-
ArtykułyTo do tych pisarek należał ostatni rok. Znamy finalistki Women’s Prize for Fiction 2024Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyMaj 2024: zapowiedzi książkowe. Gorące premiery książek – część 1LubimyCzytać4
-
Artykuły„Horror ma budzić koszmary, wciskać kolanem w błoto i pożerać światło dnia” – premiera „Grzechòta”LubimyCzytać1
-
Artykuły17. Nagroda Literacka Warszawy. Znamy 15 nominowanych tytułówLubimyCzytać2
Biblioteczka
„Siedem czarnych mieczy” to pierwszy tom serii Śmierć Imperiów autorstwa Sama Sykesa. Jest to jego pierwsza samodzielna książka wydana w Polsce, bo choć autor ma w swoim dorobku kilka powieści z gatunku fantasy, to jednak żadna nie ukazała się do tej pory w naszym kraju. Kojarzyć go możecie jedynie z antologii Niebezpieczne kobiety, w której znalazło się jego opowiadanie. O serii Śmierć Imperiów, która jest najnowszym dziełem autora, usłyszałam już jakiś czas temu, a opis zainteresował mnie na tyle, że zbierałam się nawet do sięgnięcia po pierwszy tom w oryginale. Wcześniej dotarła do mnie jednak informacja, że ma on ukazać się w Polsce, z czego nie będę ukrywać, ogromnie się ucieszyłam. Kiedy książka wpadła w moje ręce, niezwłocznie zabrałam się do czytania.
Blizna, kraina rozdarta przez potężne imperia, a w niej ona, Sal Kakofonia. Została zdradzona, obdarta z magii i pozostawiona na śmierć. Teraz ma tylko swoje imię, niegdyś okryte sławą, magiczną broń oraz cel, którym jest zemsta. Sal wyposażona w miecz, pistolet i listę siedmiu nazwisk wyrusza na poszukiwanie swoich celów. Czy jej się uda? Jakie przygody czekają na nią po drodze? Czy upragniona zemsta w końcu przyniesie jej spokój?
„Siedem czarnych mieczy” to historia, która praktycznie od samego początku wciąga nas w wir akcji. Autor nie traci czasu na przydługi wstęp, a ze swoim światem i prawami, które nim rządzą, zaznajamia nas jakby po drodze, w miarę rozwijania się fabuły. Książka nie należy do najcieńszych, bo liczy sobie ponad sześćset stron, jednak gdy tylko wsiąkniemy w tę historię i pozwolimy się porwać, zapomnimy o jej objętości i upływie czasu, a zanim się obejrzymy, będziemy zbliżać się już do finału. Autor poprowadził swoją historię dwutorowo, co w tym przypadku wypadło bardzo dobrze. Akcja rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych, w teraźniejszości oraz przeszłości. Obecnie Sal znajduje się za kratami i czeka na swoją egzekucję, posiada jednak ważne informacje, które są w stanie, może nie uchronić ją od śmierci, ale nieco odwlec ją w czasie. W ten sposób kobieta zaczyna snuć swoją opowieść o niedawnych wydarzeniach, w których uczestniczyła, a czytelnik przenosi się w przeszłość, by jej towarzyszyć.
Świat wykreowany przez autora, choć nie jest innowacyjny, bo pomysł połączenia magii z techniką, podobnie jak wyniszczająca wojna pomiędzy imperiami pojawiły się już w literaturze, to jednak nadal zachwyca i intryguje. Jestem miłośniczką przemyślanych, a także ciekawych systemów magicznych i pomimo że Sykes nie wymyślił niczego nowego, to jednak jego sposób działa w tej książce całkiem dobrze. Uważam, że kilka rzeczy można by dopracować lub pokusić się o bardziej dogłębne wyjaśnienia, ale poza tym system magiczny w Siedmiu czarnych mieczach jest naprawdę dobrze opracowany i nie można mu wiele zarzucić.
Sal Kakofonia jest bohaterką specyficzną. Jej mroczna i bolesna przeszłość odcisnęła na niej ogromne piętno, co widać już od samego początku. Celem życia Sal jest zemsta, nic innego nie ma znaczenia i nikt, nawet ukochana osoba nie może zawrócić jej z obranej drogi. Kobieta jest zgorzkniała, cyniczna, zabija bez skrupułów i nieszczególnie dba o innych. Nie powinniśmy jej usprawiedliwiać, ale po tym, co przeszła możemy przynajmniej postarać się ją zrozumieć. Nie mogę powiedzieć, że zapałałam do niej sympatią, ale na pewno zaangażowałam się w jej przygody. Sal ma dar do pakowania się w beznadziejne sytuacje, mogę nawet pokusić się o stwierdzenie, że kłopoty same do niej lgną. Kobieta jest w gruncie rzeczy bardziej antybohaterką, co uważam za bardzo ciekawe posunięcie, szczególnie że w książce pojawia się drugi bohater, który jest jej całkowitym przeciwieństwem.
„Siedem czarnych mieczy” to dobra książka. Ciekawa, wciągająca, dobrze napisana i poprawnie skonstruowana, której lektura dostarczy rozrywki na wiele godzin. Świetnie bawiłam się podczas czytania i na pewno sięgnę po kontynuację. Nie jest to książka wybitna ani specjalnie odkrywcza, nie brak jej jednak humoru, który w połączeniu z lekkim piórem autora sprawia, że czyta się ją błyskawicznie. Jeżeli szukacie powieści, w której będziecie mogli się zatracić na długie godziny i która umiliłaby wam jesienne wieczory, „Siedem czarnych mieczy” świetnie sprawdzi się w tej roli.
https://someculturewithme.blogspot.com/2020/10/sal-kakofonia-nadchodzi.html
„Siedem czarnych mieczy” to pierwszy tom serii Śmierć Imperiów autorstwa Sama Sykesa. Jest to jego pierwsza samodzielna książka wydana w Polsce, bo choć autor ma w swoim dorobku kilka powieści z gatunku fantasy, to jednak żadna nie ukazała się do tej pory w naszym kraju. Kojarzyć go możecie jedynie z antologii Niebezpieczne kobiety, w której znalazło się jego opowiadanie. O...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-11
2020-04-11
„Strażnik ognia” to już dziesiąty tom serii Wojny Wikingów, co oznacza, że historia Uhtreda z Bebbanburga powoli zbliża się do końca. Nie jest to jednak ostatnia odsłona jego przygód, gdyż przed nami jeszcze przynajmniej dwa kolejne tomy. Seria ma się więc dobrze, nie zmienia to jednak faktu, że więcej mamy już za sobą niż przed sobą. Ten tom, choć nie powiedziałabym, że najlepszy, jest jednak bardzo ważny ze względu na wydarzenia, które rozgrywają się na jego kartach.
Uhtred po latach walk, wojen i bitew, w końcu wyrusza odbić Bebbanburg z rąk swojego kuzyna. Nareszcie ma zawalczyć o ziemie, które dawno temu zostały mu odebrane, a o których nigdy nie zapomniał. Oczywiście, w życiu Uhtreda nigdy nic nie szło po jego myśli i tym razem również pojawiają się przeciwności, które musi pokonać. Uhtred oprócz tego, że jest lojalny i honorowy, jest także niezwykle uparty. Jest to cecha godna podziwu, ponieważ nasz bohater nigdy się nie poddaje i dąży do wyznaczonych celów. W tym przypadku nie jest inaczej. Czekaliśmy dziesięć tomów na to, co wydarzyło się w Strażniku ognia, jednak w końcu się doczekaliśmy i nie będę ukrywać, że było warto.
„Strażnik ognia” w porównaniu do kilku poprzednich tomów z tej serii jest moim zdaniem spokojniejszy, choć dzieje się równie wiele i na pewno nie można narzekać na nudę. Podoba mi się zróżnicowanie tej serii, ponieważ dzięki temu autor uniknął monotonii. Nie można też zapomnieć, że Uhtred nigdy nie miał łatwego życia, dlatego dobrze od czasu do czasu zobaczyć, że jednak coś mu się udaje. Bardzo podziwiam Bernarda Cornwella za jego pomysłowość, zdolność do planowania i niesamowity styl, bo nie oszukujmy się, napisanie tak długiej serii na pewno nie jest łatwe, a zrobienie tego w taki sposób, żeby czytelnik nie tracił zainteresowania, to już prawdziwa sztuka.
„Strażnik ognia” to kolejny dobry tom, który trzyma poziom wyznaczony na samym początku przez autora. Wiem, że się powtarzam, ale naprawdę ciężko napisać coś nowego, kiedy omawia się dziesiąty tom serii i nie chce się zdradzić zbyt wiele. Najważniejsze jest jednak to, że ta seria przez ostatnie kilka miesięcy stała się dla mnie niezwykle ważna i trafiła na półkę z ulubionymi powieściami historycznymi. Jestem pewna, że zostanie ze mną na dłużej i jeszcze nie raz do niej wrócę. Oczywiście czekam na kolejne tomy, gdyż jestem bardzo ciekawa, czym jeszcze autor zdoła nas zaskoczyć.
„Strażnik ognia” to już dziesiąty tom serii Wojny Wikingów, co oznacza, że historia Uhtreda z Bebbanburga powoli zbliża się do końca. Nie jest to jednak ostatnia odsłona jego przygód, gdyż przed nami jeszcze przynajmniej dwa kolejne tomy. Seria ma się więc dobrze, nie zmienia to jednak faktu, że więcej mamy już za sobą niż przed sobą. Ten tom, choć nie powiedziałabym, że...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Dzieci Diuny” to już trzeci tom cyklu Kronik Diuny, opowiadający o pustynnej planecie Arrakis, na której ważą się losy wszechświata. Po niesamowitej „Diunie” i „Mesjaszu Diuny” miałam okazję zapoznać się z kolejną odsłoną cyklu Franka Herberta, który całkowicie mnie oczarował. Autor wciągnął mnie w wykreowany przez siebie świat od samego początku i choć historia miała swoje wzloty i upadki, to mój zapał poznania jej w całości nie opadł, a raczej przybrał na sile.
Minęło dziewięć lat od czasu, gdy oślepiony Muad’Dib samotnie udał się na pustynię, by stawić czoła Szej-huludowi. Przez ten czas pieczę nad Imperium sprawowała jego siostra Alia, która jednak zbłądziła i zagubiła się po drodze. Opętana regentka dzierży wielką władzę, jednak na jej drodze wciąż stoją prawowici następcy Paula, bliźnięta — Leto i Ganima. Dzieci są również ogromny zagrożeniem dla rodu Corrinów, odwiecznego wroga Atrydów, który chciałby ponownie zasiąść na imperialnym tronie. Bliźnięta, którym grozi nie tylko śmierć z ręki wrogów, ale także opętanie zmuszone są do walki na wielu frontach. W tym samym czasie na Arrakis pojawia się charyzmatyczny, niewidomy Kaznodzieja o wielkiej mądrości, który do złudzenia przypomina ich utraconego przed laty ojca…
„Dzieci Diuny” podobnie, jak dwa poprzednie tomy potrzebują trochę czasu, żeby się rozkręcić. Nie wpadamy od razu w wir akcji, zamiast tego autor powoli snuje swoją opowieść, zachęcając nas do zagłębienia się w niej. „Dzieci Diuny” kojarzyły mi się raczej z pierwszym tomem niż z „Mesjaszem Diuny”, który był bardziej przedłużeniem historii Paula, o wiele spokojniejszym i nie tak wypełnionym wartką akcją. W trzecim tomie rozpoczynamy jakby nowy rozdział historii, to nie Maud’Dib jest już głównym bohaterem, ale jego dzieci. Ponownie pojawiają się tutaj liczne nawiązania do filozofii, ekologii czy psychologii, które zostały zgrabnie wplecione w fabułę. W „Dzieciach Diuny” wszystko zostało dodatkowo okraszone nutką mistycyzmu, gdyż pojawia się tutaj przepowiednia o Kralizeku, czyli bitwie na krańcu wszechświata. Mieliśmy okazję poznać nowe informacje na temat Paula i wyboru, którego dokonał, a z którego konsekwencjami muszą teraz radzić sobie jego potomkowie.
„Dzieci Diuny” to kolejna niesamowita książka Herbert, która ponownie podbiła moje serce. Nie mogę przestać się rozpływać nad tym, jak niezwykle złożony i przemyślany jest ten świat, jak wszystko się w nim ze sobą łączy i dopełnia. Nie są to książki łatwe i lekkie, ich czytanie wymaga pewnego wysiłku i sporej dawki skupienia, ale zdecydowanie jest tego warte. Styl Herberta jest jedyny w swoim rodzaju, nigdy wcześniej się z czymś takim nie spotkałam i trudno mi uwierzyć, że tak długo zwlekałam z sięgnięciem po Kroniki Diuny. Przede mną jeszcze trzy tomy, których jestem niezwykle ciekawa i już nie mogę się doczekać, kiedy uda mi się po nie sięgnąć. Jeżeli jeszcze nie znacie twórczości Herberta, to gorąco was do tego zachęcam, ponieważ to niezwykła przygoda, o czym najlepiej przekonać się na własnej skórze.
https://someculturewithme.blogspot.com/2020/10/sedno-radosci-zycia-jego-piekna-tkwi-w.html
„Dzieci Diuny” to już trzeci tom cyklu Kronik Diuny, opowiadający o pustynnej planecie Arrakis, na której ważą się losy wszechświata. Po niesamowitej „Diunie” i „Mesjaszu Diuny” miałam okazję zapoznać się z kolejną odsłoną cyklu Franka Herberta, który całkowicie mnie oczarował. Autor wciągnął mnie w wykreowany przez siebie świat od samego początku i choć historia miała...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-08-04
Minęło dwanaście lat, odkąd Fremeni pod dowództwem Paula Maud’Diba pokonali połączone siły Harkonnenów i imperialnych sardaukarów. Paul poślubił księżniczkę Irulanę i zasiadł na tronie Imperium. Pustynna Arrakis, zwana inaczej Diuną stała się sercem wszechświata i siedzibą Paula. To z niej Imperator sprawuje swoje rządy i wydaje poprzedzone wizjami przyszłości rozkazy. Nie wszyscy jednak są zadowoleni z nowego ładu, który wprowadził Atryda. Stare ośrodki władzy - Bene Gesserit, Gildia Kosmiczna i Bene Tleilax - zawiązują spisek mający doprowadzić nowego Imperatora do upadku.
„Mesjasz Diuny” to drugi tom kultowego cyklu science fiction Kroniki Diuny, który zdobył zapewne wszystkie możliwe nagrody i podbił serca czytelników na całym świecie. Ja również znalazłam się pod urokiem Diuny, dlatego bez większej przerwy, zaraz po skończeniu pierwszego tomu serii zabrałam się za kontynuację. Gdy przyszedł do mnie „Mesjasz Diuny”, nie ukrywam, byłam zaskoczona, gdyż książka liczy sobie niecałe trzysta stron, a tym samym jest o ponad połowę krótsza od pierwszej części. Mamy do czynienia również z dużym przeskokiem w czasie. „Diuna” zakończyła się w momencie, gdy Paul zdobył tron, natomiast akcja „Mesjasza Diuny” toczy się dwanaście lat później, gdy Paul już od dawna jest Imperatorem.
Pomimo mojego zapału i wielu chęci „Mesjasz Diuny” w przeciwieństwie do poprzedniego tomu, od samego początku szedł mi dość opornie. Przez pierwszą połowę książki nic się nie dzieje, a raczej dzieje się, chociaż więcej jest samego mówienia, o tym, co się wydarzy niż samej akcji. Brak tutaj przygód na pustyni, których doświadczyliśmy w poprzednim tomie, mamy natomiast więcej polityki i dworskich intryg. Druga połowa książki to jednak całkiem inna sprawa. Akcja nabiera tempa, a atmosfera się zagęszcza. Autor do samego końca buduje napięcie, które osiąga kulminacyjny punkt w łamiącym serce finale. Spodziewałam się takiego zakończenia, jednak nie zmienia to faktu, że bardzo je przeżyłam.
Paul jest jedną z najbardziej interesujących i jednocześnie najbardziej tragicznych postaci, z jakimi miałam styczność w literaturze. Posiada on dar, który jest tak samo błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Paul zna swoją przyszłość, a raczej wiele możliwości swojej przeszłości i choć wie, jak tragiczny los go czeka, musi wytrwale podążać w obranym kierunku. To w głównej mierze jego postać sprawia, że ta książka jest tak bardzo wypełniona smutkiem. Na każdej stronie praktycznie odczuwa się to poczucie beznadziei i bezsilności, które wynika z braku możliwości wpłynięcia na własny los.
„Mesjasz Diuny” pomimo niezbyt porywającego początku trzyma poziom i zachwyca nie mniej niż pierwszy tom. Trudno nie dać się oczarować tej powieści, bo choć wartkiej akcji nie ma w niej za wiele, to jednak budzi ona w czytelniku całą gamę emocji. Po zakończeniu, jakie zaserwował nam autor, nie mogę się już doczekać, aż w moje ręce wpadnie kolejny tom tego niesamowitego cyklu. Jeżeli jeszcze nie znacie twórczości Franka Herberta, to gorąco zachęcam was do sięgnięcia po „Diunę” i ofiarowania jej szansy, by skradła wasze serca, tak, jak to się stało w moim przypadku.
https://someculturewithme.blogspot.com/
Minęło dwanaście lat, odkąd Fremeni pod dowództwem Paula Maud’Diba pokonali połączone siły Harkonnenów i imperialnych sardaukarów. Paul poślubił księżniczkę Irulanę i zasiadł na tronie Imperium. Pustynna Arrakis, zwana inaczej Diuną stała się sercem wszechświata i siedzibą Paula. To z niej Imperator sprawuje swoje rządy i wydaje poprzedzone wizjami przyszłości rozkazy. Nie...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Diuna” to książka, którą w mniejszym bądź większym stopniu zna każdy, gdyż stała się już ona klasykiem literatury science fiction. Jest to pierwszy tom cyklu Kroniki Diuny autorstwa Franka Herberta, który moim zdaniem pomimo upływu czasu nie traci na popularności, a przeciwnie, nawet i zyskuje, gdyż w tym roku ma ukazać się całkiem nowa ekranizacja tego niezwykłego dzieła. Do tej pory wszystkie książki z tego uniwersum były wydawane w twardej oprawie, w tym roku jednak wydawnictwo Rebis zrobiło nam niespodziankę i postanowiło wydać poprawione wydanie Kronik w całkiem nowych, miękkich okładkach. Stwierdziłam więc, że to idealny moment bym sama zapoznała się z pierwszym tomem i odkryła sekret fenomenu tej serii. Wiązałam z „Diuną” wielkie nadzieje, jednak w żadnym wypadku nie spodziewałam się, jak wspaniała przygoda mnie czeka.
Arrakis, zwana inaczej Diuną, to jedyne we wszechświecie źródło melanżu, przyprawy przedłużającej życie. Z rozkazu Padyszacha Imperatora planeta trafia w ręce rodu Atrydów, będącego zaciekłym wrogiem Harkonnenów, którzy do tej pory władali Diuną. Zwycięstwo księcia Leto Atrydy jest jednak pozorne, gdyż przejęcie planety zostało ukartowane. Kiedy spisek wychodzi na jaw, czoła połączonym siłom Imperium i Harkonnenów stawia dziedzic Atrydów Paul. Zdobywa on pozycję pośród rdzennych mieszkańców planety i z ich pomocą sięga po imperialny tron.
Choć o „Diunie” słyszałam już wielokrotnie na przestrzeni lat, to jednak nie widziałam o niej zbyt wiele, zanim po nią nie sięgnęłam. Miałam świadomość, że jest taka książka, że jest to klasyk z gatunku science fiction, ale jednak nie znałam żadnych szczegółów dotyczących fabuły. Dopiero kiedy zdecydowałam, że teraz chcę zapoznać się z „Diuną”, przeczytałam opis i zorientowałam się, o czym tak właściwie ta książka opowiada. Oczywiście, to tylko bardziej zachęciło mnie do jej lektury, bo nie ukrywam, że walka o tron, spiski i polityka, to zdecydowanie moje klimaty.
„Diuna” jest książką specyficzną, żeby nie napisać dziwną. Na pewno nie jest to klasyczna powieść science fiction, nie znaczy to jednak, że jest zła czy gorsza, ale po prostu inna i uważam, że częściowo właśnie w tej inności leży cały jej urok. Książka liczy sobie ponad siedemset stron i choć wiele się w niej dzieje, to jednak akcja nie pędzi w zawrotnym tempie. Autor ma w zwyczaju również bardzo wiele pomijać i robić przeskoki w czasie. Akcja książki rozpoczyna się na rodzinnej planecie Paula i dopiero potem przenosi na Diunę, jednak nie mamy opisu podróży, jesteśmy na jednej planecie i kilka stron później przenosimy się na drugą. W tym zakresie „Diuna” przypomina bardzo sztukę teatralną, bohaterowie wchodzą w odpowiednim momencie, odgrywają swoje role, po czym przechodzimy do następnej sceny, a wszystko, to, co dzieje się pomiędzy jest pomijane. Może się to wydawać trochę sztywne i denerwujące, ale w rzeczywistości ten sposób działa i mi osobiście nie przeszkadzał.
Frank Herbert wykreował uniwersum Diuny z ogromnym rozmachem. W przyszłości, gdy Ziemia jest już wspomnieniem, ludzkość skolonizowała wiele planet Galaktyki. Padyszach Imperator dzierży w swoich dłoniach największą władzę, natomiast Wysokie Rody nieustannie toczą walkę w celu zwiększenia swoich wpływów. W takim oto świecie, w samym sercu galaktycznej zawieruchy, pojawia się postać młodego Paula Atrydy, zaledwie piętnastoletniego chłopca, który ma odmienić przyszłość Imperium. Trafia on na planetę Arrakis, która pomimo źródeł melanżu, czyli ogromnego bogactwa, sama w sobie jest bardzo niegościnna. Jej powierzchnię pokrywają pustynie, co sprawia, że obok melanżu największą na niej wartość ma woda. Autor bardzo ciekawie opisał sposób, w jaki mieszkańcy planety pozyskują i oszczędzają wodę, co nie jest wcale takie oczywiste, jak mogłoby się wydawać. W książce pojawia się też wiele dziwnych nazw, które Herbert nie zawsze tłumaczy, na szczęście na końcu książki znajduje się słowniczek, do którego naprawdę warto zaglądać, bo nie zawsze można się samemu wszystkiego domyślić z kontekstu.
Paul jest niezwykłą postacią, gdyż oprócz bycia dziedzicem jednego z najznamienitszy rodów, posiada również dar spoglądania w przyszłość. Jego umiejętność jest opisana bardzo dokładnie, Paul nie widzi tego, co się na pewno wydarzy, ale dostrzega wiele różnych scenariuszy przyszłości, gdyż jedna najmniejsza decyzja jest w stanie zmienić bieg wydarzeń. Choć ma on tylko piętnaście lat, to jednak zachowuje się jak osoba o wiele starsza, gdyż ze względu na trudną sytuację i status dziedzica rodu musiał szybko dorosnąć.
„Diuna” to książka, która mnie oczarowała, choć wcale się tego nie spodziewałam. Jestem pod wrażeniem świata wykreowanego przez Herberta, bo choć na początku wydaje się on niemożliwy do pojęcia z czasem czytelnik coraz bardziej się w niego zagłębia i coraz lepiej go rozumie. Za niesamowity uważam również styl autora, który jest jedyny w swoim rodzaju. To jak Herbert operuje słowem pisanym, jest naprawdę godne podziwu i nie dziwię się, że za tę powieść otrzymał wiele prestiżowych nagród. Niestety wiem jednak, że „Diuna” nie wszystkim przypadnie do gustu. Niektórym może nie spodobać się właśnie jej teatralność albo szczególny styl pisania Herberta, inni mogą natomiast uznać, że nie chcą pchać się w tak skomplikowany świat. Uważam jednak, że warto dać Diunie szansę i przekonać się samemu, czy trafia ona w nasze gusta. Ja jestem zachwycona i zamierzam, jak najszybciej sięgnąć po kolejne tomy tego cyklu.
https://someculturewithme.blogspot.com/
„Diuna” to książka, którą w mniejszym bądź większym stopniu zna każdy, gdyż stała się już ona klasykiem literatury science fiction. Jest to pierwszy tom cyklu Kroniki Diuny autorstwa Franka Herberta, który moim zdaniem pomimo upływu czasu nie traci na popularności, a przeciwnie, nawet i zyskuje, gdyż w tym roku ma ukazać się całkiem nowa ekranizacja tego niezwykłego dzieła....
więcej mniej Pokaż mimo to
Bryce Quinlan jest w połowie człowiekiem, a w połowie Fae i kocha swoje życie. Za dnia pracuje u handlarki antyków, sprzedając magiczne i nie do końca legalne artefakty. Noce spędza na imprezach z przyjaciółmi, nie odmawiając sobie przyjemności, jakie Lunathion ma do zaoferowania. Wszystko zmienia się pewnej nocy, gdy brutalne morderstwo wstrząsa miastem, a Bryce traci jedną z najbliższych jej osób. Po dwóch latach pełnych bólu i samotności, kiedy winny znajduje się za kratami, zbrodnie nieoczekiwanie zaczynają się na nowo. Bryce trafia w sam środek śledztwa mającego na celu znaleźć prawdziwego mordercę i nie zawaha się przed niczym, by pomścić swoich przyjaciół.
Sarah J. Maas to autorka, która już od wielu lat cieszy się niesłabnącą popularnością, a na każdą kolejną jej książkę czekają z utęsknieniem czytelnicy na całym świecie. Miałam już okazję zapoznać się z jej twórczością, a nawet przeczytałam większość jej książek, choć jeszcze nie wszystkie. Nie będę ukrywać, że na początku sama wpadłam w zachwyt nad jej twórczością, jednak z biegiem lat i kolejnymi książkami mój stosunek do niej zaczął się zmieniać. Jej nowa książka ze względu na swoją objętość została wydana w naszym kraju w dwóch tomach, nie będę jednak w tej recenzji uwypuklać podziału na części, ponieważ nie miałam długich przerw w ich czytaniu i traktuję je jako jedną historię.
„Dom ziemi i krwi” to pierwszy tom całkiem nowej serii autorki, która według zapowiedzi miała być w przeciwieństwie do dwóch poprzednich skierowana głównie do dorosłego czytelnika. Tu pojawia się mój pierwszy zarzut, ponieważ ta książka nie różni się w takim stopniu od poprzednich, żeby można tu było mówić o literaturze dla dorosłych. Bryce nie jest wcale dużo starsza od bohaterek poprzednich serii, na początku książki ma 23 lata, później 25, a szczerze, to moim zdaniem zachowuje się o wiele bardziej niedojrzale niż Feyre czy Aelin. Autorka zdecydowanie korzysta częściej z przekleństw, co jednak według mnie również nie sprawia, że tę książkę można określić dorosłym debiutem Maas. Uważam nawet, że serię „Dwór cierni i róż” ze względu na niektóre sceny można już bardziej zaliczyć do literatury dla dorosłych niż „Księżycowe Miasto”.
Największy zarzut, jaki mam wobec nowej serii Sarah J. Maas to bohaterowie. Mam wrażenie, że autorka ma pomysł na świat, zmienia otoczenie i fabułę, ale bohaterowie zawsze pozostają Ci sami, inny mają tylko wygląd i imiona. Kiedy sięgnęłam po serię Dwór cierni i róż dostrzegłam wiele podobieństw w charakterach bohaterów do „Szklanego tronu”. Nie przeszkadzało mi to jednak za bardzo, bo była to dopiero druga seria autorki, a bohaterów „Szklanego tronu” darzyłam sympatią. W tej książce jednak strasznie mnie już to raziło. Uważam, że autorka ma bardzo ograniczony zasób, jeśli chodzi o kreację bohaterów, ich osobowości i po prostu nie potrafi wymyślić nic innego, korzysta ze sprawdzonych przez siebie schematów, wprowadzając jedynie minimalne zmiany. W świecie Sarah J. Maas nie ma także osób/istot brzydkich czy niedoskonałych, wszyscy są piękni, cudowni, przystojni, idealni, a autorka na siłę to uwypukla, co według mnie jest już lekką przesadą.
Bryce jest bohaterką, do której niestety nie zapałałam wielką sympatią. Na początku książki mamy do czynienia z jej imprezową stroną, dziewczyna pije, bierze narkotyki, uprawia seks z nieznajomymi. Po morderstwie, czyli po dwóch latach, które mijają widać, że Bryce się zmieniła, szkoda tylko, że jeśli chodzi o te najważniejsze cechy, pozostała taka sama. Doskwiera jej samotność, choć częściowo jest ona jej własną zasługą, ponieważ oczywiście nikt jej nie rozumie, nie potrafi pojąć jej straty, nie wie, co ona czuje i tym podobne. Na końcu książki bohaterka trochę się rehabilituje, ale nadal nie jestem jej wielką fanką. Drugim głównym bohaterem tej książki jest Hunt Athalar, czyli okryty złą sławą upadły anioł pracujący jako zabójca. Hunt jest no cóż, taki jak wszyscy poprzedni główni bohaterowie Maas, czyli niezwykle przystojny, ponadprzeciętnie potężny i oczywiście pokrzywdzony przez los. Nie jest też tajemnicą, że rozwinie romantyczną relację z Bryce, bo choć nie poznali się w szczególnie sprzyjających okolicznościach i nie zapałali do siebie sympatią, to z czasem ich stosunek do siebie nawzajem zaczął się zmieniać, a oni zrozumieli, że w gruncie rzeczy idealnie do siebie pasują.
Ciąg dalszy na blogu: https://someculturewithme.blogspot.com/2020/06/dzieki-miosci-wszystko-jest-mozliwe.html
Bryce Quinlan jest w połowie człowiekiem, a w połowie Fae i kocha swoje życie. Za dnia pracuje u handlarki antyków, sprzedając magiczne i nie do końca legalne artefakty. Noce spędza na imprezach z przyjaciółmi, nie odmawiając sobie przyjemności, jakie Lunathion ma do zaoferowania. Wszystko zmienia się pewnej nocy, gdy brutalne morderstwo wstrząsa miastem, a Bryce traci...
więcej mniej Pokaż mimo to
Bryce Quinlan jest w połowie człowiekiem, a w połowie Fae i kocha swoje życie. Za dnia pracuje u handlarki antyków, sprzedając magiczne i nie do końca legalne artefakty. Noce spędza na imprezach z przyjaciółmi, nie odmawiając sobie przyjemności, jakie Lunathion ma do zaoferowania. Wszystko zmienia się pewnej nocy, gdy brutalne morderstwo wstrząsa miastem, a Bryce traci jedną z najbliższych jej osób. Po dwóch latach pełnych bólu i samotności, kiedy winny znajduje się za kratami, zbrodnie nieoczekiwanie zaczynają się na nowo. Bryce trafia w sam środek śledztwa mającego na celu znaleźć prawdziwego mordercę i nie zawaha się przed niczym, by pomścić swoich przyjaciół.
Sarah J. Maas to autorka, która już od wielu lat cieszy się niesłabnącą popularnością, a na każdą kolejną jej książkę czekają z utęsknieniem czytelnicy na całym świecie. Miałam już okazję zapoznać się z jej twórczością, a nawet przeczytałam większość jej książek, choć jeszcze nie wszystkie. Nie będę ukrywać, że na początku sama wpadłam w zachwyt nad jej twórczością, jednak z biegiem lat i kolejnymi książkami mój stosunek do niej zaczął się zmieniać. Jej nowa książka ze względu na swoją objętość została wydana w naszym kraju w dwóch tomach, nie będę jednak w tej recenzji uwypuklać podziału na części, ponieważ nie miałam długich przerw w ich czytaniu i traktuję je jako jedną historię.
„Dom ziemi i krwi” to pierwszy tom całkiem nowej serii autorki, która według zapowiedzi miała być w przeciwieństwie do dwóch poprzednich skierowana głównie do dorosłego czytelnika. Tu pojawia się mój pierwszy zarzut, ponieważ ta książka nie różni się w takim stopniu od poprzednich, żeby można tu było mówić o literaturze dla dorosłych. Bryce nie jest wcale dużo starsza od bohaterek poprzednich serii, na początku książki ma 23 lata, później 25, a szczerze, to moim zdaniem zachowuje się o wiele bardziej niedojrzale niż Feyre czy Aelin. Autorka zdecydowanie korzysta częściej z przekleństw, co jednak według mnie również nie sprawia, że tę książkę można określić dorosłym debiutem Maas. Uważam nawet, że serię „Dwór cierni i róż” ze względu na niektóre sceny można już bardziej zaliczyć do literatury dla dorosłych niż „Księżycowe Miasto”.
Największy zarzut, jaki mam wobec nowej serii Sarah J. Maas to bohaterowie. Mam wrażenie, że autorka ma pomysł na świat, zmienia otoczenie i fabułę, ale bohaterowie zawsze pozostają Ci sami, inny mają tylko wygląd i imiona. Kiedy sięgnęłam po serię Dwór cierni i róż dostrzegłam wiele podobieństw w charakterach bohaterów do „Szklanego tronu”. Nie przeszkadzało mi to jednak za bardzo, bo była to dopiero druga seria autorki, a bohaterów „Szklanego tronu” darzyłam sympatią. W tej książce jednak strasznie mnie już to raziło. Uważam, że autorka ma bardzo ograniczony zasób, jeśli chodzi o kreację bohaterów, ich osobowości i po prostu nie potrafi wymyślić nic innego, korzysta ze sprawdzonych przez siebie schematów, wprowadzając jedynie minimalne zmiany. W świecie Sarah J. Maas nie ma także osób/istot brzydkich czy niedoskonałych, wszyscy są piękni, cudowni, przystojni, idealni, a autorka na siłę to uwypukla, co według mnie jest już lekką przesadą.
Bryce jest bohaterką, do której niestety nie zapałałam wielką sympatią. Na początku książki mamy do czynienia z jej imprezową stroną, dziewczyna pije, bierze narkotyki, uprawia seks z nieznajomymi. Po morderstwie, czyli po dwóch latach, które mijają widać, że Bryce się zmieniła, szkoda tylko, że jeśli chodzi o te najważniejsze cechy, pozostała taka sama. Doskwiera jej samotność, choć częściowo jest ona jej własną zasługą, ponieważ oczywiście nikt jej nie rozumie, nie potrafi pojąć jej straty, nie wie, co ona czuje i tym podobne. Na końcu książki bohaterka trochę się rehabilituje, ale nadal nie jestem jej wielką fanką. Drugim głównym bohaterem tej książki jest Hunt Athalar, czyli okryty złą sławą upadły anioł pracujący jako zabójca. Hunt jest no cóż, taki jak wszyscy poprzedni główni bohaterowie Maas, czyli niezwykle przystojny, ponadprzeciętnie potężny i oczywiście pokrzywdzony przez los. Nie jest też tajemnicą, że rozwinie romantyczną relację z Bryce, bo choć nie poznali się w szczególnie sprzyjających okolicznościach i nie zapałali do siebie sympatią, to z czasem ich stosunek do siebie nawzajem zaczął się zmieniać, a oni zrozumieli, że w gruncie rzeczy idealnie do siebie pasują.
Ciąg dalszy na blogu: https://someculturewithme.blogspot.com/2020/06/dzieki-miosci-wszystko-jest-mozliwe.html
Bryce Quinlan jest w połowie człowiekiem, a w połowie Fae i kocha swoje życie. Za dnia pracuje u handlarki antyków, sprzedając magiczne i nie do końca legalne artefakty. Noce spędza na imprezach z przyjaciółmi, nie odmawiając sobie przyjemności, jakie Lunathion ma do zaoferowania. Wszystko zmienia się pewnej nocy, gdy brutalne morderstwo wstrząsa miastem, a Bryce traci...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-11
„Wojownicy burzy” to już dziewiąty tom z serii Wojny wikingów Bernarda Cornwella. Uhtred jest już sędziwym człowiekiem, jednak w żadnym wypadku nie ma zamiaru zwolnić i pozwolić sobie na odpoczynek. Nadal wojuje, nawet jeśli teraz jego bonią częściej są słowa i umysł niż miecz. Można by pomyśleć, że Uhtred zawsze wygrywa i nigdy nie poniósł porażki. Nie jest to jednak prawda, on też miał swoje lepsze i gorsze chwile, jednak nigdy się nie poddawał i szedł naprzód. Tym razem na jego drodze staje Ragnall Ivarson, który przewodzi sprzymierzonym siłom Norwegów, Duńczyków oraz Irlandczyków i pragnie objąć we władanie całą Brytanię, a osobą, która musi go powstrzymać jest oczywiście Uhtred.
Ciężko mi uwierzyć, że mam już za sobą dziewiąty tom Wojen wikingów. Jeszcze kilka miesięcy temu dopiero zaczynałam swoją przygodę z tą serią, zostałam nią oczarowana i zapałałam ogromną sympatią do Uhtreda, który z czasem stał się jednym z moich ulubionych bohaterów literackich. Niestety życie nigdy nie było dla niego łaskawe i jestem przekonana, że nie zmieni się to do samego końca. Autor lubi rzucać naszemu bohaterowi kłody pod nogi, dlatego właśnie tak bardzo go podziwiam. Uhtred jest mężczyzną, który postępuje zgodnie ze swoimi przekonaniami, jest niezwykle odważny i honorowy. W tym tomie przewaga nie znajduje się po jego stronie, a mimo to Uhtred zawsze ma jakiś pomysł, coś, czym może zaskoczyć i zadziwić, a także wybrnąć z ciężkiej sytuacji.
Na przestrzeni tych dziewięciu tomów zdarzały się części bardziej lub mniej wypełnione akcją. „Wojownicy burzy” zdecydowanie należą do tej pierwszej grupy. Mamy dynamiczną akcję, jej zaskakujące zwroty oraz wiele potyczek i bitew, czyli coś, co lubię w tej serii najbardziej. Autor opisuje wszystko w tak realistyczny sposób, że bez trudu można się poczuć, jakby rzeczywiście przebywało się na polu bitwy. Nie ma co ukrywać, że ten tom utrzymuje poziom poprzednich bez żadnych problemów. Mój zapał pomimo setek stron i godzin spędzonych w towarzystwie Uhtread nie maleje, a może nawet wzrasta, ze względu na zbliżający się powoli koniec, na który nie jestem jeszcze gotowa.
Początkowo mieliśmy otrzymać dziesięć tomów tej serii, jednak wydawnictwo postanowiło wydać jeszcze kolejne dwa i wydaje mi się, że autor również nie pożegnał się jeszcze definitywnie z tą historią, więc możemy oczekiwać kolejnych przygód mężnego Uhtreda z Bebbanburga. Jestem bardzo ciekawa, czego jeszcze możemy się spodziewać i oczywiście, jak ostatecznie skończy się cała ta seria, bo na razie ciężko mi to sobie wyobrazić. Wiem, że pisałam już to wielokrotnie, ale naprawdę trudno nie zachwalać tak wyjątkowej serii, dlatego, jeśli jaszcze jakimś cudem jej nie znacie, jak najszybciej to nadróbcie, bo naprawdę warto.
„Wojownicy burzy” to już dziewiąty tom z serii Wojny wikingów Bernarda Cornwella. Uhtred jest już sędziwym człowiekiem, jednak w żadnym wypadku nie ma zamiaru zwolnić i pozwolić sobie na odpoczynek. Nadal wojuje, nawet jeśli teraz jego bonią częściej są słowa i umysł niż miecz. Można by pomyśleć, że Uhtred zawsze wygrywa i nigdy nie poniósł porażki. Nie jest to jednak...
więcej mniej Pokaż mimo to
Sarah J. Maas to autora ciesząca się niesłabnącą popularnością, na której każdą kolejną książkę czekają z utęsknieniem czytelnicy z całego świata. Moja przygoda z jej twórczością rozpoczęła się już ponad sześć lat temu, właśnie od serii „Szklany tron”, która skradła moje serce od pierwszych stron. Na przestrzeni lat moja ekscytacja i entuzjazm związane z tą serią znacznie osłabły, jednak nadal darzę ją ogromnym sentymentem i nie ukrywam, że byłam bardzo ciekawa, jakie zakończenie zgotuje nam autorka.
Ze względu na objętość finałowej części, która po przetłumaczeniu na język polski przekroczyła ponad tysiąc stron, decyzją wydawnictwa, została ona podzielona na dwa tomy. Zazwyczaj nie jestem wielką fanką takiego rozwiązania, jednak w tym przypadku, gdy mamy książkę w miękkiej okładce i standardowym formacie, w dodatku o takiej objętości, to na pewno byłoby bardzo niewygodnie ją czytać, nie mówiąc już o złamanym grzbiecie.
Odkładałam w czasie sięgnięcie po „Królestwo popiołów”, ponieważ z jednej strony chciałam jak najszybciej zapoznać się z tą książką, ale z drugiej było mi przykro, że to już koniec po tych wszystkich latach, kiedy mniej więcej co roku ukazywała się jakaś książka z tej serii. Dlatego właśnie dopiero niedawno zdobyłam się na sięgnięcie po pierwszą część „Królestwa popiołów” i jak na razie otrzymałam mniej więcej to, czego się spodziewałam.
Akcja Królestwa popiołów rozpoczyna się kilka miesięcy po wydarzeniach, które rozegrały się w na kartach Imperium burz. Nasi bohaterowie, choć dopiero niedawno się zjednoczyli, musieli znowu skierować się w inne strony. Podzieli się na małe grupy, a każda z nich ma do wykonania własne zadanie. Z tego powodu pojawia się w tej książce wiele różnych punktów widzenia, praktycznie każdy z ważniejszych bohaterów serii dostaje w tym tomie szansę, by wykazać się i zaistnieć. Mamy tutaj więc Rowana, który razem z Elide, Lorcanem i Gavrielem wyruszył na pomoc Aelin. Razem z Aedionem, któremu towarzyszy Lysandra powracamy do Terrasenu, by poprowadzić ludzi do walki z istotami ciemności. Dołączamy do Manon, Trzynastki oraz króla Adarlanu, którzy próbują zwerbować do pomocy wiedźmy Crochan. Jesteśmy również świadkami cierpień, które Aelin przeżywa w niewoli u Maeve, a której bezsilny Fenrys nie jest w stanie pomóc. W tym tomie powraca również Chaol, który pędzi z odsieczą swoim przyjaciołom, a towarzyszy mu ogromna armia kagana. Dzięki tak wielu różnym punktom widzenia mamy okazję śledzić wydarzenia, które rozgrywają się w kilku miejscach jednocześnie i towarzyszyć bohaterom w ich zmaganiach.
Od pierwszego tomu tej serii przebyliśmy naprawdę długą drogę, podobnie było z bohaterami. Wielu z nich przeszło całkowite przeobrażenie, niektórym wyszło to zdecydowanie na plus, innym niekoniecznie. Największą przemianę możemy zaobserwować oczywiście u Aelin. Nasza główna bohaterka wiele przeszła, jednak zawsze była nieustraszona i do wszystkiego podchodziła z kpiącym uśmieszkiem a ustach. W tym tomie jednak załamała się i jest to całkowicie zrozumiałe po miesiącach tortur, których doświadczyła w niewoli u Maeve. Przykro było o tym czytać, bo choć nie żywię do Aelin tak ciepłych uczuć, jak niegdyś, to jednak nadal darzę ją sympatią i nie będę ukrywać, że ciężko było mi oglądać jej emocjonalny upadek. Inni bohaterowie też wiele doświadczyli, jednak nie chcę się za bardzo rozpisywać, by za wiele nie zdradzić. „Królestwo popiołów” jest w gruncie rzeczy jednym wielkim uczuciowym i emocjonalnym rollercoasterem, do którego wsiadamy już na pierwszej stronie. Każdy z bohaterów przeżywa inaczej zaistniałą sytuację, jednak dla wszystkich jest ona bardzo ciężka, nie mówiąc już o tym, że zazwyczaj muszą oni mierzyć się dodatkowo z własnymi, osobistymi dramatami i problemami.
Książa jest naprawdę długa, a pamiętajmy, że jest to dopiero pierwsza połowa. Wiele się tu dzieje, jednak nie wszystkie wydarzenia są aż tak emocjonujące i wciągające, jak inne. Początek tej książki w gruncie rzeczy dość długo się ciągnie, autorka często się powtarza, co skutkuje tym, że często musimy przebrnąć przez bardzo długi fragment, gdzie nic się nie dzieje, by dotrzeć do bardziej interesującej części. Nie mogę jednak odmówić Sarah J. Maas skrupulatności, jeżeli chodzi o konstrukcję tej powieści. Wszystkie wątki przeplatają się ze sobą i łączą w jedną logiczną i spójną całość. Cała ta skomplikowana sieć wydarzeń, działań i zbiegów okoliczności, którą autorka budowała przez całą serię, w końcu nabiera kształtu i udowadnia, że nic nie działo się bez przyczyny, wszystko było starannie przemyślane i zaplanowane.
„Królestwo popiołów”, jak na razie było drogą wyboistą i pełną zakrętów, przede mną nadal jednak druga część i ostateczna bitwa, na którą czekam z niecierpliwością. Mam nadzieję, że Sarah J Maas sprosta moim oczekiwaniom i ofiaruje tej serii godne, a przy okazji także epickie zakończenie.
https://someculturewithme.blogspot.com/2020/10/dawno-dawno-temu-w-pewnej-krainie-juz.html
Sarah J. Maas to autora ciesząca się niesłabnącą popularnością, na której każdą kolejną książkę czekają z utęsknieniem czytelnicy z całego świata. Moja przygoda z jej twórczością rozpoczęła się już ponad sześć lat temu, właśnie od serii „Szklany tron”, która skradła moje serce od pierwszych stron. Na przestrzeni lat moja ekscytacja i entuzjazm związane z tą serią znacznie...
więcej Pokaż mimo to