-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński3
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać8
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2014
2006
Tytułowy Dewajtis dębem był, dla totalnych mieszczuchów - drzewo to takie, ogromne, liściaste, jesienią żołędzie na ludziki z niego spadają (nie mylić z kasztanem, kasztany to te od matur). Tlen produkuje, a kiedyś to i zababonów trochę. Rósł on sobie na Żmudzi, gdzie wychowywał się również główny, niedendrologiczny bohater tej książki, Marek Czertwan. Chłopisko to było rosłe, ale zamknięte w sobie i małomówne. Nie przysporzy mu to przyjaciół, oj nie. Będzie się pan Marek z różnymi problemami borykał, a z jakimi, tego dowiecie się już z książki.
Maria Rodziewiczówna jest autorką jednych z pierwszych przeczytanych przeze mnie romansów. Wyszperane cichaczem z półki mamy pozwalały mi przenieść się w bajkowe i malownicze wiejskie zagrody i obejścia oraz piękne pańskie dwory. Miłość też tam oczywiście była, ale jak to już czasem w romansidle bywa, nie od razu szczęśliwa i nie tak zaraz od pierwszego wejrzenia.
"Dewajtis" to pierwsza książka autorki, którą przeczytałam i mam do niej wielki sentyment. Przeczytana ponownie po latach niewiele straciła na swym uroku, polecam każdej kobiecie szukającej odmiany od współczesnych historii miłosnych. Jeżeli dość archaiczny język Wam nie straszny, czytajcie niewiasty, bo warto poznać historię Marka, Ireny i starego dębu!
Tytułowy Dewajtis dębem był, dla totalnych mieszczuchów - drzewo to takie, ogromne, liściaste, jesienią żołędzie na ludziki z niego spadają (nie mylić z kasztanem, kasztany to te od matur). Tlen produkuje, a kiedyś to i zababonów trochę. Rósł on sobie na Żmudzi, gdzie wychowywał się również główny, niedendrologiczny bohater tej książki, Marek Czertwan. Chłopisko to było...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10-12
"Nie ma to jak racjonalny naukowiec, który wpadnie w sidła miłości! Nikt go nie pokona w konkurencji szaleństwa".
"Żony i córki" to ostatnia, niedokończona powieść Elizabeth Gaskell, śmierć autorki przerwała prace nad tą książką przed samym zakończeniem, którego na szczęście możemy się z dużym prawdopodobieństwem domyślić. Historię w niej opowiedzianą odbieram jako najbardziej rozbudowaną, oraz najbardziej romantyczną w dorobku pani Gaskell. Sercem całej tej opowieści jest życie Molly Gibson, bardzo delikatnej i skromnej dziewczyny, wychowującej się bez matki. Przełomem w tej historii będzie moment, w którym jej ojciec postanowi ponownie ożenić się, a wtedy w spokojne życie doktora i jego córki wtargnie pani Clare i jej córka z pierwszego małżeństwa, Cynthia.
Nowa pani Gibson prawdopodobnie nie była w zamyśle autorki osobą, którą mamy polubić. Jeżeli tak było, to udało się pani Gaskell wykreować tę postać idealnie. Szczęście pani Gibson, że pasierbica była osobą o gołębim sercu, gdyby to mnie trafiłaby się taka macocha, przypaliłabym jej ulubione koronki w kominku. Przez ponad osiemset stron zdążyłam się zżyć z Molly. Współczułam jej zbyt ufnego charakteru i tej bezwarunkowej chęci niesienia pomocy innym, nawet kosztem swoich interesów. Tacy ludzie są często wykorzystywani przez bardziej przebiegłe jednostki. Jak jednak potoczyły się losy doktorskiej córki? Tego mi zdradzić nie wolno, bo zepsuję Wam przyjemność z czytania.
Powieść "Żony i córki" idealnie nadaje się do umieszczenia w serii Angielski ogród, wspaniale oddaje realia XIX-wiecznej angielskiej społeczności.
"Nie ma to jak racjonalny naukowiec, który wpadnie w sidła miłości! Nikt go nie pokona w konkurencji szaleństwa".
"Żony i córki" to ostatnia, niedokończona powieść Elizabeth Gaskell, śmierć autorki przerwała prace nad tą książką przed samym zakończeniem, którego na szczęście możemy się z dużym prawdopodobieństwem domyślić. Historię w niej opowiedzianą odbieram jako...
2019-10-03
"Poznaje kuzynkę, wprawdzie daleką, ale rzec można, bardzo sympatyczną, która ma siedemnaście lat, jest dobra, uczciwa i nauczona pracować zarówno rękoma, jak i umysłem; intelektualistka, ale mówi się trudno; więcej w tym pecha aniżeli winy, zważywszy, że jest córką intelektualisty, w dodatku jedynaczką. Zresztą jak już mówiłem, gdy tylko wyjdzie za mąż, to daję głowę, że nauka pójdzie w zapomnienie".
Co za pech, baba intelektualistka, większej tragedii nie ma. Na szczęście po ślubie wybije jej się z głowy głupoty, jeszcze nie jest stracona.
Podejrzewam, że historie takie jak ta, która przydarzyła się Phillis, w tamtych czasach były bardzo częste. Nawet obecnie, kiedy relacje damsko-męskie są pozbawione wielu konwenansów i bardziej bezpośrednie, zapewne zdarzają się podobne sytuacje. Mimo to największe emocje wywołują one w głównych osobach osobistego dramatu, dla postronnych obserwatorów bywają raczej nudne. Tak było również i tym razem, bo szczerze mówiąc uczucia Phillis niewiele mnie obeszły. Autorka nie pokusiła się o rozbudowanie postaci, może dlatego nie miało dla mnie właściwie znaczenia, jak potoczą się losy pięknej Phillis i jej kuzyna Paula.
"Poznaje kuzynkę, wprawdzie daleką, ale rzec można, bardzo sympatyczną, która ma siedemnaście lat, jest dobra, uczciwa i nauczona pracować zarówno rękoma, jak i umysłem; intelektualistka, ale mówi się trudno; więcej w tym pecha aniżeli winy, zważywszy, że jest córką intelektualisty, w dodatku jedynaczką. Zresztą jak już mówiłem, gdy tylko wyjdzie za mąż, to daję głowę, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-09-16
Główna bohaterka, Margaret Hale, to dziewczyna wychowana na damę, wraz z całą paletą wad i zalet tego stanu. Splot życiowych okoliczności wyrwie ją z zacisznego rodzinnego miasteczka i rzuci do zadymionego, robotniczego Milton. Jak można się domyślić, zmiana ta będzie dla niej trudna do zniesienia, a poznanie młodego przemysłowca Johna Thorntona na pewno jej tego nie ułatwi, bo nie jest to człowiek o finezyjnym usposobieniu. Północ i Południe, ogień i woda, czy uda się pogodzić dwie skrajności?
"Północ i Południe" to angielska powieść społeczno-obyczajowa osadzona w realiach połowy XIX w, która dotyka wielu problemów społecznych z tamtych lat. Od nędzy robotniczych rodzin, przez strajki, po przenikanie się klas - tak w wielkim skrócie. Oczywiście, znajdzie się tu i wątek miłosny, ale nie jest to żadne ckliwe romansidło, proszę nie zrażajcie się, zanim nie spróbujecie. Jestem pod wrażeniem twórczości Elizabeth Gaskell, musiała być naprawdę bystrym obserwatorem swojego otoczenia, a przy okazji potrafiła przelać swoje myśli na papier w sposób, który nie przyprawiał czytelnika o ból zębów (jak twórczość pana Dickensa na przykład, do dziś mnie ćmi przy górnej lewej szóstce na samo wspomnienie).
Główna bohaterka, Margaret Hale, to dziewczyna wychowana na damę, wraz z całą paletą wad i zalet tego stanu. Splot życiowych okoliczności wyrwie ją z zacisznego rodzinnego miasteczka i rzuci do zadymionego, robotniczego Milton. Jak można się domyślić, zmiana ta będzie dla niej trudna do zniesienia, a poznanie młodego przemysłowca Johna Thorntona na pewno jej tego nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-05-27
Gdy jeszcze bardzo młody, ale wojowniczy Vendel został zesłany na Syberię i postanowił uciec z obozu jenieckiego, liczyłam na pełną przygód wędrówkę w stylu "Tak daleko jak nogi poniosą". Początek był niezły, brawurowa ucieczka, spływ wielkimi rzekami, walka o przetrwanie - to właśnie lubię! Płynął sobie Vendel, płynął i niestety w końcu wylądował w krzakach, gdzie odnalazło go... stadko pięknych, młodziutkich kobiet. Oczywiście Sandemo nie byłaby sobą, gdyby nie wstawiła nam w międzyczasie małej orgietki.
Zapoznanie się z nieznaną gałęzią Ludzi Lodu - niby zaskakujący zwrot akcji, ale jak dla mnie naciągana jest ta historia. Płynący z prądem rzeki nieprzytomny z wyczerpania Vendel musiał wylądować akurat w miejscu, gdzie żyją jego dalecy krewniacy. I jeszcze ta głupia, irytująca dziewuszka Sinsiew, z którą od pierwszego wejrzenia się nie polubiłam. To są dwa największe minusy tej części. Jedyne co ratuje ten pomysł to nowe informacje na temat przekleństwa Ludzi Lodu i Tengela Złego. Chyba czas na małą przerwę od SoLL, bo zaczyna mnie już trochę męczyć.
Gdy jeszcze bardzo młody, ale wojowniczy Vendel został zesłany na Syberię i postanowił uciec z obozu jenieckiego, liczyłam na pełną przygód wędrówkę w stylu "Tak daleko jak nogi poniosą". Początek był niezły, brawurowa ucieczka, spływ wielkimi rzekami, walka o przetrwanie - to właśnie lubię! Płynął sobie Vendel, płynął i niestety w końcu wylądował w krzakach, gdzie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-12
Kolejny raz przypomina mi się Stephen King i jego "[...] w pewnym momencie po prostu zaczynałem trząść się ze śmiechu, wymachiwać rękami i wołać: „I jeszcze nowotwór! I jeszcze niech oślepnie! Tego jeszcze nie było!" Czytając książki Evansa mam podobnie - tym razem główny atak nastąpił gdy April zdradziła swą straszną tajemnicę Josephowi, prawie spadłam ze śmiechu z łóżka.
UWAGA!!!! Będę spoilerować!!!!
Wyobraźcie sobie taką sytuację: macie dwunastu braci i jedną siostrę (właściwie to nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że jest to owoc czterech małżeństw Waszego ojca). Wszyscy pracujecie w rodzinnej firmie, ale nie do końca stanowicie szczęśliwą rodzinkę. Gdy nagle udaje się Wam błysnąć przed ważnym klientem - starsze rodzeństwo postanawia pozbyć się konkurencji.
A oto ich plan doskonały:
Najmłodszy braciszek sprzeniewierzył kilkadziesiąt tysięcy firmowych dolarów (znów ten niedobry hazard!). W zamian za niewydanie go wymiarowi sprawiedliwości, macie bez pożegnania, natychmiast wyjechać jak najdalej, w innym wypadku mały braciszek trafi do więzienia, a tam zginie.
Co robicie w takiej sytuacji? Próbujecie załatwić sprawę jak rozsądni ludzie, informujecie szefa (w tym wypadku ojca) o całej akcji i razem radzicie sobie z problemem, skoro firma to wasz rodzinny interes, a doszło w nim właściwie do przestępstwa?
Oczywiście, że nie. Zgadzacie się na wszystko, pakujecie walizki i znikacie. Dobry plan!
Przy okazji główny bohater dowie się, że dziewczyna z którą zamierzał się ożenić wcale go nie kocha. Serio panie Evans? Tak się nie buduje wiarygodnego związku, cała scena zerwania przypomina raczej kłótnię przedszkolaków. Pomijam fakt, że to oczywiście Ashley wyszła na tą złą, bo nie chciała się przeprowadzić ot tak, a Joseph zamiast otwarcie z nią porozmawiać o problemie (do jasnej ciasnej, chciał wziąć z nią ślub! Chyba mógłby jej zdradzić taką drobnostkę jak powód nagłego wyjazdu) po prostu informuje ją, że wyjeżdża następnego dnia i ona ma jechać z nim. Brawa dla tego pana!
I wiecie co go jeszcze spotka? Zakocha się natychmiast w nowo poznanej dziewczynie imieniem April. Oczywiście to nie mogłoby być proste, więc April ma pewną tajemnicę. Otóż dziewczyna pochodzi z... kolonii poligamistów i jest czwartą żoną jakiegoś tam gościa. Ale to jeszcze nic! Nie ważne, że prawnie tylko pierwsza żona jest uznawana, ona przecież musi się jakoś rozwieść, tylko nie ma jak! Do sądu iść nie może, bo poślubiła go nielegalnie, a w swoim kościele też nie załatwi, bo od niego odeszła. Normalnie mission impossible, prawie jakby podzieliła przez zero!
Takich głupot to ja dawno nie czytałam, ale tak to jest, jak zamiast wymyślić coś samemu, zrzyna się gotowe pomysły z innych źródeł i próbuje dokroić do własnego wyobrażenia. Nie na każdego podziałają uwspółcześnione przypowieści biblijne, to nie jest gotowy pomysł na sukces.
Kolejny raz przypomina mi się Stephen King i jego "[...] w pewnym momencie po prostu zaczynałem trząść się ze śmiechu, wymachiwać rękami i wołać: „I jeszcze nowotwór! I jeszcze niech oślepnie! Tego jeszcze nie było!" Czytając książki Evansa mam podobnie - tym razem główny atak nastąpił gdy April zdradziła swą straszną tajemnicę Josephowi, prawie spadłam ze śmiechu z...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-14
"- Dziś Wigilia, Lou. Co ty tu robisz? - spytał Gabe łagodnym tonem.
- Jak to, co tu robię? - Lou uniósł dłonie w pytającym geście. - Na co ci to wygląda? Pracuję.
- Wyłączając ochronę, jesteś jedyną osobą w budynku. Nie zauważyłeś? Wszyscy są tam. - Gabe wskazał na miasto".
Mi też się zdarzało pracować w Wigilię, chyba jestem złym człowiekiem. Ale na swoją obronę mam to, że całym sercem wolałabym być poza gabinetem w ten dzień, tylko żaden Gabe nie przyszedł, żeby uratować moją duszę :(
UWAGA SPOILERY!!!
Czytałam kiedyś książkę "PS Kocham Cię" tej właśnie autorki, ale nie spodziewałam się, że w książce tak blisko powiązanej ze świętami, tak po prostu uśmierci ona głównego bohatera. No jak tak można?! Takie książki powinny być oznaczone jakimiś czarnymi wstęgami, bo jeżeli jeszcze raz natknę się na takie smęty przed świętami, to będę mordować! A nie pięknie, ładnie, wstążeczki i gwiazdki, a tu nagle jeb! Zgon.
Takie chwyty zupełnie na mnie nie działają. Wymęczyłam się tą opowieścią, chyba czas wrócić do standardowych harlequinów, tam przynajmniej nikt nie umiera, żeby wstrząsnąć czytelnikiem. Tam są happy endy, na szczęście.
Przecież to zakończenie to jakaś porażka:
"[...] Ruth Suffern nie wiedziała jeszcze, że choć straciła męża, zyskała jego dziecko".
Serio? To ma być pocieszenie? Kobieta nie dość, że straciła męża, to została sama z dwójką małych dzieci i trzecim w drodze, co na dłuższy czas wyklucza jej pójście do pracy i zapewnienie swoim dzieciom utrzymania. Tak, jestem bardziej praktyczna niż romantyczna, ale to chyba nie jest karalne?
"- Dziś Wigilia, Lou. Co ty tu robisz? - spytał Gabe łagodnym tonem.
- Jak to, co tu robię? - Lou uniósł dłonie w pytającym geście. - Na co ci to wygląda? Pracuję.
- Wyłączając ochronę, jesteś jedyną osobą w budynku. Nie zauważyłeś? Wszyscy są tam. - Gabe wskazał na miasto".
Mi też się zdarzało pracować w Wigilię, chyba jestem złym człowiekiem. Ale na swoją obronę mam to,...
2017-12-15
Druga książka Nory Roberts wybrana po okładce ze świątecznym motywem i efekt ten sam. Następnym razem muszę być ostrożniejsza. A ta choinka na okładce to chyba po to, żebym się bardziej wkurzyła treścią, bo specjalnie świątecznie nie będzie.
To nie jest tak, że ja sięgam po te książki oczekując czegoś więcej. To ma być ckliwe romansidło z happy endem, ale ono musi być chociaż trochę prawdopodobne, żeby można było bez specjalnego wywracania oczami dobrnąć do szczęśliwego końca. "Od pierwszego wejrzenia" nie spełnia tych warunków.
Opis z okładki zdradza dokładnie fabułę, więc chyba już bardziej nie zaspoileruję. Shane wraca w swoje rodzinne strony żeby wyremontować dom babci i otworzyć w nim sklepik i muzeum. Po powrocie poznaje swojego nowego sąsiada Vance'a, przystojnego mruka. Oczywiście zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia (tytuł zobowiązuje), prawie od razu się na siebie rzucają z dziką żądzą, raz dwa wyznają sobie dozgonną miłość, która nagle kończy się, gdy Shane odkrywa pewne sprawy z przeszłości Vance'a (czyli była jednak nie do końca dozgonna, oj tam, oj tam, czepiam się).
Niby tej książce nie brakuje niczego, co powinno być w rozrywkowej literaturze tego typu, ale to nie do końca mój klimat. Wolę historie, w których ewentualny wybuch uczuć następuje na samym końcu, chociażby tak jak u Betty Neels.
Druga książka Nory Roberts wybrana po okładce ze świątecznym motywem i efekt ten sam. Następnym razem muszę być ostrożniejsza. A ta choinka na okładce to chyba po to, żebym się bardziej wkurzyła treścią, bo specjalnie świątecznie nie będzie.
To nie jest tak, że ja sięgam po te książki oczekując czegoś więcej. To ma być ckliwe romansidło z happy endem, ale ono musi być...
2019-02-24
Właśnie na coś takiego czekałam!
"Dziwne losy Jane Eyre" napisane przez Charlotte Brontë nadal zostaną numerem jeden na mojej prywatnej liście książek sióstr, ale "Lokatorka Wildfell Hall" tylko niewiele im ustępuje.
Wildfell Hall zyskuje nowego lokatora - piękną i bardzo skrytą kobietę, która wzbudza wielkie zainteresowanie wśród okolicznych mieszkańców. Helen Graham, bo takim nazwiskiem przedstawia się nasza główna bohaterka, bardzo chciałaby ukryć swoją przeszłość, ale czy to jest możliwe? Czy echa jej dawnych decyzji wpłyną na jej dalsze losy? Chcielibyście się dowiedzieć jaka to tajemnica ciąży nad panią Graham - zapraszam do lektury.
Historia może i jest bardzo prosta, ale ani na chwilę mnie nie znudziła. Mimo iż główna bohaterka sama podjęła pewne decyzje, które zaważyły na jej życiu, współczułam jej. W tamtych czasach wybór przyszłego męża musiał być koszmarny. Rodzina traktowała pannę na wydaniu jak towar, który należy jak najlepiej sprzedać. Społeczne konwenanse wręcz zabraniały bliższego poznania przyszłego partnera przed ślubem, a wychowywanie młodych panien pod kloszem, czyniło je bezbronnymi wobec zagrywek mężczyzn. Trafienie przyzwoitego kandydata na męża było więc jak gra w rosyjską ruletkę. O jakimś uczuciu to nawet nie ma co wspominać, bo pierwsze zauroczenia bywają złudne, tylko nie było szansy ich sprawdzić, bo ślub odbywał się zazwyczaj w dość szybkim terminie.
Bardzo mi się podobało i polecam wszystkim wielbicielom staroci, tych romantycznych w szczególności.
Właśnie na coś takiego czekałam!
"Dziwne losy Jane Eyre" napisane przez Charlotte Brontë nadal zostaną numerem jeden na mojej prywatnej liście książek sióstr, ale "Lokatorka Wildfell Hall" tylko niewiele im ustępuje.
Wildfell Hall zyskuje nowego lokatora - piękną i bardzo skrytą kobietę, która wzbudza wielkie zainteresowanie wśród okolicznych mieszkańców. Helen Graham,...
2019-02-15
Jeżeli kiedykolwiek zastanawialiście się jak mogła wyglądać praca guwernantki - ta książka może stanowić odpowiedź na to pytanie. Anne Brontë mogła bowiem udzielić informacji z pierwszej ręki - sama pracowała jako nauczycielka. Oczywiście zdawałam sobie sprawę z tego, że guwernantka była traktowana jak służba, ale i tak początek tej historii z rozwydrzonymi bachorami i ich okropnymi rodzicami w roli głównej, wywołał we mnie złość i współczucie dla biednej dziewczyny, która musiała użerać się z takimi ludźmi, bo od nich zależał jej los.
Później było już trochę łatwiej, a opowieść stała się jeszcze ciekawsza. Polubiłam główną bohaterkę i kibicowałam jej do samego końca. Żałuję, że książka jest tak krótka, bo chętnie poczytałabym więcej o życiu Agnes Grey. Lubię takie książki, dzięki którym można poznać realia tamtej epoki, sama chętnie bym się tam przeniosła, byle nie jako guwernantka, bo ja tyle cierpliwości to nie mam.
Jeżeli kiedykolwiek zastanawialiście się jak mogła wyglądać praca guwernantki - ta książka może stanowić odpowiedź na to pytanie. Anne Brontë mogła bowiem udzielić informacji z pierwszej ręki - sama pracowała jako nauczycielka. Oczywiście zdawałam sobie sprawę z tego, że guwernantka była traktowana jak służba, ale i tak początek tej historii z rozwydrzonymi bachorami i ich...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-02-02
Na samym początku dwie krótkie informacje, które prawdopodobnie mogą komuś pomóc - nie, to nie jest romansidło, i tak, to klasyczny staroć.
Ja nie wiem po czym była George Eliot kiedy pisała, że w "Villette" znajdziemy namiętność i ogień, ale u mnie takich wrażeń nie odnotowano, może do szczęścia właśnie zabrakło odrobiny substancji odurzających. Nadal pierwszą lokatę w moim prywatnym rankingu twórczości sióstr Brontë zajmują "Dziwne losy Jane Eyre", ale ja ciągle łudzę się, że to się może zmienić.
"Villette", przynajmniej jak twierdzi okładka, zawiera wątki autobiograficzne z pobytu autorki w Brukseli, gdzie zakochała się ona w żonatym mężczyźnie. Można więc podejrzewać, że historia będzie naszpikowana emocjami, w końcu to zakazana miłość, a przecież takie uczucia bywają najgorętsze (przynajmniej w książkach). Niestety, biorąc pod uwagę fakt, że to utwór z 1853 roku, właśnie tej namiętności i ognia w książce zabranie! Szczerze mówiąc, lepiej by było, gdyby ta wzmianka wcale się nie pojawiła, bo romansu w tej książce będzie chyba najmniej, a już przynajmniej w wykonaniu głównej bohaterki. O czym więc jest ta książka? O życiu i perypetiach Lucy Snowe, które tak między nami mówiąc, specjalnie porywające nie są. Ale przynajmniej czyta się lepiej niż Dickensa!
Na samym początku dwie krótkie informacje, które prawdopodobnie mogą komuś pomóc - nie, to nie jest romansidło, i tak, to klasyczny staroć.
Ja nie wiem po czym była George Eliot kiedy pisała, że w "Villette" znajdziemy namiętność i ogień, ale u mnie takich wrażeń nie odnotowano, może do szczęścia właśnie zabrakło odrobiny substancji odurzających. Nadal pierwszą lokatę w...
2019-01-27
"Shirley" to uroczy staroć, któremu jednak brakuje ikry, co odrobinę mnie rozczarowało, szczególnie że w "Dziwnych losach Jane Eyre" emocji nie brakowało.
Na szczęście to jedyna wada tej książki, którą potrafię wskazać. Oczywiście przekłada się ona na całość powieści, w której akcja leniwie sobie płynie, czasami może odrobinkę nas zaskakując, po czym powraca do znanego sobie koryta i sunie dalej, aż do przewidywanego wcześniej zakończenia. Wątek romantyczny to najmniej interesujący element tej historii, ale przecież nie tylko o uczuciach między kobietą a mężczyzną Charlotte Brontë chciała nam opowiedzieć. Już w 1849 roku kobiety otwarcie wyrażały swój sprzeciw w stosunku do narzucanych przez mężczyzn społecznych kajdan:
"-Joe, czy ty istotnie myślisz, że cała mądrość świata ugrzęzła pod męskimi czaszkami?
- Uważam, że kobiety to kapryśne i krnąbrne stworzenia. I mam wielki szacunek dla nauk głoszonych w drugim rozdziale pierwszego listu świętego Pawła do Tymoteusza.
- Dla jakich nauk, Joe?
-"Kobieta niechaj się uczy w cichości z całym poddaniem się. Nauczać zaś kobiecie nie pozwalam ani też przewodzić nad mężem, lecz chcę, by trwała w cichości. Albowiem Adam został pierwszy ukształtowany, potem - Ewa".
- Co to ma do rzeczy? - wtrąciła Shirley. - To trąci prawem pierworództwa. Poruszę ten temat z panem Yorkiem, kiedy zacznie znowu to prawo przeklinać.
- "I - ciągnął dalej Joe - nie Adam został zwiedziony, lecz zwiedziona kobieta popadła w przestępstwo".
- Tym bardziej Adam powinien się wstydzić, że zgrzeszył z otwartymi oczami! - zawołała panna Keeldar. - Mówiąc prawdę, Joe, nigdy nie potrafiłam pojąć tego rozdziału. To dla mnie łamigłówka.
- Jest bardzo jasny, panienko. Małe dziecko by zrozumiało.
- Tak, według swojego uznania - zaobserwowała Caroline, po raz pierwszy włączając się do rozmowy. - Chyba uznajesz prawo do własnego zdania, Joe?
- Pewnie, że tak. Uznaję prawo do własnego zdania i czytając każdy wers Świętej Księgi, będę z niego korzystał.
- A kobiety mogą z niego korzystać tak jak mężczyźni?
- Nie. Kobieta powinna przyjąć zdanie męża - zarówno w polityce, jak i w religii. To dla nich najzdrowsze.
- No, no! - wykrzyknęły równocześnie Shirley i Caroline.
- Z całą pewnością. Co do tego nie ma wątpliwości - powtórzył z uporem nadzorca.
- Jedyną właściwą reakcją na tak głupią obserwację byłby jęk grozy i potępienia - rzekła panna Keeldar. - Równie dobrze mógłbyś powiedzieć, że ludzie powinni bezkrytycznie przyjmować opinie pastorów. Jaką wartość miałaby wówczas taka religia? Byłaby wtedy tylko ślepym, durnym zabobonem".
W punkt!
"Shirley" to uroczy staroć, któremu jednak brakuje ikry, co odrobinę mnie rozczarowało, szczególnie że w "Dziwnych losach Jane Eyre" emocji nie brakowało.
Na szczęście to jedyna wada tej książki, którą potrafię wskazać. Oczywiście przekłada się ona na całość powieści, w której akcja leniwie sobie płynie, czasami może odrobinkę nas zaskakując, po czym powraca do znanego...
2016-05-27
Tom czternasty utrzymuje dobry kierunek, o którym wspominałam przy poprzedniej części. Ckliwe wątki romansowe zastąpione zostały bardziej poważnymi, momentami nawet dramatycznymi (jak na tę sagę) losami bohaterów. W tej części również dowiemy się kim tak naprawdę jest groźny Ulvhedin, a rozwiązanie zagadki będzie dość zaskakujące, szczególnie jeżeli nie pamięta się dokładnie wydarzeń z poprzednich części, tak jak ja ich nie pamiętam.
Kociooka ekipa niestety wypełniła już swoje zadanie, a niestety, bo zdążyłam się już do nich przyzwyczaić i może nawet polubić, chociaż Villemo wcześniej trochę mnie irytowała. Z wiekiem nabrała dziewczyna trochę ogłady, na szczęście.
Ciekawa jestem czyje losy zostaną rozwinięte w następnej części, więc zabieram się za czytanie kolejnego tomu.
Tom czternasty utrzymuje dobry kierunek, o którym wspominałam przy poprzedniej części. Ckliwe wątki romansowe zastąpione zostały bardziej poważnymi, momentami nawet dramatycznymi (jak na tę sagę) losami bohaterów. W tej części również dowiemy się kim tak naprawdę jest groźny Ulvhedin, a rozwiązanie zagadki będzie dość zaskakujące, szczególnie jeżeli nie pamięta się...
więcej mniej Pokaż mimo to2010
SPOILERY!
Czar prysł.
"Wymarzony dom Ani" to pierwsza część tej serii, która wywołała we mnie takie wzburzenie. Mogłoby się wydawać, że książki o radosnej rudowłosej nauczycielce nie mogą nieść negatywnego ładunku emocjonalnego, ale mój światopogląd i podejście do pewnych spraw zostały dźgnięte widelcem. Pani Montgomery, jak pani mogła!
Oczywiście chodzi mi tu najbardziej o sprawę Joy:
"Mała duszyczka, która przyszła o świcie, odeszła o zachodzie słońca, zostawiając po sobie rozdzierający serca smutek. Panna Kornelia wyjęła maleńką dziewczynkę z czułych, ale obcych rąk pielęgniarki i ubrała drobniutkie, woskowoprzezroczyste ciałko w śliczną sukienkę, uszytą przez Leslie. [...]
- Pan dał i Pan wziął, moja droga - powiedziała przez łzy. - Niech imię pańskie będzie pochwalone".
Jak można w ogóle ślepo wychwalać kogoś tak okrutnego? Nigdy nie będę w stanie tego zrozumieć. Bezmyślne powtarzanie pustych frazesów w stylu "Bóg tak chciał" też działa mi na nerwy. Jaka szkoda, że nie chciał inaczej, skoro jest wszechmogący. Świetne pocieszenie, nie ma co.
Podobnie irytował mnie, prowadzony w tle chyba przez całą książkę, spór - metodyści kontra prezbiterianie. Oczywiście jedni drugich uważają za głupców, tylko jedni znają przepis na zbawienie.
Mam też wrażenie, że Kornelia ze swoim feministycznym podejściem specjalnie została przedstawiona tak, żeby przy większości okazji się ośmieszać. A gdy w końcu dochodzimy do poważnych spraw typu prawo głosu dla kobiet - nagle panna Kornelia łagodnieje i właściwie tyle po jej wojującej postawie.
A na koniec jeden z moich ulubionych cytatów:
"Niech mi pani wierzy, uszyłam więcej ubranek, niż gdybym miała setkę własnych dzieci. Chyba zwariowałam, żeby tak pracochłonnym ściegiem wyszywać sukieneczkę dla ósmego dziecka w rodzinie! Ale, pani Blythe, na miłość boską, to przecież nie jego wina, że będzie ósme. Chciałam, żeby miało chociaż jedną śliczną sukieneczkę, tak jakby jego narodziny były mile oczekiwanym wydarzeniem. Nikt go, biednego maleństwa, nie chce".
Tak właśnie wyglądało to wspaniałe życie kobiet i dzieci przed erą świadomego macierzyństwa. Ale to antykoncepcja jest zła, trzeba zakazać tych szatańskich wynalazków!
SPOILERY!
Czar prysł.
"Wymarzony dom Ani" to pierwsza część tej serii, która wywołała we mnie takie wzburzenie. Mogłoby się wydawać, że książki o radosnej rudowłosej nauczycielce nie mogą nieść negatywnego ładunku emocjonalnego, ale mój światopogląd i podejście do pewnych spraw zostały dźgnięte widelcem. Pani Montgomery, jak pani mogła!
Oczywiście chodzi mi tu...
2010
Szumiące Topole i pokoik w wieży... dlaczego takie rzeczy mi się nie przydarzały, gdy tułałam się pięć lat po stancjach? Moją największą stancjową przygodą było pęknięcie rury od pionu i zalanie trzech pięter pode mną, słabizna :)
Ania opuściła Zielone Wzgórze aby zająć posadę dyrektorki szkoły w Summerside i w Szumiących Topolach spędziła kolejne trzy lata swojego życia. Dzięki jej obserwacjom możemy dość dokładnie poznać stosunki społeczne panujące w tamtych czasach, będziemy mieli też okazję kibicować jej w sporze z pewną toksyczną rodzinką Pringle'ów. Jako młoda i jeszcze nie utwardzona przez doświadczenie nauczycielka męczyła się z problemami, które mogą dotknąć każdego z nas, nawet ja trochę się identyfikowałam z tym problemem. Związek Ani i Gilberta przeszedł chwilowo w fazę korespondencyjną, więc pewnie jak większość czytelników czekam na kontynuację tego wątku w kolejnym tomie.
Pozytywnie jak zawsze, tylko pozazdrościć Ani uroku osobistego, którym oczarowuje do dziś.
Szumiące Topole i pokoik w wieży... dlaczego takie rzeczy mi się nie przydarzały, gdy tułałam się pięć lat po stancjach? Moją największą stancjową przygodą było pęknięcie rury od pionu i zalanie trzech pięter pode mną, słabizna :)
Ania opuściła Zielone Wzgórze aby zająć posadę dyrektorki szkoły w Summerside i w Szumiących Topolach spędziła kolejne trzy lata swojego życia....
2005
Za takie opowieści lubię Rodziewiczównę. Główny bohater, Aleksander Kalinowski, zdany jest na łaskę bogatej i wrednej ciotki, a po jej śmierci narażony zostaje na kolejne szyderstwa i bezpodstawne oskarżenia, nie od dziś wiadomo, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu, a dalecy krewni bywają okrutni. Jako człowiek honorowy postanawia odciąć się od złych krewnych i samodzielnie zapracować na swoje utrzymanie. Przez całą książkę bardzo mu kibicowałam, gdyż mimo porywczego charakteru i może trochę zbyt wielkiej dumy, imponował mi swoją wytrwałością w dążeniu do celu. Polubiłam również jego mamę i biedną Józię, którą ci sami dalecy krewni uznali za bezużyteczną i wyrzucili z domu.
Historia Aleksandra Kalinowskiego, młodego człowieka pełnego ambicji i wiary w przyszłość, nie jest kolejną romantyczną opowiastką. Owszem, będzie i miłość, ale tym razem nie spodziewajcie się przewidywalnej, banalnej historii o romansie od pierwszego wejrzenia lub tym podobnych chwytów. Główną sprawczynią wszelakich kłopotów uczuciowych Aleksandra będzie Gizela, której niestety obdarzyć zbyt wieloma pozytywnymi epitetami nie mogę. Zepsuta panna z wyższych sfer, dla której nie liczy się efekt osiągnięty ciężką pracą, którą tak bardzo cenił Aleksander.
Dodatkowo znajdą się piękne opisy polskiej wsi, krajobrazów i zaskakująca historia pewnej uroczej klaczy.
Za takie opowieści lubię Rodziewiczównę. Główny bohater, Aleksander Kalinowski, zdany jest na łaskę bogatej i wrednej ciotki, a po jej śmierci narażony zostaje na kolejne szyderstwa i bezpodstawne oskarżenia, nie od dziś wiadomo, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu, a dalecy krewni bywają okrutni. Jako człowiek honorowy postanawia odciąć się od złych krewnych i...
więcej mniej Pokaż mimo to2010
"- Nigdy nie lubiłam kotów - oznajmiła pani Gardner wyniośle.
- Ja je ogromnie lubię - wtrąciła Dorota. - Są ładne i egoistyczne. Psy są stanowczo za dobre i za mało samolubne. Natura kotów przypomina mi zawsze naturę ludzką".
Chyba właśnie dlatego tak bardzo uwielbiam te charakterne, mruczące kulki futra.
Ania w końcu trafia na swój wymarzony uniwersytet. Strasznie jej zazdrościłam mieszkania w "Ustroniu Patty", bo opisywane miejsce wydaje się być wymarzonym mieszkaniem dla mnie. Poza nauką nasza główna bohaterka stanie przed pewnym wyborem. Oj Ania, Ania. Latka lecą, a ty dalej nie potrafisz ustrzec się kłopotów. Tylko ich kaliber już nie jest ten sam, bo o ile zielone włosy i niezamierzona sprzedaż cudzej jałówki to drobnostki, tak wybór przyszłego towarzysza życia to poważna sprawa. Tylko czy zbyt wielkie pragnienie romantycznej miłości pozwoli naszej Ani wybrać mądrze? Musicie się przekonać sami :)
"- Nigdy nie lubiłam kotów - oznajmiła pani Gardner wyniośle.
- Ja je ogromnie lubię - wtrąciła Dorota. - Są ładne i egoistyczne. Psy są stanowczo za dobre i za mało samolubne. Natura kotów przypomina mi zawsze naturę ludzką".
Chyba właśnie dlatego tak bardzo uwielbiam te charakterne, mruczące kulki futra.
Ania w końcu trafia na swój wymarzony uniwersytet. Strasznie jej...
2010
"- A jednak - powiedziała pewnego razu Ania - wydaje mi się, że nie te dni są najmilsze, kiedy spotyka nas coś nadzwyczajnego, lecz te, które przynoszą nam drobne, codzienne rozkosze i przesuwają się gładko jak perełki na naszyjniku".
Święte słowa, Anka. Podpisuję się pod nimi wszystkimi kończynkami.
Pamiętacie marchewkowłosą dziewczynę z wielkim talentem do wpadania w tarapaty? Talent pozostał, włosy trochę przygasły, piegi prawie zniknęły (moje nie chcą do dziś, niesprawiedliwość!). Ania Shirley powoli wchodzi w dorosłość, jednak nie martwcie się, nadal czeka ją sporo zabawnych przygód. Już jedna z pierwszych, dotycząca pewnej krnąbrnej jałówki, rozbawiła mnie prawie do łez. Tylko Ania mogła wyczynić coś podobnego.
Leniwa, sielska, pozytywnie nastrajająca książka. Antidotum na stres i pośpiech dzisiejszych czasów. Gdybym tylko mogła znaleźć się w Wyspie Księcia Edwarda, na Zielonym Wzgórzu razem z Anią, chętnie zostałabym tam na zawsze.
"- A jednak - powiedziała pewnego razu Ania - wydaje mi się, że nie te dni są najmilsze, kiedy spotyka nas coś nadzwyczajnego, lecz te, które przynoszą nam drobne, codzienne rozkosze i przesuwają się gładko jak perełki na naszyjniku".
Święte słowa, Anka. Podpisuję się pod nimi wszystkimi kończynkami.
Pamiętacie marchewkowłosą dziewczynę z wielkim talentem do wpadania w...
2010
"- Ludzie, którzy nie lubią kotów - powiedziała Valancy [...], - zawsze myślą, że ta niechęć jest jakąś szczególną zaletą".
Niestety, czytanie "Ani z Zielonego Wzgórza" nie było dla mnie przyjemnością, splot niefortunnych okoliczności sprawił, że musiałam zapoznać się z historią dziewczyny o marchewkowych włosach w jeden wieczór, bo to była moja szkolna lektura. Przebrnęłam, ale uraz z powodu przymuszenia sprawił, że przez lata nie sięgnęłam po żadną książkę Lucy Maud Montgomery, czego serdecznie żałuję.
Swoją ponowną przygodę z twórczością autorki zaczęłam od "Błękitnego zamku" i jest to jedna z najbardziej pozytywnych książkowych niespodzianek, jaką miałam do tej pory. Nigdy w życiu nie spodziewałam się, że to będzie tak urocza i wzruszająca historia :)
Valancy jest starą panną stłamszoną przez nudną rodzinę. Pewne zaskakujące informacje sprawią jednak, że dziewczyna przestanie się przejmować zdaniem innych i zacznie żyć po swojemu. Uwielbiam moment jej przemiany i dalsze losy, szczególnie moment zamieszkania na wyspie. Chciałabym mieć taki błękitny zamek jak ona. Piękna historia, którą polecam każdej kobiecie, która lubi romantyczne historie, szczególnie takie bez zbędnych dramatycznych zwrotów akcji :)
"- Ludzie, którzy nie lubią kotów - powiedziała Valancy [...], - zawsze myślą, że ta niechęć jest jakąś szczególną zaletą".
Niestety, czytanie "Ani z Zielonego Wzgórza" nie było dla mnie przyjemnością, splot niefortunnych okoliczności sprawił, że musiałam zapoznać się z historią dziewczyny o marchewkowych włosach w jeden wieczór, bo to była moja szkolna lektura....
„Bezduszna” to romansidło historyczne z elementami nadprzyrodzonymi – znajdziemy tu trochę wampirów, wilkołaków oraz ludzi bez duszy, którzy samym tylko dotykiem swojej ofiary potrafią wszelaką „nadprzyrodzoność” odwołać. Dokładniej mówiąc „bezdusznych”, bo tak się oni zaskakująco zwą, jest znacząco mniej – w książce zanotowano sztuk jeden. Do tego pod postacią panny, oczywiście jak to w romansidle bywa, starej. No i raczej mało urodziwej, żeby nie było wątpliwości. Na szczęście nie pozbawionej żadnych zalet, bo inteligentnej i wygadanej, ale to jej raczej nie przysporzyło adoratorów. Wtedy w cenie poza zupełnie innym typem urody niż reprezentowanym przez pannę Tarabotti była także uległość, delikatność i przede wszystkim młodość, a naszej bohaterce (jak na ówczesne czasy) niestety było już bliżej cmentarza niż ślubnego kobierca.
Jak na klasykę gatunku przystało jest też on, najbardziej męski samiec jaki tylko mógł być, tym razem dosłownie, bo lord Maccon jest wilkołakiem. Do tego samcem alfa lokalnej watahy, więc wszyscy się go boją, a że jest oczywiście przystojny i bogaty to mdleje na jego widok większość panien na wydaniu, w celu oczywiście wiadomym, trenują takie sceny w ramach codziennych zajęć.
Para głównych bohaterów nie pała do siebie zbyt ciepłymi uczuciami (czego raczej nie poprawił incydent, kiedy on wylądował dzięki niej na jeżu, uraziło to z pewnością nie tylko jego męską dumę), a do tego panna Alexia ma wielki talent do pakowania się w różne kłopoty, co niezmiernie drażni naszego alfę.
Wszystko jest dokładnie tak jak w większości tego typu romansideł, a jednak nadal mnie to bawi. Chyba raczej nikt nie sięga po tego typu lekturę oczekując napięcia, zwrotów akcji i niebanalnego zakończenia, a jeżeli sięga to się srogo rozczaruje ;)
Ja oczekiwałam trochę lekkiej rozrywki z humorem i książka dokładnie taka była. Nie jest to na pewno literatura wysokich lotów, ale na poprawę humoru zawsze działa u mnie jak znalazł.
„Bezduszna” to romansidło historyczne z elementami nadprzyrodzonymi – znajdziemy tu trochę wampirów, wilkołaków oraz ludzi bez duszy, którzy samym tylko dotykiem swojej ofiary potrafią wszelaką „nadprzyrodzoność” odwołać. Dokładniej mówiąc „bezdusznych”, bo tak się oni zaskakująco zwą, jest znacząco mniej – w książce zanotowano sztuk jeden. Do tego pod postacią panny,...
więcej Pokaż mimo to