-
ArtykułyPremiera „Tylko my dwoje”. Weź udział w konkursie i wygraj bilety do kina!LubimyCzytać3
-
ArtykułyKolejna powieść Remigiusza Mroza trafi na ekrany. Pora na „Langera”Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyDrapieżnicy z Wall Street. Premiera książki „Cienie przeszłości” Marka MarcinowskiegoBarbaraDorosz4
-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej i wygraj książkę „Nie pytaj” Marii Biernackiej-DrabikLubimyCzytać4
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2010-06-18
2010-05-01
Mogę się o wiele założyć, że książka Dziadek i niedźwiadek Łukasza Wierzbickiego trafi na szkolną listę lektur. Dlaczego? To proste – autor, opowiadając bajkę, daje lekcję Historii! Zastanawia mnie tylko, czy ten awans będzie z pożytkiem dla omawianej tu książki czy też raczej ją pogrzebie. Niestety, dzieciom nadal trudno jest uwierzyć, że coś, co zostało opatrzone hasłem „lektura” czy „kanon”, może być w ogóle ciekawe.
Dziadek i niedźwiadek to książka nie tylko ciekawa, ale i – nie waham się tego powiedzieć – ważna w dziejach literatury dziecięcej. Opowiada ona historię niedźwiedzia, który wraz z 22. Kompanią Transportową przebył cały szlak bojowy. Otrzymał imię Wojciech, co oznacza tego, „który potrafi cieszyć się w czasie wojny”. I rzeczywiście obecność zwierzaka sprawiała żołnierzom wiele radości, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ich szczególną sytuację – wojenna zawierucha, z dala od domu, od bliskich… Z kolejnych rozdziałów dowiadujemy się, że Wojtek był łasuchem, ale lubił też kąpiele oraz poranne zapasy. Miś został też zapisany w szeregi armii Andersa po to, by móc towarzyszyć Polakom w przeprawie statkiem do Europy. I trudno mu tej godności odmówić, wszak wielokrotnie pomagał żołnierzom nosić ciężkie skrzynie z amunicję, brał też udział w bitwie o Monte Cassino.
Wierzbicki nie epatuje wojną. Cała opowieść o Wojtku została włożona w usta dziadka, który przyprowadza swą wnuczkę do edynburskiego zoo, aby pokazać jej swojego przyjaciela. Zaczyna przywoływać z pamięci wspomnienia, w których pierwsze skrzypce jednak gra Wojtek. O działaniach wojennych dowiadujemy się jakby przy okazji – a to, że Polacy przechodzili szkolenia w Iraku na pustyni, a to, że później zostali przeniesieni do Egiptu, by stamtąd przeprawić się do Włoch i wziąć udział w jednej z najważniejszych bitew II wojny światowej. Młody czytelnik nie przeczyta więc o krwawych jatkach, choć dowie się o posępnym widoku ze wzgórza Monte Cassino po jego zdobyciu. Na kartach powieści pojawiają się też postaci autentyczne, jak generał Władysław Anders, generał Henry Wilson czy major Antoni Chełkowski. Być może taki właśnie sposób ujęcia Wielkiego Tematu zasieje ziarno ciekawości w czytającym i zachęci go do sięgania po lektury poważniejsze.
Książka została starannie wydana. Możemy obejrzeć zdjęcia misia, przeczytać list profesora Wojciecha Narębskiego, ostatniego żyjącego w Polsce żołnierza misiowej kompanii, oraz wspomnienie o Wiesławie Lasockim, który jako pierwszy spisał dzieje niedźwiadka. Honorowy patronat nad książką objęła Irena Anders. Dziadek i niedźwiadek staje się więc jakimś międzypokoleniowym łącznikiem. Ci, którzy odchodzą, przekazują swoją wiedzę, wspomnienia najmłodszym, w pokorze ufając, że zostanie to przyjęte z największym szacunkiem. Wierzę, że młodzi czytelnicy będą potrafili docenić tę historię.
http://czytanki-przytulanki.blogspot.com/2010/01/ukasz-wierzbicki-dziadek-i-niedzwiadek.html
Mogę się o wiele założyć, że książka Dziadek i niedźwiadek Łukasza Wierzbickiego trafi na szkolną listę lektur. Dlaczego? To proste – autor, opowiadając bajkę, daje lekcję Historii! Zastanawia mnie tylko, czy ten awans będzie z pożytkiem dla omawianej tu książki czy też raczej ją pogrzebie. Niestety, dzieciom nadal trudno jest uwierzyć, że coś, co zostało opatrzone hasłem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2010-03-24
Wziąć na warsztat życiorys Chopina i przedstawić go dzieciom – niełatwe zadanie, prawda? A jednak Anna Czerwińska-Rydel wespół z Józefem Wilkoniem podejmują się tego trudnego dzieła. W swoich rękach trzymam kolejną wyjątkową książkę, bez której w tym roku nie może się obejść!
Czerwińska-Rydel skupia się na dzieciństwie i młodości Frycka. Przedstawia nam chłopca, który ma w sobie wiele wesołości, jest posłuszny rodzicom (zwłaszcza dość stanowczemu ojcu), ale potrafi też nieźle psocić. Zza tego portretu zwykłego młodzieniaszka wyłania się obraz geniusza muzycznego. Chopin-siedmiolatek objawia się warszawskiej publiczności jako kompozytor, wkrótce trafia do Belwederu, gdzie słucha go książę Konstanty. Frycek komponuje namiętnie, po nocach, bez opamiętania. Dowiadujemy się przy tym, skąd brały się fascynacje Chopina muzyka ludową i dlaczego tak ukochał polską wieś.
Jaśnie Pan Pichon to pozycja, w której nie idzie się na łatwiznę. Sama postać bohatera, który przecież spogląda na każde dziecko z pomnika lub podręcznika, wydaje się dla małego odbiory dość odległa, zbyt marmurowa. Autorka, skupiając się na dzieciństwie kompozytora, przybliża czytelnikowi tę postać. Jakby próbowała powiedzieć: spójrz, był taki sam jak ty. Ilustracje Wilkonia – niezwykle nostalgiczne, nieco smutne i bardzo dorosłe – wymagają od odbiorcy skupienia, pochylenia i w gruncie rzeczy wyrobionego smaku. Kiedy przyglądam im się dłużej, czuję, że zostaję wciągnięta we wspomnienie o kimś mi bliskim. Niektóre ilustracje maja w sobie coś z muzyczności – ta płynna kreska narzuca mi skojarzenia ze snującą się melodią. Także język, którym napisano opowieść o Chopinie, nienaganny, nieco staromodny, przypominający lektury przedwojenne, wskazuje na ambitnego czytelnika. Tak się książek już dziś nie pisze – nad czym można jedynie ubolewać.
Zastanawia mnie więc, jak książkę odbiorą dzieci. Bo to przecież rzecz do nich skierowana. Moje-dorosłego zachwyty przecież mogą się mieć nijak do określonych przez inny już dziś typ lektury dzieci w wieku szkolnym. Moje maluch są jeszcze zbyt małe na lekturę tego tekstu, a szkoda.
Wziąć na warsztat życiorys Chopina i przedstawić go dzieciom – niełatwe zadanie, prawda? A jednak Anna Czerwińska-Rydel wespół z Józefem Wilkoniem podejmują się tego trudnego dzieła. W swoich rękach trzymam kolejną wyjątkową książkę, bez której w tym roku nie może się obejść!
Czerwińska-Rydel skupia się na dzieciństwie i młodości Frycka. Przedstawia nam chłopca, który ma w...
W naszym domu (w pokoju dziecięcym) są dwie półki na książki. Pierwsza jest ogólnie dostępna. Dzieci podchodzą do niej, gdy mają ochotę, i wybierają sobie te lektury, które w danym momencie najbardziej do nich przemawiają. Druga półka znajduje się wyżej, tak by utrudnić dostęp (choć i z tym ostatnio bywa różnie, bo – jak wiadomo – potrzeba matką wynalazku). Właśnie tam znajdują się pozycje, które mają przetrwać czas paluszkowego kataklizmu i wyjść z niego bez szwanku. To po prostu książki wartościowe. I bynajmniej nie myślę tu o cenie, jaką przyszło nam zapłacić. Nie! Tu liczy się autor czy zawartość między okładkami. Pan Błysk Tolkiena leży sobie właśnie na tej trudno dostępnej półeczce.
Ta króciutka – jak na autora Władcy Pierścieni – opowieść została stworzona dla synów Tolkiena, Johna, Michaela i Christophera. Wydano ją dopiero po śmierci autora, w 1982 roku. Co niezwykłe dla tego wydania, to faksymile każdej strony rękopisu. Trzeba też podkreślić, Tolkien jest tu i autorem, i ilustratorem – gratka więc podwójna. Można się poczuć, jakby to dla nas osobiście historia została wymyślona.
Kto spodziewa się historii jak ot choćby z Hobbita, srogo się zawiedzie. Profesor konstruuje opowieść całkiem odrealnioną, by nie rzec oniryczną. Główny bohater, Pan Błysk, zwykł nosić wysokie cylindry i właśnie postanawia kupić sobie samochód – żółty, koniecznie z czerwonymi kołami (wzorowany na samochodziku syna). Niestety Pan Błysk kiepsko prowadzi i co rusz wpada w tarapaty. To jednak nie najgorsze, bo w końcu zostaje porwany przez trzy niedźwiedzie (pierwowzorem i w tym przypadku były pluszowe misie synków). Przygody bohatera potwierdzają jedynie, że opowieść wymyślano na gorąco i na dobranoc. Kto choć raz opowiadał dziecku bajeczkę całkiem z głowy, wie bowiem, że inspirację stanowi najczęściej jakiś ulubiony gadżet dziecięcy, potem przygoda musi gonić przygodę i nie ma zupełnie czasu na opisy.
Historia Tolkiena ma w sobie sporo absurdu. Posłuchajcie: „Wyprawiono huczne wesele. Pan Błysk grał na harmonii, Grubas Tumański odśpiewał komiczną piosenkę, ale że traktowała o policjantach o wielkich stopach, sierżant Boffin zupełnie się nie śmiał. Niedźwiedzie kilka razy wypiły zdrowie wszystkich i nie wróciły do domu aż do rana. Lecz co najlepsze, w samym środku zabawy w oknie pojawiła się głowa Żyrólika.”
http://czytanki-przytulanki.blogspot.com/2009/12/jrr-tolkien-pan-bysk.html
W naszym domu (w pokoju dziecięcym) są dwie półki na książki. Pierwsza jest ogólnie dostępna. Dzieci podchodzą do niej, gdy mają ochotę, i wybierają sobie te lektury, które w danym momencie najbardziej do nich przemawiają. Druga półka znajduje się wyżej, tak by utrudnić dostęp (choć i z tym ostatnio bywa różnie, bo – jak wiadomo – potrzeba matką wynalazku). Właśnie tam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Książka Piaskowy Wilk ma niezwykłą moc. Czuję się zaczarowana od pierwszego wejrzenia na okładkę.
Historia zaczyna sie zwyczajnie. Karusia, mieszkająca z rodzicami w domu przy plaży, chce iść się wykąpać w morzu. Niestety tata ma ważniejsze zajęcia, mianowicie musi przeczytać gazetę. Dziewczynka idzie więc sama pobawić się. I wtedy zaczyna się niezwyczajne… Kiedy Karusia kopie w piasku dół, nagle wyłania się z niego zwierzę – wygląda jak wilczur, a jego futerko ma kolor słonecznożółtego pustynnego piasku. To Piaskowy Wilk, jest bardzo stary i zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Karusia biegnie do niego zawsze wtedy, gdy chce się pobawić, gdy pokłóci się z rodzicami, gdy jej się nudzi lub ma pytania, na które nikt nie chce jej odpowiedzieć.
Myślę, że książka jest potrzebna i dorosłym, i maluchom. Tym pierwszym, by przypomnieć im, jak to jest być dzieckiem. Tym drugim, by dać odpowiedzi i przybliżyć trochę świat dorosłych.
Czym muszę jeszcze dodawać, że pokochałam tę książkę?
http://czytanki-przytulanki.blogspot.com/
Książka Piaskowy Wilk ma niezwykłą moc. Czuję się zaczarowana od pierwszego wejrzenia na okładkę.
Historia zaczyna sie zwyczajnie. Karusia, mieszkająca z rodzicami w domu przy plaży, chce iść się wykąpać w morzu. Niestety tata ma ważniejsze zajęcia, mianowicie musi przeczytać gazetę. Dziewczynka idzie więc sama pobawić się. I wtedy zaczyna się niezwyczajne… Kiedy Karusia...
2010-03-23
2010-08-30
Z wielką przyjemnością, powoli czytałam Tatsu Taro, syn smoka, próbując wiele razy poczuć smak jaglanych dango, zobaczyć rozległe pola ryżowe, dotknąć łusek smoka, usłyszeć jak na fujarce gra Aya. W niespieszności i tym smakowaniu lektury pomagały mi cudowne, proste, acz zdecydowanie naznaczone japońską kulturą ilustracje Piotra Fąfrowicza oraz nieco archaiczny język opowieści (świetny przekład Zbigniewa Kiersnowskiego), pełen słów w ich oryginalnym brzmieniu, nieprzetłumaczonych – jak tangu, akebi, shikiri czy uwate-nage – ale jednak na marginesach wyjaśnionych. Zanurzyłam się więc w opowieść Miyoko, zachwycona odmiennością.
więcej tu: http://czytanki-przytulanki.blogspot.com/2010/08/miyoko-matsutani-tatsu-taro-syn-smoka.html
Z wielką przyjemnością, powoli czytałam Tatsu Taro, syn smoka, próbując wiele razy poczuć smak jaglanych dango, zobaczyć rozległe pola ryżowe, dotknąć łusek smoka, usłyszeć jak na fujarce gra Aya. W niespieszności i tym smakowaniu lektury pomagały mi cudowne, proste, acz zdecydowanie naznaczone japońską kulturą ilustracje Piotra Fąfrowicza oraz nieco archaiczny język...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Lektura niektórych książek zmienia spojrzenie na świat. Nie myślę tu o filozofii w niej zawartej, która by zmieniała światopogląd czytelnika. Mówiąc o „spojrzeniu”, rozumiem to słowo dosłownie. Myślę o optyce, o specjalnym filtrze czy okularach, które dana książka zakłada nam na nos. I wtedy wyglądasz przez okno i nagle zauważasz piękno tam, gdzie wcześniej go nie widziałeś. Albo obserwujesz na rynku ludzi i wydają ci się fascynujący ze swymi biografiami. W zasadzie zaczynasz je dorabiać do wyglądu, postawy, wyrazu twarzy, spojrzenia. Im bardziej te życiorysy pokraczne, tym ciekawsze.
Czasem też lektura niektórych książek przypada na szczególne, choć całkiem prozaiczne, okoliczności. Na przykład na czas podróży pociągiem lub samochodem. Czytaną wtedy rzecz zapamiętuje się na całe życie. Poszczególne sceny łączą się z kadrem spojrzeń rzucanych od czasu do czasu przez kamerę okna samochodowego albo z piosenką puszczaną akurat w lokalnej radiostacji.
Bladego Niko czytałam w podróży do Sokołowa Podlaskiego. Sceny, refleksje, retrospekcje głównego bohatera, Romka, mieszkającego na prowincji w głębokim PRL-u (koniec lat 60-tych) zlewały się w mej głowie z obrazkami Mazowsza - starymi, drewnianymi, walącymi się chałupami, bocianami stojącymi samotnie na łąkach czy lasami, przy których stali grzybiarze sprzedający pierwsze kurki. Wokół książki więc wytworzyła się atmosfera realizmu magicznego. Być może to wszystko sprawiło, iż Blady Niko wciągnął mnie bez reszty. Mało tego – uważam, że to wspaniała książka. Jeśli zamierzacie ją przeczytać, spróbujcie stworzyć lekturze odpowiednio dziwne, inne warunki. Nie będziecie zawiedzeni.
Gdyby nie wydawca, nie domyśliłabym się, że tytułowy bohater, dziewiętnastolatek, to Romek z Idź, kochaj, naówczas dwunastolatek, walczący o wyrwanie rodziny z nędzy (o którą nota bene się obwiniał). Blady Niko zawdzięcza swą ksywę anemicznej urodzie. Chyba jednak ma też w sobie coś z drania, o którym śpiewała Kwiatkowska. Poza tym Niko to anagram słowa „kino”, a to pojęcie akurat dla naszego bohatera jest niezmiernie ważne. Jest on bowiem młodym, jak sam twierdzi – świetnie się zapowiadającym reżyserem. Ma na swoim koncie nagrodę za film Marionetki (dołączono do książki, na płytce CD). Jego mistrzem jest Jean-Luc Godard, od którego filmu Pogarda tak naprawdę wszystko się zaczęło. Kiedy koledzy „walili konia pod Bardotkę”, on doznał olśnienia i zachwycił się artyzmem przekazu. Od tej pory, wraz z kolegami z klubu filmowego, jego życie toczy się wokół tematyki kinematograficznej.
Książka to w gruncie rzeczy spis myśli bohatera. Z jednej strony prowadzi on nas przez teraźniejszość – właśnie wydarzyło się coś ważnego. Niejaki profesor Wunde z NRD, zachwyciwszy się na jednym z festiwali świdnickim krajobrazem uchwyconym przez kamerę chłopców z klubu, postanawia podarować im profesjonalny sprzęt, który zakończy erę kina niemego w ich życiu. Pozwoli im rozwinąć skrzydła. Trwamy więc z bohaterem w oczekiwaniu na ten uroczysty moment przekazania sprzętu. Z drugiej zaś strony, Blady Niko prowadzi nas po okolicznych knajpkach, gdzie umawia się z kolegami – początkującymi artystami, dandysami, zachlewającymi ciemne strony swych życiorysów. Opowiada nam często i gęsto o scenariuszach filmów, które już nakręcił albo które wkrótce zamierza nakręcić, o misji bycia reżyserem niezależnym, ale także o swej rodzinie. Pięknie portretuje ludzi, z którymi się spotyka, z którymi żyje – rodziców, swoje dziewczyny, kolegów, mieszkańców miasta. Bardzo przypomina mi to obrazy Barei i jego naturszczyków, z Himilsbachem na czele. Niko (albo Tryzna?) przekonuje, że kamera potrafi uchwycić obraz tak, „jakby się woda zamieniła w wino. A niekiedy dzieje się odwrotnie i wino zamienia się w siki”. Dla mnie ta książka właśnie taka jest – woda zamienia się w wino.
Blady Niko to trzecia książka w cyklu. Po Pannie Nikt przedstawiającej losy trzech dziewcząt i po Idź, kochaj ze wspomnianym już bohaterem Romkiem. Wszystkie określane są mianem trylogii dziecięcej czy inicjacyjnej. Omawiana tu książka to zdecydowanie surowa rzecz. Pokazuje świat chłopaków (celowo używam tego słowa) chyba takim, jaki jest - podrywanie lasek, zmaganie się ze swoją seksualnością (że tak eufemistycznie to określę, choć należałoby dosadniej) i te ambicje bycia kimś, kimś innym niż wszyscy dookoła, i to przekonanie, że wszystko można zrobić, że sukces czeka za rogiem. Sporo tu odwołań do filmu ambitnego, literatury - nie wiem, czy to młodych przekona. Ja jestem na tak. Intuicja mi podpowiada, że młodym by się spodobało. Nie wiem natomiast, jak zareagowaliby niektórzy rodzice na tego typu lekturę:)
Uważam za śmieszne zestawianie na niekorzyść Bladego Niko z Panną Nikt. Według mnie obie są świetne, choć świetne inaczej.
Lektura niektórych książek zmienia spojrzenie na świat. Nie myślę tu o filozofii w niej zawartej, która by zmieniała światopogląd czytelnika. Mówiąc o „spojrzeniu”, rozumiem to słowo dosłownie. Myślę o optyce, o specjalnym filtrze czy okularach, które dana książka zakłada nam na nos. I wtedy wyglądasz przez okno i nagle zauważasz piękno tam, gdzie wcześniej go nie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to