-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński4
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1158
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać413
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński23
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika
Rok 2059. Największą zmianą, która zaszła na świecie do tego czasu było pojawienie się jasnowidzów, a właściwie „plagi jasnowidzów”. Rząd, aby zapobiec jej rozprzestrzenianiu wybudował w europejskich miastach cytadele. Dziewiętnastoletnia Paige Mahoney pracuje w kryminalnym podziemiu Sajon Londyn, czyli SajLo. Należy do Siedmiu Pieczęci, organizacji skupiającej najbardziej utalentowanych jasnowidzów, na czele, której stoi Jaxon Hall. Paige jest także śniącym wędrowcem, a w świecie, w którym żyje zdradą jest już sam fakt, że oddycha.
Jej życie zmienia się pewnego dnia na skutek feralnego zbiegu okoliczności. Paige zostaje wywieziona do Oxfordu, gdzie znajduje się Szeol I, tajemnicza kolonia karna dla jasnowidzów, na czele, której od dwustu lat istnienia stoi potężna i pochodząca z innego świata rasa Refaitów. Dziewczyna trafia pod opiekę Naczelnika, wysoko postawionego Refaity, który zostaje jej panem i mentorem. Jeśli chce odzyskać wolność, musi dostosować się do zasad panujących w kolonii, a także zdobyć doświadczenie niezbędne jej do przetrwania.
Powieść Samanthy Shannon to książka napisana z niesamowitym rozmachem, która już na samym początku postawiła niesamowicie wysoką poprzeczkę dla całej serii. Zaskakuje na każdym kroku, nie dopatrzycie się tu utartych schematów, powielanych w masowych ilościach, szczególnie w dystopiach i antyutopiach. Akcja gna w zawrotnym tempie, przez co w książce nie ma miejsca na nudę. Język, jakim posługuje się autorka w swojej powieści, a także zawiłe i skomplikowane słownictwo, które stworzyła, tylko zwiększa jej wartość, o której świadczy również fakt, że długo po lekturze nie da się o niej zapomnieć.
„Czas Żniw” to książka, w której nie dopatrzycie się podobieństwa do żadnej innej. Świat, który ukazuje się Nam na kartach książki jest brutalny i niebezpieczny, a jednocześnie niezwykle fascynujący. Jasnowidztwo w Powieści Samanthy Shannon nie jest zwykłym przepowiadaniem przyszłości, jak można przypuszczać. To kontakt z zaświatami. Wróżbici, Media, Sensorzy to tylko niektóre z grup jasnowidzów, każda z nich ma inne umiejętności, inny kolor aury i różny kontakt z zaświatami. Paige jest wyjątkowa, należy do Skoczków, najrzadziej spotykanej grupy jasnowidzów. Główna bohaterka ma niezwykle silną, ale i skomplikowaną osobowość, sama potrafi o siebie zadbać. Nie lubi być kontrolowana, woli niezależność, której niestety w pewien sposób jest pozbawiona.
Na samym początku, książka może przysporzyć niemałych problemów, zarówno ze słownictwem, jak i z orientacją w terenie. Ale na ratunek przychodzi umieszczony na końcu książki słowniczek, jak i zamieszczona na samym początku mapka Szeolu I. W środku znajdziecie, również świetny dodatek w postaci eterycznej playlisty. Nie zabraknie, jednak dreszczyku grozy przy czytaniu listy gości z zaświatów.
„Czas Żniw” to książka, która była dla mnie pewnego rodzaju objawieniem. Nie miałam wcześniej okazji czytać powieści tak starannie dopracowanej i przemyślanej, a jednocześnie niesamowitej i zaskakującej, która byłaby do tego debiutem literackim autorki. „Czas Żniw” dosłownie zwalił mnie z nóg, a po jego przeczytaniu czuję niedosyt, chcę więcej, więcej Samanthy Shannon i więcej takich książek, więc jeśli znajdziecie coś równie podobnego, to na pewno to przeczytam.
Rok 2059. Największą zmianą, która zaszła na świecie do tego czasu było pojawienie się jasnowidzów, a właściwie „plagi jasnowidzów”. Rząd, aby zapobiec jej rozprzestrzenianiu wybudował w europejskich miastach cytadele. Dziewiętnastoletnia Paige Mahoney pracuje w kryminalnym podziemiu Sajon Londyn, czyli SajLo. Należy do Siedmiu Pieczęci, organizacji skupiającej najbardziej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Diuna” to książka, którą w mniejszym bądź większym stopniu zna każdy, gdyż stała się już ona klasykiem literatury science fiction. Jest to pierwszy tom cyklu Kroniki Diuny autorstwa Franka Herberta, który moim zdaniem pomimo upływu czasu nie traci na popularności, a przeciwnie, nawet i zyskuje, gdyż w tym roku ma ukazać się całkiem nowa ekranizacja tego niezwykłego dzieła. Do tej pory wszystkie książki z tego uniwersum były wydawane w twardej oprawie, w tym roku jednak wydawnictwo Rebis zrobiło nam niespodziankę i postanowiło wydać poprawione wydanie Kronik w całkiem nowych, miękkich okładkach. Stwierdziłam więc, że to idealny moment bym sama zapoznała się z pierwszym tomem i odkryła sekret fenomenu tej serii. Wiązałam z „Diuną” wielkie nadzieje, jednak w żadnym wypadku nie spodziewałam się, jak wspaniała przygoda mnie czeka.
Arrakis, zwana inaczej Diuną, to jedyne we wszechświecie źródło melanżu, przyprawy przedłużającej życie. Z rozkazu Padyszacha Imperatora planeta trafia w ręce rodu Atrydów, będącego zaciekłym wrogiem Harkonnenów, którzy do tej pory władali Diuną. Zwycięstwo księcia Leto Atrydy jest jednak pozorne, gdyż przejęcie planety zostało ukartowane. Kiedy spisek wychodzi na jaw, czoła połączonym siłom Imperium i Harkonnenów stawia dziedzic Atrydów Paul. Zdobywa on pozycję pośród rdzennych mieszkańców planety i z ich pomocą sięga po imperialny tron.
Choć o „Diunie” słyszałam już wielokrotnie na przestrzeni lat, to jednak nie widziałam o niej zbyt wiele, zanim po nią nie sięgnęłam. Miałam świadomość, że jest taka książka, że jest to klasyk z gatunku science fiction, ale jednak nie znałam żadnych szczegółów dotyczących fabuły. Dopiero kiedy zdecydowałam, że teraz chcę zapoznać się z „Diuną”, przeczytałam opis i zorientowałam się, o czym tak właściwie ta książka opowiada. Oczywiście, to tylko bardziej zachęciło mnie do jej lektury, bo nie ukrywam, że walka o tron, spiski i polityka, to zdecydowanie moje klimaty.
„Diuna” jest książką specyficzną, żeby nie napisać dziwną. Na pewno nie jest to klasyczna powieść science fiction, nie znaczy to jednak, że jest zła czy gorsza, ale po prostu inna i uważam, że częściowo właśnie w tej inności leży cały jej urok. Książka liczy sobie ponad siedemset stron i choć wiele się w niej dzieje, to jednak akcja nie pędzi w zawrotnym tempie. Autor ma w zwyczaju również bardzo wiele pomijać i robić przeskoki w czasie. Akcja książki rozpoczyna się na rodzinnej planecie Paula i dopiero potem przenosi na Diunę, jednak nie mamy opisu podróży, jesteśmy na jednej planecie i kilka stron później przenosimy się na drugą. W tym zakresie „Diuna” przypomina bardzo sztukę teatralną, bohaterowie wchodzą w odpowiednim momencie, odgrywają swoje role, po czym przechodzimy do następnej sceny, a wszystko, to, co dzieje się pomiędzy jest pomijane. Może się to wydawać trochę sztywne i denerwujące, ale w rzeczywistości ten sposób działa i mi osobiście nie przeszkadzał.
Frank Herbert wykreował uniwersum Diuny z ogromnym rozmachem. W przyszłości, gdy Ziemia jest już wspomnieniem, ludzkość skolonizowała wiele planet Galaktyki. Padyszach Imperator dzierży w swoich dłoniach największą władzę, natomiast Wysokie Rody nieustannie toczą walkę w celu zwiększenia swoich wpływów. W takim oto świecie, w samym sercu galaktycznej zawieruchy, pojawia się postać młodego Paula Atrydy, zaledwie piętnastoletniego chłopca, który ma odmienić przyszłość Imperium. Trafia on na planetę Arrakis, która pomimo źródeł melanżu, czyli ogromnego bogactwa, sama w sobie jest bardzo niegościnna. Jej powierzchnię pokrywają pustynie, co sprawia, że obok melanżu największą na niej wartość ma woda. Autor bardzo ciekawie opisał sposób, w jaki mieszkańcy planety pozyskują i oszczędzają wodę, co nie jest wcale takie oczywiste, jak mogłoby się wydawać. W książce pojawia się też wiele dziwnych nazw, które Herbert nie zawsze tłumaczy, na szczęście na końcu książki znajduje się słowniczek, do którego naprawdę warto zaglądać, bo nie zawsze można się samemu wszystkiego domyślić z kontekstu.
Paul jest niezwykłą postacią, gdyż oprócz bycia dziedzicem jednego z najznamienitszy rodów, posiada również dar spoglądania w przyszłość. Jego umiejętność jest opisana bardzo dokładnie, Paul nie widzi tego, co się na pewno wydarzy, ale dostrzega wiele różnych scenariuszy przyszłości, gdyż jedna najmniejsza decyzja jest w stanie zmienić bieg wydarzeń. Choć ma on tylko piętnaście lat, to jednak zachowuje się jak osoba o wiele starsza, gdyż ze względu na trudną sytuację i status dziedzica rodu musiał szybko dorosnąć.
„Diuna” to książka, która mnie oczarowała, choć wcale się tego nie spodziewałam. Jestem pod wrażeniem świata wykreowanego przez Herberta, bo choć na początku wydaje się on niemożliwy do pojęcia z czasem czytelnik coraz bardziej się w niego zagłębia i coraz lepiej go rozumie. Za niesamowity uważam również styl autora, który jest jedyny w swoim rodzaju. To jak Herbert operuje słowem pisanym, jest naprawdę godne podziwu i nie dziwię się, że za tę powieść otrzymał wiele prestiżowych nagród. Niestety wiem jednak, że „Diuna” nie wszystkim przypadnie do gustu. Niektórym może nie spodobać się właśnie jej teatralność albo szczególny styl pisania Herberta, inni mogą natomiast uznać, że nie chcą pchać się w tak skomplikowany świat. Uważam jednak, że warto dać Diunie szansę i przekonać się samemu, czy trafia ona w nasze gusta. Ja jestem zachwycona i zamierzam, jak najszybciej sięgnąć po kolejne tomy tego cyklu.
https://someculturewithme.blogspot.com/
„Diuna” to książka, którą w mniejszym bądź większym stopniu zna każdy, gdyż stała się już ona klasykiem literatury science fiction. Jest to pierwszy tom cyklu Kroniki Diuny autorstwa Franka Herberta, który moim zdaniem pomimo upływu czasu nie traci na popularności, a przeciwnie, nawet i zyskuje, gdyż w tym roku ma ukazać się całkiem nowa ekranizacja tego niezwykłego dzieła....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Minęło kilka miesięcy od wydarzeń, które rozegrały się pod Górą. Po tym, jak Feyra ocaliła Prythian, mogłoby się wydawać, że to już koniec. Dziewczyna jest bezpieczna, nie brak jej wygód, a wkrótce ma poślubić ukochanego mężczyznę, by rozpocząć długie i szczęśliwe życie. Sęk w tym, że przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Każdej nocy dręczą ją koszmary, a za dnia duszą ją ograniczenia nakładane przez nadopiekuńczego Tamlina. Nie pomaga również fakt, że Feyra posiada niezwykłe moce, które nie dają o sobie zapomnieć, jednak nikt nie chce pomóc jej nad nimi zapanować. W końcu również Ryshand, czyli Książę Dworu Nocy upomina się o spłatę długu. Na Prythian nadciąga nowe zagrożenie. Feyra musi zdecydować, komu może zaufać i czy chce wziąć udział w starciu, w którym stawką jest życie jej rodziny, przyjaciół i całego świta.
„Dwór mgieł i furii” to książka, po którą chciałam sięgnąć od bardzo dawna, jednak ciągle mnie coś od tego odciągało. Pierwszy tom tej serii, czyli „Dwór cierni i róż” zachwycił mnie kreacją świata i bohaterami, a z racji tego, że Sarah J. Maas ma tendencję wzrostową i każda jej kolejna książka jest coraz lepsza, oczekiwałam bardzo wiele po kontynuacji przygód Feyry. Kiedy tylko zaczęłam czytać, czułam się, jakbym wróciła do domu, tak bardzo tęskniłam za tym światem i bohaterami, że nie mogłam oderwać się od tej książki aż do samego końca.
Akcja drugiego tomu rozpoczyna się kilka miesięcy po zakończeniu „Dworu cierni i róż”. Feyra nadal nie doszła do siebie po próbach, którym została poddana pod Górą. Potworności, których doświadczyła, pozostawiły wyraźny ślad na jej psychice. Żal, poczucie winy i koszmary, to coś, z czym musi mierzyć się na co dzień i widać wyraźnie, że nie daje sobie rady. Tamlin nie pomaga za to poskromić jej demonów, a wręcz przeciwnie ignoruje to, co dzieje się z jego ukochaną i stara się ograniczyć jej wolność, aby ją chronić. Nic więc dziwnego, że Feyra nie wytrzymuje i przechodzi załamanie. Widzimy ją jako człowieka pokonanego, który nie ma już siły walczyć i każdego dnia stacza się coraz bardziej. Z czasem jednak z pomocą nowych przyjaciół zaczyna wracać do zdrowia, znowu zaczyna jej zależeć, staje się silną i niezależną kobietą. Bardzo podobała mi się ta zmiana głównej bohaterki, która w pierwszym tomie czasami mnie irytowała. W drugiej części przechodzi całkowitą metamorfozę, nie jest już dłużej bezradna, ale zaczyna walczyć o to, co ma dla niej znaczenie.
W „Dworze mgieł i furii” pojawiają się poznani w poprzednim tomie bohaterowie, ale poznajemy również wiele nowych postaci. Feyra podobnie jak Aelin w drugiej serii Sarah J. Maas znajduje wokół siebie ludzi, którym może zaufać i na których może polegać, choć na początku nie jest jej wcale łatwo. Nie tylko ona przechodzi ogromną przemianę, również inni bohaterowie nie pozostają tacy sami. Chodzi mi tu przede wszystkim o Tamlina, którego w poprzednim tomie jakoś szczególnie nie polubiłam, a w tym już nie mogłam go zdzierżyć. Oczywiście obok Feyry najważniejszym bohaterem tej książki jest Rhysand, który również się zmienia, a właściwie nie zmienia, tylko ujawnia swoją prawdziwą osobowość.
W pierwszym tomie serii nie podróżowaliśmy zbyt wiele po świecie wykreowanym przez Sarah J. Maas, poznaliśmy tylko mały jego fragment. Wydarzenia rozgrywały się głównie w Krainach Śmiertelników i na Dworze Wiosny oraz pod Górą. W „Dworze mgieł i furii” mamy okazję poznać inne dwory, choć i tak nie odwiedzamy wszystkich, to jednak Sarah J. Maas odkrywa przed nami większy kawałek stworzonego przez siebie świata.
„Dwór mgieł i furii” to niesamowita kontynuacja, która postawiła tę serię na całkiem innym poziomie. Po tak wielu zachwytach spodziewałam się czegoś naprawdę wyjątkowego i dostałam to, a nawet więcej. Drugi tom przerósł moje oczekiwania, wywołał burzę emocji i nadal ciężko mi pozbierać się po tej książce. Jeżeli jeszcze nie znacie tej serii, to naprawdę nie wiem, na co czekacie, a jeżeli pierwszy tom was nie zachwycił, to koniecznie dajcie szansę kontynuacji, gdyż jest o wiele lepsza.
http://someculturewithme.blogspot.com/2018/06/za-gwiazdy-ktore-suchaja-i-marzenia.html
Minęło kilka miesięcy od wydarzeń, które rozegrały się pod Górą. Po tym, jak Feyra ocaliła Prythian, mogłoby się wydawać, że to już koniec. Dziewczyna jest bezpieczna, nie brak jej wygód, a wkrótce ma poślubić ukochanego mężczyznę, by rozpocząć długie i szczęśliwe życie. Sęk w tym, że przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Każdej nocy dręczą ją koszmary, a za dnia duszą ją...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Siedzicie wygodnie? Jesteście gotowi na opowieść o książce, którą pokochałam całym sercem? Przemyślcie to dobrze, bo potem nie będzie odwrotu. Spotkacie Dziewczynę z pomarańczami, która odmieni wasze życie. Decyzja należy do Was. Jesteście gotowi? Zaczynajmy!
Życie piętnastoletniego Georga-przeciętnego chłopak, który nie wyróżnia się niczym szczególnym, odmienia się w dniu, kiedy otrzymuje tajemniczy list. Nadawcą jest zmarły ponad dziesięć lat temu ojciec chłopca. List przeleżał dzieciństwo i prawie cały wiek nastoletni Georga w starej, czerwonej spacerówce, czekając na dzień, w którym w końcu zostanie odnaleziony. W liście ojciec opisuje synowi swoją miłość do tajemniczej Dziewczyny z pomarańczami i próby rozwiązania jej zagadki. Zadaje przy tym synowi pytania o sens życia i śmierć, która zbliża się wielkimi krokami. Inspirowany listem ojca Georg stara się znaleźć odpowiedź na najważniejsze z pytań, które zostaje mu zadane na samym końcu opowieści.
„Dziewczyna z pomarańczami” to krótka, ale bardzo treściwa książka, w której autor zaledwie na niecałych stu pięćdziesięciu stronach zawarł wszystkie najważniejsze dla człowieka wartości. List z zaświatów otwiera przed Gorgiem nowe spojrzenie na jego dotychczasowe życie. Pozwala spojrzeć mu na nie z szerszej, a nawet kosmicznej perspektywy, ponieważ Jostein Gaarder niejednokrotnie nawiązuje w swojej powieści do teleskopu Hubble'a, który po dziś dzień przekazuje nam zapierające dech w piersiach zdjęcia kosmosu, odkrywając przed nami kolejne jego zakamarki.
Powieść Josteina Gaardera pokazuje nam jak wiele możliwy scenariuszy, może wymalować przed nami życie. Jak nieznajome nam osoby, spotkane przypadkowo na ulicy mogą nieoczekiwanie zmienić bieg naszej historii, przy okazji zdradzając nam swoją opowieść, na temat, której snuliśmy niestworzone teorie. Pokazuje jak wielką wartość ma dla człowieka rodzina, opisuję siłę miłości, przyjaźni, ale przypomina również stoper, odmierzający nie tylko czas czytania, ale i całe nasze życie, które z każdym dniem staje się coraz krótsze.
Dziewczyna z pomarańczami nie jest jedną z wielu książek, którą po przeczytaniu po prostu odłożycie na półkę, a już za tydzień inna lektura będzie zajmować wasze myśli. To książka, która do ostatniej strony będzie trzymać czytelnika w garści i nawet po przeczytaniu nie pozwoli o sobie zapomnieć. To powieść, która wzrusz i doprowadza do łez, ale i wprowadza w melancholijny nastrój, ponieważ niejednokrotnie przypomina, że nasze dni są policzone, że nasz czas na tej planecie również dobiegnie końca. Mobilizuje nas jednak tym do życia pełną piersią, do chwytania każdego dnia, skoro mamy ich tak niewiele.
Po tę książkę trzeba sięgnąć, nieważne, czy masz lat piętnaście, dwadzieścia pięć, a może już zbliżasz się do setki. „Dziewczyna z pomarańczami” wkroczy do twojego życia i zada Ci najważniejsze ze wszystkich pytanie, na które tylko ty znasz odpowiedź. Jaką decyzję podejmiesz?
http://someculturewithme.blogspot.com/2015/11/zycie-to-basn-w-ktorej-odgrywamy-swoje.html
Siedzicie wygodnie? Jesteście gotowi na opowieść o książce, którą pokochałam całym sercem? Przemyślcie to dobrze, bo potem nie będzie odwrotu. Spotkacie Dziewczynę z pomarańczami, która odmieni wasze życie. Decyzja należy do Was. Jesteście gotowi? Zaczynajmy!
Życie piętnastoletniego Georga-przeciętnego chłopak, który nie wyróżnia się niczym szczególnym, odmienia się w...
http://www.gandalf.com.pl/
Postąpiła słusznie, jednak ściągnęła na swoje królestwo wielkie niebezpieczeństwo. Armia Mort zmierza w stronę Tearlingu, a jej nadejście zwiastuje rzeź, podobną do tej, która miała miejsce lata temu. Kelsea odzyskała tron, jednak na jak długo? Co pragnie jej przekazać Lily ? kobieta żyjąca przed przeprawą, dla której każdy dzień jest walką o przetrwanie. Czy młodej królowej uda się ocalić swoje królestwo? Czy odpowiedzi na dręczące ją pytania znajdzie w swoich wizjach, które przenoszą ją w przeszłość?
"Królowa Tearlingu" była dla mnie niesamowitą książką, kawałkiem porządnej fantastyki i powiewem świeżości wśród masy takich samych książek z tego gatunku. Sprawiła, że na kilka godzin wszystkie inne sprawy poszły w kąt, a ja bez reszty oddałam się lekturze. Jedyne, o czym marzyłam po jej skończeniu, było sięgnięcie po kontynuację, a kiedy w końcu wpadła ona w moje ręce, nie mogłam się od niej oderwać. Nie opuszcza mnie jednak wrażenie, że przeczytałam ją za szybko, a teraz muszę czekać co najmniej rok na finał tej niesamowitej trylogii.
Akcja drugiego tomu rozpoczyna się w tym samym momencie, w którym zakończyła się "Królowa Tearlingu". Od razu zostajemy rzuceni na głęboką wodę, w wir narad i działań wojennych. Królestwo szykuje się na inwazję, odbywa się ewakuacja ludzi, a małe i kiepsko uzbrojone siły Tearlingu sabotują armię Mort, z którą jednak nie mogą się równać. Kelsea zaczyna miewać wizje, które ukazuję jej czasy sprzed przeprawy i Lily ? młodą kobietę walczącą ze wszystkich sił, by przetrwać w świecie, w którym przyszło jej żyć. Dzięki niej poznajemy historię Tearlingu i dowiadujemy się, dlaczego przodkom młodej królowej tak bardzo zależało na stworzeniu nowego, wolnego od technologii świata. W Inwazji na Tearling? skupiamy się na dwóch głównych wątkach, w tym na tytułowej inwazji oraz historii królestwa, która wiele wyjaśnia i rzuca nowe spojrzenie na świat wykreowany przez autorkę.
W "Inwazji na Tearling" pojawiają się nowi bohaterowie, ale i znane nam z pierwszego tomu postacie. Wiele z nich bardzo zmieniło się, odkąd ich poznaliśmy, jednak najbardziej widoczną przemianę przeszła sama Kelsea. Od początku była diabelnie inteligentna, czym wprawiała innych w zakłopotanie, nieraz odznaczyła się odwagą, a także pokazała, że jest w stanie poświęcić własne życie dla dobra swoich poddanych. W "Inwazji na Tearling" stała się stanowczą, skupioną na swoim celu władczynią, która nie waha się posuwać do drastycznych rozwiązań. Pokazuje, że potrafi być brutalna i okrutna, a władza i odpowiedzialność, która spoczywa na jej barkach, wywiera na nią ogromny wpływ. Kelsea zmienia się nie tylko pod względem charakteru, ale również wyglądu za sprawą dwóch magicznych szafirów, które nosi na szyi, a dzięki którym zyskuje również niezwykłe umiejętności.
Najbardziej żałuję, że w tym tomie było tak mało Ducha, który jest jedną z moich ulubionych postaci w tej trylogii i z racji, że w pierwszym tomie pojawiał się bardzo rzadko, to miałam nadzieję, że w "Inwazji na Tearling" będziemy mieli okazję poznać go bliżej, jednak tak się nie stało. Autorka postanowiła trzymać czytelnika do samego końca w niepewności i z własnymi domysłami, gdyż nadal nie zdradziła, kim tak naprawdę jest Duch, ani jak brzmi jego prawdziwe imię, co sprawia, że chcę sięgnąć po trzeci tom jak najszybciej. Wielką sympatią obdarzyłam również nowych bohaterów, którzy pojawili się w tym tomie i mam tu na myśli: Lily, Dori, Williama i Jonathana, którzy są tak samo niesamowicie wykreowani, jak każda inna postać w tej trylogii.
Erika Johansen zastosowała w swojej książce niezwykły zabieg, gdyż akcja tej trylogii rozgrywa się w przyszłości, choć jej realia od razu przywodzą na myśl średniowiecze. Wizje młodej królowej dotyczą natomiast przeszłości, mamy w niej wieżowce, samochody i Nowy Jork otoczony murem, jednak dla czytelnika jest to nadal przyszłość. Dla mnie było to bardzo osobliwe uczucie czytać o wydarzeniach z przyszłość, w których cofamy się do przeszłości, która jednak dla mnie nadal pozostaje przyszłością. Nigdy nie spotkałam się z czymś takim w książce, dlatego było to niezwykle oryginalne i szalenie ciekawe poznawać Tearling oraz jego historię w taki sposób.
"Inwazja na Tearling" to genialna kontynuacja, która jest jeszcze lepsza niż "Królowa Tearlingu". To trzymająca w napięciu, pełna magii i świetnie nakreślonych bohaterów powieść, od której nie można się oderwać. Przeczytałam ją w kilka godzin i już nie mogę się doczekać trzeciego tomu, który jak przypuszczam, będzie jeszcze lepszy, niż dwa poprzednie. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji zapoznać się z tą trylogią, to jak najszybciej sięgajcie po "Królową Tearlingu", a potem "Inwazję na Tearling", bo gwarantuję, że się nie zawiedziecie.
http://someculturewithme.blogspot.com/2016/05/lepszy-swiat-tak-blisko-ze-niemal.html
http://www.gandalf.com.pl/
Postąpiła słusznie, jednak ściągnęła na swoje królestwo wielkie niebezpieczeństwo. Armia Mort zmierza w stronę Tearlingu, a jej nadejście zwiastuje rzeź, podobną do tej, która miała miejsce lata temu. Kelsea odzyskała tron, jednak na jak długo? Co pragnie jej przekazać Lily ? kobieta żyjąca przed przeprawą, dla której każdy dzień jest walką o...
Alcatraz Smerdy nie jest zwykłym nastolatkiem. Ma talent do psucia rzeczy, osobliwą rodzinę i umiejętności, które dopiero poznaje. Jego długo wyczekiwaną podróż do ojczyzny przerywa niespodziewana wiadomość. Natrafiono na trop jego ojca, który przed laty zaginął bez śladu. Chłopak decyduje się na odważny czyn i razem ze swoją drużyną postanawia zinfiltrować Bibliotekę Aleksandryjską. Po piętach depcze mu niebezpieczny przeciwnik, a upiorni kustosze pragną podstępem odebrać mu duszę. Jakie tajemnice zostały ukryte głęboko pod ziemią. Czy Alcatraz zdoła uratować dziadka, który wpadł w tarapaty i poznać los, jaki spotkał jego ojca?
Osoby, które czytają mnie od dłuższego czasu, powinny już być zaznajomione z moją miłością do twórczości Brandona Sandersona, która rośnie z każdą kolejną przeczytaną książką. Seria o przygodach Alcatraza Smerdy'ego, choć jest skierowana do młodszego odbiorcy, to w niczym nie ustępuje humorem, czy oryginalnością fabuły innym książkom autora. Historia Alcatraza porwała mnie od pierwszych stron i z każdym kolejnym rozdziałem staje się coraz ciekawsza. Chłopiec jest naprawdę wyjątkowym narratorem, który niczego nie ubarwia, pisze wprost, co mu leży na sercu, często również straszy czytelnika, daje się pochłonąć myślom i własnym rozważaniom.
„Piasek Raszida” był bardzo dobrym rozpoczęciem serii, który wprowadził nas do całej historii, zaznajomił ze światem i bohaterami. W pierwszej części głównym wątkiem było odzyskanie piasku i infiltracja biblioteki. W drugim tomie również mamy do czynienia z biblioteką, jednak już całkiem innego kalibru. Biblioteka Aleksandryjska jest miejscem, o którym krążą najróżniejsze opowieści i legendy. Nikt przy zdrowych zmysłach z pewnością by się tam nie zapuścił, gdyż jeśli chcesz przeczytać książkę, musisz zapłacić za to własną duszą. Jednak mamy do czynienia z Alcatrazem, a po nim możemy spodziewać się praktycznie wszystkiego.
Książka jest przepełniona humorem i to każdego rodzaju. Do grona bohaterów dołączyło kilka nowych postaci w tym Kaz – stryj Alcatraza, który ma nieco ponad metr wzrostu i ciągle się gubi oraz Australia, czyli jego kuzynka, która każdego ranka po obudzeniu potrafi wyglądać niezwykle brzydko. Nie można zapomnieć także o matce Bastylii, która wprowadza do całej historii powiew chłodu, gdyż w relacjach z innymi jest bardzo oficjalna i sztywna. Cała ta osobliwa drużyna, do której zalicza się oczywiście jeszcze Al i Bastylia doprowadza do dość wielu komicznych sytuacji. Również komizm słowny nie daje o sobie zapomnieć, a u Sandersona nigdy nie są to głupie i puste żarty, gdyż kryją one w sobie coś więcej.
„Kości skryby” to bardzo dobra kontynuacja, pełna zwrotów akcji i humoru, która jeszcze bardziej rozbudza ciekawość czytelnika. W oryginale ukazało się pięć tomów z serii, a autor zapowiedział już kolejny, jednak ze zmianą narratora. Bardzo się cieszę, że Wydawnictwo IUVI wydaje tę serię tak szybko i nie trzeba długo czekać na kontynuację przygód Alcatraza. Po dość nagłym i zaskakującym zakończeniu „Kości skryby” nie mogę się doczekać kolejnego tomu, który ukaże się już w październiku. Książkę polecam oczywiście fanom autora, ale także osobą, które szukają rozrywki i humoru na wysokim poziomie, gdyż „Alcatraz kontra Bibliotekarze” to jedna z najlepszych serii dla młodego czytelnika, jaka powstała.
https://someculturewithme.blogspot.com/2017/08/okulator-na-tropie.html
Alcatraz Smerdy nie jest zwykłym nastolatkiem. Ma talent do psucia rzeczy, osobliwą rodzinę i umiejętności, które dopiero poznaje. Jego długo wyczekiwaną podróż do ojczyzny przerywa niespodziewana wiadomość. Natrafiono na trop jego ojca, który przed laty zaginął bez śladu. Chłopak decyduje się na odważny czyn i razem ze swoją drużyną postanawia zinfiltrować Bibliotekę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
http://www.gandalf.com.pl/
Fantastyka to bez wątpienia mój ulubiony gatunek literacki. Nigdy jeszcze nie przydarzyła mi się sytuacja, w której chciałabym czytać coś innego niż książkę fantasy. Czytam inne powieści, jednak one nigdy nie dają mi tak wielkiej radości, jaką odczuwam przy zagłębianiu się nowe światy, pełne magii i tajemnic, które tylko czekają na odkrycie wszystkich jego sekretów. Zdarzają się książki lepsze i gorsze, a chociaż mam zazwyczaj szczęście natrafiać na te dobre i niesamowite, to
„Królowa Tearlingu” zajęła wśród nich wszystkich szczególne miejsce.
Kelsea dorastała w małej, niepozornej chatce w lesie pod okiem ciepłego i uśmiechniętego Barty'ego, a także surowej i konsekwentnej Carlin. Jej matka ukryła ją przed niebezpieczeństwem, jednak nie może już dłużej żyć w cieniu. Skończyła dziewiętnaście lat, a w Nowym Londynie, czyli stolicy Tearlingu czeka na nią jej tron i wuj, który go zajął. Kelsea musi upomnieć się o swoje dziedzictwo, przejąć władzę i pomóc swoim ludziom, którzy desperacko tej pomocy potrzebują.
Po powrocie do stolicy młoda księżniczka spotyka się jednak ze złem, które od lat trawi jej królestwo. Popycha ją ono do śmiałego czynu, który umożliwia Szkarłatnej Królowej – posługującej się czarną magią władczyni Mortmense dokonanie zemsty. Swój gniew kieruje w stronę Tearlingu, nad którym wisi widmo zagłady. Czy Kelsea zdoła ocalić swój kraj? Czy uda jej się zmierzyć z konsekwencjami swojej decyzji, która mogła stać się początkiem końca?
Książka Eriki Johansen jak okazuje się już na samym początku, jest niezwykle ciekawa pod względem umiejscowienia wydarzeń w czasie. Akcja „Królowej Tearlingu” rozgrywa się w przyszłości, jednak ukazana jest w realiach średniowiecza. Po tajemniczej Przeprawie, która wydarzyła się kilka wieków temu, ludzie utracili wszystkie osiągnięcia cywilizacji, a także większość wiedzy. Uciekli od skazanego na zagładę świata, pragnąc stworzyć nowy, wolny od technologii i przemocy. Musieli nauczyć się wielu rzeczy na nowo, jednak większość wciąż jest poza ich zasięgiem. W Tearlingu nadal nie wynaleziono prochu, a ludzie walczą przy użyciu mieczy. Cały świat wykreowany przez autorkę jest niezwykle dopracowany i przemyślany. Historię Tearlingu owiewa tajemnica, jednak w pierwszym tomie tej trylogii otrzymujemy więcej pytań niż odpowiedzi.
Kelsea jest młodą królową, na której barkach spoczywa los całego królestwa. Ma zaledwie dziewiętnaście lat, jednak musi zmierzyć się z niewyobrażalnym złem, a także realnym zagrożeniem ze strony Mortmanse. Dziewczyna nie jest najpiękniejsza, co zdecydowanie wyróżnia ją na tle innych bohaterek żeńskich. Kelsea jest po prostu zwyczajna, jednak to sprawia, że bez problemu można się z nią utożsamić. Posiada wady, a także swoje słabostki i humorki. Nie wyróżnia się wyglądem, jednak jej inteligencja, przebiegłość i spryt czynią z niej niezwykłą władczynię. Dziewczyna ma charakterek, a także sarkastyczne poczucie humoru. Jest niezwykle odważna i nie boi się stanąć w obronie swoich ludzi, dla których jest gotowa poświęcić życie.
Erika Johansen oprócz wykreowania niesamowitej głównej bohaterki zadbała również o pozostałe postacie, z których każda jest inna i wyjątkowa na swój własny sposób. Dawno już nie miałam okazji czytać książki, w której każdy bohater jest godny uwagi, wszyscy są nakreśleni w taki sposób, że nie można po prostu przejść obok nich obojętnie. Autorka zadbała również o stworzenie intrygującego czarnego charakteru, którym wbrew pozorom nie jest Szkarłatna Królowa, a Mroczy Twór, o którym w tym tomie nie dowiadujemy się za wiele. Nie umniejsza to jednak fascynacji tą postacią, za którą kryje się zdecydowanie dłuższa historia.
Erika Johansen stworzyła niezwykle przemyślaną historię, a „Królowa Tearlingu” jest dopiero jej początkiem, jednak już wyróżniającym się na tle innych książek fantastycznych. Autorka miała świetny pomysł na swoją historię, która tylko na pierwszy rzut oka może wydawać się schematyczna, bo wcale taka nie jest. Dbałość o szczegóły i każdy detal tylko zasługują na wielki ukłon w stronę Eriki Johansen, która dopięła wszystko na ostatni guzik. „Królową Tearlingu” czytałam jednym tchem, sprawiało mi to ogromną przyjemność i muszę przyznać, że dawno już nie odczuwałam takiej radości przy czytaniu jakiejś książki fantastycznej. Podczas lektury towarzyszyły mi najróżniejsze uczucia, a po jej zakończeniu mogłam się pozbierać i zebrać myśli.
„Królowa Tearlingu” to niesamowita, porywająca i pełna magii lektura, która sprawiła, że na kilka godzin całkowicie straciłam kontakt z otaczającym mnie światem, a po jej przeczytaniu, jedyną rzeczą, o jakiej marzyłam, było sięgnięcia jak najszybciej po drugą część. Ta trylogia już należy do grona moich ulubionych, a wystarczył mi zaledwie jeden tom, by to stwierdzić. Gorąco Was zachęcam do zapoznania się z „Królową Tearlingu”, która jest bez dwóch zdań fantastyką z górnej półki.
http://www.gandalf.com.pl/
Fantastyka to bez wątpienia mój ulubiony gatunek literacki. Nigdy jeszcze nie przydarzyła mi się sytuacja, w której chciałabym czytać coś innego niż książkę fantasy. Czytam inne powieści, jednak one nigdy nie dają mi tak wielkiej radości, jaką odczuwam przy zagłębianiu się nowe światy, pełne magii i tajemnic, które tylko czekają na odkrycie...
„Małe życie” to historia czwórki przyjaciół, którzy właśnie zakończyli studia i przenieśli się do Nowego Jorku. Przyszedł czas na rozpoczęcie dorosłego i samodzielnego życia, jednak przetrwanie w tak wielkim mieście nie jest wcale łatwe. Szczęście wydaje się im jednak sprzyjać i z czasem każdy z nich zaczyna odnosić sukcesy. Malcolm zostaje uznanym architektem. Willem robi błyskotliwą karierę aktorską. Talent malarski JB zostaje dostrzeżony w kręgach nowojorskiej bohemy. Jude – najbardziej tajemniczy spośród nich to młody i obiecujący prawnik, który odnosi sukces za sukcesem. Nigdy jednak nie wspomina o swojej przeszłości ani rodzinie, tak, jakby przed rozpoczęciem studiów nie istniał. Jego zachowanie i poważne problemy zdrowotne wskazują na to, że w jego życiu miały miejsce straszne wydarzenia, o których nie potrafi zapomnieć. Z czasem coraz więcej faktów wychodzi na jaw. JB, Malcolm i Willem stają przed ogromnym wyzwaniem. Podjąć się próby ratowania Jude'a, czy pozwolić mu dalej żyć w sposób, który on sam dla siebie wybrał?
„Małe życie” to książka, która odniosła niesamowity sukces, została wielokrotnie wyróżniona i doceniona przez krytyków. Muszę przyznać, że na początku podchodziłam do jej lektury dość sceptycznie. Zastanawiałam się, czy książka tak wielkich rozmiarów nie nudzi i nie męczy czytelnika? Za każdą kolejną stroną coraz bardziej jednak utwierdzałam się w przekonaniu, że powieść autorstwa Hanyi Yanagihary jest niezwykłą książką. Każdy może ją odebrać inaczej w zależności od tego, jak patrzy na świat i czego oczekuje od życia.
Lektura „Małego życia”, które liczy sobie ponad osiemset stron, tak naprawdę nie zabrała mi dużo czasu. Przeczytanie całości zajęło mi mniej więcej kilkanaście godzin, jednak rozciągniętych na prawie dwa miesiące. Lektura „Małego życia” była niczym bomba emocjonalna, która czytana zbyt szybko, mogła wybuchnąć przed czasem. Dlatego musiałam dawkować sobie tę powieść, czasami czytałam po kilkadziesiąt stron, innym razem było to prawie dwieście, w zależności od tego, co działo się na jej kartach. Niektóre fragmenty sprawiały mi tak wielki smutek i ból, że odkładałam książkę na dłuższy czas, czasami jednak czytałam dalej, nie mogąc przestać, nie chcąc porzucać bohatera, kiedy wszyscy inni już go opuścili.
Jednym z najważniejszych wątków, który przewija się przez całą powieść, jest przyjaźń i to nie byle jaka. Przyjaźń, która przetrwała dziesięciolecia, mężnie znosiła przeciwności losu, nieraz wychodziła z poważnych kryzysów, miała swoje dobre i złe chwile. Taka przyjaźń, o której skrycie marzy każdy człowiek, a którą bardzo rzadko się spotyka. Obraz przyjaźni zaprezentowany przez Hanyę Yanagiharę w „Małym życiu” jest według mnie jeszcze piękniejszy niż miłość, a nawet więzi rodzinne. Czwórka przyjaciół, mała grupka, której członkowie wybrali siebie nawzajem. Nie są ze sobą spokrewnieni, a mimo to łączy ich miłość, którą postanowili dobrowolnie siebie obdarzyć. Dokonali wyboru, a tym wyborem była przyjaźń.
„Małe życie” jest powieścią, która nieustannie skłania do refleksji. Podczas jej czytania nachodziły mnie najróżniejsze myśli, kilka pytań powracało jednak uparcie, nawet po jej zakończeniu. Czy jednego człowieka może spotkać aż tak wiele złego? Życie Juda przez pierwsze kilkanaście lat było tragiczne, co rusz spotykały go kolejne nieszczęścia, nie miał nikogo, kto przejąłby się jego losem. Był zagubiony, nikt nie pokazał mu, jak wygląda normalne życie, przez co później pozwolił, aby jego dzieciństwo wpływało na przyszłość, a przeszłe wydarzenia definiowały to, jaką jest osobą i jak odbiera siebie samego. Czy możliwe, że świat jest aż tak okrutny, by łagodnego człowieka o pięknej duszy i nieprzeciętnej inteligencji złamać na tak wiele różnych sposobów? Jak długo ludzka istota może cierpieć katusze, zanim w jej wnętrzu nie pozostanie już nic do odratowania?
Zakończenie coś we mnie złamało. W taki sposób, że nadal trudno mi się pozbierać po przeczytaniu tej powieści. Gdzieś w głębi serca przeczuwałam, co się wydarzy, spodziewałam się tego. Finał tej książki każdy może odebrać inaczej w zależności od tego, jakie ma zdanie na poruszony w nim temat. Choć jestem osobą, która uznaję ten czyn za formę poddania się, słabości, to jednak nie mogę być zła na Jude'a. Nie mam wobec niego żalu, odczuwam za to przeogromny smutek. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś zdecyduję się na ponowną lekturę „Małego życia”. Jestem jednak przekonana, że ta powieść już zawsze pozostanie ze mną.
http://someculturewithme.blogspot.com/2017/10/bez-wzgledu-na-to-co-sie-zniszczyo.html
„Małe życie” to historia czwórki przyjaciół, którzy właśnie zakończyli studia i przenieśli się do Nowego Jorku. Przyszedł czas na rozpoczęcie dorosłego i samodzielnego życia, jednak przetrwanie w tak wielkim mieście nie jest wcale łatwe. Szczęście wydaje się im jednak sprzyjać i z czasem każdy z nich zaczyna odnosić sukcesy. Malcolm zostaje uznanym architektem. Willem robi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
http://www.gandalf.com.pl/
Historia zapoczątkowana na kartach „Z mgły zrodzonego” porwała mnie od samego początku. Brandon Sanderson stworzył rozbudowany, fantastyczny świat, który pochłania czytelnika i sprawia, że nie można się od niego oderwać. Byłam szalenie ciekawa, jak zakończy się ta niesamowita trylogia, a po Studni wstąpienia spodziewałam się genialnego trzeciego tomu i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że się nie zawiodłam.
Świat się kończy. Z nieba nieustannie spada popiół, a mgły pojawiają się za dnia. Vin i Elend razem z pozostałymi członkami Ekipy Kelsiera desperacko poszukują sposobu na pokonanie wroga. Jednak jak można stawić czoła istocie, która może przebywać wszędzie jednocześnie? Kiedy słyszy wszystko i może manipulować rzeczywistością, a także naginać ją do swojej woli? Czasu jest coraz mniej, a Zniszczenie nie cofnie się przed niczym, aby doprowadzić do końca świata.
Muszę przyznać, że finał oryginalnej trylogii „Z mgły zrodzonego” przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Nie przypuszczałam, że historia, która w pierwszym tomie opierała się na znanych schematach z kilkoma oryginalnymi dodatkami, tak bardzo się rozwinie. Pierwszy tom tej trylogii, który jest według mnie świetny i uwielbiam go, to jednak tak naprawdę tylko wierzchołek góry lodowej. Wiele zapoczątkowanych w nim wątków, które Brandon Sanderson rozwinął w „Studni wstąpienia”, dopiero w „Bohaterze wieków” nabiera głębszego sensu i zostaje ostatecznie doprowadzonych do końca.
Autor wbrew pozorom nie dostarczył nam wszystkich odpowiedzi na dwóch poprzednich i do tego bardzo obszernych tomach. W Bohaterze wieków odkrywa przed nami kolejne karty. Poznajemy przede wszystkim kolejne allomantyczne metale i ich zastosowanie, a także historie istot, które zostały stworzone tysiąc lat temu i mam tu na myśli: kandra, kolossów i Inkwizytorów. Dowiadujemy się więcej na temat Terrisan, a także zyskujemy nowe informacje dotyczące Bohatera Wieków i jego powinności. Ostatecznie odkrywamy również przeznaczenie Vin, a także rolę jaką odegrał Ostatni Imperator w całej historii Ostaniego Imperium.
Zakończenie tej książki było po prostu genialne. Nieprzewidywalne i zaskakujące, jednocześnie mnie załamało i wzruszyło, a także dało nadzieję na lepszą przyszłość. Sanderson nie owija w bawełnę i nie przedłuża niczego. Ktoś musi zginąć, aby inni mogli żyć i kształtować przyszłość. Dopiero po przewróceniu ostatniej strony wszystko staje się jasne, a pytania, które do samego początku nie dawały mi spokoju, wreszcie doczekały się odpowiedzi. To jedna spójna historia, genialne skonstruowana, w której nic nie jest przypadkowe, a wszystko ma swój określony cel. Już po skończeniu tej historii mogę stwierdzić, że jest ona dopracowana w każdym szczególne i sam pomysł na nią zachwyca. Sanderson stworzył niesamowity system magii, a właściwie trzy jej rodzaje, czyli allomancję, feruchemię, które znaliśmy już z poprzednich tomów, a także hemalurgię, o której istnieniu dowiedzieliśmy się dopiero w trzeciej części.
Jestem całkowicie i niezaprzeczalnie zachwycona tą historią. Pokochałam ją od samego początku i nadal do mnie nie dociera, że to już koniec. Zdaję sobie sprawę, że są kolejne tomy tej serii, a „Bohater wieków” zakończył tylko jeden z etapów w historii tej krainy, jednak akcja „Stopu prawa”, czyli czwartej części cyklu Ostatnie Imperium rozgrywa się w przyszłości i dotyczy całkiem nowych bohaterów. Jestem bardzo ciekawa, jak Sanderson ukazał ten świat w kolejnych tomach, gdzie zabranie kluczowych postaci, które zdążyłam pokochać i do których już się przyzwyczaiłam. Jeśli jeszcze nie znacie tej serii, to jak najszybciej sięgajcie po „Z mgły zrodzonego”, a potem po kolejne tomy, ponieważ to jeden z najlepszych cykli fantasy, jakie miałam okazję czytać. Brandon Sanderson stworzył genialną trylogię, w której nie brakuje polityki, wątków romantycznych, a także rozważań filozoficznych, co w połączeniu ze świetnym stylem autora daje historię, od której nie można się oderwać.
http://someculturewithme.blogspot.com/2016/07/natura-swiata-jest-taka-ze-tworzac-cos.html
http://www.gandalf.com.pl/
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toHistoria zapoczątkowana na kartach „Z mgły zrodzonego” porwała mnie od samego początku. Brandon Sanderson stworzył rozbudowany, fantastyczny świat, który pochłania czytelnika i sprawia, że nie można się od niego oderwać. Byłam szalenie ciekawa, jak zakończy się ta niesamowita trylogia, a po Studni wstąpienia spodziewałam się genialnego trzeciego...