opowiadania warte są i przeczytania i głębszej relfeksji. Mogę powiedzieć, że autor całkowicie mnie do siebie przekonał i zasłużył, aby jego nazwisko postawić obok J. Zajdla.
Gdybym miał wybierać znaczące utwory we współczesnej polskiej literaturze, nie mogłoby tam zabraknąć tego zbioru. Co więcej, to literatura na światowym poziomie.
Pamiętam te opowiadania jeszcze z "Fantastyki". Od tylu lat tkwią w mojej pamięci. A "Kara większa" wystarczy za wszystkie spory dotyczące wartości ludzkiego życia. Niebo, piekło... Te, w które wierzymy, że będą po śmierci, ale i te, które przytrafiają się tu, na ziemi. Zresztą i pozostałe opowiadania warte są i przeczytania i głębszej relfeksji. Mogę powiedzieć, że autor...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Poszczególne rozdziały zostały zatytułowane nieco przewrotnie (m.in. Introit, Hymn do św. Krzysztofa, poszukiwaczy skarbów patrona, Litania do czasu przeszłego, Antyfona do Świętej Jowity). Autor stara się chyba zbyt bardzo być oryginalnym. W dużej mierze udaje mu się oddać klimat schyłku PRL i początków PRL - bis. Nie jest to Polska z pierwszych stron gazet, ale świat zwykłych ludzi, świat przejść granicznych, pijaństwa, meblościanek na wysoki połysk i zapachu kapusty.
Ja już niestety nie pamiętam czasów nabożeństw majowych... Jest więc pewna nostalgia za minionym światem. Ludzie, którzy lubują się w celebrowaniu przeszłości mogą śmiało to przeczytać.
Wielu porównuje tę książkę ze Stasiukiem. Moim zdaniem, Olszewski jest zdecydowanie lepszy od Stasiuka.
Moja książka jest z dedykacją autora, który napisał m.in.: "... ta książka jest niewątpliwie zachętą do tradycji polskich podróży. Więc zachęcam". Panie Michale, dziękuję ;)
Poszczególne rozdziały zostały zatytułowane nieco przewrotnie (m.in. Introit, Hymn do św. Krzysztofa, poszukiwaczy skarbów patrona, Litania do czasu przeszłego, Antyfona do Świętej Jowity). Autor stara się chyba zbyt bardzo być oryginalnym. W dużej mierze udaje mu się oddać klimat schyłku PRL i początków PRL - bis. Nie jest to Polska z pierwszych stron gazet, ale świat...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Prof. dr hab. Jerzy Nawrocki we wstępie podkreśla: Polska jest na czele europejskiej stawki, ale to dopiero początek "łupkowej" drogi przez nasz kontynent.
Książka nie jest pisana trudnym językiem, stąd warto po nią sięgnąć, aby samodzielnie wyrobić zdanie, czy mamy jakieś szanse na własny gaz. Dowiemy się również, jaka jest rola gazu ziemnego w energetyce, poznamy historię poszukiwań gazu w łupkach w Polsce i na świecie, gdzie występują, jakie są metody poszukiwania i eksploatacji, poznamy szacunki, ile tego gazu może być i wreszcie, jak jego wydobycie wpływa na środowisko naturalne.
Jako humanista z zawodu i wykształcenia, śmiało polecam każdemu, kto chciałby odrobinę poznać problematykę, o której dziwnie się teraz milczy.
Prof. dr hab. Jerzy Nawrocki we wstępie podkreśla: Polska jest na czele europejskiej stawki, ale to dopiero początek "łupkowej" drogi przez nasz kontynent.
Książka nie jest pisana trudnym językiem, stąd warto po nią sięgnąć, aby samodzielnie wyrobić zdanie, czy mamy jakieś szanse na własny gaz. Dowiemy się również, jaka jest rola gazu ziemnego w energetyce, poznamy historię...
Myślę, że Jan Paweł V, drugi Papież - Polak na Tronie Piotrowym, już powinien wystarczyć, by sięgnąć po tę książkę. Narracja dzieje na dwóch poziomach - aktualnego roku 2030 i krótkich powrotach w przeszłość.
Ze starego świata - półkula północna zamieszkała głównie przez białych (co ciągle autor podkreśla) - niewiele pozostało. Popioły i prochy zmarłych, bezludne pustynie.
Dobraczyński kreśli apokaliptyczną wizję przyszłości. Tragedia III wojny światowej to przestroga i pytanie, co dalej ze światem (ocalały właściwie tylko Afryka i Ameryka Południowa). Ale skutki wojny roszerzają się na resztę świata. Nie do końca wiadomo, czego mają się spodziewać kontynenty, które ocalały.
Niestety, obraz przyszłości jest nieco naiwny i chyba zbyt powierzchowny. Miło jest jednak dowiedzieć się, że w Częstochowie ocalał obraz Jasnogórskiej Pani i dość duża grupa Polaków (tu również trochę niekonsekwencji).
Ciekawie nakreślona "ludzka" biografia polskiego papieża i m.in. jego młodzieńczej miłości. Ukochana Marysia, która zginęła w III wojnie światowej, stała się jego opiekunką z nieba. To dzięki niej następca św. Piotra z czasu kryzysu Kościoła, odnajdzie coś, co być może pozwoli przetrwać ludzkości.
Autor, nieco między wierszami, ubolewa nad upadkiem obyczajów, aborcją i kryzysem religijności. Razi też odrobinę skażenie socjalizmem. Za to pozytywnie zaskakuje słownictwo dzisiaj już tak politycznie niepoprawne.
Myślę, że Jan Paweł V, drugi Papież - Polak na Tronie Piotrowym, już powinien wystarczyć, by sięgnąć po tę książkę. Narracja dzieje na dwóch poziomach - aktualnego roku 2030 i krótkich powrotach w przeszłość.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toZe starego świata - półkula północna zamieszkała głównie przez białych (co ciągle autor podkreśla) - niewiele pozostało. Popioły i prochy zmarłych, bezludne pustynie....