Biblioteczka
2020
Zastanawia mnie tylko jedna rzecz: skąd bierze się fenomen takich książek.
Powieść erotyczna, prorocze sny, Polka i Włoch, sycyfilijska mafia, drogie ubrania, wściekły seks, porwanie i 365 dni na uratowanie najbliższych. Banalne, przewidywalne, ale widocznie tego oczekują dzisiejsi czytelnicy.
Zastanawia mnie tylko jedna rzecz: skąd bierze się fenomen takich książek.
Powieść erotyczna, prorocze sny, Polka i Włoch, sycyfilijska mafia, drogie ubrania, wściekły seks, porwanie i 365 dni na uratowanie najbliższych. Banalne, przewidywalne, ale widocznie tego oczekują dzisiejsi czytelnicy.
Czytania tutaj tyle, co nic. Kilkadziesiąt minut uwaznej lektury. Ale wydawnictwo - może trochę tworzone siłę, bo niektóre rzeczy budzą mój sprzeciw przez ich ciągłe powielanie - zasługuje na uwagę z kilku powodów. Tytułowa biała lokomotywa, a może tylko lokomotywa, wyjątkowo dobrze wygląda na obrazach Maksymilian Novak-Zemplinskiego. Tym, którzy chcą sobie wyrobić zdanie polecam wejść na stronę tego artysty: http://www.zemplinski.com/
Drugą zaletą jest możność obcowania z nieznanymi listami, adresowanymi do autora (J. Satanowskiego). Można zobaczyć Stachurę, takiego boleśnie zwyczajnego i ludzkiego, ale też i przekraczającego granicę własnej legendy.
Nie do końca przekonują mnie argumenty autora dotyczące i twórczości i sposobu jej wykonywania (piosenki). Pozostanę zdecydowanie przy tym co znam. Chociaż, nie ukrywam, uważnie przesłuchałem obie płyty dołączone do książki.
Czytania tutaj tyle, co nic. Kilkadziesiąt minut uwaznej lektury. Ale wydawnictwo - może trochę tworzone siłę, bo niektóre rzeczy budzą mój sprzeciw przez ich ciągłe powielanie - zasługuje na uwagę z kilku powodów. Tytułowa biała lokomotywa, a może tylko lokomotywa, wyjątkowo dobrze wygląda na obrazach Maksymilian Novak-Zemplinskiego. Tym, którzy chcą sobie wyrobić zdanie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Myślę, że Jan Paweł V, drugi Papież - Polak na Tronie Piotrowym, już powinien wystarczyć, by sięgnąć po tę książkę. Narracja dzieje na dwóch poziomach - aktualnego roku 2030 i krótkich powrotach w przeszłość.
Ze starego świata - półkula północna zamieszkała głównie przez białych (co ciągle autor podkreśla) - niewiele pozostało. Popioły i prochy zmarłych, bezludne pustynie.
Dobraczyński kreśli apokaliptyczną wizję przyszłości. Tragedia III wojny światowej to przestroga i pytanie, co dalej ze światem (ocalały właściwie tylko Afryka i Ameryka Południowa). Ale skutki wojny roszerzają się na resztę świata. Nie do końca wiadomo, czego mają się spodziewać kontynenty, które ocalały.
Niestety, obraz przyszłości jest nieco naiwny i chyba zbyt powierzchowny. Miło jest jednak dowiedzieć się, że w Częstochowie ocalał obraz Jasnogórskiej Pani i dość duża grupa Polaków (tu również trochę niekonsekwencji).
Ciekawie nakreślona "ludzka" biografia polskiego papieża i m.in. jego młodzieńczej miłości. Ukochana Marysia, która zginęła w III wojnie światowej, stała się jego opiekunką z nieba. To dzięki niej następca św. Piotra z czasu kryzysu Kościoła, odnajdzie coś, co być może pozwoli przetrwać ludzkości.
Autor, nieco między wierszami, ubolewa nad upadkiem obyczajów, aborcją i kryzysem religijności. Razi też odrobinę skażenie socjalizmem. Za to pozytywnie zaskakuje słownictwo dzisiaj już tak politycznie niepoprawne.
Myślę, że Jan Paweł V, drugi Papież - Polak na Tronie Piotrowym, już powinien wystarczyć, by sięgnąć po tę książkę. Narracja dzieje na dwóch poziomach - aktualnego roku 2030 i krótkich powrotach w przeszłość.
Ze starego świata - półkula północna zamieszkała głównie przez białych (co ciągle autor podkreśla) - niewiele pozostało. Popioły i prochy zmarłych, bezludne pustynie....
Nie da się zrozumieć teraźniejszości, nie sięgając w przeszłość. A nasza historia to historia żywej ewangelii, zanurzonej w nasze dzieje.
Książka - może trochę niepozorna - pozwala lepiej zrozumieć odchodzące w niepamięć wydarzenia z XIV w. Umiejętna opowieść wciąga i nie pozwala na obojętność.
Lektura obowiązkowa dla każdego: wierzącego, wątpiącego i odrzucającego wiarę.
Nie da się zrozumieć teraźniejszości, nie sięgając w przeszłość. A nasza historia to historia żywej ewangelii, zanurzonej w nasze dzieje.
Książka - może trochę niepozorna - pozwala lepiej zrozumieć odchodzące w niepamięć wydarzenia z XIV w. Umiejętna opowieść wciąga i nie pozwala na obojętność.
Lektura obowiązkowa dla każdego: wierzącego, wątpiącego i odrzucającego wiarę.
Jego praca przypadła na czas „wzlotu” i upadku warszawskiego getta. Pracuje jako żydowski urzędnik w Służbie Porządkowej. Ma dobrą pamięć, a jego wspomnienia to bezcenny skarb pamięci o tych, których już nie ma. Stanisław Gombiński jest autorem dzieła, którego wartość sentymentalna jest bezcenna.
Jeden z opisywanych epizodów natrętnie przyczepił się do mojej pamięci i nie chce odejść. Oto żandarm odnajduje ukryty sklep w getcie, a w nim mnóstwo dóbr (wędliny, ciastka itp.). Nie waha się na moment, ładuje, ile wlezie do kieszeni. Ale w przypływie dobrego humoru woła dzieci. One już zdążyły zapomnieć, jak smakują takie rarytasy. Jedno z nich nagle pyta: „Czy zawsze przed śmiercią ludzie jedzą takie przysmaki?”
Drugą rzeczą jest równie natrętne pytanie, czy gdyby żydzi nie poszli tak łatwo na współpracę, gdyby nie ich „wkład” w wyłapywanie współbraci, Niemcom tak łatwo poszłoby w getcie? Także i autor kilkakrotnie przeżywa takie rozterki. Niemcy nie byli przygotowani na „rozwiązanie” problemu żydów. Toteż ich własnymi rękoma załatwili sobie w miarę normalne funkcjonowanie gett. Więcej, osadzeni tam żydzi ochoczo pracowali ku chwale III Rzeszy.
Kolejna ksiązka, która utwierdza mnie w przekonaniu, że z Niemcami coś nie tak. Zbyt łatwo stawali się zbrodniarzami. Ludzie, którzy w „cywilu” byli lekarzami, nauczycielami, leśnikami, nagle przeistaczali się w bestie. Gombiński opisuje m.in. pewnego Niemca, który miewał kłopoty trawienne. Lekarstwem na to stało się zabijanie żydów. Aby kuracja była skuteczna, „lek” musiał być przyjmowany systematyczny i musiał zabić sobie żyda chociaż raz na tydzień.
Bardzo pozytywnie przedstawieni są Polacy. Polscy policjanci często widzieli przerzucanie żydowskich dzieci z getta, ale nigdy nie zdradzili. Polaków nazywa zbyt łagodnymi, przystępnymi dla próśb i błagań. To zamiast polskich policjantów Niemcy sprowadzają Litwinów. „Niezawodni” są też Ukraińcy i Łotysze. Ich służbę nazywa „zrywem wyzwolonym narodów”. „Wśród nich najlepiej spisują się Ukraińcy. Łotysze i Litwini to tępe, drewniane twarze, nie widać na nich myśli. Automatycznie popędzają, automatycznie biją, automatycznie strzelają. To nie ludzie, to automaty. Za to Ukraińcy są niezawodni; u nich widać osobisty udział w robocie, polot, fantazję. Żyją w tych ludziach świetne tradycje Gonty i Chmielnickiego, niedawnej machno[w]szczyzny. Rizat Żidow?”
Książkę warto przeczytać także dla wzruszających scen z życia Janusza Korczaka. Stary Doktor wyrusza w ostatnią drogę ze swoimi dziećmi... Treblinka...
Bolesne doświadczenia autora i jego krytyczna ocena postępowania wielu jego współplemieńców nadaje książce wymiar nieco odrealnionej samotności. Pustymi ulicami warszawskiego getta nadal przemierzają tłumy cieni. Jeszcze tak niedawno roiło się tam kłębowisko ludzkie, aż nastała cisza. Gombiński wie, że i on pracując w Służbie Porządkowej w jakiś sposób przyczynił się - swoją pracą dla Niemców – zniszczeniu narodu. Nie wybiela się. Rozumiemy, że chciał przeżyć i że przeżył. Ale jest w tym jakiś tragizm, dramat. Nie człowieka, który boi się oskarżeń o kolaborację (a musiał sporo się nawalczyć po wojnie), ale człowieka, który nie trafił do obozu zagłady.
Jakoś nie zdziwiła mnie jego ocena „narodu panów”. Pozwolę przytoczyć sobie jego przerażające słowa dotyczące Niemców: „Na wieki przejdą do historii – ale inaczej: jako ci, którzy w komorach gazowych mordowali szary, bezbronny Naród, mordowali systematycznie, metodycznie, bez wyjątków dla kobiet czy dzieci. Nie „wiarusy, nie „Iwy, nie „stara gwardia”, baby-killers, mordercy dzieci. Nie bohaterzy spod Cassino: podpalacze. Mordercy dzieci, podpalacze kobiet, starców i bezbronnych – oto ich w historii miano.”
Świadectwo polskiego Żyda, które nie potrzebuje żadnych komentarzy.
Jego praca przypadła na czas „wzlotu” i upadku warszawskiego getta. Pracuje jako żydowski urzędnik w Służbie Porządkowej. Ma dobrą pamięć, a jego wspomnienia to bezcenny skarb pamięci o tych, których już nie ma. Stanisław Gombiński jest autorem dzieła, którego wartość sentymentalna jest bezcenna.
Jeden z opisywanych epizodów natrętnie przyczepił się do mojej pamięci i nie...
Książka nie porywa. Owszem, dobrze, że jest. Odniosłem wrażenie, że temat został potraktowany bardzo wybiórczo i powierzchownie. Tymczasem jest niezwykle fascynujący i nie powinien pozostawiać obojętnym. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że autorka na siłę promuje ideę tzw. małych ojczyzn. Czasem aż przykro czytać dziwne usprawiedliwienie komunistycznego "internacjonalizmu". Zresztą i sam okres komunizmu został przedstawiony z ogromną sympatią, nutką nostalgii. Powiedzmy - tu autorka zdaje się puszczać oko - że był to był okres wypaczeń, ale jednak był taki swojski, parciany... Prześladowania i represje były, ale to historyczna konieczność. Przyznam się, że wszystko to budzi mój ogromny wewnętrzny sprzeciw.
Wraz z autorką wędrujemy po dziwnym, odchodzącym w niepamięć i przeszłość, świecie Polesia. Święcie polskości, ale i ziemi innych narodów. Który był bardziej tajemniczy i egzotyczny niż odległe kontynenty. Dzięki autorce możemy z nostalgią sięgnąć po preszlość, z przerażeniem zobaczyć, ile zniszczyła komuna, a ile dzisiaj ocalało. To także okazja, by poznać nieco współczesną Białoruś - tę, wybijającą się na niepodległość i tę nadal stłamszoną rosyjskim buciorem. Poznamy m.in. skromnego profesora, który tłumaczył Nowy Testament na język jego rodzinnej wsi, która powoli wymiera i nie wiadomo, czy ktokolwiek sięgnie po ten przeklad. Zanurzymy się w dzieje znakomitych polskich rodów. Ich wspaniałą walkę o gospodarcze wyrwanie tych ziem z potwornej nędzy, niesamowite przywiązanie do pamiątek polskiej przeszłości. Poznamy polskie rody m.in. Skirmuntów, Radziwiłłów, historię Napoleona Ordy. Sporo miejsca zajmuje modny i nośny temat - Żydzi. Zastanowiło mnie, dlaczego oni tutaj powracają, skoro twierdzą, że tu już ich nie ma. Budują szkoly, bożnice... Dziwne...
Osobnym, niezwykle ciekawym tematem są losy pińskiej Flotylli Rzecznej Marynarki Wojennej. Niewielu o niej wie, niewielu pamięta. Także i współczesna Białoruś nie wydaje się być zainteresowana upamiętnieniem jej istnienia.
W trakcie lektury zaszokowało mnie zdanie dotyczące Polski: "W wielu powiatach jest niespokojnie, trwa wojna domowa." Oto zakończyła się wojna, jeden z bohaterów, wyrzucony z własnego majątku, tuła się po wsiach, musi odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Ale na litość boską, to nie była wojna domowa. To była bezczelna okupacja!
Z jakim bólem czyta się fragmenty o nadal niszczonych cmentarzach. Kamień wykorzystuje się na budowę. Czy można budować z takiego materiału domy? Jak nisko trzeba upaść, by rozbijać nagrobki?
Zastanaiwała mnie pisownia niektórych wyrazów. Jakoś nie mogę się zgodzić, by pisać "klempa" zamiast "klępa" (w zdaniu: "Klempy po zacieleniu jedzą korę łozy").
Książka nie porywa. Owszem, dobrze, że jest. Odniosłem wrażenie, że temat został potraktowany bardzo wybiórczo i powierzchownie. Tymczasem jest niezwykle fascynujący i nie powinien pozostawiać obojętnym. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że autorka na siłę promuje ideę tzw. małych ojczyzn. Czasem aż przykro czytać dziwne usprawiedliwienie komunistycznego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie przekonały mnie motywy zdrady. Pogmatwane wybory głównego bohatera, trochę nierealna ta jego miłość do czarnoskórej Sary i jeszcze ten "bachor" (jak go nazywał jego przyjaciel). Mimo usilnych zabiegów autora, nie do końca podzielam jego oburzenie dotyczące Afrykanerów. Jak dla mnie to byli uczciwi mieszkańcy RPA, przez wiele pokoleń zamieszkujący te ziemie. To ich praca i wiara stały się bogactwem kraju.
Odrębną kwestią jest współpraca z Sowietami. Nic nie może tego usprawiedliwić. Szkoda, że autorowi nie przyszło do głowy popatrzeć na to z drugiej strony. Ile niewinnych istnień Castle mógł skazać na śmierć swoją współpracą z komunistami.
Pod koniec książki zdałem sobie sprawę, że wszyscy, ktorzy nie podzielali "entuzjazmu" co do wyboru bohatera, zostali przedstawieni przez autora z pewną "skazą". Kiedy matka dowiaduje się o zdradzie ojczyzny przez syna, nie ma łez w oczach. Jej oczy są "suche i bezlitosne". Greene przedstawił matkę głównego bohatera jako osobę oschłą, nieprzyjemną, właściwie bez żadnej empatii. W podobnym świetle opisał żonę i matkę innego z bohaterów.
Wiele momentów jest straszliwie naiwnych: Daintry i jego rozwód, panika przed córką i żoną, jakiś ślub, pogrzeb. Może wyznania miłości bohatera do żony brzmią patetycznie, ale mnie wydawały się infrantylne.
Książka dobrze napisana, chociaż nie porywa. Prawdę mówiąc, czytałem jego inne książki i o wiele bardziej przypadły mi do gustu. Greene ślizga się po powierzchni problemów, stara się "psychologizować", ale pozostawia niedosyt. Nie do końca rozumiem, dlaczego nazywa się "Czynnik ludzki" powieścią szpiegowską.
Tylko między wierszami pobrzmiewa jakaś taka pustka, jałowość, której - w moim odczuciu - nie jest w stanie wypełnić miłość do żony i syna. Po przeczytaniu przyszło jeszcze jedno pytanie: czy rzeczywiście zło jest takie banalne?
Nie przekonały mnie motywy zdrady. Pogmatwane wybory głównego bohatera, trochę nierealna ta jego miłość do czarnoskórej Sary i jeszcze ten "bachor" (jak go nazywał jego przyjaciel). Mimo usilnych zabiegów autora, nie do końca podzielam jego oburzenie dotyczące Afrykanerów. Jak dla mnie to byli uczciwi mieszkańcy RPA, przez wiele pokoleń zamieszkujący te ziemie. To ich praca...
więcej mniej Pokaż mimo to
Solidna niemiecka pamięć, pedanteria w niektórych opisach i zaskakujące luki pamięci w innych. Duma z dokonywanych wyborów i nagłe "wybuchy" przyzwoitości, w których szczerość wątpię. Książkę dobrze się czyta, choć - przynajmniej w moim wypadku - z najwyższym obrzydzeniem. Jeśli kobieta, młoda dziewczyna właściwie, potrafi wzbudzić taką odrazę, cóż ze starszymi... Czy cały naród był taki?
Autorka sięgnęła po dość znaną formułę listu do przyjaciółki. Zastanawia powierzchowność zwrotów do koleżanki, którą zdradziła. Dopiero pod koniec jej „spowiedź” nabiera „rumieńców”. Dziwnym trafem przyjaciółką jest żydówka, stąd i sukces kasowy. Oto skruszona Niemka pisze do żydówki...
Melita Maschmann podkreśla swoją szczerość, ja jakoś nie mogłem jej uwierzyć. Poruszył mnie fragment cytowany we wstępie: „Zwykle najpierw rozstrzeliwano dzieci. Te najmniejsze trzymano w powietrzu za rączkę i strzelano im w głowę, po czym obojętnie wrzucano je do dołu, jak kawał drewna. Zapłakany mały chłopiec w drodze do dołu wciąż pytał swoją matkę, czy to będzie boleć". Dobrze więc, że sama Melita napisze: „Wyrządzonej krzywdy nie odwróci żaden akt pokory."
Trudno odmówić racji matce autorki: "Matka nie była zachwycona, kiedy niewykształceni zajmowali się polityką, uważała to za arogancję." Melita sama była taką niewykształconą osobą. "Matka zawsze wzorowo dbała o swoją służbę, ale wydałoby się jej absurdem, gdyby miała z nimi dzielić stół." Co zatem pchnęło tę młodą dziewczynę do negacji wartości wyznawanych przez jej rodziców i związanie się z brutalnym i – co potem napisze sama – prostackim Hitler Jugend? Próby odpowiedzi, a jest ich kilka, są – moim zdaniem – żenujące.
Trudno też uwierzyć, że już od początku cierpiała w HJ, bo przecież marzyła by się do niego dostać. "Wielokrotnie budziłam niechęć u moich przełożonych i karano mnie (na przykład przez degradację), ponieważ byłam niesubordynowana. Za każdym razem wiązało się to z problemem, który mnie dręczył: czy narodowy socjalizm nie powinien pozostać raczej sprawą małego przywódczego zakonu rekrutowanego poprzez surową selekcję?"
Jakże aktualnie brzmią słowa: "Dziwne, prawda: w polityce gorliwie poddawałam się wszelkiemu autorytetowi, gdy jednak chodziło o kwestie religijne, to nie znosiłam najmniejszego przymusu." Przecież podobnie dzisiaj, dyktatura tolerancji, udawania, że przebrany facet jest kobietą. Ci sami ludzie wyśmiewają każdy aspekt życia religijnego, jako sprzeczny ze zdrowym rozsądkiem. Narodowi socjaliści nie wyzwolili się od Boga, chociaż od Niego stronili, czy wręcz byli wrodzy. Potwierdza to opis "nazistowskiej uroczystości zawarcia małżeństwa. Odbyła się ona w lesie pod Poczdamem. Należałam do chóru, który miał w niej uczestniczyć. Na polanie stał ołtarz, a na nim płonął ogień. Dwie kobiety w długich, białych szatach trzymały misy pełne chleba i owoców. Jedna z tych „kapłanek" miała rozpuszczone jasne włosy, druga — ordynarną ondulację „na chłopczycę", a w uszach kolczyki, jakie często spotykało się u wiejskich dziewcząt. Niestety, nie pamiętam słów przysięgi młodej pary(…).”
Była w HJ i mam wierzyć, że nie czytała "Sturmera"? Tylko dlatego, że sama tak pisze? "Uważaliśmy też, że nie dotyczą nas metody stosowane przez „Sturmera" w jego rasistowskiej propagandzie. Gazeta ta napawała mnie wstrętem. Nigdy nie miałam w ręku ani jednego numeru, tylko czasami rzucałam okiem na tytuły (…)To samo dotyczy pieśni, tekstów ociekających krwią, które śpiewałam wraz z innymi po roku 1933. Przypomnę tylko jedną z nich: „Gdy krew Żyda po nożu spłynie...".
Robi się z siebie zapracowane dziewczątko, bez miary oddane pełnionej służbie. A przecież jej młodzieńczy idealizm powinien wyparować podczas „kryształowej nocy”. Tymczasem ona była obojętna! Więcej, znalazła usprawiedliwienie!
Interesujące są jej wynurzenia dotyczące narodu polskiego. Otóż miała przekonanie, że to naród bez inteligencji, sami chłopi i robotnicy. Sama powie: „W Poznańskiem czułam się jednak u siebie, a w Polakach widziałam niechętnie tolerowanych intruzów, których obecność tutaj będzie trwała tak długo, jak my tego będziemy potrzebowali. Inaczej sprawa się miała ze wschodnimi powiatami tego kraju. Tu sytuacja sił okupacyjnych była wyraźna, choć również te tereny — niemal wyłącznie polskie — były nazywane krajem niemieckim”. Cieszmy się, że rodacy Melity nie wygrali, moglibyśmy jeszcze lepiej poczuć jej wyższość.
Jakieś przebłyski współczucia? Niemcy umieli znaleźć i na to sposób. Melitę przekonała sugestia, że ratowanie polskich dzieci przed głodem jest równoznaczne z samobójstwem Niemców. Należy niszczyć polski przyrost naturalny – jakie to piękne hasło. „uważałam za swój obowiązek dławić osobiste uczucia, jeśli stały na drodze konieczności politycznych".
"(…) moja duma reprezentowania Niemiec na tym terenie nie pozwalała mi ujawniać wobec Polaków słabości" Oj, nie była słaba… W końcu sama powie chwilę później: "Byłam szczęśliwa, że wolno mi pracować w Kraju Warty, i tego miejsca nie zamieniłabym na żadne inne w Niemczech. Moi towarzysze i ja uważaliśmy się wyróżnieni, że wolno nam było pomagać w „zdobywaniu" tego terytorium dla naszego narodu i dla kultury niemieckiej. Jak najbardziej uskrzydlała nas arogancka energia „kulturtragerów"."
Praca nad pełnym przyłączeniem tych ziem – czy trzeba być idiotą, by nie wiedzieć, że nigdy nie były niemieckie – stała się dla autorki i jej współpracowników wspaniałą przygodą. Ci wspaniali Niemcy... zaiste, naród poetów i malarzy, kompozytorów i filozofów... Z takim poświęceniem wymordowali miliony Polaków. Cóż, piękna przygoda. Ale bez urazy, nie robili tego dla siebie: " Byliśmy tym szczęśliwsi, że tej przygody nie szukaliśmy dla zaspokojenia naszego indywidualnego głodu przedsiębiorczości. Czuliśmy się powołani do ciężkiej i pięknej służby, w której — jak sądziliśmy — spełnialiśmy nasz obowiązek wobec Rzeszy."
Coś o Polakach, byli wyjątkowo głupi: "Podobno ci partyzanci już się okrutnie zemścili na tych, którzy starali się pokrzyżować ich plany. Nie tak dawno temu, mówił dalej komisarz, został przez nich „zlikwidowany" niemiecki urzędnik administracyjny, który znany był ze swej szczególnej sympatii do Polaków."
Coś o żydach, których traktowała podobnie jak Polaków: „Gardziliśmy ludźmi, dzięki którym niemal suchą nogą dotarliśmy na ląd. Traktowaliśmy ich jak maszyny użyte do holowania.” Może wobec nich obudziło się sumienie? „Nędza żebrzących dzieci wstrząsnęła mną. Ale zacisnęłam zęby. Stopniowo jednak nauczyłam się w takich sytuacjach szybko i radykalnie tłumić swoje „prywatne uczucia". „To jest straszne — mówiłam sobie — ale wypędzenie Żydów należy do tych przykrych rzeczy, które musimy wziąć na siebie, jeśli Kraj Warty ma stać się niemiecki". Dobra dziewczynka…
Najohydniejszym fragmentem są opisy przymusowych wysiedleni. Niemcy pozwalali zabrać tylko tyle, ile pomieści wóz. Melita i jej podopieczne mają pilnować, czy Polacy nie zabierają więcej! Przekonuje ją przede wszystkim to, że trzeba pilnować, by niemieccy koloniści nie zastali pustych domostw. „Mężczyźni, którzy pomagali przy wcześniejszych przesiedleniach, wciąż się uskarżali, że Polacy nawet jeśli się stało tuż obok nich — z wielkim sprytem potrafili wykraść i to minimum inwentarza, jakie miało pozostać w domu.” Ci bezczelni Polacy mieli czelność kraść własne rzeczy!
Cóż za obrzydliwa scena: "Czasami nie pozostawało mi nic innego, jak kazać ponownie rozładować furmankę, by ostatecznie dokonać selekcji przedmiotów na te, które zostają, a które wolno zabrać. Ponieważ Polacy często nie rozumieli moich zarządzeń, lub nie chcieli ich rozumieć, musiałam używać jednoznacznych gestów. Nie omieszkałam przy tym uzbroić się w solidny wieszak, i to uzbrojenie Amazonek poleciłam także moim koleżankom."
Miła dziewczynka, jaka szczera: "Gdybyśmy dotarły do prawdy o polskich wysiedleńcach, że na przykład niektórzy z nich zostali skazani na bezdomność i najstraszliwszą biedę, to pewnie by nas ta wiadomość nie przeraziła. Polacy byli naszymi wrogami. Musieliśmy wykorzystać ten moment, kiedy byliśmy potężniejsi od nich, aby osłabić ich „substancję narodową". Takie argumenty nazywaliśmy „polityką realną".
Pełna dobroci, w gospodarstwie, z którego wypędzono Polaków: "Za każdym razem, kiedy, ostrożnie stąpając w ciemnościach, przekraczałam próg z zaspanym, jęczącym zawiniątkiem, szeptałam: „Obyś rósł zdrowo w tym domu na dobrego, szczęśliwego człowieka. Oby ten kraj stał się twoją ojczyzną!" Zrabowane bydło chroni przed "polskimi złodziejami"! A potem jeszcze niesamowita pomysłowość i dobroć dla Niemców, ktorzy są "kolonizatorami". Sfałszowała urzędowe pismo i pojechała na polsą wieś, nieobjętą akcję wysiedleń, by stamtąd zrabować mienie dla niemieckich przesiedleńców. Pewnie bawiło ją przerażenie Polaków, którym pokazywała pismo i żądała wydania mebli, łóżek, sienników czy nawet łyżek. Chodziłam do domów, które wyglądały na w miarę zamożne". Ach, ci pomysłowi Niemcy.
Milczeniem pominę jej powojenne losy, dochodzenie do prawdy, a później skruchę i nawrócenie. Nie mam wątpliwości, że gdyby Melita trafiła do obozu koncentracyjnego, wzorowo wywiązałaby się ze swoich obowiązków.
Solidna niemiecka pamięć, pedanteria w niektórych opisach i zaskakujące luki pamięci w innych. Duma z dokonywanych wyborów i nagłe "wybuchy" przyzwoitości, w których szczerość wątpię. Książkę dobrze się czyta, choć - przynajmniej w moim wypadku - z najwyższym obrzydzeniem. Jeśli kobieta, młoda dziewczyna właściwie, potrafi wzbudzić taką odrazę, cóż ze starszymi... Czy cały...
więcej mniej Pokaż mimo to
Może i dobrze, że książka jest tak niewielka. Chociaż wydano ją w 1932 r. wydaje się być niezwykle aktualna. Patrząc na współczesność, trudno się oprzeć wrażeniu, czy i my przypadkiem nie żyjemy w którymś roku ery Forda. Warunkowanie może nie przebiega jeszcze w taki sposób, ale obserwując „radosne” protesty „strajkujących” kobiet z błyskawicami, niczego nie można być pewnym. Komu dzisiaj jeszcze zależy na takich wartościach jak rodzina? Niszczy się ją na wszelkie sposoby i – o, Fordzie – tak powstaje nasz nowy wspaniały świat.
Może i dobrze, że książka jest tak niewielka. Chociaż wydano ją w 1932 r. wydaje się być niezwykle aktualna. Patrząc na współczesność, trudno się oprzeć wrażeniu, czy i my przypadkiem nie żyjemy w którymś roku ery Forda. Warunkowanie może nie przebiega jeszcze w taki sposób, ale obserwując „radosne” protesty „strajkujących” kobiet z błyskawicami, niczego nie można być...
więcej Pokaż mimo to