rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , ,

Aljaz Cosini tonie. Wie, że nie ma już dla niego ratunku, kiedy pochłania go rwący nurt tasmańskiej rzeki. Tkwiący w miejscu, z którego nie może się wydostać, zaczyna wspominać swoje dawne życie. Dzieciństwo, utraconą miłość, tajemnice rodzinne przeplatają się ze sobą i łączą w tragiczną i przejmującą całość.

Richarda Flanagana miałam okazję spotkać rok temu na targach i ogromnie żałuję, że nie poznałam tego pisarza wcześniej, ponieważ to, co on potrafi stworzyć ze zwykłych słów, to jest po prostu niesamowite. Tyle grafomaństwa na rynku, autorów, którym obce zasady gramatyki, a wśród tego Richard Flanagan, prawdziwa literacka perła. I boli mnie to, że jego książki nie zyskują większego rozgłosu.

Zacznę od tego, co oczarowało mnie w „Klaśnięciu jednej dłoni”, i czaruje też w „Śmierci przewodnika rzecznego”. Autor ma wyjątkowo barwny i plastyczny styl pisania. Przy każdym zdaniu można się na chwilę zatrzymać, ponieważ Flanagan używa wielu metafor i środków stylistycznych. Nie czyni to jednak jego twórczości męczącą, owszem, pisze książki, przy których trzeba się skupić, żeby nie zgubić wątku, ale jeśli poświęcimy im wystarczająco dużo uwagi, wyjdziemy z takiego spotkania bogatsi o naprawdę wiele doznać estetycznych. To nie jest pierwszy lepszy pisarz, który stara się poruszyć banałami. Tu widać ogromne doświadczenie i przede wszystkim wrażliwość literacką.

„Śmierć przewodnika rzecznego” wyróżnia się też bardzo nietypową narracją. Część historii poznajemy z punktu widzenia Aljaza, a część jako bierny obserwator, gdzie mamy do czynienia z narratorem wszechwiedzącym. Różnica jest taka, że mamy wrażenie, jakby to ciągle Aljaz opowiadał tę historię, jakby stał z boku i mówił o sobie w trzeciej osobie, a bylibyśmy jego oczami. Z początku nieco mnie to skonsternowało, ale później doceniłam ten zabieg, ponieważ pozwolił nam utożsamić się lepiej z głównym bohaterem. Tak jak z początku wydawałoby się, że Aljaz to człowiek, z którym nie mamy nic wspólnego, zaniedbany, chwytający się każdej pracy, nieszczęśliwy i ciągle poszukujący sensu swojego życia, tak w rzeczywistości okazuje się, że posiada cechy, które tak naprawdę można przypisać każdemu z nas. Podobny zabieg zauważyłam z „Klaśnięciu jednej dłoni”, Flanagan stara się swoich bohaterów uczynić refleksją dla każdego z nas i to właśnie poprzez te rozwinięte i złożone sylwetki bohaterów, „Śmierć przewodnika rzecznego” staje się tak pouczającą lekturą.

I wiecie, za co jeszcze kocham książki Flanagana? Nic nie przedstawia wprost, pozostawia wiele miejsca dla własnej interpretacji. Przyznaję, że miałam z tą książką początkowo problem. Wydaje mi się, że „Śmierć przewodnika rzecznego” nie jest dobrym tytułem na rozpoczęcie przygody z twórczością autora. Nie ma tu jednej głównej linii fabularnej i osobom nie mającym wcześniej styczności z piórem autora książka może wydawać się chaotyczna i nieprzemyślana. I tak, jest bardzo trudna w odbiorze i trzeba czytać między wersami, aby zrozumieć ostateczne przesłanie. „Śmierć przewodnika rzecznego” to bowiem w rzeczywistości jedna wielka metafora. Richard Flanagan posłużył się na końcu jednym pięknym zdaniem, którego nie przytoczę, aby nie psuć nikomu przyjemności z poznawania tej książki samemu. Ale powiem tyle, że o ile na początku nie wiedziałam, do czego zmierza autor, tak ostatnie kilkadziesiąt stron było idealnym podsumowaniem. Flanagan uczynił ludzką tragedię przesłaniem, a książkę zakończył pięknym morałem, choć też nieoczywistym. Nie potrafię sobie wyobrazić innego zakończenia.

Pozostaje mi tylko jednym słowem zakończyć - polecam. Mimo że nie od początku rozumiałam tę książkę, mimo że jest trudna i wymagająca i mimo że nie każdy zapewne się w niej odnajdzie. Ciągle jednak sądzę, że warto zapoznać się z twórczością autora, choć tak jak już wspomniałam, nie rekomendowałabym tego tytułu na początek. A później - jak najbardziej. „Śmierć przewodnika rzecznego” to wyjątkowa książka.

Aljaz Cosini tonie. Wie, że nie ma już dla niego ratunku, kiedy pochłania go rwący nurt tasmańskiej rzeki. Tkwiący w miejscu, z którego nie może się wydostać, zaczyna wspominać swoje dawne życie. Dzieciństwo, utraconą miłość, tajemnice rodzinne przeplatają się ze sobą i łączą w tragiczną i przejmującą całość.

Richarda Flanagana miałam okazję spotkać rok temu na targach i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Jakoś już tak mam, że ciągnie mnie do tematu chorób psychicznych. Może dlatego, że uważam, iż w świecie, gdzie ich natężenie jest tak wysokie, mówi się o nich zdecydowanie zbyt mało. Zawsze jednak istnieje obawa, że ktoś podejdzie do tego tematu całkowicie nie od tej strony, bo to, czego potrzeba tu przede wszystkim, to zrozumienia. Całe szczęście, Rebekah Crane je posiada.

Podczas czytania tej książki nachodziły mnie różne przemyślenia. Po pierwsze – jestem zdania, że metody stosowane w ośrodku są nieprzemyślane i tak podręcznikowe, że aż błędne. Nikt nie przekona chorego na depresję nastolatka o tym, jak wartościowe jest życie, banalnymi tekstami i rozmową o istocie zaufania. Trudno też zmusić osobę, która przez kilkanaście lat tłamsiła w sobie własne problemy, aby otworzyła się na sesji terapii grupowej. Przez dużą część książki towarzyszyło mi odczucie, że wychowawcy w ośrodku podjęli się takiej pracy tylko po to, aby mieć lepsze statystyki do późniejszych zawodów. Tu potrzeba czegoś więcej niż miłe słówka i puste uśmiechy. Tu potrzeba zaangażowania i wiary w to, co się robi. Autorka pokazała jednak na końcu tej książki, że wszystko ma swoje drugie dno i każdy skrywa swój sekret, nawet osoba z pozoru perfekcyjna. I o ile ciągle nie akceptuję metod stosowanych w ośrodku, to wiem już, że Rebekah Crane ma pojęcie o czym pisze i nie wiem, czy miała wcześniej jakkolwiek do czynienia z chorobą psychiczną, ale jako osoba ma coś, co wystarcza, aby uczynić tę książkę autentyczną – ogromne pokłady empatii, a może nawet jakąś wewnętrzną potrzebę, aby pisać na takie tematy.

To kilka moich refleksji. Co do strony technicznej, bardzo podobały mi początki rozdziałów z listami uczestników obozu do ich rodzin, ponieważ pozwoliły lepiej unaocznić relacje, jakie między nimi panują. Niestety, ale problemy psychiczne bardzo często mają swój początek właśnie w rodzinie czy środowisku bliskich znajomych, i to „Jak pokochać freaka?” nam uświadamia. Przykre jest to, że rodzice nieraz w ogóle nie zwracają uwagi na problemy dziecka albo traktują je jako zbędny balast, którego trzeba się pozbyć, i nawet nie próbują mu pomóc. Przykre jest też to, jak społeczeństwo w pewien automatyczny sposób wyklucza osoby chore psychicznie i to, że czasem nawet i nieświadomie do tych chorób się przyczynia. Przykre, ale prawdziwe. A „Jak pokochać freaka?” właśnie taką prawdę obnaża.

Autentyczni bohaterowie. Jestem w stanie zrozumieć Zander, Grovera i przede wszystkim Cassie. Ich problemy nie są błahe, przejaskrawione i nie są jedynie wymysłami nastolatków, którzy domagają się uwagi. Szkoda, że czasem jedynie osoby, które same zetknęły się z takimi problemami są w stanie choć trochę zrozumieć osobę chorą, i szkoda, że inni ludzie nawet nie próbują ich zrozumieć. Zrozumienie to tutaj słowo klucz, a odnoszę wrażenie, że paradoksalnie coraz mniej osób je posiada. Nawet nie wiem, co powiedzieć, gdy spotykam się z opiniami, że depresja to jakiś bzdurny wymysł, a takie i gorsze rzeczy już zdarzało mi się słyszeć. Na przykładzie tej książki widać, że takie choroby są głęboko zakorzenione w ludzkiej psychice i często mają podłoże w przeszłości. To jednak nie jest żadna zasada, bo każdy odbiera różne rzeczy inaczej i coś, co jeden puści mimo uszu, dla drugiego będzie początkiem lawiny naprawdę przygnębiających rozmyślań. Trójka głównych bohaterów nie od początku była mi bliska, ale stała się taką, gdy zyskałam ogląd na całą historię. To też pokazuje, że nie można oceniać po pozorach. Pod uśmiechem nieraz kryje się smutek.

Cassie jest tu postacią najbardziej tragiczną i to właśnie przez jej osobę tak tknęło mnie na te wszystkie przemyślenia. Jej bardzo prostolinijne podejście może być symbolem tego, jak nieraz odbiera się problemy natury psychicznej, o czym wspominałam wyżej. Natomiast jest złożona osobowość, która wychodzi na jaw dopiero gdy po przeczytaniu książki pokazuje znowu, jak błędne bywa nasze myślenie. Wielkie brawa dla autorki za stworzenie tak wiarygodnych bohaterów.

Tytuł może mylnie sugerować nam banalny romans młodzieżowy. Szkoda, że skoro zdecydowano się już znacząco odbiec od oryginalnego tytułu, nie przetłumaczono go w trochę mniej tandetny sposób. Wątek miłosny, owszem, występuje, i jest perfekcyjny. Nie zmieniłabym nic w relacji między głównymi bohaterami i byłam zauroczona uczuciem, które się między nimi rozwijało. Nie zniesmaczona, nie znudzona, ale zauroczona, co rzadko mi się zdarza. „Jak pokochać freaka?” to niezwykła i ogromnie wartościowa powieść. Wybitna w swoim gatunku i tematyce.

W ostatnim czasie pojawia się coraz więcej publikacji na temat chorób psychicznych. I dobrze, cieszę się, że przełamujemy powoli pewne zahamowania, które sprawiają, że wolimy unikać tych tematów. „Jak pokochać freaka?” to jedna z najlepszych książek o takiej tematyce, jakie czytałam, i z pewnością jedna z tych, które wywarły na mnie największe wrażenie. Przez ostatni tydzień wielokrotnie wracałam myślami do tej książki – takiej historii nie da się wyrzucić z pamięci.

http://booksbyshadow.blogspot.com/2017/08/jak-pokochac-freaka-rebekah-crane_18.html

Jakoś już tak mam, że ciągnie mnie do tematu chorób psychicznych. Może dlatego, że uważam, iż w świecie, gdzie ich natężenie jest tak wysokie, mówi się o nich zdecydowanie zbyt mało. Zawsze jednak istnieje obawa, że ktoś podejdzie do tego tematu całkowicie nie od tej strony, bo to, czego potrzeba tu przede wszystkim, to zrozumienia. Całe szczęście, Rebekah Crane je...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Maszyny chodzące po ulicach, alternatywne wizje miast, postęp naukowy, a to wszystko w otoczce, które przypomina trochę czasy wiktoriańskie. Nic dziwnego, że steampunk nieustannie zaskarbia sobie nowych czytelników. Jednak wraz ze wzrostem jego popularności, coraz trudniej o coś świeżego i nowatorskiego, i niestety „Wilcza Godzina” jest na to kolejnym przykładem.

Wilno - rok 1905. A właściwie to wolne Wilno, miasto, które przoduje pod względem rozwoju techniki, alchemii i wynalazków. To tutaj ma się odbyć Szczyt z udziałem miast Aliansu, związku wolnych miast, które podobnie jak Wilno, stawiają na naukę. Jednakże kiedy dochodzi do morderstwa w zaułku, a kolejne intrygi wychodzą na jaw, okazuje się, że Wilno, miasto symbolizujące postęp, posiada więcej tajemnic, niż ktokolwiek przypuszczał.

Książki w klimatach steampunku ostatnio zyskują na popularności, o chociażby taka nowość - „Wilcza Godzina”. Już na początku utwierdziłam się w przekonaniu, że może to być coś wyjątkowego, w końcu litewskich autorów wcale na rynku dużo nie ma. A jeszcze jak usłyszałam, że Andrius Tapinas jako najmłodszy tłumacz przełożył na język litewski „Władcę Pierścieni”, byłam wniebowzięta - w końcu świadczy to o tym, że ze słowem pisanym już wcześniej obcował i jakiegoś doświadczenia nabrał, mimo że „Wilcza Godzina” to jego debiut. Tylko że niestety... niezbyt udany.

Zacznę od samego początku, czyli pierwszego wrażenia, jakie wywarła na mnie ta powieść. Dwudziestowieczne Wilno jawiło mi się bardzo urokliwie, pierwsze strony wprowadziły mnie w ten steampunkowy klimat, a fakt, że autor już chwilę później uśmiercił jedną z postaci, od razu przyciągnął moją uwagę. Nie lubię owijania w bawełnę, a gdy widzę, że pisarz przysłowiowo nie cacka się ze swoimi bohaterami, to nabieram do niego szacunku. Tylko że później ten czar prysł. Mówiłam o owijaniu w bawełnę, i no właśnie, zbędnych opisów było tu po prostu za dużo. Mało znaczące sytuacje, rozwlekanie akcji... Tak mniej więcej przedstawia się większość książki. Autor zaczął mocnym akcentem i miał okazję poprowadzić fabułę dalej w taki żywiołowy, elektryzujący sposób, ale z tego nie skorzystał. Szkoda, bo mogłoby to pójść trochę w stronę kryminału, a w połączeniu z alternatywnym Wilnem, miałoby szansę uratować tę książkę.

Kolejny zarzut jest bardziej techniczny. Andrius Tapinas stworzył ciekawą rzeczywistość, którą z pewnością rozumie, czego nie można powiedzieć o czytelniku. Wprowadzenie tylu zmian i przekształcenie wizji świata, którą znamy, w coś całkowicie innego, wymaga pewnej konsekwentności i poświęcenia chwili na wyjaśnienie tego, jak ten świat funkcjonuje. Niestety, pomijając już fakt, że czytelnik przez kilkadziesiąt pierwszych stron odczuwa dużą dezorientację, bo ani nazwisk, ani miejsc, ani funkcji nie sposób jest zapamiętać, to niektóre rzeczy mogą być odebrane jako błędy logiczne. Rozumiem przekształcanie historii w taki sposób, aby pasowała do zamysłu powieści, ale trzeba wyjaśnić, co na przestrzeni lat się zmieniło i w jaki sposób (przede wszystkim mówię tu o myśleniu ludzi i ich naturze), bo w innym przypadku niektóre elementy stają się bardzo nierealne, nie przez gatunek książki, lecz przez to, że nie mają prawa zaistnieć, jeśli autor ich poprzednio odpowiednio nie wprowadzi.

Następnym mankamentem są bohaterowie, do których nie można się przywiązać. Tak jak mówiłam, doceniam fakt, że autor nie stara się na siłę trzymać ich przy życiu, nie boi się brutalności, a życie bohaterów nie toczy się tak gładko i przyjemnie, jak mogłoby się to wydawać. Postaci jest jednak mnóstwo i to sprawia, że z żadną nie czujemy się bardziej zżyci. Jedną z bardziej istotnych dla fabuły osób jest Antoni Srebro, legat wileński, którego postać została całkowicie spłaszczona. Niby jest inteligentny i przebiegły, ale brak mu jakiejś większej głębi i wydawał się mi całkowicie wypruty z emocji - zwyczajne nazwisko na kartkach papieru.

Skoro jesteśmy już przy postaciach, mam znacznie większą uwagę, co do nich, a właściwie ich braku. Braku sylwetek kobiecych. W tej książce są właściwie dwie ważniejsze postaci żeńskie, Miła i Emilia, ale przewijają się tak rzadko, że nawet chcąc dowiedzieć się o nich czegoś więcej, nie ma zwyczajnie ku temu sposobności. Wątek Miły zaciekawił mnie w szczególności, bo choć ona sama jest dość schematyczna, to jednak da się ją polubić. Szkoda tylko, że na tę ponad czterystu-stronnicową powieść, jej osoba przewija się tu zaledwie kilka razy.

Na koniec chciałabym jeszcze „Wilczą Godzinę” porównać do innej serii, też zresztą wydanej nakładem wydawnictwa SQN. Ale właściwie nie ma tu co porównywać, bo „Mechaniczny” („Powstanie” ciągle przede mną) spodobał mi się nieporównywalnie bardziej ta książka. Ian Tregillis świetnie oddał klimat swojej clockpunkowej rzeczywistości, poświęcił chwilę na wyjaśnienie, co i jak w niej działa, nie pozostawiając czytelnika z wyrazem zagubienia wymalowanym na twarzy, a przede wszystkim stworzył charyzmatycznych i oryginalnych bohaterów, na czele z Berenice, silną żeńską postacią, którą polubiłam od razu.

Wiem, że niektórym „Wilcza Godzina” przypadła do gustu, choć podejrzewam, że ci najwięksi miłośnicy steampunku, też będą mieli do niej kilka zarzutów. Nie jest to zła książka, ale po prostu rozczarowująca po tym, jak obiecująco się zapowiadała. Pogmatwana, miejscami nielogiczna, przegadana i cierpiąca na brak jakichkolwiek bohaterów, którzy byliby warci wzmianki (nie mówiąc już o kobietach). Jeśli naprawdę szukacie dobrego steampunku, polecam „Mechanicznego” - ta powieść na pewno Was nie rozczaruje.

http://booksbyshadow.blogspot.com/

Maszyny chodzące po ulicach, alternatywne wizje miast, postęp naukowy, a to wszystko w otoczce, które przypomina trochę czasy wiktoriańskie. Nic dziwnego, że steampunk nieustannie zaskarbia sobie nowych czytelników. Jednak wraz ze wzrostem jego popularności, coraz trudniej o coś świeżego i nowatorskiego, i niestety „Wilcza Godzina” jest na to kolejnym przykładem.

Wilno -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jako dziewczyna żyjąca w Polsce (kraju, jakby nie patrzeć, demokratycznym), nie potrafię sobie wyobrazić bycia komuś podporządkowaną. Bycia sprowadzaną do roli zwierzęcia, traktowaną jako maszyna produkcyjna, nie mająca prawa do niczego. Nie potrafię sobie wyobrazić, abym nie mogła zasiąść nigdy za kierownicą, wyjść z domu ubrana w koszulkę Guns N’ Roses bez towarzystwa mężczyzny, posłuchać ulubionej muzyki, pouczyć się. I nie potrafię sobie nawet wyobrazić, że dla niektórych kobiet takie życie jest normalnością.
Maria Toorpakai urodziła się z Pakistanie, kraju wielu ekstremistów. Jedyną księgą, jaką wolno jej poznawać, jest Koran. Nie ma dostępu do nauki, nie może wyjść na dwór pobawić się, nie może nawet zdecydować się, w co się ubrać. Dlatego przebiera się za chłopca, ścina włosy i pali wszystkie sukienki. Jej ojciec nie jest ortodoksyjnym muzułmaninem, pragnie, aby córka miała szczęśliwe dzieciństwo. Tylko, czy to w ogóle jest możliwe w takim kraju jak Pakistan?

Nigdy nie uważałam się za radykalną feministkę, ale jednak temat równouprawnienia jest dla mnie bardzo ważny i częstokrotnie go poruszam. Słysząc o tym, jak kobiety traktowane są w krajach muzułmańskich, trudno nie być wzburzonym i nie kryć emocji. To nie jest kwestią płci, religii czy innych poglądów, tu chodzi o zwykłe człowieczeństwo, którego ciągle jeszcze wielu ludziom brakuje. Poznajcie więc Marię, kobietę, która pragnęła tylko jednego – wolności.

Właściwie już jako dziecko Maria nie czuła się dziewczynką, denerwowały ją krępujące ruchy stroje, nie chciała nosić burki i pragnęła biegać po ulicach i jeździć swoim rowerem. Trudno jej było wysiedzieć chwilę spokojnie, a uczyć potrafiła się tylko na świeżym powietrzu. Chciała zgłębiać wiedzę, ale pod okiem ojca i nie w szkolnych ławkach. I właściwie trzeba powiedzieć, że już jako dziecko Maria była wyjątkowa. Czasem zaskakiwało mnie to, że potrafiła dostrzec niesprawiedliwość w otaczającym ją świecie, podczas gdy inne kobiety cicho się temu podporządkowywały, a wiele z nich nawet nie sądziło, że gdzieś może istnieć lepsze życie.

Wydaje mi się jednak, że nie tylko główna bohaterka zasługuje tu na uwagę, ale też jej rodzina, ponieważ gdyby nie wychowywała się w duchu wolnościowych idei, może nigdy by nawet o nich nie marzyła. Wzruszyła mnie bezinteresowna postawa jej ojca, który pragnął jak najwięcej dać swoim dzieciom i żonie. Narażał się na niebezpieczeństwo, głośno wyrażając swoje poglądy, ale robił to wszystko z myślą o rodzinie i z nadzieją, że może kiedyś nastanie lepsze jutro. Podobał mi się też kontrast między Marią a jej ojcem, jej wybuchowość i ognisty temperament przy jego opanowaniu i rozwiązywania problemów rozmową, nie siłą, czego dziewczyna wielokrotnie nie rozumiała. Trzeba bowiem wspomnieć, że zanim stała się gwiazdą sportową, była postrachem na ulicach, wielokrotnie wdawała się w bójki, a wszystko to robiła w przebraniu chłopca, Dżingis-chana.

Niezwykłym było obserwować tę przemianę, jaka następuje w młodej dziewczynie, która zamiast rozwiązywać wszystko pięścią, przywołuje rozsądek i zaczyna dostrzegać, że gniew może prowadzić do tego wszystkiego, co ją otacza – do wojny. „Pakistańska córka” w dużej mierze skupia się na sukcesach sportowych Marii i jej karierze jako zawodniczki squasha, ale nie to zasługuje tu na największą uwagę. Pasztunka jest przykładem na to, że jeśli mamy wystarczająco chęci i samozaparcia, jesteśmy w stanie coś osiągnąć. Trudno nie podziwiać jej za determinację, wiarę w siebie i umiejętność przezwyciężenia chwil słabości, które także jej się zdarzały, ale co zrobiło na mnie największe wrażenie, to jej odwaga. Nie głupota i nie brak strachu, bo Maria wbrew pozorom często się bała, ale to, że kiedy ulice były pełne Talików przebranych za zwykłych sprzedawców, nauczycieli czy żebraków, i kiedy co chwila wybuchały bomby, a terrorystów samobójców mnożyło się jak nigdy dotąd, ona potrafiła stłamsić lęk i zawalczyć o swoją pasję. I przede wszystkim o siebie.

„Pakistańska córka” to bardzo emocjonalna książka i porusza trudną tematykę, mimo że jest napisana przystępnym językiem. To nie tylko powieść o grze w squasha i odnoszeniu sukcesów, ale historia o determinacji i nieustępliwym dążeniu do celu. No i przede wszystkim, autobiografia Marii jest rzetelnym świadectwem o tym, jak naprawdę wygląda życie kobiety w Pakistanie. O tym, że kobieta nie może wyjść z domu bez ubrania burki, nie czytać ksiąg innych niż Koran, nie może jeździć samochodem, nie mówiąc już o czymś tak podstawowym, jak posiadanie własnego zdania. W tym kraju nie istnieje coś takiego jak miłość, a jeśli ojciec nastolatki zadecyduje, że ma wyjść za mężczyznę w podeszłym wieku, tak też się stanie. „Pakistańska córka” otwiera oczy na te problemy. Przeraża i bardzo uwrażliwia.

Wydaje mi się, że autobiografia Marii Toorpakai jest tak uniwersalna, że nie ma osoby, na której w jakiś sposób by nie oddziałała. Zwykłe słowa polecenia wydają się banalne przy książce, która traktuje o tak ważnych rzeczach i porusza zagadnienia, jakie prawdopodobnie i niestety nigdy nie staną się mniej aktualne. Piękna historia i warto ją opowiadać.

Jako dziewczyna żyjąca w Polsce (kraju, jakby nie patrzeć, demokratycznym), nie potrafię sobie wyobrazić bycia komuś podporządkowaną. Bycia sprowadzaną do roli zwierzęcia, traktowaną jako maszyna produkcyjna, nie mająca prawa do niczego. Nie potrafię sobie wyobrazić, abym nie mogła zasiąść nigdy za kierownicą, wyjść z domu ubrana w koszulkę Guns N’ Roses bez towarzystwa...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Gemma cierpi na szereg różnych chorób, przez co trzymana jest w odosobnieniu, a jej rodzice starają się ograniczyć jej kontakt ze społeczeństwem do minimum. Jednakże pewnego dnia dziewczynę zaczepia obcy mężczyzna, wypowiadając jedno zdanie, które zmienia jej życie. Czym jest odizolowane od świata Haven, co tam się produkuje i przede wszystkim - czy to, co się tam dzieje, jest zgodne z ludzką moralnością?

Lauren Oliver porusza w swojej powieści bardzo aktualną tematykę, bo mimo że cała historia jest jedynie fikcją literacką, to jednak jej wydźwięk nie jest nam wcale obcy. „Replika” stawia pytania, które możemy odnieść do własnej rzeczywistości, bo czy teraz, w naszym skorumpowanym świecie mamy pewność, że wszystko odbywa się legalnie? Czy władza na pewno będzie chronić swoich obywateli kosztem wszystkiego? Pozwolę sobie na małą dygresję. Powiedzmy - produkcja niektórych wirusów. Lekarstwo na pewno jest przez kogoś znane, bo ktoś musiał tego wirusa wyprodukować. Tylko ujawnienie lekarstwa, byłoby przyznaniem się do winy. I mamy błędne koło. „Replika” sprawiła, że znów zaczęłam roztrząsać ten temat, bo w głowie kołacze mi teraz jedno pytanie - czy komuś rzeczywiście zależy na naszym bezpieczeństwie? I czy w ogóle istnieje jeszcze takie pojęcie jak moralność wśród ludzi zajmujących najwyższe stołki w państwie?

Problematyka tej książki czyni ją naprawdę fascynującą. Wbrew pozorom „Replika” nie jest kolejną powieścią fantasy czy dystopią, a już na pewno nie bezmyślnym czytadłem. To inteligentna książka, jeśli mogę tak to nazwać, z mądrym przesłaniem. Zdecydowanie nie spodziewałam się tego po lekturze dla młodzieży. Nie czytałam poprzednich dzieł Lauren Oliver, więc nie mam żadnego punktu odniesienia i nie wiem, czy poruszała podobną tematykę w swoich poprzednich książkach. Wydaje mi się, że tamte miały bardziej dystopijne zabarwienie, podczas gdy tę można interpretować trochę szerzej i odnajdywać w niej powiązania do naszej współczesności. Sądzę też, że warto rozpocząć poznawanie jej twórczości od „Repliki” - na pewno się nią nie rozczarujecie.

Autorka ma przyjemny styl pisania, momentami rozwleka niektóre sytuacje, ale innym razem tak buduje napięcie, że nie sposób oderwać się od książki. Cała powieść podzielona jest na dwie części, jedną z perspektywy Gemmy, a drugą Liry, aczkolwiek wolę o tej drugiej postaci nie zdradzać zbyt wiele, bo wiąże się z nią tyle wątków, że mogłoby to odebrać przyjemność z poznawania tajemnic krok po kroku. Ja zaczynałam od części Gemmy i tak też bym polecała innym, aczkolwiek z tego, co wiem, nie ma to większego znaczenia. Po prostu wydaje mi się, że to w jej historii jest więcej niedopowiedzeń, a poznanie tej widzianej oczami Liry, mogłoby sprawić, że poprzednia część stanie się zbyt oczywista. Z pomysłem poprowadzenia narracji w ten sposób się jeszcze nie spotkałam i jest to coś, co zdecydowanie wyróżnia „Replikę”. Z pewnością był to zabieg udany, bo choć z początku czytanie tego samego z dwóch perspektyw wydawałoby się zbędne i naciągane, to jednak okazuje się, że ma to dużo swoich zalet. Przede wszystkim ciekawie jest przekonać się, jak te same zdarzenia postrzegane są przez różne osoby, co świadczy o różnorodności ludzkiej psychiki. Szkoda tylko, że przez to historia jest znacznie krótsza (jedna część ma około 200 stron), ale dzięki temu teraz tym bardziej czekam na kontynuację (z tego, co widziałam, jest już zagraniczna okładka).

Dwa słowa o bohaterkach. Gemma momentami mnie irytowała, to trochę zaburzyło mój niemalże całkowicie pozytywny odbiór lektury. Denerwował mnie jej brak samodzielności, chociaż z drugiej strony trudno się jej dziwić, zważając na to, jak była wychowywana. Lira budzi we mnie dużo sprzecznych emocji, często jej współczułam, ale przez jej zdystansowanie, trudno było mi się z nią zżyć. Za to ogromnie polubiłam Pete'a i jego (czasem wisielczy) humor - wspaniała osobowość!

Bardzo się cieszę, że zaczęłam przygodę z twórczością autorki właśnie od tego tytułu. „Replika” to fascynująca opowieść, która stawia przed czytelnikiem dużo pytań (powiedziałabym, że czasem nawet dylematów moralnych). Nie spodziewałam się książka młodzieżowa tak mnie zaangażuje i zainteresuje już samą tematyką, często zaskoczy i wywoła tyle emocji. Może fabuła nie pędzi do przodu, ale „Replika” to bardzo dobry wstęp do obiecującej serii i jestem bardzo ciekawa, jak autorka rozwinie tę historię. Zdecydowanie warto ją poznać!

Gemma cierpi na szereg różnych chorób, przez co trzymana jest w odosobnieniu, a jej rodzice starają się ograniczyć jej kontakt ze społeczeństwem do minimum. Jednakże pewnego dnia dziewczynę zaczepia obcy mężczyzna, wypowiadając jedno zdanie, które zmienia jej życie. Czym jest odizolowane od świata Haven, co tam się produkuje i przede wszystkim - czy to, co się tam dzieje,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Na niektóre kontynuacje czekamy tak niecierpliwie, że wręcz odliczamy dni do premiery książki. Jednakże później, nachodzi nas ta obawa, czy druga część rzeczywiście trzyma poziom pierwszej, czy autor nie uległ tak zwanej „klątwie drugiego tomu”. „Wrota obelisków” to właśnie jedna z takich upragnionych kontynuacji, tylko czy mozna je postawić na równi z „Piątą Porą Roku”?

Essun znalazła schronienie. Przynajmniej chwilowo, gdyż osoby, takie jak ona, nie mogą tak naprawdę przeżyć spokojnie jednego dnia. Ciągle jednak żyje myślą, że kiedyś odnajdzie córkę, ale na razie ma znacznie większy problem – czy tajemnicze obeliski mogą być rozwiązaniem, które zmieni historię Ziemi?

Tak jak wspominałam, „Piąta Pora Roku” mnie zachwyciła. Zachwyciła przemyślaną fabułą, kreacją świata postapokaliptycznego oraz wyrazistymi bohaterami. Zakończenie natomiast może się poszczycić zwrotem akcji godnym prawdziwego kryminału. Dołóżmy do tego ciekawą narrację i mamy książkę niemalże idealną, jeśli chodzi o fantastykę postapokaliptyczną. Tylko że w drugim tomie coś już zgrzytało i chociaż „Wrota obelisków” to książka dobra, jednakże nie posunęłabym się do stwierdzenia, że lepsza niż pierwsza część.

Podczas czytania tej książki odniosłam wrażenie, że nie dzieje się tu nic konkretnego. Owszem, bohaterowie starają się rozwiązać problem obelisków, mamy też kilka nowych wątków, ale to nie była już ta sama, wypełniona po brzegi fascynującą fabułą i zwrotami akcji „Piąta Pora Roku”. Wydaje mi się, że autorka nie rozłożyła równomiernie tempa akcji, przez co pierwszy tom jest w nią znaczenie bardziej obfity, ale może moje wrażenie wynika też z tego, że we „Wrotach obelisków” Essun nie przemieszcza się już, musząc ciągle walczyć o przetrwanie. Niemniej nie uważam, aby była to jakaś większa wada, ponieważ wszystkie znaczące kwestie zapewne rozwiążą się w tomie trzecim, a autorka rozpoczęła tyle nowych wątków, że naprawdę nie sposób oprzeć się ciekawości, jak też je zakończy.

Essun w tym tomie przechodzi dużą przemianę, nabierając doświadczenia, które pomaga jej lepiej panować nad górotwórstwem. Jest wprawdzie główną bohaterką, ale ciągle brakuje mi w niej trochę wyrazistości i charakteru, nie sprawia też w tym tomie wrażenia całkowicie oddanej matki, ponieważ wątek poszukiwań córki schodzi na trochę dalszy plan. Niemniej jest to postać rozsądna i inteligentna, po prostu trudno o jakąś silniejszą więź między nią a czytelnikiem. Szalenie interesujący jest natomiast Hoa, zjadacz kamieni, którego we „Wrotach obelisków” mamy okazję poznać bliżej. Ciągle jednak czuje się ten niedosyt, bo to tak tajemnicza i jednocześnie fascynująca postać, a N. K. Jemisin nigdy nie odkrywa wszystkich kart na raz, lubując się w niedopowiedzeniach i pozwalając czytelnikowi samemu dochodzić do pewnych wniosków. Chyba za to tak uwielbiam tę autorkę, niczego nie podaje wprost, stopniowo podsycając ciekawość czytelnika i kończąc książki w najbardziej kulminacyjnych momentach.

We „Wrotach obelisków” pojawia się nowy wątek, wątek Nassun, córki Essun. Z początku jawi się jako niedojrzała i naiwna dziewczyna, ślepo zapatrzona w ojca, który niejednokrotnie ujawnia swoją twarz tyrana. Można usprawiedliwiać ją młodym wiekiem, ale w wielu sytuacjach naprawdę irytowała mnie swoim infantylnym zachowaniem i łatwowiernością. Jednakże później, kiedy jest już nastolatką i potrafi zapanować nad swoją mocą, staje się mądrzejsza i bardziej samodzielna, więc ostatecznie można uznać jej początkowe zachowanie jako celowy zabieg autorki, aby tylko podkreślić dynamizm tej postaci.

Jednakże to, za co najbardziej cenię sobie autorkę, to jej umiejętność poruszania ważnych tematów pod przykrywką zwykłej powieści postapokaliptycznej. Czytając pomiędzy wersami, możemy dostrzec, że autorka poprzez kreację górotworów, dotyka drażliwej kwestii tolerancji, jako że już w Bezruchu, świecie, który stworzyła, osoby obdarzone takimi mocami są wyrzutkami społeczeństwa. Ten wątek jest bardzo istotny dla książki i N. K. Jemisin wiele razy wspomina, jak traktowane są górotwory i z jakimi trudnościami muszą spotykać się na co dzień. Bo mimo że Piąta Pora Roku po raz kolejny niszczy planetę, autorka pokazuje, że ludzie ciągle nie potrafią się zjednoczyć i wyjść naprzeciw uprzedzeniom.

„Wrota obelisków” to dobra kontynuacja, może nie specjalnie porywająca, ale taki spokojniejszy drugi tom też jest potrzebny, aby wyjaśnić niektóre nurtujące czytelnika kwestie. N. K. Jemisin stworzyła fascynującą postapokaliptyczną rzeczywistość, ale nie jest to fantasy z gatunku tych „bezmyślnych”, gdzie czytelnik dostaje wszystko podane na tacy. To książka, przy której trzeba się skupić, której niektóre wątki można sobie samemu dopowiadać i wreszcie, która kładzie nacisk na pewne zawsze aktualne problemy, jak choćby kwestia tolerancji. Szczerze zachęcam do sięgnięcia po „Piątą Porę Roku”, a sama już wyczekuję polskiego tłumaczenia „The Stone Sky”.

Na niektóre kontynuacje czekamy tak niecierpliwie, że wręcz odliczamy dni do premiery książki. Jednakże później, nachodzi nas ta obawa, czy druga część rzeczywiście trzyma poziom pierwszej, czy autor nie uległ tak zwanej „klątwie drugiego tomu”. „Wrota obelisków” to właśnie jedna z takich upragnionych kontynuacji, tylko czy mozna je postawić na równi z „Piątą Porą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Bardzo rzadko czytam biografie, a jest na to jeden powód. Coraz częściej odnoszę wrażenie, że taką książkę może napisać każdy. Co drugi celebryta wydaje swój życiorys, mimo że nieraz nie ma nic odkrywczego do przekazania. Ale gdy usłyszałam o Wandzie Rutkiewicz, kobiecie z miłością do gór, od razu pomyślałam, że właśnie ona może być wyjątkową osobą. I nie pomyliłam się.

Cała książka podzielona jest na trzy części; Dom, Góry i Tajemnica, z których każda opowiada o innym okresie z życia Wandy. Fragment o jej dzieciństwie to ten najkrótszy, ale jednak zarysowany jest na tyle dokładnie, abyśmy mogli poznać charakter Wandy za młodu i przekonać się, jak sytuacja rodzinna będzie wpływała na jej późniejsze życie. To zdecydowanie o górach mamy dostarczonych najwięcej informacji, czyli o tym okresie życia Wandy, na których należy skupić się najbardziej. Ale chyba największe zainteresowanie wzbudziła we mnie Tajemnica, ponieważ ukazuje życie Wandy trochę od innej strony, przytacza niektóre afery i niewyjaśnione kwestie, dotyczące jej osoby. Przykładowo, mimo orzeczenia, do dziś nie jest pewne, czy Wanda weszła na szczyt Annapurny. Tajemnica stara się ujawnić to bardziej enigmatyczne oblicze Wandy, gdyż okazuje się, że nie była osobą pozbawioną sekretów, które prawdopodobnie pozostaną już na zawsze w górach, wraz z nią.

Pierwsza polska himalaistka jest postacią szalenie ciekawą, ale i niejednoznaczną. Z jednej strony podziw budzi to, jak ogromne pokłady determinacji i samozaparcia w niej drzemały, a także fakt, że pozwoliła swej pasji kierować jej życiem i nie chciała, aby cokolwiek ją ograniczało. Z drugiej jednak, widząc jak zainteresowania rzutują na jej przyszłość, budzi się w nas ta refleksja, czy takie życie, całkowicie podporządkowane zamiłowaniu do gór, rzeczywiście jest możliwe. Życie bez rodziny, przyjaciół i trwałej pracy. Bowiem o ile nie można Wandzie Rutkiewicz odmówić pasji, wytrwałości i determinacji, o tyle trzeba też wspomnieć, że była kobietą bardzo trudną w obejściu, chłodną i unikającą wdawania się w głębsze relacje. Wanda była powszechnie szanowana, co wcale nie znaczy lubiana, rodzinę odrzuciła na dalszy plan, a oba jej małżeństwa były nieudane. I tu nasuwa się ta refleksja – czy życie bez uczuć i tych wszystkich niby przyziemnych wartości jest w ogóle czegoś warte?

To, na co warto zwrócić uwagę, to fakt, że postać Wandy nie jest w tej biografii w żaden sposób wyidealizowana. Wręcz przeciwnie, gdyż obraz, jaki wyłania się nam ze wszystkich podanych tu informacji, to obraz kobiety chorobliwie ambitnej. To właśnie te ambicje z początku były siłą napędową himalaistki i doprowadziły ją na szczyt jej własnych możliwości, ale to i one ostatecznie spowodowały jej upadek. Historia Wandy jest poniekąd smutna i tragiczna, ale przy tym daje do myślenia i inspiruje. Daje do myślenia, bo w ambicjach Wandy można dostrzec nasze własne cele. Inspiruje, bo tak pełnych determinacji osób jest niewiele.

„Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci. Historia Wandy Rutkiewicz” jest zbiorem relacji różnych osób, które przewijały się w życiu Wandy. Wypowiedzi członków jej rodziny, bliższych i dalszych znajomych czy po prostu osób ze środowiska, zebrała w spójną całość Anna Kamińska, dzięki czemu stworzyła książkę, w której nie opiera się jedynie na osobistych odczuciach, ale pozwala nam również poznać przemyślenia innych. To tworzy tę biografię bardzo autentyczną i wiarygodną, gdyż sami możemy wypracować sobie swój własny punkt widzenia na tak niejednoznaczną osobę, jaką była Wanda. Dzięki temu, że nic nie jest nam narzucane, budzi się w nas również nieodparta chęć, aby jeszcze bardziej zgłębić losy tej niezwykłej kobiety, i ja właśnie taką potrzebę odczułam po przeczytaniu i tak już obszernej biografii. Wanda Rutkiewicz to taka osoba, o której nigdy za wiele informacji, a niektóre momenty jej życia, chociażby sukcesy na kilku ośmiotysięcznikach, są podparte niewielką ilością faktów, a zamiast tego mnóstwem domysłów. I chyba te tajemnice, jakimi jej postać jest związana, jak na przykład kwestia jej z[a]ginięcia, to tematy, o których jeszcze długo można by czytać i nigdy nie będzie się odczuwać przesytu wiadomości – w końcu olbrzymia ich część to tylko nasze osobiste przypuszczenia.

Pierwsza Polka, która zdobyła Mount Everest, pierwsza kobieta na szczycie K2. Zdobywczyni kilku innych ośmiotysięczników – chciałoby się powiedzieć, że była kobietą samych sukcesów. A jednak jej życie osobiste było pełne porażek i niepowodzeń. Nie potrzeba wielkiego celebryty, aby napisać ciekawą biografię. Czasem wystarczy z pozoru zwyczajna osoba, którą jednak coś wyróżnia – coś, za co warto ją podziwiać. I właśnie dlatego, warto poznać Wandę Rutkiewicz

Bardzo rzadko czytam biografie, a jest na to jeden powód. Coraz częściej odnoszę wrażenie, że taką książkę może napisać każdy. Co drugi celebryta wydaje swój życiorys, mimo że nieraz nie ma nic odkrywczego do przekazania. Ale gdy usłyszałam o Wandzie Rutkiewicz, kobiecie z miłością do gór, od razu pomyślałam, że właśnie ona może być wyjątkową osobą. I nie pomyliłam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Wyobrażacie sobie, jak by to było, gdybyście jednego dnia po prostu stracili wzrok? Przestali widzieć wszystkie barwy, a otaczający was świat, musieli poznawać za pomocą słuchu i dotyku? Już nigdy nie moglibyście ujrzeć swoich bliskich, rodziny, znajomych. Trudne do wyobrażenia, prawda?

Parker Grant miała zaledwie osiem lat, gdy wypadek samochodowy sprawił, że już nigdy nie przejrzała na oczy. Teraz jest licealistką i ciągle uczy się funkcjonować w nowej rzeczywistości, w czym na pewno nie pomaga jej śmierć ojca, który był najbliższą dla Parker osobą. Co więcej, były chłopak dziewczyny znowu namiesza jej w życiu. I co właściwie wydarzyło się tego feralnego dnia, o którym tak stara się zapomnieć?

Książki młodzieżowe są czasem dobrym sposobem na to, aby w prosty sposób poruszać trudne tematy i przemawiać do ludzi, którzy nieraz mogą nie być świadomi tego, co kryje się pod zewnętrzną maską niektórych osób. Dotychczas czytałam niewiele książek, w których główny bohater byłby niewidomy, dlatego tym bardziej byłam ciekawa, jak problem ten zostanie ukazany w „Do zobaczenia nigdy”. Czy jednak efekt końcowy był tak poruszający, na jaki początkowo się zapowiadał?

Trudno wejść w skórę niewidomej osoby i choć w przybliżeniu odczuć to, co ona odczuwa. Eric Lindstrom porusza ten temat delikatnie, ale przede wszystkim szczerze, pokazując wszystkie trudności, z którymi niewidomy człowiek boryka się na co dzień. Jednocześnie podkreśla, że brak wzroku nie oznacza ograniczenia umysłowego, a osoba niewidoma nie potrzebuje pomocy na każdym kroku i nie pragnie, aby ciągle okazywano jej litość. I to bardzo mi się spodobało – fakt, że autor nie czyni głównej bohaterki słabszej fizycznie, nie umniejsza jej inteligencji, ale pokazuje wręcz, że niektóre stereotypy na temat ludzi niewidomych to tylko mylne wyobrażenia innych osób.

Wydaje mi się, że „Do zobaczenia nigdy” nie miałoby takiej siły przekazu, gdyby nie Parker, główna bohaterka tej książki. Dziewczyna bardzo wytrzymała psychicznie i niezależna, stara się okazywać jak najwięcej samodzielności. Jej upór i wytrwałe dążenie imponują, ale to, za co najbardziej ją polubiłam, to jej bezgraniczna szczerość. Parker nie sili się na półsłówka, nie stara się jak najłagodniej przekazać rozmówcy co myśli, zamiast tego jej bardzo bezpośrednia i do bólu wręcz szczera. Nie próbuje również udawać, jakoby nic z nią było nie w porządku, potrafi bez zahamowań i wstydliwości mówić o swojej niepełnosprawności. Siła jej charakteru sprawia, że i wydźwięk książki jest mocniejszy, a także wartości, które niesie bardziej widoczne. Parker jest najlepszym przykładem na to, że niewidomy wcale nie oznacza gorszy, czy to psychicznie, czy fizycznie.

No i niestety, tu zaczynają się schody. Główna bohaterka naprawdę imponowała mi swoim zachowaniem, ale do pewnego stopnia. Kiedy bowiem na arenę wkraczała miłość, Parker traciła swoją stanowczość i zdecydowanie, zamieniając się w dziewczynę, która nie potrafi znaleźć odpowiednich słów przy chłopaku, ciągle czuje się niezręcznie i czasem plecie od rzeczy. Przez to miałam trochę wrażenie, że jej wcześniejsze zachowanie było jedynie taką pozą, i zapewne poniekąd tak było, ale nie mogłam już odeprzeć tego odczucia, że w psychologii tej postaci brakuje głębi i większego przemyślenia. Bo z jednej strony mamy do czynienia z bohaterką, która usilnie kreowana jej na bardzo nietuzinkową, a z drugiej jej zachowanie, gdy wszystko sprowadzało się do związków, było zwyczajnie irytujące i bardzo żałuję, że tak szybko traciła wtedy swoją charyzmę. Cóż, trudno mi jednoznacznie stwierdzić co myślę o tej postaci.

Do pewnego momentu miałam nadzieję, że będzie to poruszająca historia, ale znów, kiedy pojawiła się owa miłość (mam ostatnio wyjątkowe nieszczęście to takich wątków), zrobiło się dość przewidywalnie i po prostu banalnie. Pojawił się trójkąt miłosny, ale całe szczęście ten motyw nie był w tej książce aż tak rozbudowany, co nie znaczy, że wszystko było poprowadzone z umiarem – no właśnie nie. Po prostu tej młodzieńczej miłości było w tej książce za dużo i zwyczajnie ten wątek zaczynał już męczyć.

„Do zobaczenia nigdy” niestety nie określiłabym mianem książki poruszającej. Szczerej – tak, wzruszającej i oddziałującej na emocje czytelnika – już nie. Może byłoby inaczej, gdyby autor jeszcze bardziej skupił się na problemie niepełnosprawności, tymczasem fakt, że tyle uwagi poświęcił na wątek miłosny, uczynił tę książkę po prostu kolejną młodzieżówką. No właśnie – czy kolejną, identyczną książką – z tym ciągle mam dylemat.

Ale jednak „Do zobaczenia nigdy” ma coś, co tę powieść wyróżnia, a jest to zakończenie. Od pewnego momentu zrobiło się banalnie i słodko, dlatego nie podejrzewałam, że coś jeszcze może się zmienić. I może nie był to żaden drastyczny zwrot akcji, ale jednak zakończenie zdołało mnie trochę zaskoczyć – po prostu spodziewałam się, że autor pójdzie po najmniejszej linii oporu, a on jednak zdecydował się uczynić je bardziej niejednoznacznym. I chwała mu za to!

Reasumując, „Do zobaczenia nigdy” nie wywołało we mnie żadnych większych emocji, choć sądzę, że mimo to jest warte przeczytania, gdyż traktuje o rzeczach ważnych. Szkoda tylko, że autor poświęcił więcej uwagi na wątek miłosny aniżeli na problematykę utworu, czyniąc tę historię trochę banalną i przesłodzoną. O głównej bohaterce nie chcę wiele mówić, gdyż tak jak wspomniałam, jest postacią, która z jednej strony imponuje swą silną psychiką i charakterem, ale to tylko wtedy, gdy nie stoi naprzeciw miłości swego życia. A zakończenie zdołało jeszcze trochę podreperować wizerunek książki i jest w pewien sposób wyróżniające. Kolejna przeciętna młodzieżówka? Może niekoniecznie…

Wyobrażacie sobie, jak by to było, gdybyście jednego dnia po prostu stracili wzrok? Przestali widzieć wszystkie barwy, a otaczający was świat, musieli poznawać za pomocą słuchu i dotyku? Już nigdy nie moglibyście ujrzeć swoich bliskich, rodziny, znajomych. Trudne do wyobrażenia, prawda?

Parker Grant miała zaledwie osiem lat, gdy wypadek samochodowy sprawił, że już nigdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Jedno z największych rozczarowań tego roku.

Początek Polski uznawany jest za równoznaczny z datą chrztu. Tyle że już dużo wcześniej nasze ziemie zamieszkiwały plemiona pogańskie, które czciły różne bóstwa słowiańskie. I chociaż ten urywek historii nie odzwierciedla się w żaden sposób w naszej obecnej kulturze, to czasem warto cofnąć się na chwilę do tych zamierzchłych czasów i zobaczyć jak to wszystko kształtowało się na naszych ziemiach. Taką właśnie próbę podjęła Paulina Hendel, pytanie tylko, czy to się jej udało?

Magda jest zwyczajną dwudziestolatką, no, może nie do końca… Jest bowiem wyczulona na obecność słowiańskich upiorów, które w wolnym czasie tropi wraz z wujkiem, Feliksem, oraz nowo poznanym Mateuszem, z którym od razu znajduje wspólny język. Feliks jest Żniwiarzem, czyli osobą jako jedyną zdolną do tego, aby zabić upiory. Tylko, co jeśli ktoś inny zdecyduje się zapolować na Żniwiarzy?

Obecnie motywy mitologiczne są coraz częściej wykorzystywane w literaturze, ale mam wrażenie, że o wiele więcej słyszymy o bóstwach nordyckich, celtyckich czy greckich niż chociażby o tych słowiańskich. Dlatego gdy tylko usłyszałam o książce, która zdawałaby się idealnie uzupełniać tę lukę, momentalnie zapragnęłam ją przeczytać. Pomysł był bardzo dobry, tyle że nieumiejętnie wykorzystany, nie stworzy dobrej książki.

Chyba najbardziej szkoda tego, że „Żniwiarz” miał duży potencjał, ale w tym przypadku zawiodło wykonanie. Owszem, autorka wplotła w fabułę te wszystkie upiory, duchy i zjawy, ale albo w ogóle ich nie opisywała, albo używała wręcz słownikowych definicji. Odniosłam wrażenie, że historii Słowian nie stara się wpleść w fabułę i uczynić ją tłem dla książki, ale zwyczajnie poświęciła jej kilka akapitów i na tym się skończyło. Brakowało mi tutaj atmosfery i jakiegoś tajemniczego klimatu, który wydawałby się nierozłącznym elementem książki o wierzeniach pogańskich. Tymczasem ani nie czułam żadnego napięcia przy tej lekturze, ani szczególnie wiele o samej demonologii się nie dowiedziałam.

„Żniwiarz. Pusta noc” to książka skierowana głównie do młodzieży i tej grupie odbiorów może przypaść do gustu. Niestety, ale ja już chyba wyrosłam z takich historii, bo zamiast ciekawie poprowadzonej intrygi (gdyż wątek zabójstw Żniwiarzy zapowiadał się naprawdę obiecująco) dostałam naiwną i przewidywalną historyjkę o walce dobra ze złem. Trudno doszukiwać się w tej historii większej głębi, ale szczerze mówiąc, to nawet tego nie oczekiwałam. Miałam zwyczajnie nadzieję, że nie będzie ona oczywista od początku do końca, a niestety taka właśnie się okazała.

A bohaterowie… cóż, nie uratowali tej książki. Magda ma dwadzieścia lat, ale po osobie w jej wieku spodziewałam się o wiele więcej dojrzałości i rozsądku. Jest bardzo impulsywna i czasami oburza się bez powodu, nie rozumiejąc tego, że inni tylko dbają o jej bezpieczeństwo. Podejmuje dużo nieprzemyślanych decyzji i musi liczyć na innych, aby pomogli uporać się jej z ich konsekwencjami. Mateusz jest sympatyczny – i to by było na tyle. Trudno mi określić jego osobowość, ponieważ on… właściwie jej nie ma. Nie posiada tej charyzmy, zdecydowania i stanowczości, może dlatego wydaje się taką do bólu papierową i bezbarwną postacią.

Wątek miłosny to – o zgrozo – coś, co ostatecznie zaważyło na mojej ocenie tej książki. Czy naprawdę nie można napisać historii pozbawionej tego motywu? „Żniwiarz” może sprawdzałby się całkiem dobrze jako powieść akcji, gdyby nie to młodzieńcze (a właściwie to już dorosłe) zauroczenie między głównymi bohaterami. Ich relacja rozwinęła się zdecydowanie za szybko, poza tym odniosłam wrażenie, że oboje zaczynają zachowywać się bardzo dziecinnie w swoim towarzystwie. Nie jak dwudziestoletnie osoby, ale jak nastolatki, pierwszy raz przeżywający swe nietrwałe zauroczenie.

„Żniwiarz” ma być jedynie lekką młodzieżówką, tak więc lepiej nie spodziewać się wybitnego pióra, czy treści ukrytych między wersami. Autorka pisze prosto i dużo informacji podaje wprost, czasem miałam wręcz wrażenie, że traktuje czytelnika jak dziecko, które niczego nie może samo się domyślić. Dialogi między bohaterami wyszły dość sztywno, momentami były, powiedziałabym nawet, wymuszane i nienaturalne. Podczas czytania czułam ten niedosyt opisów, chociaż tu wrażenie zależy już od osobistych preferencji – niektórzy wolą książki przepełnione akcją, której „Żniwiarzowi” nie brakuje. Irytował mnie jednak ten brak proporcji, mam tu na myśli momenty, które wyglądały jak wyjęte z podręcznika, kiedy autorka opisywała jakieś zwyczaje słowiańskie, tylko po to, aby przez resztę książki już o tym nie wspomnieć.

Niestety, „Żniwiarz” okazał się sporym rozczarowaniem. Brakowało mi tu tego nastroju tajemnicy, który wydawałby się niezbędny w książce o takiej tematyce. Demonologia słowiańska została opisana bardzo pobieżnie, a szczerze mówiąc, „Żniwiarza” można by podpiąć pod zwykłą książkę fantasy, gdyż tych wątków było tak niewiele. I do bohaterów muszę się przyczepić – nakreślonych schematycznie i niejakich, których działania nie budzą większych emocji, ewentualnie irytację, jeśli mowa o wątku miłosnym. Czy sięgnę po kontynuację? Wątpię, ponieważ Paulina Hendel nie jest już debiutantką i oczekiwałam trochę więcej po tak dobrze zapowiadającej się historii, której wykonanie całkowicie zawiodło. Cóż, tak jak powiedziałam, sam pomysł nie wystarczy do stworzenia dobrej książki.

http://booksbyshadow.blogspot.com/2017/06/zniwiarz-pusta-noc-paulina-hendel.html

Jedno z największych rozczarowań tego roku.

Początek Polski uznawany jest za równoznaczny z datą chrztu. Tyle że już dużo wcześniej nasze ziemie zamieszkiwały plemiona pogańskie, które czciły różne bóstwa słowiańskie. I chociaż ten urywek historii nie odzwierciedla się w żaden sposób w naszej obecnej kulturze, to czasem warto cofnąć się na chwilę do tych zamierzchłych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Kto z nas nie znałby osoby króla Artura? To właśnie legendy o nim są jednymi z najbardziej znanych, a sama jego postać, można wręcz rzec, w pewien sposób tworzy historię Wielkiej Brytanii. Artur wiąże się nierozerwalnie ze średniowieczem i to właśnie o nim powstawało wiele kultowych filmów, książek i seriali, i nie wygląda na to, aby ten trend miał przeminąć. Zapoznajcie się więc z historią tego sławetnego wojownika, spisaną na nowo.

Pod rządami króla Uthera, zapanował rozwój i pokój w Brytanii. Jednakże po jego śmierci, chwiejna bariera się kruszy i teraz każdy czyha na życie jego dopiero zrodzonego syna – Mordreda. Jedyną osobą, która jest w stanie przezwyciężyć rosnącą w siłę armię saksońską, jest Artur, nieślubny syn Uthera, który powraca do kraju. Tyle że nawet ten nieustraszony wojownik, może zostać zwiedziony przez uczucia.

Zawsze fascynowała mnie historia Wielkiej Brytanii, choć moją ulubioną postacią historyczną bezkonkurencyjnie pozostaje Henryk VIII. Dodatkowo te brutalne i pełne sprzeczności czasy średniowiecza również mnie pociągały, gdyż to właśnie tę epokę uważam za najbardziej interesującą ze względu na wszystkie kontrowersje, które po dziś dzień budzi. „Zimowy monarcha” łączy ze sobą te dwa elementy – historię wysp i obraz epoki – jaki więc okazał się efekt końcowy?

Mimo że książka zawiera wiele odniesień do historii, to powieścią stricte historyczną nie jest. Wydarzenia i postacie rzeczywiste przeplatają się tam z fikcją, tworząc mieszankę, która może zadowolić również miłośników innych gatunków. Nie powiem, aby „Zimowy monarcha” szczególnie porywał, ponieważ nie jest to raczej książka przygodowa. W dużej mierze skupia się na polityce i przypomina bardziej taką opowieść, opowiadaną z pokolenia na pokolenie. Narracja jest w tej książce dość specyficzna, ale i jest ogromną zaletą, gdyż historię poznajemy z punktu widzenia Derfela, jednego z najbardziej zaufanych ludzi Artura, w późniejszych latach duchownego. To właśnie z dystansu czasowego możemy spojrzeć na losy króla i ocenić jego postępowanie z trochę innej perspektywy, podobnie jak i Derfel, który choć ciągle uwielbia swojego pana, to nabrał już więcej obiektywizmu odnośnie do jego działań i decyzji.

Wyróżnia tę książkę fakt, że nic w niej nie jest ubarwione. Derfel nie stara się na siłę przedstawić fałszywy obraz sytuacji, a samego Artura wcale nie podnosi do rangi niemalże herosa. Lancelot, sławiony we wielu pieśniach i legendach, jest tu zwyczajnym tchórzem, który tylko szuka okazji do wzbogacenia się. Możemy też dostrzec, że bitwy, nawet jeśli wygrane, nie były spektakularnym sukcesem. Wszystko przybiera tu odcienie szarości, nie ma wyraźnej granicy podziału między to, co dobre, a co złe.

Ten rzeczywisty obraz sytuacji pozwolił również stworzyć prawdziwych bohaterów, nie takich, którzy z góry mają już narzucone określone cechy. Bo skoro tyle słyszy się o waleczności i nadprzyrodzonej wręcz sile Artura, to zapewne takiego bohatera oczekujemy, natomiast „Zimowy monarcha” uświadamia nam, że nawet ci najznamienitsi rycerze na kartach historii mieli swoje słabości i wady. Wbrew pozorom to właśnie Artur jest na to najlepszym przykładem, gdyż zwiodło go nic innego, jak miłość, zwykłe ludzkie uczucie, któremu ulega prędzej czy później każdy z nas.

Może dlatego, że to z jego punktu widzenia poznajemy historię, to właśnie do Derfla poczułam największą nić sympatii. Mogąc śledzić wszystkie jego rozterki i dylematy wewnętrzne, miałam wrażenie, że bardziej rozumiem decyzje, które podejmował. Przede wszystkim jednak, zarówno on, jak i Artur, bardzo szanowali swoich ludzi i wojowników, i to właśnie dlatego ci „nieustraszeni” rycerze, wydawali mi się tacy ludzcy. Da się ich polubić – po prostu.

„Zimowy monarcha” to również znakomity obraz epoki. Już wspominałam, że bez żadnych ubarwień, jeśli więc lubicie czytać o brutalnym, krwawym średniowieczu, ta książka jest dla was. Osobiście przyznam, że te czasy zawsze interesowały mnie najbardziej, ponieważ to one są najgęściej spowite tajemnicą, a także budzą wiele kontrowersji. Hipokryzja kościoła, okropne traktowanie kobiet, pogaństwo, różne religie i kulty bogów powoli ścierające się ze sobą, a także zwyczajne okrucieństwo ludzi i ich nieraz wręcz zwierzęce instynkty – jest to przerażające, ale właśnie to wszystko tworzy naszą historię. Ach, no i nawiasem mówiąc, stanowi fascynujące tło dla tej opowieści.

Książka jest dość spora objętościowo, czyta się ją powoli, a pasjonujące są nie tyle historie walczących rycerzy, co sposób, w jaki zostały opowiedziane. Bernard Cornwell połączył prawdę z fikcją, mity z historią, tworząc powieść, która jest w stanie spodobać się znacznie większej grupie odbiorców, ale najbardziej przypadnie do gustu miłośnikom książek historycznych. Samo posłowie jest zresztą ciekawe, gdyż autor stawia tam wokół postaci Artura jeszcze więcej pytań i niedopowiedzeń. Książka jest pełna polityki i dyplomatycznych posunięć między królestwami, które w rzeczywistości są niczym innym, jak brudną grą (i przynajmniej w tym stopniu odzwierciedlają czasy współczesne). Nie powiem, aby ta powieść miała zachwycić miłośników akcji, bo bezpośrednich starć bitewnych jest tu niewiele, ale na pewno usatysfakcjonuje osoby, które pragną poznać tę mroczniejszą stronę króla Artura. Mnie usatysfakcjonowało.

Historia Wielkiej Brytanii jest pełna przelanej krwi, cierpień niewinnych i wspomnień tych, którzy przeżyli rzeczy, jakich nigdy nie chcieliby doświadczyć. Jest pełna krzywych uśmiechów, fałszywych podań dłoni i jednej wielkiej hipokryzji. Ale przy tym wszystkich jest szalenie fascynująca - „Zimowy monarcha” jest na to najlepszym przykładem.

Kto z nas nie znałby osoby króla Artura? To właśnie legendy o nim są jednymi z najbardziej znanych, a sama jego postać, można wręcz rzec, w pewien sposób tworzy historię Wielkiej Brytanii. Artur wiąże się nierozerwalnie ze średniowieczem i to właśnie o nim powstawało wiele kultowych filmów, książek i seriali, i nie wygląda na to, aby ten trend miał przeminąć. Zapoznajcie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Wreszcie nadeszła, najbardziej wyczekiwana przeze mnie tegoroczna premiera. Ciągle jeszcze jestem pod urokiem „Królów Dary”, jednej z najlepszych książek przeczytanych w zeszłym roku, a teraz kiedy przyszło mi sięgnąć po upragnioną kontynuację, byłam jednocześnie podekscytowana, ale i trochę niepewna, gdyż jest to powieść, w której pokładałam naprawdę ogromne nadzieje. Powiem tyle – Ken Liu po raz kolejny zadziwia.

Kuni Garu, niegdyś uliczny złodziejaszek, teraz jest najważniejszą osobą na Wyspach Dary. Jako nowy cesarz musi zmierzyć się z nowymi problemami, obowiązkami i trudnymi decyzjami, które mogą zaważyć na przyszłości Wysp. Tymczasem do ich północnych krańców przybijają tajemniczy Lyucu z siłą, która jest w stanie zburzyć i tak już chwiejny pokój.

Widzicie, czasem natrafiam na książki, których zwyczajnie nie potrafię opisać. Książki, których przeczytanie odkładam, bo zwyczajnie boję się za szybko je skończyć i czekać na kontynuację. Tak miałam z „Królami Dary”, tak mam i ze „Ścianą burz”. Mam wrażenie, że jakichkolwiek słów bym nie użyła, to i tak nie jestem w stanie oddać geniuszu tej historii.

Zacznę od tego, że powieść sama w sobie stanowi literacki majstersztyk. Ken Liu pisze bardzo obrazowo i z kunsztem spisuje historię Wysp Dary. Nie pomija najmniejszych szczegółów, bo to właśnie dbałość o detale buduje tę historię. Fakt, że jest tak urozmaicona poprzez liczne nawiązania do legend, kultury Dalekiego Wschodu, tradycji, czyni ją pełnokrwistą powieścią fantasy, a nie imitacją, która z gatunkiem ma wspólną tylko nazwę.

Uwielbiam „Ścianę burz” za rozmach z jakim została napisana. Niby bardzo długa, ale żadna strona nie jest tu zbędna, żadne zdanie nie jest wyrwane z kontekstu. Książkę czyta się długo i tak, objętość może przerażać, ale wbrew pozorom, nie jest wcale nużąca. Wszelkie rozważania filozoficzne i polityczne czynią ją jeszcze bardziej interesującą, a to, co bardzo mi się spodobało, to fakt, że Ken Liu przedstawia różne punkty widzenia i nie opiera się jedynie na jednym schemacie myślowym. Polityką już chwilę się interesuję, a możliwość śledzenia wątków związanych z rządzeniem cesarstwem, problemów, z którymi borykał się Kuni, i analizowanie różnych rozwiązań – to wszystko sprawiło, że każdą stronę pochłaniałam i wciąż miałam apetyt na więcej.

Trudno jest po przeczytaniu tej książki opuścić Wyspy Dary, gdyż Ken Liu stworzył tak precyzyjną i skomplikowaną rzeczywistość, że kiedy już w nią wsiąkniemy, to myśl, że będziemy musieli powrócić do naszych realiów, jest wręcz przygnębiająca. Pod względem kreacji świata cykl „Pod Sztandarem Dzikiego Kwiatu” przywodzi mi niezmiennie na myśl „Władcę Pierścieni”, a dzieło Kena Liu ma duże szanse stać się pewnego dnia jego kultowym następcą. Wyspy Dary zostały bardzo szczegółowo opisane pod każdym względem. Polityka, kultura, tradycje, codzienność mieszkańców, konflikty i relacje między poszczególnymi obszarami – świadomość, ile Ken Liu włożył pracy w stworzenie tego wszystkiego jest naprawdę niesamowita. Prawdziwie epicka powieść fantasy.

Nie byłoby jednak tak unikatowej książki, gdyby nie pełnokrwiści bohaterowie, którzy wraz z przemijającym czasem dojrzewają do pewnych decyzji i przechodzą zmiany. Kuni w tej części schodzi na trochę dalszy plan, ale nie odczułam tak jego straty, gdyż moja uwaga całkowicie skupiła się na nowej postaci – Zomi. Ta dziewczyna naprawdę zaimponowała mi swoją ciekawością świata, wieczną chęcią odkrywania nowych rzeczy i nieprzeciętnym umysłem. Luan odgrywa tu również niebagatelną rolę i wyjątkowo lubiłam śledzić jego filozoficzne rozważania. Jia natomiast zmienia się, ale czy na lepsze – to trudno rozsądzić. Staje się kobietą, która idzie po trupach do celu, nie liczy się z uczuciami innych i bezwzględnie dąży do realizacji swoich postanowień. Z jednej strony przyświecają jej szlachetne cele, ale z drugiej zachowanie królowej momentami jest wręcz perfidne. Bohaterów jest mnóstwo, a Ken Liu nie boi się ich uśmiercać. Niejednokrotnie stawia ich też przed trudnymi dylematami, tym samym angażując w powieść czytelnika, który zaczyna zastanawiać się nad kwestiami moralnymi, polityką czy nawet rozwiązaniami militarnymi, które w tej książce są przedstawiane.

Wspomnę jeszcze o jednym – „Ściana burz” jest pełna filozoficznych rozważań, co za tym idzie pięknych cytatów. Myśli wplecione w taką otoczkę, będące konsekwencją decyzji bohaterów i samej akcji, nabierają jeszcze głębszego znaczenia i bardziej przemawiają do czytelnika. Ken Liu porusza między wersami również pewne kwestie sporne, a w jego powieści nic nie jest jednoznaczne. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że jego dzieło uczy tolerancji i skłania do szerszego spojrzenia na pewne tematy. Przyjaźnie, sojusze, zdrady i różne formy miłości – w tej książce znajdzie się miejsce na wszystko.

Jeszcze nie ochłonęłam po przeczytaniu „Ściany burz”, bo czasem natrafiam po prostu na takie powieści, po których nie potrafię się dosłownie otrząsnąć. Podziwiam geniusz autora, jego wyobraźnię i pomysłowość, a przy tym umiejętność logicznego poprowadzenia akcji. Wielowątkowa, epicka powieść, wywołująca całą gamę emocji – cykl „Pod Sztandarem Dzikiego Kwiatu” naprawdę ma szanse znaleźć się w kanonie.

Wreszcie nadeszła, najbardziej wyczekiwana przeze mnie tegoroczna premiera. Ciągle jeszcze jestem pod urokiem „Królów Dary”, jednej z najlepszych książek przeczytanych w zeszłym roku, a teraz kiedy przyszło mi sięgnąć po upragnioną kontynuację, byłam jednocześnie podekscytowana, ale i trochę niepewna, gdyż jest to powieść, w której pokładałam naprawdę ogromne nadzieje....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Co jako pierwsze kojarzy się nam z Japonią? Manga, anime, kwiaty wiśni, wulkany? A może po prostu piękno tradycji i kultury tego kraju? Kolorowe kimona, japońskie herbatki i inne charakterystyczne zwyczaje. Taką właśnie barwną mieszankę, dodatkowo osnutą tajemnicą pewnego rodu, prezentują „Czerwone dziewczyny” Kazuki Sakuraby.

Manyo – kobieta gór. Jasnowidzka, budząca szacunek i zainteresowanie mieszkańców wioski Sin’in. Niespodziewanie wychodzi za mąż i to na niej będzie ciążyć brzemię podtrzymania rodu Akakuchibów.
Kemari – urodzona w roku Ognistego Konia buntowniczka, wybuchowa i energiczna. Budząca postrach swoją siłą, a także respekt umiejętnościami. Śmigająca motorem po japońskich autostradach bez żadnych ograniczeń. Artystka, której imię na okładce mangi, zasłynęło w całym kraju.
I wreszcie Toko – dziewczyna, która przy swojej matce i babce wydaje się wyjątkowo przeciętna i pospolita. A jednak to jej zostaje powierzony pewien sekret i to ona będzie musiała rozwiązać zagadkę morderstwa, popełnionego wcale nie z nienawiści…

To właśnie losy tych trzech kobiet stanowią główną oś budującą „Czerwonych dziewczyn”. Będą sekrety, będą zdrady, szaleńcze wyścigi i… mangi. Różnorodność tematów czyni „Czerwone dziewczyny” lekturą fascynującą, a przy tym niezwykłą podróżą po dalekowschodniej kulturze. Krótko mówiąc – mnie całkowicie pochłonęła.

Bardzo rzadko sięgam po sagi rodzinne, chociaż po lekturze „Czerwonych dziewczyn”, powinnam właściwie zadać sobie pytanie – dlaczego? To, że wydarzenia skupiają się wokół losów rodu Akakuchibów, relacji domowników i tajemnic rodzinnych, wcale nie czyni tej książki mniej emocjonującą.

Oczywiście absolutnie urzekł mnie klimat tej książki i to, z jaką wprawą autorka wciąga czytelnika w rzeczywistość jej rodzimego kraju. Odmalowuje barwny obraz japońskich tradycji, z zaangażowaniem oddaje ducha kultury, a także skupia się na tych drobniejszych, ale jakże istotnych elementach, jak mentalność mieszkańców i zmieniające się na przestrzeni lat przekonania. W „Czerwonych dziewczynach” mamy bowiem dość dużą rozpiętość czasową, co pozwala nam lepiej zobrazować sobie zmiany, jakie zachodziły w tym kraju, od czasów wojny, do prawie współczesności. Nie tylko zmiany w gospodarce i przemyśle, a i te w zachowaniu i podejściu do życia ludzi młodych, jak chociażby Kemari.

No właśnie, ogromnym atutem tej książki są jej główne bohaterki. Największe wrażenie wywarła na mnie Kemari. Bezpośrednia, odważna, prawdziwie silna kobieca postać, z którą aż chciałoby się wsiąść na motor i odjechać w japońską dal. Poważnie, czytanie o jej przygodach, o jej energii, pasji i wierze w to, co robiła, to były te momenty, które przyprawiały mnie wręcz o wypieki na twarzy i mieszankę przeróźnych emocji. Kemari to zdecydowana i harda dziewczyna, i wydaje mi się, że to właśnie ona w dużej mierze, czyni tę powieść tak pasjonującą.
Niestety przy wybuchowej Kemari, bledną trochę pozostałe bohaterki książki, choć przyznaję, że taki kontrast też jest ciekawy. Nie czułam się szczególnie przywiązana do Manyo, może dlatego, że brakowało mi w niej tej stanowczości i własnego zdania. Wydaje mi się, że po pewnym czasie po prostu zgubiła swój cel w życiu i nie było już w niej tej nuty tajemniczości, co za młodzieńczych lat. Po części jest to zapewne spowodowane również tym, że w drugiej połowie książki, autorka poświęca Manyo jedynie zdawkową uwagę i bohaterka, której losy i dar jasnowidzenia jawiły się tak intrygująco na początku, później zeszła już na drugi plan.
Toko natomiast wydaje się być tą najbardziej pospolitą kobietą z rodu i chociaż zdecydowanie nie może się równać z Kemari, to jednak jej losy naprawdę wzbudziły moje zainteresowanie. Jest zdeterminowana i wytrwale szuka wskazówek, które pomogą jej rozwiązać tajemnicę morderstwa, a przy tym nie traci opanowania i stara się przezwyciężyć nawet te kryzysowe chwile.

Kazuki Sakubara pisze bardzo dobrze i udało jej się świetnie odwzorować kulturę wschodnią. Czuć wręcz ten orientalizm, którym przepełniona jest każda strona i szczerze mówiąc, po takiej lekturze tylko marzę o tym, aby kiedyś na własne oczy zobaczyć Japonię i móc jeszcze lepiej wyraźniej odczuć ten niezwykły klimat, którym już zdążyły mnie zauroczyć „Czerwone dziewczyny”.

Ażeby nie było tak pięknie, powiem o jednym elemencie, który niestety z początku utrudniał mi czytanie. Autorka zachowała wiele ciągłości w ukazaniu losów Akakuchibów, ale nie udało się uniknąć odrobiny chaosu. „Czerwone dziewczyny” przypominają trochę opowieść snutą przez babkę swoim wnukom, kiedy ta czyni liczne wtrącenia z teraźniejszości, aby chwilę później wrócić do opisywania zdarzenia z przeszłości. Z jednej strony taka forma sprawia, że „Czerwone dziewczyny” jeszcze bardziej przypominają to, czym miały być, czyli właściwie legendę, ale trzeba mieć na uwadze, że z początku można czuć się trochę zagubionym w lekturze.

Brakowało mi ostatnio właśnie takiej lektury – takiej, która pozwoliłaby mi przenieść się daleko, daleko na wschód, poznać japońskie zwyczaje i tradycje, a także odczuć ten charakterystyczny klimat. „Czerwone dziewczyny” tym właśnie się okazały, podróżą na dalekie kresy Azji, w głąb historii, śladami rodu Akakuchibów. Opowieść fascynująca, tajemnicza i wybuchowa – taka jak jej bohaterki. Warto ją poznać.

Co jako pierwsze kojarzy się nam z Japonią? Manga, anime, kwiaty wiśni, wulkany? A może po prostu piękno tradycji i kultury tego kraju? Kolorowe kimona, japońskie herbatki i inne charakterystyczne zwyczaje. Taką właśnie barwną mieszankę, dodatkowo osnutą tajemnicą pewnego rodu, prezentują „Czerwone dziewczyny” Kazuki Sakuraby.

Manyo – kobieta gór. Jasnowidzka, budząca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Wszystko, co mamy, jest naszą wspólną własnością. Nie ma tu żadnej hierarchii, każdy jest każdemu równy. Mężczyźni pracują, utrzymują to miejsce, a kobiety wychowują dzieci i wykonują proste czynności domowe. Świat „na zewnątrz” nas nie interesuje. My tworzymy nas własny świat, jesteśmy jedną rodziną.

W takim właśnie miejscu urodził się Lutek. Oczko w głowie każdego, dziecko wyjątkowe, ponieważ to właśnie on był pierwszym, który przyszedł na świat w Arkadii. Nowo powstałe miejsce dopiero zaczyna budzić się do życia i będzie do tego potrzebny wkład każdego mieszkańca. Tylko że nie wszystko tam jest tak piękne, jak się wydaje, a wspólne cele nie zawsze łączą się ze jednakową wizją ich realizacji. Kiedyś jednak nadejdzie chwila, kiedy nawet dziecko urodzone w Arkadii, będzie musiało zmierzyć się ze światem zewnętrznym, rzeczywistością tak inną od tej, do której przywykło.

Lauren Groff zasłynęła z książki wydanej już jakiś czas temu, którą sam Barack Obama uważa za swoją ulubioną. „Fatum i furia” szybko znalazła się na listach bestsellerów i została entuzjastycznie przyjęta na całym świecie. Sięgając po „Arkadię”, czułam się zaintrygowana wizją hipisowskiej komuny, ponieważ uważam ich kulturę za bardzo interesującą, choć im bardziej zagłębiam się w ten temat, tym więcej refleksji i wątpliwości mi się nasuwa.

„Arkadia” otworzyła mi oczy na pewne kwestie, których właściwie nigdy dotąd nie rozważałam. Hipisowski styl życia jest kolorowy, jest szalony, a ich kultura w pewien sposób fascynuje kogoś, kto nigdy nie miał z czymś takim styczności. Ale jednocześnie, gdy czytałam tę książkę, nasunęły mi się pewne myśli, a przede wszystkim pytanie – dlaczego ci ludzie wybierają takie życie? Dlaczego ustrój komunistyczny uważają za idealny i zgadzają się żyć w nędzy, tylko po to, aby mieć poczucie wolności i tej równości, która jak widać też czasami okazuje się pojęciem względnym. „Arkadia” jest przede wszystkim bogatym źródłem wiedzy o kulturze hipisów. Czasem zadziwia, czasem zniesmacza, ale jest na swój sposób magnetyzująca.

Dzieło Lauren Groff napisane jest naprawdę pięknym językiem i jest to już literatura z wyższej półki. Jednakże o ile autorka świetnie opisała kulturę Arkadii i mentalność jej mieszkańców, o tyle miałam wrażenie, że bardzo pobieżnie potraktowała sylwetki niektórych postaci. W tej książce przewija się mnóstwo nazwisk, ale nie przykłada się do nich większej wagi. Postaci epizodycznych jest sporo, ale mało która zostaje trochę bliżej przedstawiona, przez co zwyczajnie zapomina się znaczenie niektórych osób dla książki.

Lutek jest ciekawą postacią, nieco dziwną, ale intrygującą. Może ta jego rezerwa i nieśmiałość czynią go na swój sposób przyciągającym. Ale z drugiej strony, oczekiwałam więcej emocji po głównym bohaterze, gdyż dopiero pod koniec książki nabrał trochę wyrazistości. Bohaterką, która zainteresowała mnie od samego początku, była Helle, a wątek związany z jej osobą był moim zdaniem jednym z ciekawszych. Ta tajemniczość, której miejscami mi trochę brakowało, idealnie uzupełnił wątek tej bohaterki, żałuję tylko, że nie wszystko zostało wyjaśnione, o czym jednak nie będę wiele mówić, gdyż w tym przypadku, lepiej wiedzieć jak najmniej, jeśli ma się zamiar sięgnąć po tę książkę.

„Arkadia” jest chaotyczna, ale w sposób przemyślany. Mam tu na myśli zamierzone przeskoki czasowe, które jednak czasami sprawiają, że łatwo się w lekturze pogubić. Niektóre wątki się mieszają, imiona postaci są dość enigmatyczne, ponieważ autorka nie poświęca im dużo uwagi, przez co czytelnik momentami może czuć się zdezorientowany. Na pewno jest to książka, przy której wymagane jest maksimum skupienia. Trzeba też wspomnieć, że książka jest napisana w dość specyficzny sposób, ponieważ dialogi nie rozpoczynają się tutaj od myślnika i czasem trudno je odróżnić na tle tekstu.

Autorka w niezwykły sposób pokazała, jak zmienia się życie bohaterów na przestrzeni lat. Jak dojrzewają ich poglądy, jak oni sami dorastają do pewnych decyzji i wreszcie jak zmieniają się relacje między nimi. Kładzie nacisk na to, że czasy się zmieniają, a przy tym także i ludzi, i żaden ustrój nie może przetrwać wiecznie. Hipisowska komuna, która w oczach jej mieszkańców jest wręcz utopią, także zmierza ku upadkowi i przeżywa swoje kryzysowe chwile.

„Arkadia” to bardzo specyficzna lektura, która nie każdemu przypadnie do gustu. Ja uważam, że było to wartościowe przeżycie, ale nie potrafię powiedzieć, że wywarła na mnie szczególny wpływ. Warto ją jednak poznać chociażby po to, aby przybliżyć sobie kulturę hipisów, a czytelnicy, którzy czują się zainteresowani tym tematem, z pewnością będą usatysfakcjonowani treścią tej książki.

Wszystko, co mamy, jest naszą wspólną własnością. Nie ma tu żadnej hierarchii, każdy jest każdemu równy. Mężczyźni pracują, utrzymują to miejsce, a kobiety wychowują dzieci i wykonują proste czynności domowe. Świat „na zewnątrz” nas nie interesuje. My tworzymy nas własny świat, jesteśmy jedną rodziną.

W takim właśnie miejscu urodził się Lutek. Oczko w głowie każdego,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Czasem to, co najbardziej przerażające, dzieje się w naszym umyśle. Gdy zdrowa logika zmierza się z podświadomością i prowadzą ze sobą nieustanną batalię, której nie wygrywa żadna ze stron. Gdy nie wiemy, czy to, co widzimy, co czujemy, to tylko obrazy w naszej głowie i wymysł naszej wyobraźni. Gdy wyobrażamy sobie inną, lepszą rzeczywistość, a na jawie jesteśmy tylko ciałem, nie duchem…

Caden Bosch z pozoru jest zwykłym licealistą, ale tak naprawdę żyje w pełni jedynie w swoim umyśle. Jest apatyczny, wiecznie zdekoncentrowany, nie dojada i trudno mu skupić uwagę. Nie przejmuje go to, co dzieje się z jego rodziną, znajomymi, ocenami w szkole. Caden jest na statku i bierze udział w ważnej misji, płynąc wprost do Głębii Challengera…

Neal Shusterman napisał tę książkę na podstawie własnych doświadczeń, bowiem syn autora również chorował na schizofrenię. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak ciężkim musiało być to przeżyciem, jak przytłaczające musiało być to uczucie, świadomość, że dziecko tak naprawdę nie wie, co się do niego mówi, trudność w złapaniu z nim kontaktu, nawiązaniu relacji. Wydaje mi się, że to właśnie to doświadczenie i obycie z chorobą autora rzutuje na to, że „Głębia Challengera” jest prawdziwie poruszającą, ale też tragiczną historią.

Poznajemy historię nastoletniego Cadena, który zawsze był przykładnym uczniem, dobrym synem i kolegą, ale po pewnym czasie zaczynają się w nim pojawiać symptomy choroby dwubiegunowej. Trudno wiele napisać o głównym bohaterze tej książki, bo to chłopak bardzo inteligentny, ale też zagubiony. Niezrozumiany przez bliskich, który też sam siebie często nie może zrozumieć. Książka wypełniona jest jego przemyśleniami, mamy wgląd na jego psychikę, możemy dowiedzieć się choć po części, jak myśli osoba z zaburzeniami z natury schizofrenicznych. Caden czasami zdaje sobie sprawę z tego, że dzieje się z nim coś złego, a czasami po prostu odpływa. W tych chwilach jest uczestnikiem wyprawy, która ma na celu dopłynięcie do najgłębiej położonego punktu na Ziemi, do Głębi Challengera. Wydarzenia, które rozgrywają się na pokładzie, są jednak zawsze w pewien sposób powiązane z tym, co dzieje się w prawdziwym życiu Cadena. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że on sam nie jest w stanie rozróżnić wyobraźni od rzeczywistości, kłamstwa od prawdy.

Autor położył nacisk na relacje osoby chorej z rówieśnikami i rodziną. Na częste niezrozumienie, brak empatii szkolnych kolegów, a także na całkowitą bezsilność rodziców, którzy nie potrafią dopuścić do siebie myśli, że dziecko jest chore. „Głębia Challengera” zawiera wiele mądrych przemyśleń i skłania do refleksji, przede wszystkim dzięki narracji chorego nastolatka, który mówi do czytelnika w sposób bezpośredni i otwarcie przekazuje wszystkie swoje emocje. Ta książka właśnie taka jest - w całości przesycona emocjami – od bólu i rozpaczy, po szczęście z małych sukcesów. Od przygnębienia, po nadzieję. Od niezrozumienia, po próby akceptacji. Mimo trudnej tematyki, historia Cadena ma pozytywny wydźwięk i bardzo wartościowe przesłanie.

Trudno jest pisać o chorobie, jeśli nie miało się z nią wcześniej styczności, ale po dziele Neala Shustermana widać, że autor nabrał już doświadczenia w temacie. Nie poucza, nie moralizuje, nikogo nie potępia, po prostu przybliża czytelnikowi, jak naprawdę wygląda choroba dwubiegunowa. Przedstawia fakty w sposób delikatny, acz dosadny i trudno przejść obok tej książki obojętnie. Nie stara się na siłę dramatyzować, ale też nie koloryzuje, pokazuje chorobę taką, jaka jest, choć z pewnością wymagało to wiele wysiłku, aby pisać na temat tak osobisty. Emocje są nieodłącznym elementem tej książki, spodobało mi się właśnie to, że autor nie omija tych trudnych tematów, ale rzetelnie odmalowuje obraz psychiki osoby, cierpiącej na schizofrenię. Nie da się napisać takiej książki bez negatywnych emocji, ale one tylko sprawiają, że to właśnie ta nadzieja, którą ta lektura ostatecznie daje, przybiera jeszcze mocniejszego zabarwienia.

„Głębia Challengera” jest napisana lekkim, prostym językiem i w tym przypadku jest to dużą zaletą, gdyż książka ma przede wszystkim przemówić do młodzieży. Wydaje mi się, że obecnie na rynku brakuje właśnie takich pozycji, które otwierałyby nam oczy na pewne kwestie, tematy, o których nie mówi się wystarczająco dużo i uwrażliwiały na tę problematykę. „Głębia Challengera” to powieść ogromnie wartościowa i uniwersalna, a poruszy na pewno każdego bez wyjątku. I przyznam się, że na posłowiu od autora uroniłam kilka łez, co zdarza mi się niezwykle rzadko, ale cóż mogę powiedzieć – „Głębia Challengera” trafiła wprost do mojego serca.

Trudno mi napisać wiele o tej książce, bo mam wrażenie, że cokolwiek nie powiem, zabrzmi to banalnie. Po prostu „Głębia Challengera” wywołała we mnie emocje, które trudno mi ubrać w słowa. To powieść wyjątkowa, wzruszająca i zostająca z nami na długo. Powiedzieć, że polecam, byłoby dużym niedopowiedzeniem.

Czasem to, co najbardziej przerażające, dzieje się w naszym umyśle. Gdy zdrowa logika zmierza się z podświadomością i prowadzą ze sobą nieustanną batalię, której nie wygrywa żadna ze stron. Gdy nie wiemy, czy to, co widzimy, co czujemy, to tylko obrazy w naszej głowie i wymysł naszej wyobraźni. Gdy wyobrażamy sobie inną, lepszą rzeczywistość, a na jawie jesteśmy tylko...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Wyobraź sobie, że całe Twoje życie jest jedną wielką szkołą przetrwania. Każdego dnia uczysz się walczyć, ćwiczysz sprawność fizyczną, poznajesz historię i język wroga. Żyjesz w ciągłej niepewności, gdyż wiesz, że w każdej chwili możesz zostać Wezwany. Będziesz musiał przeżyć dwadzieścia cztery godziny zdany tylko na siebie, podczas gdy tak naprawdę miną trzy minuty i cztery sekundy…

Od czasów, gdy Irlandczycy wygnali ród Sidhe z ich ziem, ci mszczą się na nich, każdego dnia porywając nastolatków. Osoba zostaje Wezwana do ich świata i musi przeżyć cały dzień, uciekając przed sprawcami, gdyż dopiero po upływie tego czasu powróci do Irlandii. Dwadzieścia cztery godziny dla tej osoby, to trzy minuty i cztery sekundy dla innych ludzi, którzy w tym czasie będą odmierzać ten czas.
Nessa, Megan i Anto są od lat szkoleni, aby w chwili, kiedy zostaną Wezwani, przeżyć dzień i móc wrócić do swojego świata. Nessa ma jednak porażenie nóg, czy mimo tego dodatkowego utrudnienia, zdoła przetrwać, kiedy nadejdzie czas jej Wezwania?

Ostatnio do książek młodzieżowych podchodzę jak do jeża, gdyż nadzwyczaj często obiecującą powieść kończę rozczarowana. Opis „The Call” był tak intrygujący, że nie mogłam sobie odmówić lektury, ale jednocześnie, gdzieś w podświadomości zapaliła mi się czerwona lampa – to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. A jednak nie, nie doznałam żadnych halucynacji, bowiem opis „The Call” jest jedynie namiastką świetnej lektury, jaka nas czeka.

Zacznę od tego, że „The Call” jest przede wszystkim książką, która trzyma w napięciu od samego początku. Niektórym może przeszkadzać oszczędny sposób pisania autora, ale na pewno zadowoli wszystkich tych, którzy cenią sobie multum zdarzeń i szybką akcję. Ja uwielbiam opisy, więc po kilku pierwszych stronach myślałam, że jednak trochę przeceniłam tę książkę. Ale widzicie, koniec końców otrzymałam wciągającą powieść akcji, w której nie zabrakło też wyjaśnienia świata przedstawionego, gdyż autor przedstawia wszystko czytelnikowi bardzo przystępnie, w zrozumiały sposób, jednocześnie nie traktując rzeczywistości, którą stworzył, pobieżnie.

Poznajemy całą historię Irlandii. Wiemy, dlaczego dzieje się to, co się dzieje, dlaczego Sidhowie wymyślili Wezwanie, jako plan zemsty. Jednocześnie dowiadujemy się także wielu rzeczy o ich kulturze, o dziwnej naturze tych stworzeń i o miejscu, w których żyją. Może i autor oszczędził szczegółowych opisów na rzecz akcji, ale przedstawia tyle, aby zaciekawić czytelnika i nasycić go wizją świata przedstawionego. Konflikt między Irlandczykami, a ludem Sidhów jest bardzo dobrze zarysowany i łatwiej dzięki temu uwierzyć w całą historię.

Rzadko kiedy w książce młodzieżowej spotykam tak dojrzałych i rozsądnych bohaterów. Nessa to niezwykła postać, która budzi podziw swoją determinacją i wytrwałością. Nie chce, aby ludzie oceniali ją przez pryzmat choroby, pragnie dowieść swojej wartości i pokazać, ile jest warta. Nie daje się ponieść emocjom, a miłość odkłada na drugi plan. Jest zdystansowana, stara się nie przejawiać uczuć, ale to są właśnie pożądane cechy w świecie, w którym dorastała i to jest jej sposób walki o przetrwanie. Megan polubiłam za ironiczne podejście do życia i wybuchowy charakter. Dziewczyna nie daje sobą pomiatać i tworzy znaczący kontrast przy poukładanej i spokojnej Nessie. Wreszcie Anto, pacyfista-wegetarianin. I tym właśnie zdobył moją sympatię – jest bardzo delikatny i opiekuńczy, stara się szukać rozwiązań bez przemocy, co jest wręcz niemożliwe w tak okrutnym świecie.

Jedną z największych zalet tej książki jest jednak jej klimat. Mroczny, posępny i budzący trwogę. I właśnie ta wizja, świata pełnego brudu i okrucieństw, całkowicie do mnie przemówiła. Autor nie stroni od brutalności, która jest niezbędna w książce o takiej tematyce, jednocześnie pokazując, że nawet młodzież, która jest główną grupą docelową tej książki, traktuje jako ludzi dojrzałych i inteligentnych.

Moje ostrożne podejście do tej książki było również spowodowane jej porównaniami do „Igrzysk śmierci” i „Więźnia labiryntu”, dlatego muszę tu nadmienić, że te tytuły nie mają ze sobą wiele wspólnego. Podobny jest sam motyw walki o przetrwanie, lecz sam koncept, sama idea, to wszystko jest w „The Call” świeże i oryginalne. Oszczędny opis intryguje, a jest to taka książka, przy której lepiej wiedzieć jak najmniej, jeśli mamy zamiar ją przeczytać. Zaznaczę jeszcze tylko, że „The Call” spodobało mi się o wiele bardziej od chociażby sławetnego „Więźnia labiryntu”, który był dla mnie lekturą bardzo przeciętną. Tak więc nie obawiajcie się powielanych schematów, gdyż nic takiego nie ma w tym przypadku miejsca.
Na koniec dodam jeszcze, że bardzo podoba mi się, jak autor poprowadzil wątek miłosny. Miłość się pojawia, lecz nie dominuje i nic nie zostaje narzucone czytelnikowi od początku, co byłoby wręcz nienaturalne w książce, gdzie głównym celem bohaterów powinna być walka o własne życie.

Może „The Call” nie jest książką wybitną, ale zdecydowanie wyróżnia się, jako powieść młodzieżowa. Wprawdzie nie zostałam zwolenniczką samego pióra autora, ale historia, którą stworzył, pochłonęła mnie bez reszty i dostarczyła kilka godzin świetnej rozrywki. Bohaterowie, w których motywacje jest się w stanie uwierzyć, porywająca akcja i tajemnicza, mroczna rzeczywistość – to właśnie gwarantuje ta lektura.

Wyobraź sobie, że całe Twoje życie jest jedną wielką szkołą przetrwania. Każdego dnia uczysz się walczyć, ćwiczysz sprawność fizyczną, poznajesz historię i język wroga. Żyjesz w ciągłej niepewności, gdyż wiesz, że w każdej chwili możesz zostać Wezwany. Będziesz musiał przeżyć dwadzieścia cztery godziny zdany tylko na siebie, podczas gdy tak naprawdę miną trzy minuty i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Różnie to bywa z literaturą fantasy. Czasem natrafiam na książki na naprawdę wysokim poziomie, a czasem na takie, które chyba jedynie z nazwy zaliczają się do gatunku. Dlatego dość sceptycznie podchodzę do książek, które na rynku figurują jako fantasy, ale są kierowane głównie do młodzieży. Jak więc było z "Prawdodziejką"?

Safiya i Iseult to więziosiostry. Jedna mogłaby skoczyć w ogień za drugą, co nie jest aż tak dalekie od prawdy, gdyż młode czarodziejki nieustannie wpadają w tarapaty. Safi ma wyjątkowy dar, potrafi rozpoznać, czy ludzie mówią prawdę. To dlatego władcy imperiów pragną ją wykorzystać do własnych celów, a dziewczyna musi ciągle uciekać i żyć w ukryciu. W ślad za nią podąża Iseult, lecz pewne okoliczności zmuszają przyjaciółki do rozstania…

Tak jak wspomniałam we wstępie, różnie to bywa z książkami o takiej tematyce. "Prawdodziejka" miała ciekawy koncept i autorka całkiem ciekawie zbudowała podwaliny na nowe uniwersum fantasy, lecz nie można powiedzieć, aby wybrnęła z zadania całkowicie bezbłędnie. Książka ma ogromny potencjał, który moim zdaniem nie został w pełni wykorzystany w tym tomie, natomiast widzę tu pewne pole do popisu dla autorki przy kontynuacji. Tym samym do pierwszej części mam pewne zastrzeżenia, mimo tego, że całokształt wywarł na mnie całkiem pozytywne wrażenie.

Już sam początek zwiastuje nam szybką akcję i multum wydarzeń. Mimo to, "Prawdodziejka" porwała mnie dopiero od mniej więcej drugiej połowy, gdyż przez pierwszą część książki, starałam się nie zagubić w stworzonym przez autorkę świecie. Bo chociaż uniwersum jest bardzo ciekawe, to jednak nie zostało w pełni przybliżone czytelnikowi. Mamy więc Czaroziemie, miejsce, gdzie ludzie obdarzeni są innymi mocami – i trzeba przyznać, że zapowiada to iście wyjątkową uczta dla miłośników tradycyjnego fantasy. Książka czerpie z pewnych klasycznych motywów, ale jednocześnie zachowuje przy tym oryginalność. Najwyraźniej jednak szybkość akcji sprawiła, że Susan Dennard nie poświęciła wystarczającej uwagi na opisanie świata, który stworzyła. Pobieżnie opisuje kolejne miejsca, i choć dokładnie przemyślała historię krain Czaroziemia, to praktycznie nic nie wspomniała o kulturze, czy tradycji. Czuć pewien niedosyt, gdyż uniwersum zapowiada się na tyle obiecująco, że czytelnik chciałby dowiedzieć się jak najwięcej na jego temat.

Liczyłam też na trochę szersze rozwinięcie wątku prawdodziejstwa. Safi używała swej mocy sporadycznie i właściwie nie robiła tego do żadnych co istotniejszych celów. Tutaj jednak jestem w stanie przymknąć na to oko, ponieważ zakończenie sugeruje, że to dopiero w kontynuacji, główna bohaterka naprawdę pokaże, co potrafi. Bardzo chciałabym dowiedzieć się więcej na temat umiejętności Safi, prześledzić jej działania w naprawdę poważnej kwestii i wygląda na to, że wszystko to, pojawi się w drugim tomie. Jak już mowa o mocach, to bardzo intrygującą postacią jest Krwiodziej. Czarny charakter, którego potęga fascynuje i momentami zatrważa czytelnika.

Minęło trochę czasu, zanim przekonałam się do Safi, za to od pierwszej strony moją sympatię zdobyła Iseult. Jej rozsądek i opanowanie były mi zdecydowanie bliższe niż wybuchowy temperament Safi, który jednak z czasem również polubiłam. Szczególnie, kiedy było mi dane śledzić jej utarczki słowne z księciem Merikiem, inteligentne i humorystyczne, czyli takie, jakie powinny być takie słowne utarczki. Postać księcia została zbudowana na pewnych schematach, a jednak widocznie mam zbyt miękkie serce, ale nie jestem w stanie narzekać na Merika, gdy pomyślę o jego oddaniu dla załogi oraz umiejętności postawienia dobra poddanych, nade wszystko inne. I choć wątek miłosny jest przewidywalny, to tu również nie mogę zaprzeczyć, że relacja między bohaterami jest w pewien sposób ujmująca. Taka… urocza? W takich momentach zastanawiam się, gdzie podziało się to moje zwyczajowe uprzedzenie do wątków miłosnych ;)

To jednak nie miłość, a przyjaźń, gra w tej historii pierwsze skrzypce. Safi i Iseult to przyjaciółki na śmierć i życie, i byłam pod wielkim wrażeniem siły ich przyjaźni. Tej relacji bardzo często brakuje mi w książkach fantasy – Susan Dennard uzupełniła tę lukę, dzięki czemu i inne wady powieści bledną w obliczu ponadczasowych wartości, jakie wplotła w fabułę.

"Prawdodziejka" to książka dobra, nie wybitna, nie wyjątkowa, ale taka, którą warto poznać. Mimo pewnego niedopracowania w kreacji świata i zbyt powierzchownego rozwinięcia niektórych wątków, z pewnością wyróżnia ją ciekawy pomysł i zaakcentowanie roli przyjaźni w naszym życiu. Bohaterowie zyskują naszą sympatię, choć może nie od pierwszej strony, ale później z zainteresowaniem śledzimy rozwijające się pomiędzy nimi relacje. Prawdodziejka może nie wejdzie do kanonu, jak to stwierdziła Sarah J.Mass, ale warto dla niej zrobić miejsce na naszej półce.

Różnie to bywa z literaturą fantasy. Czasem natrafiam na książki na naprawdę wysokim poziomie, a czasem na takie, które chyba jedynie z nazwy zaliczają się do gatunku. Dlatego dość sceptycznie podchodzę do książek, które na rynku figurują jako fantasy, ale są kierowane głównie do młodzieży. Jak więc było z "Prawdodziejką"?

Safiya i Iseult to więziosiostry. Jedna mogłaby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Veronikę Roth kojarzy zapewne każdy, gdyż autorka zasłynęła z bestsellerowej serii Niezgodna. Wtedy dystopia dla młodzieży, teraz pisarka powraca, próbując swoich sił w nowym gatunku. Jak więc wypadają Naznaczeni śmiercią, powieść science-fiction, reklamowana dla fanów Gwiezdnych Wojen?

Cyra pochodzi z ludu Shotet, będącego w bardzo napiętych stosunkach z Thuve. Obdarzona bolesnym darem, służąca za propagandę jej brata, budząca strach większości ludzi… Pewnego dnia jej losy splatają się z Akosem, jedynym nieczułym na ból zadawany przez Cyrę. Tyle, że Akos pochodzi z Thuve, a jego jedynym celem jest odzyskać wolność.

Jestem jedną z osób, którym Niezgodna całkiem się podobała, nie jakoś szczególnie, ale jednak mogłam ocenić pierwsze spotkanie z twórczością autorki w miarę pozytywnie. Dlatego też nie miałam żadnych powodów, aby być sceptycznie nastawioną do jej nowej książki, Naznaczonych śmiercią. Wręcz przeciwnie, gdyż jako miłośniczka Gwiezdnych Wojen, doszłam do wniosku, że zapowiada się obiecująca lektura. Tyle, że… nie zachwyciła mnie tak, jak się tego spodziewałam.

Wydaje mi się, że największym problemem owej książki jest oryginalność, a właściwie jej brak. Spodziewałam się ciekawego pomysłu, rozwiniętej fabuły, ale przede wszystkim złożonego uniwersum, które jest podstawą książek science-fiction. Veronica Roth natomiast stroni od opisów i zwyczajnie odczułam ubogość książki pod tym względem. Poszczególne nazwy miejsc przewijały się na kartach powieści, ale były mi całkowicie obojętne, ponieważ autorka w ogóle nie przybliżyła ich czytelnikowi. O ile Shotet i Thuve jeszcze zostały w miarę przystępnie pokazane, autorka postarała się o dokładne nakreślenie relacji politycznych między narodami, systemów władzy, a także pewnych faktów bardziej kulturowych, to pozostałe nazwy po prostu pojawiały się na tych kartkach i praktycznie nie wnosiły nic nowego do fabuły. Tak jakby autorka na siłę starała się stworzyć jak najbardziej skomplikowane nazewnictwo, a później postawić czytelnika przed wyzwaniem odszyfrowania zagadki.

Kolejną sprawą jest podobieństwo nie tyle do innych książek, co do elementów popkultury. Mam tu przede wszystkim na myśli Gwiezdne Wojny, gdyż inspirację rozumiem jako zaczerpnięcie pewnych tradycyjnych schematów, próbę odtworzenia podobnego klimatu, stworzenia równie ambitnego uniwersum. Tutaj natomiast pani Roth poszła po najmniejszej linii oporu i z Nurtu utworzyła zwyczajna kalkę Mocy. I w tym tkwi mój największy zarzut – brak jakiegoś znaku rozpoznawczego samej autorki. Ja tutaj widzę więcej George’a Lucasa.

Może to po części wina tych specyficznych nazw, ale pierwsze kilkadziesiąt stron lektury szło mi dość topornie. I to nie bynajmniej ze względu na naukowe słownictwo, gdyż to jest kolejna rzecz, której tej książce, jako lekturze science-fiction brakuje. Po prostu długo czekałam na zagęszczenie się fabuły, gdyż autorka z początku skupiła się bardziej na relacjach między bohaterami, niż samej akcji. I ta pierwsza rzecz wyszła jej rzeczywiście całkiem dobrze, ponieważ działania każdego bohatera były w jakiś sposób umotywowane. Trochę kuleje jednak sama fabuła, która zaczyna się rozwijać dopiero pod koniec książki. A zakończenie pozostawia z pewną dozą niepewności i mimo wszystko, jestem nawet ciekawa, co przyniesie drugi tom. Szkoda tylko, że cała książka nie mogła być tak ciekawie napisana, jak te ostatnie kilkanaście stron.

Jest jednak pewien aspekt, który bardzo spodobał mi się w Naznaczonych śmiercią i w moich oczach ratuję tę książkę, a są to bohaterowie. Miałam pewne obawy, gdyż poprzednie postaci, które stworzyła Veronica Roth nie były zbyt… przekonujące. A prościej mówiąc, niejednokrotnie mnie irytowały, czego z pewnością nie mogę powiedzieć o bohaterach Naznaczonych śmiercią. Cyra jest inteligentna, rozsądna i odważna, ale nie wyidealizowana. Cierpi każdego dnia, lecz w tym wszystkim potrafi zachować namiastkę człowieczeństwa, mimo rodziny i społeczeństwa w jakim się wychowywała. Akos natomiast jest bardzo… prostoduszny. Czasem naiwny, czasem impulsywny, ale jednocześnie bardzo oddany i wyraźnie mający swoje cele. Veronica Roth nie stworzyła bohaterów, którzy będą idealni w każdym calu, czy też bezmyślni do granic możliwości. Stworzyła postacie charyzmatyczne, silne i zdeterminowane. Takie, w które jestem w stanie uwierzyć.

Niestety, jestem trochę rozczarowana nową książką Veroniki Roth. Spodziewałam się po niej więcej oryginalności, w końcu nie jest to już jej debiut. Z pewnością autorka rozwinęła się od czasów Niezgodnej, widać większą dojrzałość w jej stylu pisania, choć niestety pewne rzeczy ciągle wymagają dopracowania, przede wszystkim uniwersum, które zostało potraktowane dość powierzchownie. Pochwalić natomiast można kreację bohaterów oraz samo zakończenie, które sprawia, że już zaczynamy snuć domysły co do wydarzeń w kolejnym tomie. Może to właśnie ta rozbudzona ciekawość sprawi, że sięgnę po kontynuację. Zobaczymy.

Veronikę Roth kojarzy zapewne każdy, gdyż autorka zasłynęła z bestsellerowej serii Niezgodna. Wtedy dystopia dla młodzieży, teraz pisarka powraca, próbując swoich sił w nowym gatunku. Jak więc wypadają Naznaczeni śmiercią, powieść science-fiction, reklamowana dla fanów Gwiezdnych Wojen?

Cyra pochodzi z ludu Shotet, będącego w bardzo napiętych stosunkach z Thuve. Obdarzona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Sny kojarzą nam się z czymś błogim, spokojnym, chwilą odpoczynku i wytchnienia. Oddając się w objęcia Morfeusza, zawsze jesteśmy pełni dobrych myśli i wyciszeni. Co jednak, jeśli tam po drugiej stronie, ktoś na nas czeka? Co jeśli koszmary senne staną się naszą rzeczywistością? Czy na pewno to, co uczynimy we śnie, nie pozostawi swoich skutków na jawie?

Sennych kłopotów ciąg dalszy! Liv Silver wraz z przyjaciółmi, musi stawić czoła złym mocom, które gnębią ich w świecie snów. Tylko, czy owe siły na pewno istnieją? Głównym problemem jest ciągle Arthur, który pod maską zwykłego nastolatka, skrywa wyjątkowo perfidne intencje. Anabel natomiast znowu powraca i nie ma bynajmniej zamiaru zostawić przyjaciół w spokoju. Na dodatek szkolna blogerka Secrecy zdaje się śledzić każdy ich krok…

Pierwszy tom trylogii Silver bardzo mi się podobał – ot, takie przyjemne i lekkie czytadło dla rozweselenia. Drugi tom był moim zdaniem jeszcze lepszy, więc z niecierpliwością oczekiwałam zakończenia trylogii. U Kerstin Gier zauważam taką tendencję rosnącą - Trylogia Czasu, z każdym tomem stawała się jeszcze lepsza. Jak więc okazało się w przypadku Silver?
Jeśli kojarzycie moje recenzje poprzednich tomów, to zapewne wiecie, że ubóstwiam pióro niemieckiej autorki. Całkowicie przepadłam dla lekkości jej pisania, zabawnych dialogów i ciekawej akcji podsycanej nutką humoru. Silver nie jest lekturą wybitną, ale można z nią przyjemnie spędzić dłuższą chwilę. Wystarczy kilka stron, a już zapominamy o wszelkich przyziemnych troskach i zmartwieniach. Silver aż emanuje dobrą energią, bo to właśnie jedna z tych książek, które po prostu mają zapewnić rozrywkę czytelnikowi. Ciepła, pomysłowa i zabawna, niejednokrotnie przywołuje uśmiech na twarz czytelnika.

Pewien problem miałam z wyrobieniem sobie jednoznacznej opinii o głównej bohaterce. Z jednej strony, Liv ma te wszystkie cechy, które normalnie by mnie irytowały. Jest niezdecydowana, momentami jej zachowanie jest nieco dziecinne, ma kompleksy na punkcie pewnej rzeczy. Ale mimo tych wszystkich wad, bardzo ją polubiłam. A może to właśnie dzięki tym wadom? W końcu to one czynią Liv bliższą czytelnikowi, bardziej ludzką i rzeczywistą. No i przede wszystkim, dziewczyna zachowuje się adekwatnie do swojego wieku. Będąc jedynie nastolatką, trudno wymagać od niej nie wiadomo jakiej odwagi, czy inteligencji. Autorka stworzyła postać, które ma największe prawdopodobieństwo znaleźć odzwierciedlenie w czytelniku.
Henry i Grayson – tę dwójkę po prostu uwielbiam! Pierwszy z nich trochę podpadł mi w drugim tomie, ale w księdze trzeciej, jego urok całkowicie powrócił. Za to Grayson jest mi wyjątkowo bliski swoim zachowaniem i racjonalnym podejściem do życia. Poważnie, mógłby być ze mną spokrewniony ;)

Mam natomiast pewne zastrzeżenia co do zakończenia, gdyż spodziewałam się czegoś trochę bardziej… spektakularnego? Odniosłam wrażenie, że autorka nie do końca zaplanowała sobie tempo akcji i ostatecznie przez trzy czwarte książki nie działo się nic konkretnego, a dopiero przy końcówce całość nabrała rozpędu. Tym samym rozwiązanie akcji wydawało mi się zbyt szybkie, tak jakby Kerstin Gier nagle zorientowała się, ile już napisała i zdecydowała szybko dorzucić jakieś zakończenie. Za to wątek Secrecy naprawdę mnie zaskoczył! Chyba jestem zbyt mało przenikliwa, bo przyznaję, że tutaj autorka wybrnęła po mistrzowsku. Czegoś takiego w ogóle się nie spodziewałam i jestem pewna, że większość czytelników trylogii będzie równie zaskoczona.

Jeśli poszukujecie jakiegoś guilty pleasure reads, Trylogia Snów będzie idealna! Zaraz obok Selekcji, jest to jedna z moich ulubionych serii młodzieżowych, zabawna, przyjemnie napisana i pomysłowa! Motywy snów, choć wykorzystywane nie pierwszy raz, w wydaniu niemieckiej pisarki, nabrały nowego znaczenia. Ach, a jeśli już nic Was nie przekonuje, spójrzcie na to bajeczne wydanie. Chyba decyzja jest oczywista ;)

Sny kojarzą nam się z czymś błogim, spokojnym, chwilą odpoczynku i wytchnienia. Oddając się w objęcia Morfeusza, zawsze jesteśmy pełni dobrych myśli i wyciszeni. Co jednak, jeśli tam po drugiej stronie, ktoś na nas czeka? Co jeśli koszmary senne staną się naszą rzeczywistością? Czy na pewno to, co uczynimy we śnie, nie pozostawi swoich skutków na jawie?

Sennych kłopotów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Wyobraźcie sobie wiktoriański Londyn. Kobiety w długich sukniach, uliczne dorożki i klimatyczne kamieniczki. Już? To teraz dorzućcie do tego maszyny, które są na każde Wasze zawołanie. Wykonują każdy rozkaz. Maszyny, które zamiast koni ciągną owe dorożki. Podają Wam do stołu, sprzątają, dają bezpieczeństwo, za każdym razem kalkulując tę najbardziej korzystną opcję. Wizja jak z raju? I właśnie w tym tkwi problem.
Jax jest klakierem – został stworzony, aby służyć człowiekowi. Ale pewnego dnia, przez przypadek zostaje obdarzony Wolną Wolą i powoli zaczyna patrzeć na świat z innej perspektywy. Dostrzega, jak maszyny wykorzystywane są przez ludzi, niejednokrotnie przy tym cierpiąc. To właśnie w tym momencie, w mechanicznym sercu Jaxa zradza się iskierka buntu.

Nauka i technologia ciągle postępują do przodu. Pytanie jest tylko jedno – gdzie są tego wszystkiego granice? Jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć dla własnej wygody? I czy aby na pewno, nie zatracamy przy tym człowieczeństwa?

"Mechaniczny" to tak, jak wskazuje opis okładkowy, steampunk pełną parą! Ian Tregillis przedstawia alternatywną wizję Europy, gdzie prekursorem wynalazków jest Holandia. To właśnie tam pojawili się pierwsi klakierzy, stanowiący mechaniczną pomoc dla człowieka. Idea szybko rozprzestrzeniła się na cały kontynent, jedynie Francja niestrudzenie docieka praw mechanicznych i przeciwstawia się poglądom Holendrów. Mamy tu więc rozrysowaną całą sytuację polityczną, z czego osobiście niezmiernie się ucieszyłam, gdyż jak już poznaję jakąś nową alternatywną wizję, to pragnę jak najwięcej wynieść z takiej historii. Takie książki są zawsze fascynujące, stwarzają pole do własnej interpretacji, snucia domysłów, co w szczególności sprawdza się w przypadku Mechanicznego, jako że książka porusza wiele zagadnień związanych z moralnością. Postęp technologiczny, prześmigiwanie się państw w wymyślaniu coraz to innych udogodnień, to wszystko nie jest nam obce. Może to właśnie dlatego, "Mechanicznego" można rozpatrywać również na płaszczyźnie naszej rzeczywistości i rozważać, jakie skutki mogą nieść działania, których obserwatorami jesteśmy.

Protagonistą książki jest Jax, ale mamy tu też dwójkę nie mniej ważnych bohaterów, wicehrabinę Berenice oraz pastora Luuka Vissera. Kolejne rozdziały skupiają się wokół poszczególnych postaci, aczkolwiek ich losy przeplatają się ze sobą i tworzą spójną całość. Jax jest zbuntowanym klakierem i moglibyśmy zapytać - jak czytelnik mógłby się przywiązać do maszyny? Tyle, że Jax jest na swój sposób wyjątkowy, a ja z niezwykłym zainteresowaniem śledziłam jego rozważania dotyczące Wolnej Woli. W parze z nim występuje Berenice, postać równie barwna i wyrazista, kobieta o silnym charakterze, która wytrwale dąży do postawionych sobie celów. To chyba ona zyskała moją największą sympatię, ujmując nie tylko bojową naturą, ale i wrażliwością oraz miłością do męża. I na koniec został sam pastor, który jest chyba najbardziej tajemniczą postacią w całej książce. Warto jednak zaznaczyć, że mimo, iż jest duchownym, nie kieruje się z góry nałożonymi zasadami kościoła, lecz postępuje według swojej moralności i poczucia człowieczeństwa. Liczę też na rozwinięcie wątku związanego z tą postacią w drugiej części, gdyż przyznaję, zakończenie pozostawia ogromny niedosyt.

Akcja nie porywa od samego początku, dostajemy chwilę, aby zaznajomić się z wizją świata autora. Mogłabym się trochę przyczepić stylu Ian’a Tregillisa, który jest dość toporny, przez co trudniej „wgryźć” się w książkę czytelnikowi, nie zaznajomionemu wcześniej z steampunkowymi klimatami. Mimo, że początek trochę się dłuży, a akcja rozkręca się dość powoli, to autor nie wyjaśnił dokładnie wszystkich relacji i sytuacji politycznej w alternatywnych państwach Europy. Dopiero po przeczytaniu większej części książki, nasze pojęcie o świecie stworzonym przez Tregillisa zaczyna się rozwijać i o ile wszystko, co tworzy, jest niezwykle fascynujące, to wydaje mi się, że mogło zostać przedstawione w bardziej przystępny sposób.

Niektórzy mogliby powiedzieć, że bunt maszyn to przecież nic nowego, a takie motywy w literaturze już niejednokrotnie się pojawiały, ale mnie osobiście ujęła otoczka, w jakiej to wszystko zostało przedstawione. Alternatywna Europa nadaje książce typowo clockpunkowy klimat, a barwni bohaterowie dopełniają całości. "Mechaniczny" to książka, która z pewnością zachwyci każdego miłośnika gatunku, ale i innym czytelnikom ma duże szanse przypaść do gustu. Jakaś wada? Może zakończenie, które nie pozostawia nic innego, jak tylko sięgnąć po kolejny tom :)

Wyobraźcie sobie wiktoriański Londyn. Kobiety w długich sukniach, uliczne dorożki i klimatyczne kamieniczki. Już? To teraz dorzućcie do tego maszyny, które są na każde Wasze zawołanie. Wykonują każdy rozkaz. Maszyny, które zamiast koni ciągną owe dorożki. Podają Wam do stołu, sprzątają, dają bezpieczeństwo, za każdym razem kalkulując tę najbardziej korzystną opcję. Wizja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Pamiętacie Dziewczynę z Dzielnicy Cudów? Barwnych bohaterów, pędzącą akcję i fascynującą alternatywną rzeczywistość? Pierwszy tom na pewno postawił wysoką poprzeczkę dla autorki, czy więc sprostała wyzwaniu napisania godnej kontynuacji?

Tym razem Nikita wybiera się do Norwegii, lecz bynajmniej nie w celach wypoczynkowych. Szuka prawdy i ma zamiar wreszcie zweryfikować wszystkie kłamstwa, jakie wpajano jej przez całe życie. Po drodze będzie jednak musiała zmierzyć się z płatnymi zabójcami, krwiożerczymi trollami, klątwą kruków oraz… pszczołami? I kim jest u licha tajemniczy Akuszer Bogów?

Z kontynuacjami bywa różnie. Słyszałam kiedyś nawet takie trafne określenie „klątwa drugiego tomu”. Jak więc okazało się w tym przypadku?
Nie nazwałabym książki pani Jadowskiej niczym wyjątkowym, niespotykanym, czy szczególnie wyróżniającym się. Ot, literatura rozrywkowa. I trzeba przyznać, że to zamierzenie seria o Nikicie spełnia znakomicie. W przypadku Akuszera bogów, akcja nie porwała mnie od pierwszej strony, ale po jakimś czasie się zagęszcza i mówiąc prosto, od książki nie można się oderwać. Tak też już zostaje do samego zakończenia, gdzie tempo staje się zawrotne, zaczynamy poznawać nowe wątki i możemy już domniemywać, co też autorka zaserwuje nam w kolejnym tomie.

Z pewnością jedną z największych zalet tej serii jest jej główna bohaterka – Nikita. Dziewczyna o silnym charakterze, zdecydowana, stanowcza i uparcie dążąca do celu. Jest konsekwentna w swoich działaniach i nie podejmuje bezmyślnych decyzji, jak to niestety często się zdarza w podobnych książkach. Nie rozpacza nad sobą, ani nad swoim losem, a porażki przyjmuje z podniesioną głową. Nikita jest również postacią z traumatyczną przeszłością i to, co ogromnie mi się w niej spodobało to fakt, że nie rozpamiętuje ciągle tamtych wydarzeń, nie zastanawia się, co by było gdyby, lecz pozostawia swoje życie takim, jakie jest i stara się przede wszystkim zawalczyć o lepsze jutro. Z drugiej strony, nie jest nieugięta i nieustraszona, ma swoje momenty załamania, co czyni ją bardziej realistyczną i zbliża do czytelnika.

Robin – kolejna postać zagadka. Tajemniczy, niebezpieczny, a jednocześnie bardzo pozytywny i opiekuńczy. Autorka nie podaje od razu wszystkiego na tacy, spowija Robina mgiełką tajemniczości i pozostawia duże pole na domysły i spekulacje. Ten wątek jest zdecydowanie jednym z bardziej intrygujących i jestem ogromnie ciekawa, jak pani Jadowska poprowadzi go w kolejnym tomie. To właśnie w takich momentach czekanie na kontynuację staje się męczarnią!

I oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie pozachwycała się trochę nad miejscem akcji, które w tym przypadku jest dość nietypowe – Norwegia! Inny klimat, inna przyroda, inna mentalność – wszystko, co tak fascynujące dla polskiego czytelnika. Jest to z pewnością element, który wyróżnia Akuszera bogów, gdyż autorka świetnie oddała realia skandynawskiego kraju. Widać, ile pracy ją to kosztowało, jak solidnie przyłożyła się to tematu i jak wyśmienity efekt uzyskała! Zobaczymy, w jaką podróż zabierze czytelników przy okazji trzeciego tomu Nikity i mam nadzieję, że będzie to równie porywająca przygoda.

Pozostaje więc pytanie – czy Akuszer bogów jest lepszy od Dziewczyny z Dzielnicy Cudów? To dość problematyczne pytanie, gdyż pod pewnymi względami mogłabym udzielić twierdzącej odpowiedzi, a pod pewnymi nie. Na pewno wielka pochwała należy się za przeniesienie czytelników do mroźnej Norwegii i osobiście, kupiła mnie ona nawet bardziej niż alternatywny Wars i Sawa. Natomiast drugi tom nie jest aż tak porywający od pierwszych stron i chwilę zajęło mi zanim wgryzłam się w tę książkę, a takiegoż problemu nie miałam z tomem pierwszym. Ja pytanie pozostawiam nierozstrzygnięte, to już każdy musi sam ocenić ;)

Co powiecie na powiew świeżości na rynku fantastyki i tajemniczą podróż do Norwegii w towarzystwie barwnych bohaterów? Konflikt z bogami, zagadki z przeszłości i poszukiwanie prawdy – czyż nie brzmi zachęcająco? Ja ten etap przeżywania przygód wraz z Nikitą już zakończyłam – teraz Wasza kolej.

Pamiętacie Dziewczynę z Dzielnicy Cudów? Barwnych bohaterów, pędzącą akcję i fascynującą alternatywną rzeczywistość? Pierwszy tom na pewno postawił wysoką poprzeczkę dla autorki, czy więc sprostała wyzwaniu napisania godnej kontynuacji?

Tym razem Nikita wybiera się do Norwegii, lecz bynajmniej nie w celach wypoczynkowych. Szuka prawdy i ma zamiar wreszcie zweryfikować...

więcej Pokaż mimo to