-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant11
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać395
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2015-06-16
2015-06-23
Cholera jasna, Snyder! Weź się w końcu, człowieku, pomyl! Pomyl się i to tak potężnie, bo mi się już zasób pozytywnych przymiotników kończy do tych opinii!
"Black Mirror" to jeden z najlepiej ocenianych batmanowych komiksów wszech czasów. Masa wychwalających recenzji i nazwisko autora napawały mnie ogromnymi nadziejami. Miałem zamiar oszczędzić ten komiks jako ukoronowanie mojej snyderowej przygody, ale wystarczył jeden dotyk tego cudownego wydania i mój portfel ucierpiał. Nie żałuję nic a nic.
Nie jest to typowy komiks o Batmanie. Głównie dlatego, że brak w nim Bruce'a Wayne'a. Rolę Gacka przejmuje tutaj Dick Grayson, pierwszy z Robinów i staje przed poważnymi zagrożeniami czającymi się w Gotham - kilka typowych śledztw, cameo Jokera, osobiste problemy, ale przede wszystkim wielki powrót syna komisarza Gordona, Jamesa, który, jakby to delikatnie ująć, normalny nie jest.
I niby od czego mam zacząć? Czym zachwycać się najpierw? Historią, która jest nietypowa, jak na komiks superbohaterski, bo bardzo spokojna, pozbawiona epickich pojedynków, gangsterów, poprzebieranych przestępców i gróźb? Zarówno ta część dotycząca Batmana, który wcale nie tak bardzo różni się od Bruce'a, a także ta gordonowa potrafią wciągnąć i zaintrygować, wywołać dreszczyk na plecach, zaskoczyć jak rasowy kryminał. Snyder nietypowo dla siebie nie pędzi na łeb, na szyję, powoli i ostrożnie przedstawia wydarzenia, skupia się na szczegółach, pozwalając delektować się każdym kadrem, każdym dialogiem. A naprawdę jest się czym delektować. Nie ma miejsca na pseudointeligencję, puste słowa, schematyczne zagrywki. Wszystko wydaje się mieć sens, swój cel. Ostatecznie nawet najmniej ważna rzecz okazuje się być równie istotna co sam Batman.
A postaci? Rany, przecież tu można cały esej napisać. Jeśli Joker w wykonaniu Snydera (czyli najlepsze co się może w świecie komiksowym zdarzyć) ledwo zapada w pamięć po przeczytaniu "Black Mirror", to już coś znaczy. Bardzo cieszy mnie fakt, że mnóstwo miejsca poświęcono tu Jimowi Gordonowi. Bohater ten z czasem ewoluował do tła, które jest tylko po to, żeby informować Batmana o zbrodniach, a potem dawać się pokonywać. Tu urasta do rangi niemalże głównej postaci. Sporo mądrych przemyśleń, samodzielnie podejmowanych działań, odpowiedzialności. Tutaj to Dick radzi się Gordona, nie na odwrót. A i sam nowy Batman to powiew niesamowitej świeżości. Nie jest wszechmocny i wszechwiedzący, nie żyje wciąż myślą o martwych rodzicach, potrafi się uśmiechnąć. Bardzo przyjemna odmiana. Do tego dochodzi jeszcze cała masa nowych przeciwników. Choć większość z nich nie wyróżnia się niczym poza dziwnym wyglądem, akurat główny antagonista - czyli psychopatyczny syn Gordona - to klasa sama w sobie. Łączy ze sobą wszystkie kawałki opowieści, jest nieobliczalny, przebiegły i wyrafinowany. Praktycznie przerażający. Cała otoczka wokół tej postaci - jej przeszłość, tajemnice, przemyślenia - to istny majstersztyk. Szanuje się też to, że Snyder za przeciwnika obiera sobie też samo miasto, które wciąż rzuca przysłowiowe kłody pod nogi bohaterom.
Do Scotta dołączyło dwóch rysowników. Jock (z tymi panami widziałem się niedawno przy okazji świetnego "Wytches") odpowiada tu za typowo batmanowe szkice, te bardziej mroczne, wymuszające strach i odrzucenie. Francavilla zaś cieszy nasze oczy w przypadku historii Gordonów. Może i kolorowo i jasno, ale przy tym jednak dziwnie niepokojąco. I obaj panowie spisują się kapitalnie. Lepiej się chyba nie dało. Na dodatek co kilka numerów zamieniają się "miejscami", dzięki czemu komiks nie nuży nawet na sekundę.
Także tego. Absolutny objaw geniuszu. Nie wiem, czy Snyder będzie dał radę wspiąć się kiedyś wyżej, ale... już nie raz tak myślałem. W każdym razie, komiks jest to idealny i nic więcej dodawać nie trzeba. Niebanalny, intrygujący, wstrząsający. Co z tego, że już go czytałem; i tak na 300% zakończy moją przygodę ze Scottem Snyderem.
Cholera jasna, Snyder! Weź się w końcu, człowieku, pomyl! Pomyl się i to tak potężnie, bo mi się już zasób pozytywnych przymiotników kończy do tych opinii!
"Black Mirror" to jeden z najlepiej ocenianych batmanowych komiksów wszech czasów. Masa wychwalających recenzji i nazwisko autora napawały mnie ogromnymi nadziejami. Miałem zamiar oszczędzić ten komiks jako...
Świetny klimat, fantastycznie zarysowany duet głównych bohaterów, sytuacje wpływające na całe uniwersum Batmana, trochę smutku, sporo gniewu, idealna porcja szoku, a na sam koniec - legenda - nawet zabawny dowcip Jokera.
Nie ma opcji, żeby znaleźć jakiś minus w tym arcydziele.
Świetny klimat, fantastycznie zarysowany duet głównych bohaterów, sytuacje wpływające na całe uniwersum Batmana, trochę smutku, sporo gniewu, idealna porcja szoku, a na sam koniec - legenda - nawet zabawny dowcip Jokera.
Nie ma opcji, żeby znaleźć jakiś minus w tym arcydziele.
Szokująca, poruszająca, wstrząsająca, obrzydliwa, okrutna, ale to wszystko nic w porównaniu do tego, jak bardzo uzależnia!
Szokująca, poruszająca, wstrząsająca, obrzydliwa, okrutna, ale to wszystko nic w porównaniu do tego, jak bardzo uzależnia!
Pokaż mimo toCo tu dużo pisać, genialna, mroczna książka! Wywołuje dreszcze nawet przy trzecim czytaniu, drugie miejsce na osobistym kingowym podium!
Co tu dużo pisać, genialna, mroczna książka! Wywołuje dreszcze nawet przy trzecim czytaniu, drugie miejsce na osobistym kingowym podium!
Pokaż mimo to2016-07-05
Nick Hornby to bardzo sympatyczny pisarz, który w historii mojej literackiej przygody zapisał się za pomocą najlepszej książki ever - "Futbolowej Gorączki". Minął jakiś czas, a tu się nagle okazuje, że miano to przechodzi do "Długiej Drogi w Dół", znów tego samego autora. Niezły wynik!
Sylwestrowa noc w Londynie. Na dachu wieżowca spotyka się czwórka ludzi. Prezenter telewizyjny Martin z zepsutym życiem, Maureen, matka chorego dziecka, nierozumiana, popaprana nastolatka Jess i niespełniony muzyk rockowy JJ. Nie znają się, a łączy ich tylko jedno - dokładnie w tym momencie postanowili rzucić się z dachu, ponieważ ich życia nie mają sensu. Spotkanie to jednak okazuje się dla całej czwórki o wiele ważniejsze, niż się pierwotnie wydawało, postanawiają więc poczekać z samobójczą decyzją aż do Walentynek.
Brzmi całkiem depresyjnie, a nie powinno, bo dzieło Hornby'ego znajduje się tak daleko od depresji jak to możliwe. Pewnie, jest to książka o samobójcach, ale wsystko utrzymane jest w niezwykle ciepłym i dowcipnym nastroju. Cała fabuła bowiem skupia się na tym, dlaczego zabijać się nie warto, nieważne jak słabo by było. Postaci - które przy okazji są naprawdę kapitalne, wyjątkowo ludzkie i prawdziwe (co wcale nie jest takie łatwe, kiedy narratorami jest cała czwórka), są naprawdę w porządku, a każda z nich ma coś ciekawego do powiedzenia, przy okazji prezentując odmienne poglądy życiowe, tak żeby każdy znalazł coś dla siebie. Cała czwórka bohaterów jest na tyle różna, że książka nie nudzi nawet na moment, a dzięki czterem odmiennym bohaterom, bardzo łatwo się z kimś utożsamić. Ja tam wybrałem sobie Jess i Martina, nie tylko dlatego, że byli najzabawniejsi i najbardziej w porządku, ale też dlatego, że trochę siebie w nich znalazłem (uuu, zabrzmiało poważnie).
I ta cała czwórka tak po prostu spędza ze sobą czas, rozmawia, często się kłóci i poznaje coraz lepiej... to wszystko jest po prostu przecudowne. Hornby z niezwykłą pisarską wprawą cieszy zwrotami akcji, ciętymi dialogami i potężnym czarnym humorem. Nie daje nawet na chwilę odetchnąć tej zaskakująco gorzkiej komedii, co jakiś czas dowalając życiowym cytatem, którym trafia prosto w duszę. Pisze przy tym z niezwykłą lekkością i luzem, jakby traktując mocny temat bezczelnie. I to wszystko składa się na książkę idealną.
Moim zdaniem - książka, którą każdy powinien przeczytać w życiu przynajmniej raz. Niezależnie od samopoczucia, na pewno podniesie na duchu i rozbawi, kto wie, może i zmieni życia. Ja wiem na pewno, że po tych 364 stronach jestem odrobinę lepszym człowiekiem.
PS. Nie polecam jednak polskiego tłumaczenia, lekko skopane. Ilość "żeśmy" zmusza do rzygu. Zresztą brytyjski humor, to jednak brytyjski humor - tylko w oryginale.
Nick Hornby to bardzo sympatyczny pisarz, który w historii mojej literackiej przygody zapisał się za pomocą najlepszej książki ever - "Futbolowej Gorączki". Minął jakiś czas, a tu się nagle okazuje, że miano to przechodzi do "Długiej Drogi w Dół", znów tego samego autora. Niezły wynik!
Sylwestrowa noc w Londynie. Na dachu wieżowca spotyka się czwórka ludzi. Prezenter...
2016-07-09
Wow, po prostu wow. Znaczy się, są Baśnie i w ogóle, są super, jedne historie są kapitalne, inne po prostu dobre, ale to... nie mam słów, nowy kandydat do najlepszej historii w tej serii.
Therese, jedna z córek Bigby'ego, za pomocą swojej plastikowej łódeczki (to prawda) zostaje zabrana do ponurego, tajemniczego i odludnego miejsca, zamieszkanego przez wyniszczone i porzucone zabawki. Tam nazwana zostaje królową, która przybyła, by ratować i naprawiać. Nieważne, czy jej się to podoba czy nie. A że oczywiście jej się nie podoba, na ratunek rusza cała masa ludzi, w tym jeden z jej braci.
Dlaczego jest to najlepszy tom? Bo jest totalnie inny od pozostałych. Zero tu żartów, zero dobrej zabawy czy koloru. Historia (jak zresztą widać po okładce) jest wyjątkowo przygnębiająca, mroczna i smutna. Dominująca wszędzie szarość wprowadza sporo niepokoju, a fakt, że wszystko dotyczy dzieci i zepsutych zabawek jest po prostu... dziwnie przerażający. Bo tego, że zamiary mieszkańców Krainy Zabawek dobre nie są, domyślić się łatwo. I przez to właśnie, a także przez typowe dla serii okrucieństwo, sporo scen ociera się tu o horror (no weźcie, ta akcja z procesem...). A że Willingham to autor bezlitosny dla bohaterów i nie zważa na wiek ani wygląd, finał to eksplozja emocji i napięcia. Rozwiązania, których totalnie bym się nie spodziewał. Doskonale rozpisane, zmieniające moje nastawienie do niektórych postaci i wprowadzające mnie w uczucia, do których przy Baśniach przyzwyczajony nie jestem. I chyba tutaj właśnie znajduje się geniusz tego tomu, a w sumie to i całej serii.
Choć temat porzuconych zabawek dość oklepany, to autorowi udaje się urozmaicić go na tyle, że zapomina się o wtórności i cieszy genialną historią. Jest niepokojący, jest smutny, wprowadza lęk, a przy tym wszystkim niezwykle fascynuje.
Wow, po prostu wow. Znaczy się, są Baśnie i w ogóle, są super, jedne historie są kapitalne, inne po prostu dobre, ale to... nie mam słów, nowy kandydat do najlepszej historii w tej serii.
Therese, jedna z córek Bigby'ego, za pomocą swojej plastikowej łódeczki (to prawda) zostaje zabrana do ponurego, tajemniczego i odludnego miejsca, zamieszkanego przez wyniszczone i...
2016-07-10
Spoko, ta dyszka to ocena za całą serię, bo ten tom to tylko na takie 9,5 zasługuje.
Stało się. Koniec. Za chwilę zasiądę w kącie ciemnego pokoju i zadam sobie pytanie "Co robić z życiem?". Ależ to była dobra seria! I jakie cudowne zakończenie! Na wyżyny się wspiął Willingham w tym 150 numerze!
Nadszedł czas wielkiej bitwy. Armie gotowe do walki, siostry przepełnione zarówno strachem, jak i wojenną ekscytacją. A tu jeszcze tyle rzeczy do zrobienia - Brandisha trzeba pokonać i pozbyć się Totenkinder i ogarnąć Bigby'ego i pospiskować przed starciem... no i pożegnać z czytelnikiem też. I to wszystko naraz! Dobry to będzie dzień dla Baśniogrodu!
Po kolei - Willingham to geniusz! Miał tylko kilkadziesiąt stron, żeby praktycznie cały świat ogarnąć, żeby poradzić sobie z losem ponad dwudziestu postaci. I to aż szok, jak świetnie sobie z tym radzi. Nawet jeśli momentami wydaje się, że niepotrzebnie przyspiesza, okazuje się, że idealnie rozplanował wszystkie wydarzenia, rzucając zwrotami akcji w odpowiednich momentach, kończąc wątki wtedy, kiedy trzeba. Każdy bohater (każdy, który przeżył) dostaje coś ważnego do roboty, autor nikogo nie oszczędza, co tylko pogłębia satysfakcję, bo ten świat był tak wspaniały, że aż żal byłoby skupiać się na głównych postaciach. Co oczywiście nie zmienia faktu, że konflikt Śnieżki i Róży jest nieistotny. Wręcz przeciwnie, choć zakończony dość nieprzewidywalnie, jest najlepszym fragmentem pożegnalnego tomu. Koniec końców Baśniowcy to jedna wielka rodzina i Willingham tylko delikatnie nam o tym przypomina.
A potem jeszcze tylko podwaja rozpacz i prygnębienie, żegnając się z każdą postacią z osobna w kilkustronicowych historiach, kończąc wszystkie zaczęte wcześniej sprawy i dopracowując każdy poruszony szczegół. Przy okazji pokazuje też wszystkie zalety Baśni - jest i absurdalny humor i trochę ciepłej obyczajówki, jest czerpanie z oryginału, są też nawiązania do wcześniejszych numerów... te kilkanaście historyjek to zdecydowanie jego baśniowe opus magnum. Kocham absolutnie każdy detal tego numeru... Boże, jaka to dobra seria jest!
Dzięki, panie Willignahm, za najlepszą literacką przygodę życia!
A tym, którzy teraz sobie myślą "O ranyy, nareszcie te durne Baśnie znikną z aktywności moich znajomych..." pragnę przypomnieć, że przede mną jeszcze cała masa spin-offów :)
Spoko, ta dyszka to ocena za całą serię, bo ten tom to tylko na takie 9,5 zasługuje.
Stało się. Koniec. Za chwilę zasiądę w kącie ciemnego pokoju i zadam sobie pytanie "Co robić z życiem?". Ależ to była dobra seria! I jakie cudowne zakończenie! Na wyżyny się wspiął Willingham w tym 150 numerze!
Nadszedł czas wielkiej bitwy. Armie gotowe do walki, siostry przepełnione...
2015-12-08
Wow. Po prostu wow. Jestem zdumiony i zachwycony, a w tej samej chwili lekko na siebie zły. Zachwycony, bo ta książka jest mega, zły, bo zajęło mi całą masę czasu, żeby nie tyle przeczytać to arcydzieło literatury, ale nawet zabrać je z półki (przeleżało tam ponad dwa lata!!). To trochę wstyd, biorąc pod uwagę, że takie czynnności jak czytanie komiksów czy jedzenie pizzy to w porównaniu z kibicowaniem (fakt że Arsenalowi, tak jak autor nie jest tu ważny) nic nieznaczące hobby.
Nick Hornby przez ponad trzysta stron raczy czytelnika krótkimi historiami dotyczącymi kilkudziesięciu lat jego życia jako pasjonat piłki nożnej, a w szczególności londyńskiego Arsenalu. Cała książka wygląda trochę jak biografia, bo wokół piłki nożnej kręci się całe życie autora, wszystkie decyzje, wybory, znajomości, każdy najmniejszy szczegół jest podporządkowany kibicowaniu. A Hornby obiera sobie za główny cel udowodnienie, że nie ma w tym absolutnie nic niepokojącego; że "nic nie ma znaczenia poza piłką nożną".
Miota się we mnie tyle pozytywnych opinii i zachwytów nad wszystkim, co jest w tej książce, że aż nie wiem, co tak naprawdę napisać. Chciałbym pochwalić każdy najmniejszy szczegół - pisarski talent Hornby'ego, jego inteligentne poczucie humoru, wciągające jak na taką ilość przwidywalności (w końcu wyniki są powszechnie znane) opowieści - ale tak naprawdę nie wiem, co o nich powiedzieć. Bo - nieważne jak absurdalnie to zabrzmi - ta książka nie jest dla mnie tak do końca książką.
To bardziej jak zeznanie, jak historia przekazywana przez doświadczonego kibica temu młodemu, początkującemu, opowiadana w drodze na najważniejszy mecz sezonu. Jak kopalnia genialnych cytatów, które dokładnie, co do najmniejszego detalu opisują Twoje życie. Jak piłkarskie mądrości, które zawsze odczuwałeś, ale nigdy nie potrafiłeś ich nazwać. To futbolowa Biblia.
Szkoda tylko, że skupiająca się na tak odległych czasach (dla tych co nie czytali - BŁĄD! - lata 70. i 80.), kompletnie dla mnie nieznanych (jestem Kanonierem "dopiero" od dziewięciu lat). I choć Hornby robi wszystko, by dla czytelnika nazwiska, kluby i mecze z tamtych lat brzmiały jak najdokładniej, to z miłą chęcią przeczytałbym "Futbolową Gorączkę 2", skupiającą się na dokonaniach klubu z XXI wieku, nawiasem mówiąc niezwykle udanych.
Ale i tak to prawdopodobnie najlepsza książka, jaką czytałem w życiu. Jedna z tych, które zatrzymam przy sobie na zawsze, do której będę wracał, którą będę cytował i polecał każdej spotkanej na ulicy osobie. Nawet jeśli na słowa "piłka nożna" reagujecie z obrzydzeniem, powinniście po nią sięgnąć. Być może coś w Was zmieni, być może zachęci do kibicowania najlepszej drużynie tej galaktyki, a może w przeciwieństwie do mnie po prostu zachwyci Was nietuzinkowy talent autora i jego niezwykle udany twór literacki.
Wow. Po prostu wow. Jestem zdumiony i zachwycony, a w tej samej chwili lekko na siebie zły. Zachwycony, bo ta książka jest mega, zły, bo zajęło mi całą masę czasu, żeby nie tyle przeczytać to arcydzieło literatury, ale nawet zabrać je z półki (przeleżało tam ponad dwa lata!!). To trochę wstyd, biorąc pod uwagę, że takie czynnności jak czytanie komiksów czy jedzenie pizzy to...
więcej mniej Pokaż mimo to2006
Często spotykałem się z opiniami, jakoby "Czara" była najlepszą częścią całego potterowego cyklu. I o ile nigdy się z tym nie zgadzałem, o tyle kolejna już lektura czwartego tomu udowodniła mi, że absolutnie nie mam się do czego przyczepić.
Tu wszystko jest na swoim miejscu - odpowiednio dawkowane napięcie, mieszająca w głowie intryga, masa przednich zaklęć (Avada <3 ), sporo mroku i dojrzałości, kozacki powrót Króla w końcówce. Plusom praktycznie nie ma końca. Mimo, że styl się zmienia i nabiera powagi nie brakuje tu wcale typowych dla serii humoru i ciepła. Przyjaźń to wciąż podstawa, element pomagający pokonać nawet największe przeciwności. Nie przeszkadza mi nawet nienaturalne dla pani Rowling wodolejstwo (szczególnie na początku). Wręcz przeciwnie, gawędziarstwo pisarki jest na tyle sympatyczne i ma w sobie tylko uroku i... magii, że tylko pogłębia mój zachwyt.
Potter rozkręca się na serio, a ja dołączam do grona twierdzącego, że "Czara" wymiata i zaczynam się poważnie zastanawiać, jak potężnych określeń pozytywnych będę musiał użyć przy częściach kolejnych!
Często spotykałem się z opiniami, jakoby "Czara" była najlepszą częścią całego potterowego cyklu. I o ile nigdy się z tym nie zgadzałem, o tyle kolejna już lektura czwartego tomu udowodniła mi, że absolutnie nie mam się do czego przyczepić.
Tu wszystko jest na swoim miejscu - odpowiednio dawkowane napięcie, mieszająca w głowie intryga, masa przednich zaklęć (Avada <3 ),...
2017-01-18
Nie ma chyba potrzeby zbytnio się rozpisywać na temat autorki, którą każdy zna i jej najsłynniejszej książki, więc po prostu garść tak często powtarzanych odczuć:
Świetne. No serio, doskonałe wręcz. Kocham motyw grupy ludzi zebranych w jednym miejscu i powoli umierających, szczególnie, jeśli jest widocznie inteligentny i przemyślany. Tak właśnie jest z powieścią pani Christie. Ta książka to do samego końca dopracowana i wciąż zaskakująca intryga, niedościgniony do dzisiaj wzór. Historia z tych, przy których sam mówisz sobie, że "tak nie może być, no przecież tego się nie da wyjaśnić po prostu". Pełna ślepych zaułków i ostrych zakrętów fabuły. A co jeszcze? Niesamowicie stopniowane napięcie i atmosfera niepewności i braku zaufania. Bardzo dobrze stworzone studium zbrodni i kary. Do tego aż dziesięć porządnie rozpisanych postaci, co kilka stron zmieniających się z ofiar w podejrzanych i na odwrót. Również bardzo przyjemny i nawet odrobinę zabawny motyw z mordowaniem zgodnie z tekstem wierszyka - super sprawa. Dodatkowy plus w kolejności zabijania - faworyci (moi oczywiście) trzymają się do końca.
Zresztą co ja się tu będę niepotrzebnie produkował - tę powieść i tak wszyscy znają, a jak nie, to powinni to zmienić, bo to przecież jest bezbłędność i to nie tylko w kategorii kryminału patrząc.
Nie ma chyba potrzeby zbytnio się rozpisywać na temat autorki, którą każdy zna i jej najsłynniejszej książki, więc po prostu garść tak często powtarzanych odczuć:
Świetne. No serio, doskonałe wręcz. Kocham motyw grupy ludzi zebranych w jednym miejscu i powoli umierających, szczególnie, jeśli jest widocznie inteligentny i przemyślany. Tak właśnie jest z powieścią pani...
2014-09
Jak jest z adaptacjami gier, każdy wie. Czy to w wersji filmowej, książkowej czy też komiksowej są czystymi skokami na kasę. Słabymi, wymuszonymi i pozostawiającymi niezbyt przyjemny posmak. Ale przecież od każdej reguły jest wyjątek i takim wyjątkiem w tej sprawie jest właśnie "Injustice". Stanowiąc prequel gry o identycznym tytułem jest tym, czego DC Comics jak najbardziej potrzebowało - pełną przemocy i kozackich zwrotów akcji odskocznią od przesłodzonych happy-endów.
Historia przedstawia się dość prosto - Joker z czystej nudy postanawia zabawić się z Supermanem i w jednej sekundzie sprawia, że Człowiek ze Stali traci żonę, nienarodzone dziecko i swoje miasto. Dodatkowo w pewnym sensie z własnej winy. Zrozpaczony i rozgniewany Superman stwierdza, że ma dość i siłą zaczyna wprowadzać pokój na Ziemi. Zbiera grupę poddanych mu herosów, a naprzeciw wychodzi mu Batman z kolegami.
Ciężko stwierdzić, dlaczego seria opierająca się głównie na ciągłym tłuczeniu się po mordach przez całą masę superbohaterów zbiera prawie same zachwalające recenzje i łączy ze sobą wszystkich przeciwników wydawnictwa. Czyżby to wizja tyrana-Supermana, który z każdą stroną coraz bardziej pogłębia się w swojej misji aż tak podobała się czytelnikom? Albo to przez klasyczną potyczkę Bats-Supes, która tym razem ciągnie za sobą cały świat?
Nie wiem, jak to widzą inni, ale dla mnie geniusz tego komiksu leży w braku litości. Wiadomo, że tak potężna wojna musi ciągnąć za sobą ofiary, ale sposób, w jaki scenarzyści to opisują i kogo decydują się poświęcić to po prostu potęga. W alternatywnym świecie niezależnym od głównego uniwersum świetnie można się bawić bohaterami i widać, że twórcy doskonale to rozumieją. Już sam pomysł tego, że Supermana można nienawidzić bardziej niż wszystkich przeciwników razem wziętych brzmi jak szaleństwo. Jednak z biegiem komiksu podrzucane są sytuacje, przez które chcemy dołączyć do Batmana i skopać Kryptonianinowi tyłek.
A poza tym, co tu dużo ukrywać? Injustice jest po prostu świetnie napisane i narysowane. Dialogi są mocarne, bardzo łatwo jest połączyć się z Supermanem w cierpieniach, a bohaterowie dogadują się niemal doskonale. Napięcie rośnie z każdą stroną, satysfakcja przychodzi tylko po to, żeby za chwilę zniknąć a utrata bohatera działa jak strata członka rodziny. Aż dziw, że o Tomie Talorze tak mało się słyszy. Rysowników jest wielu i chwała im za to, bo dzięki przeróżnym szkicom, komiks nie nudzi ani trochę.
Naprawdę chciałbym polecić "Injustice" wszystkim, ale niestety jest to dzieło zdecydowanie dla zaawansowanych komiksiarzy (ja się czasem gubię). Więc jeśli się za takiego uważasz, a jeszcze nie miałeś tego komiksu w ręku, to wstydź się, a potem leć do sklepu.
Jak jest z adaptacjami gier, każdy wie. Czy to w wersji filmowej, książkowej czy też komiksowej są czystymi skokami na kasę. Słabymi, wymuszonymi i pozostawiającymi niezbyt przyjemny posmak. Ale przecież od każdej reguły jest wyjątek i takim wyjątkiem w tej sprawie jest właśnie "Injustice". Stanowiąc prequel gry o identycznym tytułem jest tym, czego DC Comics jak...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-11
O rany, Injustice. Co za seria. Po prostu... co za seria. Niesamowite, że komiks w 98% oparty na klasycznym starciu superbohaterskim i po brzegi wypełniony krwawymi i obitymi mordami podniósł DC z kolan i jest najlepszym, co temu wydawnictwu przydarzyło się w XXI wieku.
Superman wygrywa. Jego misja natychmiastowej naprawy świata zdobywa coraz więcej poparcia i całe masy bohaterów i ludzi stają po jego stronie. Ale Batman wie, że w ten sposób pokoju uzyskać się nie da, więc ukryty w cieniu obmyśla plan działania. Jeden próbuje prześcignąć drugiego i powoli obaj posuwają się do rzeczy, których bohaterowie robić nigdy nie powinni.
Drugi tom to już masakra 10/10. Każdy kolejny numer, a czasem nawet strona przynosi tylko zwroty akcji i epickie pojedynki. Bohaterów tylko przybywa, a dzięki temu autor zdecydowanie lepiej bawi się z uniwersum, uderzając tam, gdzie komiksowy nerd chciałby najbardziej i spełniając wszystkie ukryte sny fanatyków DC Comics. Cóż, taka główna zaleta "elsewordów", a Tom Taylor doskonale to rozumie.
Sam finał tej historii to kilkadziesiąt stron czystej adrenaliny i emocji, będąc przy okazji prawdopodobnie najsmutniejszym komiksowym fragmentem, jaki przeczytałem. Ale Injustice całe takie jest. Jeśli nie smutek, to wzbudza gniew na czyny, których podejmuje się Superman; satysfakcję, gdy Batmanowi uda się wykonać choć procent planu; cień uśmiechu przy sucharach rzucanych przez bohaterów w momentach największego kryzysu. No i przede wszystkim niesamowity podziw do zdolności pisarskich Toma Taylora. Rany, jak ten gość pisze! Już nie chodzi tylko o rewelacyjne pomysły czy relacje między bohaterami. Tu nawet najmniejszy dialog jest przepełniony... literackim pięknem :D Inaczej tego nie nazwę. Szacun!
A to wciąż dopiero drugi tom. I już jest tak perfekcyjny. Kiedy tylko przypomnę sobie, co przeżywałem przy kolejnych... chyba będzie trzeba poprosić LC o zwiększenie skali przynajmniej do 11.
O rany, Injustice. Co za seria. Po prostu... co za seria. Niesamowite, że komiks w 98% oparty na klasycznym starciu superbohaterskim i po brzegi wypełniony krwawymi i obitymi mordami podniósł DC z kolan i jest najlepszym, co temu wydawnictwu przydarzyło się w XXI wieku.
Superman wygrywa. Jego misja natychmiastowej naprawy świata zdobywa coraz więcej poparcia i całe masy...
2017-02-24
(Nie chciałem dać tej książce dychy tak naprawdę. Ale postanowiłem ocenić ją przez cobenowe standardy i w tej kwestii na nic innego nie zasługuje. No i wypadałoby mojemu ulubionemu pisarzowi choć raz dyszkę dać, więc czemu by nie tutaj)
Słyszałem o tym przy okazji „Tęsknię za Tobą”, słyszałem przy „Nieznajomym”, ale dopiero teraz nadszedł czas, w którym i ja mogę głośno zakrzyknąć te piękne, przynoszące mnóstwo ulgi hasło – Nasz kochany, łysy mistrz kryminału po kilku wpadkach znów jest w formie!
Nowy Coben to dla mnie sporych rozmiarów literackie święto. Oczekiwania zawsze są ogromne, dni kolejno przekreślane w kalendarzu, wszelkiego rodzaju recenzje czytane gdzie się da… rozumiecie. Podnieceniu towarzyszy też strach, potwierdzony kilkoma przykładami, tym razem jednak Coben nie tylko zaspokaja wszystkie pokładane w nim nadzieje, ale i wykracza poza własne, tak mocno utarte schematy. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że lepszej książki od czasów „W Głębi Lasu” to on nie napisał. (oczywiście nie mówimy tu o cyklu Myron/Win, te książki są poza skalą). Do rzeczy.
Maya Stern, była pani żołnierz, nadal stara się pozbierać po śmierci siostry i męża. Próbując poukładać sobie życie samotnej matki, walczy ze wspomnieniami zabijanych cywilów. I kiedy już jako tako to wygląda, na nagraniu z domowej kamery widzi własnego męża. A przecież była świadkiem jego morderstwa. Czyżby popadała powoli w obłęd? Komu można ufać?
Ale zapachniało „Nie mów nikomu”, co nie? I „Mistyfikacją”. I „Tęsknię za Tobą”. I pewnie czymś tam jeszcze, o czym zapomniałem. Tak, powracający zza grobu ludzie w niewyjaśnionych okolicznościach to coś, co Coben lubi najbardziej. Stąd spore obawy, że zaraz schematami poleci, a historia połączy intrygę z ckliwością po „zmarłym” małżonku. Ale spoko, tak naprawdę mąż na kamerce jest tu tylko punktem wyjściowym. Okazuje się, że intryga zahaczać będzie o zupełnie inne kwestie, dające o wiele większe pole do popisu niż proste romansowanie kryminalne. Maya jako weteranka ma sporo własnych problemów, a kiedy okazuje się - a jakże! – że może ufać tylko sobie, do książki potajemnie wkrada się atmosfera paniki i obłędu. I chyba dzięki temu tak dobrze się to czyta. Coben, znany z tego, że mąci, kręci i kombinuje jak szalony, tu uspokaja się ze zwrotami akcji kosztem porządnego budowania napięcia. Leje dużo wody, buduje przydługie opisy i mocno skupia się na psychice i odczuciach Mayi, aż tu nagle strzela cię po mordzie tym, co zaskakujące i nieoczekiwane. Chyba za to wszyscy go uwielbiamy. Największy plus jednak za zakończenie - jest tak bardzo inne od wszystkiego, co cobenowate, że zastanawiałem się, czy ktoś mi książek nie podmienił. Bardzo się cieszę, że pisarz ten w końcu pojął, że tak też można kończyć książki.
Nie wiem, czy tak naprawdę mam się do czego przyczepić. Początek książki trochę kiepsko mi się czytało. I Maya mnie wtedy wkurzała. I w ogóle mam wrażenie, że w trakcie pisania Coben chyba sobie przerwę od pisania zrobił, bo w pewnym momencie książka zmienia styl, nabiera sporo „cobenowatości”, robi się nawet czasami zabawna, a bohaterowie wzbudzają sympatię, zamiast irytacji.
No cóż, pozostaje tylko rzec, że nie mogę nawet na głos powtórzyć tytułu, bo pan Coben oszukał mnie jak dzieciaka po raz kolejny i mam nadzieję, że będzie mnie oszukiwał jeszcze przez dłuższy czas. ALL HAIL COBEN!
(Nie chciałem dać tej książce dychy tak naprawdę. Ale postanowiłem ocenić ją przez cobenowe standardy i w tej kwestii na nic innego nie zasługuje. No i wypadałoby mojemu ulubionemu pisarzowi choć raz dyszkę dać, więc czemu by nie tutaj)
Słyszałem o tym przy okazji „Tęsknię za Tobą”, słyszałem przy „Nieznajomym”, ale dopiero teraz nadszedł czas, w którym i ja mogę głośno...
Personalnie mój ulubiony komiks wszech czasów. Superman, Batman i reszta elity DC w podeszłym wieku stawia czoła nowym, młodym superbohaterom, którzy za bardzo się poczuwają i mają gdzieś kodeks dobrego herosa.
No mistrzostwo świata! Waid rewelacyjnie gra na emocjach czytelnika - moja ulubiona scena, w której Supes wraca do gry po kilku latach, a na twarzach oglądających to zwykłych ludzi widać radość, satysfakcję i pewność zmian na lepsze. Identyczny wyraz maluje się na mojej twarzy. Zakończenie wcale nie jest tak oczywiste, jak może się z początku wydawać, co więcej! Zaskakuje i pozostawia czytelnika w stanie osłupienia. Ross też na pewno ma w tym swój udział. Jego rysunki są niesamowite, klimatyczne, idealnie oddają charaktery i poruszenie postaci. Panowie razem stworzyli duet niemalże perfekcyjny. Rewelacyjny jest też pomysł zrobienia narratorem zwykłego, prostego człowieka - pastora, który razem ze Spectrem jest cichym obserwatorem - bardzo łatwo się do niego przywiązać i się z nim utożsamić.
Jak ktoś nie czytał - nie przyznawać się; jak ktoś nie posiada - to w drogę do sklepu!
Personalnie mój ulubiony komiks wszech czasów. Superman, Batman i reszta elity DC w podeszłym wieku stawia czoła nowym, młodym superbohaterom, którzy za bardzo się poczuwają i mają gdzieś kodeks dobrego herosa.
No mistrzostwo świata! Waid rewelacyjnie gra na emocjach czytelnika - moja ulubiona scena, w której Supes wraca do gry po kilku latach, a na twarzach oglądających...
Szalona podróż, w której nic nie jest tym, czym się wydaje, a na każdym kroku czeka na nas zaskoczenie, strach, pułapka czy zagadka. Fitzek po raz kolejny udowadnia, że w swoich klimatach nie ma od niego lepszych, podnosząc napięcie z każdą stroną, by ostatecznie (jak zawsze) rozwalić mnie na łopaty zakończeniem.
Prawdopodobnie najbardziej pomysłowy autor, jakiego znam (a wielu ich, serio)
Szalona podróż, w której nic nie jest tym, czym się wydaje, a na każdym kroku czeka na nas zaskoczenie, strach, pułapka czy zagadka. Fitzek po raz kolejny udowadnia, że w swoich klimatach nie ma od niego lepszych, podnosząc napięcie z każdą stroną, by ostatecznie (jak zawsze) rozwalić mnie na łopaty zakończeniem.
Prawdopodobnie najbardziej pomysłowy autor, jakiego znam (a...
2015-06-04
Z lekka miazga.
"Identity Crisis" (bo jakieś dwa lata temu jeszcze anglojęzyczny i na ekranie komputera) to jeden z pierwszych komiksów ze świata DC jaki przeczytałem. Dzieło to raczej dla zaawansowanych, więc dość dziwny wybór, ale kolejna lektura w ramach serii "DC Deluxe" utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że lepszego początku wybrać sobie nie mogłem. Bo komiks ten jest po prostu doskonały.
Za tą cudowną okładką kryje się opowieść o tym, co dla superherosów najbardziej przerażające - o bezpośrednim ataku na ich najbliższych. Ktoś poznał supertożsamości i postanowił uderzyć tam, gdzie boli najbardziej. Najpierw ginie żona Elongated Mana, potem dochodzi do zamachu kolejnej partnerki, rzuca się groźbami, nikt nie czuje się już bezpieczny, bezradni bohaterowie nie mogą sobie z tym poradzić, a jakby tego było mało, to - zgodnie z zasadami rasowego kryminału - na jaw wychodzą wstrząsające tajemnice z przeszłości.
Poruszanie się po świecie tak rozległym jak uniwersum DC wymaga maksymalnej ostrożności. W końcu każda najmniejsza decyzja, najdrobniejsze wydarzenie automatycznie oddziałuje na całą masę innych komiksów. Jeśli połączysz dwójkę bohaterów w parę albo zmienisz któremuś z bohaterów kolor włosów, wszyscy pozostali scenarzyści muszą się do ciebie dostosować. Pisanie więc kryminału pełnego śmierci, zdrad i tajemnic z przeszłości (szczególnie tak mocarnych jak tutaj) to posunięcie co najmniej odważne. Na szczęście Brad Meltzer wcale się nie boi i potężnych decyzji podejmuje mnóstwo, szokując i zaskakując czytelnika przynajmniej co kilkanaście stron. Ładunek emocjonalny jest tu nie do zmierzenia. Bohaterowie (nie tylko ci dobrzy) są tu tak prawdziwi i naturalni, że da się do nich przywiązać niemal od razu. A wiedząc, że morderca wciąż gdzieś tam czyha, martwimy się o wszystkich, przy okazji również ich podejrzewając.
Geniusz "Kryzysu" tkwi też w tym, że Meltzer nie korzysta z żadnego ze sztampowych bohaterów, dając pole do popisu tym mnie znanym, a równie ciekawym (co prawda w pewnym momencie zdaje sobie sprawę, że bez Batmana nie da się zrobić dobrego komiksu, więc daje Gackowi trochę stron pod koniec). I jest to naprawdę spory plus, bo z drugim planem dużo swobodniej można się bawić. Ranić, niszczyć, zmieniać - i nikt nie będzie miał pretensji.
Chwała wydawnictwu za to, że w końcu pozwoliło nam, Polakom, na zakup tego arcydzieła. Bo to jeden z tych komiksów, które trzeba znać. Które trzeba mieć. Nie tylko ze względu na świetną historię, ale i sporo emocji, dość ważne dla uniwersum wydarzenia (po których, klasycznie, nic już nie jest takie samo) i bardzo dobrze zachowane relacje międzybohaterskie.
Krótko i na temat - WARTO!
Z lekka miazga.
"Identity Crisis" (bo jakieś dwa lata temu jeszcze anglojęzyczny i na ekranie komputera) to jeden z pierwszych komiksów ze świata DC jaki przeczytałem. Dzieło to raczej dla zaawansowanych, więc dość dziwny wybór, ale kolejna lektura w ramach serii "DC Deluxe" utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że lepszego początku wybrać sobie nie mogłem. Bo komiks ten...
Ani Mru-Mru to jeden z tych niewielu polskich kabaretów, które naprawdę szczerze szanuję i z tych potrafiących mnie potężnie rozbawić. Ba, to prawdopodobnie trzecie miejsce na kabareciarskim podium, a to już coś znaczy! Tym bardziej ucieszyłem się na wieść o podobno "bardzo szczerej spowiedzi" tej trójki. Gdy tylko ukazała się na półkach, opróżniłem portfel i zabrałem się do lektury.
Powiedzieć, że było warto, to jak nie powiedzieć w zasadzie nic. To chyba zaraz po "Mustainie" najlepsza tego rodzaju (celebryckiego, że tak to ujmę, choć to chyba obraza dla niektórych) książka, jaką kiedykolwiek trzymałem w ręku. Zarówno pan Michał, Waldek, a w szczególności Marcin tworzą na stronach książki niezwykle mocną więź z czytelnikiem. Śmiało mogę ich nazwać kumplami teraz, po skończeniu lektury. Ta cała "spowiedź" jest tak niesamowicie otwarta, szczera i do bólu prawdziwa (bo panowie wcale nie boją się używać mocnych wyrazów, mówią jak jest), że ma się wrażenie, jakby się przy stole z tymi panami siedziało i właśnie opróżniało czwarty kufel.
Każda, nawet najmniej ważna informacja urasta tu do wagi niezwykle ważnej. Ciekawostki na temat golfa (notabene najnudniejszego sportu na ziemi) wciągają jak bagno i nie pozwalają oderwać się od książki. Wszelkiego rodzaju opowieści zza kulis, tłumaczenia, czemu, jak i kiedy dany skecz się tworzył i ewoluował, historie z przeszłości, konflikty w grupie, delikatne pociski - to wszystko tworzy obraz kabaretu tak bardzo ludzkiego! Prawdziwego, fascynującego. Fantastycznego. Naprawdę jestem pod wrażeniem tego całego luzu, tej swobody w rozmowie, tych mądrych słów wylewających się prawie z każdej strony; powtarzam, jestem pod wrażeniem, a wbrew temu, jak niektóre moje opinie wyglądają, niełatwo jest mną w świecie literackim poruszyć. A panom z AMM się udało i to jak!
Chyba przeczytam to drugi raz, a nuż wyłapię coś nowego, kto wie? Was wszystkich gorąco zachęcam do zapoznania się z książką (a może raczej z osobistościami z kabaretu), a sam lecę nadrabiać moje zaległości w twórczości AMM, bo co jak co, ale smaka na sekcze to mi panowie narobili!
Ani Mru-Mru to jeden z tych niewielu polskich kabaretów, które naprawdę szczerze szanuję i z tych potrafiących mnie potężnie rozbawić. Ba, to prawdopodobnie trzecie miejsce na kabareciarskim podium, a to już coś znaczy! Tym bardziej ucieszyłem się na wieść o podobno "bardzo szczerej spowiedzi" tej trójki. Gdy tylko ukazała się na półkach, opróżniłem portfel i zabrałem się...
więcej Pokaż mimo to