-
Artykuły6 książek o AI przejmującej władzę nad światemKonrad Wrzesiński20
-
ArtykułyBieszczady i tropy. Niedźwiedzia? Nie – Aleksandra FredryRemigiusz Koziński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 26 kwietnia 2024LubimyCzytać321
-
ArtykułySzpiegowskie intrygi najwyższej próby – wywiad z Robertem Michniewiczem, autorem „Doliny szpiegów”Marcin Waincetel6
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2013-08-30
2013-06-05
2013-01-12
2013-08-06
2012-03-14
2012-11-25
2012-10-01
2012-11-01
Skończyłam i teraz powinnam coś napisać.
Jednak, to nie jest książka którą trzeba opisywać, przedstawiać jej zalety i wyrażać uczucia targające podczas lektury. To jest książka, którą każdy powinien przeczytać.
Zapierająca dech w piersiach, pisana ascetycznie, zrozumiale i bardzo przemawiająco. Książka może nie dla każdego, jednak od pewnego wieku powinna być zapisywana jako recepta. By uświadamiać, że taki świat może wrócić. By temu zapobiegać. By do niej wracać i rozumieć wciąż na nowo. Bo Wielki Brat patrzy...
Skończyłam i teraz powinnam coś napisać.
Jednak, to nie jest książka którą trzeba opisywać, przedstawiać jej zalety i wyrażać uczucia targające podczas lektury. To jest książka, którą każdy powinien przeczytać.
Zapierająca dech w piersiach, pisana ascetycznie, zrozumiale i bardzo przemawiająco. Książka może nie dla każdego, jednak od pewnego wieku powinna być zapisywana...
2011-03-01
2013-08-06
2011-11-05
Carlos Ruiz Zafon. Jednej z najpoczytniejszych autorów. Dlaczego sięgam po niego po raz pierwszy dopiero teraz? Niestety mam uraz do wszystkiego co modne. Autorzy wszędzie zachwalani dla mnie okazują się zazwyczaj przereklamowani. Po prostu bałam się zepsuć tę magię, którą na pewno promieniowałaby książka gdybym wyciągnęła ją całkiem nieznaną z biblioteki lub antykwariatu. Jednak zaryzykowałam. Czy było warto?
Rok 1945. Wczesnym rankiem ojciec przyprowadza dziesięcioletniego Daniela Sempere na Cmentarz Zaginionych Książek. Chłopiec musi wybrać sobie jedną z książek i „zaadoptować ją”, czyli ocalić od zapomnienia. Traf chciał, że wybiera on sobie „Cień wiatru” nieznanego nigdzie Juliana Caraxa. Chłopiec jest zauroczony książką. Mijają lata a on nadal próbuje odnaleźć inne dzieła tego autora. Jednak na tych książkach zależy również komuś innemu, człowiekowi bez twarzy, który chce je wszystkie zniszczyć.
Wydaje się, że tak przedstawiona fabuła jest troszkę nazbyt banalna, by poruszyć serca tak obeznanych z literaturą moli jak Wy. Jedyne co może zainteresować to fakt, że wszystko kręci się wokół książki. Jednak Zafon nie daje się wciągnąć w jednowątkowe czytadło sensacyjne. Już po kilku stronach widzimy, że wcale nie ma zamiaru skupić się tylko na walce Daniela z tajemniczym człowiekiem. Zamiast tego dorabia nowe wątki w teraźniejszości, odkrywa po kolei karty z przeszłości. W końcu granica między tymi dwoma światami się całkowicie zaciera, a Czytelnik jest wciągnięty w fantastyczną przygodę i nie ma sił, która oderwałaby go od książki.
Dzieje się to za sprawą lekkiego, łatwo przyswajalnego języka jakim operuje autor. Nie wchodzi on w wielkie słowa o niezrozumiałym znaczeniu. Oczywiście nie ogranicza się też najprostszych wyrazów i krótkich zdań. Jest pomiędzy, albo raczej ponad tą granicą i dzięki temu widać jak na dłoni jego talent.
Kolejnym, doszlifowanym prawie do ideału elementem są bohaterowie. Jedni napełniają grozą, inni wzbudzają ciekawość lub sympatię. Zafon zastosował całą paletę charakterów ludzkich mieszając ze sobą różne cechy. Wyszło świetnie. Zarówno postacie pierwszoplanowe jak i te epizodyczne są przemyślane i na pewno nie bezbarwne. Moje serce zdobył (jak chyba większości) Fermin Romero de Torres. Człowiek wygadany, niebywale kurtuazyjny, wywołujący uśmiech na twarzy. Żeby nie był zbyt szablonowy autor dodał mu również ciężką przeszłość, czasem widoczną w gestach, słowach. Cudownie połączył niezłomność charakteru, pogodę ducha, nawet na dnie obyczajów społecznych.
Jednak największy szacunek do autora mam za cudowną kreację Fumero. Wiem, że w czasach gdzie rządzą paranormalne czyste zło powtarza się w prawie każdej prawie książce i staje się coraz bardziej oklepane, jednak to jak Zafon przedstawił tego człowieka po prostu mnie uwiodło. Szczególnie, że jego cechy i czynniki kształtujące charakter odkrywał stopniowo i nie w takiej kolejności, jakiej byśmy się spodziewali.
Akcja czasem pędzi do przodu z zawrotna szybkością, a czasem zwalnia, dając chwile wytchnienia Czytelnikowi, który może w tym czasie podziwiać cudowną scenerię Barcelony. Autor oprowadza nas po niej pokazując w największej tajemnicy opuszczone kamienice, cudowne romantyczne uliczki, pałacyki z którymi wiążą się dziwne historie…
Książka po prostu mnie urzekła. Zaczarowała. Jednak na początku nie byłam tego taka pewna. Czasem patrzyłam na okładkę myśląc „arcydzieło to to nie jest”. Po pewnym czasie ze zdumieniem kątem oka spostrzegałam, że nie mogę się oderwać. Ja przygód Daniela nie śledziłam, ja w nich uczestniczyłam! Całym sercem znajdowałam się tam, w Barcelonie, która odradzała się na moich oczach po tragicznej wojnie domowej. Patrzyłam również jak odradza się Julian Carax. Jego życie w końcu nabierało sensu, a nadawał go mu Daniel, ten mały chłopiec…
Nie umieściłam tu nawet połowy tego co umieścić chciałam Było tyle szczegółów składających się w całość, które po kolei smakowałam i których nie sposób nie zauważyć. Sięgnijcie sami nie pamiętając o mojej recenzji i po prostu tego wszystkiego posmakujcie. Na pewno nie przejdziecie obok niej obojętnie.
Niestety jakaś uparta cząstka mojej duszy wytrwale mówi: „tak, to prawda, ale czy na pewno ta książka ma wszystko czego wymaga się od arcydzieła?! Wiesz przecież, że tu brakuje tego „czegoś”.” No tak, brakuje. Nie wiem, czy sprawił to fakt, że książka wychwalana jest pod niebiosa i po prostu aż tak reklamowana przeszkadza mi, czy może naprawdę tam czegoś brakuje. Dlatego by mieć czyste sumienie muszę postawić ten minusik przy ocenie. Mimo wszystko książka jest jedną z ważniejszych w moich zbiorach.
Carlos Ruiz Zafon. Jednej z najpoczytniejszych autorów. Dlaczego sięgam po niego po raz pierwszy dopiero teraz? Niestety mam uraz do wszystkiego co modne. Autorzy wszędzie zachwalani dla mnie okazują się zazwyczaj przereklamowani. Po prostu bałam się zepsuć tę magię, którą na pewno promieniowałaby książka gdybym wyciągnęła ją całkiem nieznaną z biblioteki lub antykwariatu....
więcej mniej Pokaż mimo to2011-10-30
Nie było jeszcze nikogo kto by pojął czym tak naprawdę jest miłość. Tak samo nie ma nikogo, kto by odnalazł samego siebie. Człowiek z natury stanowi dla siebie zagadkę. Jednak każdy próbuje i czasem konsekwencje tego są straszne….
W starożytnej Galome żyje król, który ma dwie córki, piękną Rediwal i szpetną Orual. Kilka lat po nich na świat przychodzi malutka Istra (z greckiego Psyche), a jej matka umiera przy połogu. Dziewczynka olśniewa wszystkich swoją urodą. Uważana jest za boginię, wiele osób prosi ją by im pobłogosławiła, dotknęła. Jednak niedługo później w kraju nastaje czas zarazy. Ludzie umierają, plony gniją. Wszyscy uważają, że to bogowie chcą, by Psyche wróciła do nich. Dlatego król decyduje się złożyć ją w ofierze. Przeciwni temu są jedynie Orual, która pokochała Istrę jak własne dziecko i Lis – grecki niewolnik, doradca króla, nauczyciel obydwu dziewczyn. Jednak decyzja jest nieodwołalna…
Historia opowiedziana w książce „Dopóki mamy twarze” zaczarowała mnie. Już po kilku kartkach wiedziałam, że nie będę mogła się oderwać. Lewis umiejętnie operował językiem sprawiając, że czytelnik pochłaniał stronę po stronie jakby czas dla niego nie istniał. Widział tylko to co dzieje się w Galome. Autor tym czasem prowadził nas po łąkach, komnatach, lasach. Czuliśmy na twarzach oddech bogów, gniew króla, frustracje poddanych.
Przyczynili się do tego niewątpliwe bohaterowie, świetnie zarysowani, przedstawieni. Tam nie było miejsca na potknięcia stylistyczne, czy nieścisłości. Bohaterowie sami byli historią. Swoim charakterem sprawiali, że czytelnik stawiał sobie pytania, szukał odpowiedzi, wsiąkał.
Szczególnie zafascynowana byłam osobą narratorki – Orual, której decyzje napędzają całą akcję. Nieraz zatrzymywałam się na chwilę, by zastanowić się, jak ja bym się na jej miejscu zachowała, co bym zrobiła. Jej charakter był dla mnie zagadką. Jej miłość do Psyche z czasem stawała się po prostu niebezpieczna.
Oczywiście książkę możemy uznać za zwykłe fantasty, którym niewątpliwie jest i na tym koniec. Jednak to by było bez sensu. Nie zauważylibyśmy tej głębi, którą stara się nam pokazać autor, nie wyciągnęlibyśmy nic z tej powieści. Dlatego proponuję pójść szczebelek wyżej, zobaczyć co Lewis chce nam przekazać.
Choć jak powiedziałam, od książki nie mogłam się oderwać, nie wiem jak to się stało. Patrząc na to z boku książka nie powaliła mnie na kolana całkowicie, czasem faktycznie, widziałam w niej tylko interesującą historię, nic więcej. Jednak nawet ta historia była tak magiczna, zajmująca, że mój szacunek dla pana Lewisa wzrósł. Wymagania również.
Nie mogłam pominąć również porównania do „Opowieści z Narnii”. Seria jest najbardziej znanym dziełem autora w naszym kraju i wiele osób sięga po nią w niewłaściwym czasie strasznie się rozczarowując. Opisywana przeze mnie książka jest całkowicie inna. Nie ma tu tak oczywistego nawiązania do Biblii, jest przeznaczona dla całkowicie innej grupy wiekowej. Dzięki swej przystępnemu językowi powinna zainteresować większość z Was.
Nie mogłabym nie wspomnieć o okładce. Jest cudowna, to ona tak na prawdę nakłoniła mnie po przeczytania tej książki dawno temu. Ta kobieta przyciąga wzrok. Nie sposób przejść obok niej obojętnie.
„Dopóki mamy twarze” to historia drogi życia kobiety samotnej, która popełniła kilka błędów za które zapłacił najwyższą cenę. Książka o miłości której rozum nie był w stanie dorównać, opowieść o poszukiwaniu prawdy, wierze.Arcydzieło Lewisa, które powinno Was zainteresować
Nie było jeszcze nikogo kto by pojął czym tak naprawdę jest miłość. Tak samo nie ma nikogo, kto by odnalazł samego siebie. Człowiek z natury stanowi dla siebie zagadkę. Jednak każdy próbuje i czasem konsekwencje tego są straszne….
W starożytnej Galome żyje król, który ma dwie córki, piękną Rediwal i szpetną Orual. Kilka lat po nich na świat przychodzi malutka Istra (z...
2011-07-07
„ […]W 1989 roku, czyli sześć lat po studiach, Schmitt wybrał się wraz ze znajomymi na pustynię Hoggar. Wszedłszy z grupą na szczyt góry Tahar, zdecydował, że będzie wracać samotnie. Szedł bardzo szybko, a im szybciej szedł, tym bardziej czuł się zagubiony. Gdy zapadła noc, zrozumiał, że zabłądził. Schował się za skałą, aby ochronić się przed wiatrem, i przysypał piaskiem, by nie marznąć. Kiedy przebywał na pustyni, towarzyszył mu nie strach, ale niezwykła siła, której – do dziś jest o tym przekonany – on sam nie mógł być źródłem. Schmitt nazywa noc na pustyni doświadczeniem Absolutu, doświadczeniem, którego żadna religia nie powinna przywłaszczać, doświadczeniem Boga bez właściwej Mu religii. Była to noc, której Bóg mówił do niego, że istnieje. […]”
To co przeżył widocznie odbiło się na literaturze Schmitta. „Dziecko Noego” porusza problem dwóch religii judaizmu i chrześcijaństwa w tak trudnym okresie jakim jest II wojna światowa. Jest to historia Josepha – żydowskiego chłopca ukrywanego w szkole dla „dobrze urodzonych” dzieci. Historia opowiedziana językiem i oczami dziecka, które zderza się z taką rzeczywistością. Bo dlaczego to Żydzi musieli się ukrywać? Dlaczego, choć żyło im się dobrze, musieli się rozstać z rodziną? Czy nie lepiej byłoby być chrześcijaninem?
„-A ty też jesteś Żydówką, madame?
-Nie. Jestem Belgijką.
-Jak ja.
-Tak, jak ty. I chrześcijanką.
-Chrześcijanka to przeciwieństwo Żyda?
-Przeciwieństwo Żyda to nazista.
-Nie aresztuje się chrześcijanek?
-Nie.
-Więc lepiej być chrześcijanką?
-To zależy wobec kogo. (…)”
Jak takie dziecko ma sobie poradzić? Na szczęście byli jeszcze ludzie, którzy gotowi byli poświęcić wiele, by dzieci żydowskie mogły przeżyć i zachować swoją tożsamość. Ci ludzie również starali się ocalić od zapomnienia wielką religie jaką jest judaizm. Prócz ojca Ponsa, który ukrywał wszystkie dzieci poruszyła mnie postać Mademoiselle Marcelle, która w „normalnych czasach” była postrachem wszystkich dzieci w okolicy, wyrażała się strasznie wulgarnie, wyglądała okropnie i nie wierzyła w nic. Ta kobieta narażała swoje Zycie, dla życia żydowskich dzieci. Wyrabiała im nowe metryki, ukrywała je. Ta kobieta była godna wszelkich zaszczytów.
Każdy kto czytał „Oskara i panią Różę” więc, że trudno jest przenieść całą atmosferę książki tego autora recenzując ją. Choć Schmitt opisał historię chłopca, który ani nie ocalił setek ludzi, ani nie został bohaterem, napisał ją w taki sposób, że przenieśliśmy się do innego świata i zapamiętamy ja na zawsze.
„ […]W 1989 roku, czyli sześć lat po studiach, Schmitt wybrał się wraz ze znajomymi na pustynię Hoggar. Wszedłszy z grupą na szczyt góry Tahar, zdecydował, że będzie wracać samotnie. Szedł bardzo szybko, a im szybciej szedł, tym bardziej czuł się zagubiony. Gdy zapadła noc, zrozumiał, że zabłądził. Schował się za skałą, aby ochronić się przed wiatrem, i przysypał piaskiem,...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-11-03
2013-07-09
Czytaliście kiedyś wspomnienia z getta? Albo z okresu II wojny światowej, po prostu?
Nie wiem, co mnie ciągnie do takich książek. Po ich lekturze jestem wewnętrznie wypruta, niezaokrąglone, ostre, pozbawione magii, melodii i wdzięku zdania opisujące te wydarzenia siedzą we mnie długo, nie mogę spać, myślę, po raz kolejny coś do mnie dociera, szokuje. Ale czytam i wracam.
Wśród takich książek na chwilę uwagi czekała "Dziewczynka w czerwonym płaszczyku". Bestsellerowa, aż się niedobrze robiło. Opatrzona rozmazanym autografem kupionym przez przypadek. Ściśnięta między historię małej Krysi a opowieści o czynach polskich dziewczyn w armii. Miała być taka jak one. Trudna, zabierająca jakąś cząstkę człowieka ze sobą, pełna niewprawnych i przesiąkniętych cierpieniem zdań.
Zaczęła się inaczej. Zdania miała pełniejsze, myśli umiejętniej nazwane. Ale strachu, ucieczki, bólu było tyle samo. Aż za dużo.
Jednak tam, gdzie historie wszystkich ocalałych dzieci się zwykle kończą, gdzie mamy króciutki końcowy rozdział w którym wrzucone jest przypadkowe zdjęcie z córką, z nowym domem w Ameryce, historia dziewczynki dopiero się zaczynała. Wciąż od nowa.
Pani Roma podjęła się bolesnego i przeszywającego chyba wszystkich czytelników zadania. Opisała nie tylko ten etap najtragiczniejszy, spędzony w gettcie, potem ukrywając się, w polskiej rodzinie. Spróbowała nazwać, powrócić również do lat późniejszych, tak trudnych dla niej, tak wydawać się by mogło pełnych sukcesu.
To ona była przy powstawaniu legendarnej już Piwnicy pod Baranami. To ona robiła scenografię w teatrach całej Europy. Poznała księżną Monako. Miała męża i pięknego synka.
To ona zmagała się samotnie z depresją, z lękami, z uzależnieniem od leków, z ciągłym i nieustającym pragnieniem miłości, ze strachem, z bezsennymi nocami, z mieszkaniem w Niemczech, gdzie wszystko kojarzyło się tylko i wyłącznie z jednym. To ona dorastała naznaczona piętnem wojny, ciągłej ucieczki, ukrywania się.
Mój M. mówi często Odpuść, on na razie ma problem sam ze sobą, siebie nie rozumie, nie nakładaj mu dodatkowych ciężarów, nie próbuj go zrozumieć wcześniej niż on sam tego nie zrobi. Co z ludźmi, którzy nie umieją się znaleźć w tym świecie, w pokoju, przez kilkadziesiąt lat? Co z ludźmi, którzy nigdy już się nie odnajdą?
Dziewczynka w czerwonym płaszczyku to książka intymna do granic możliwości, pokazująca twarz kobiety, która z demonami przeszłości wchodziła w dorosłość, żyła, pracowała, starała się normalnie funkcjonować. To książka, która powiedziała o człowieku coś naprawdę nowego. * To książka, w której bohaterka powinna w logicznej kolejności dorosnąć szybciej, jako że doświadczyła okrucieństwa, którego żadne z nas zapewne nigdy nie doświadczy. Jednak zamiast dorosnąć, ona kilkadziesiąt lat nosiła w sobie obraz dziewczynki. Małego dziecka. O którym dopiero teraz jest w stanie pisać i odnajdować wszystkie zaginione elementy.
To książka w której ze strachem czasem odnajduję siebie. To książka, która nie tak jak inne zostawiła rysy gdzieś w głębi. Ona wdarła się dalej, znalazła mnie w sobie i została. To książka o której cały czas nie umiem pisać, która dotyka mnie strasznie, którą przeczytałam szybko, jakbym chciała wszystko ze sobą powiązać szybciej, poznać tę dziewczynkę, jakby ktoś chciał mi zaraz to wszystko zabrać. Znalazłam w tej książce po części siebie i to jest straszne. Albo chociaż obezwładniające. Dlatego tu tekst się urwie, nie mam siły jej polecać, czy mówić czegoś wzniosłego.
Książki wybierają sobie odpowiedni czas w naszym życiu. Ta wybrała ten okres. Chyba lepiej trafić nie mogła.
Przeżyłam ją. Przemyślałam. Powracałam. Pozastanawiałam. Zachowałam.
*Cytat pochodzi z pięknego tekstu ś.p. pani Małgosi Baranowskiej, który może Wam w bardziej ułożony sposób przybliży kawałek tej historii.
Czytaliście kiedyś wspomnienia z getta? Albo z okresu II wojny światowej, po prostu?
Nie wiem, co mnie ciągnie do takich książek. Po ich lekturze jestem wewnętrznie wypruta, niezaokrąglone, ostre, pozbawione magii, melodii i wdzięku zdania opisujące te wydarzenia siedzą we mnie długo, nie mogę spać, myślę, po raz kolejny coś do mnie dociera, szokuje. Ale czytam i...
Pochłonęła mnie całkowicie ta historia, której zakończenie zna każdy. Dziwna, pokręcona, technicznie rzecz biorąc, nie mająca szans, by wybić się czymś innym niż tylko ponętną blondynką, znaną na całym świecie, umieszczoną na okładce. Gratka dla fanów aktorki, grającej w komediach romantycznych ubiegłego wieku, dla badaczy kina. Przytłaczająca ilością zapisanych stron, a więc i na pozór, przytłaczająca ilością nieumiejętnie upychanych na wolnych stronach faktów, by zanudzić i zniechęcić czytelnika.
Ale otwieramy, z sympatii dla owej aktorki, zainteresowani pochlebnymi wspominkami, a tam na nas czeka pierwsze zdanie:
Przybyła Śmierć, pędząc wzdłuż bulwaru w gasnącym sepiowym świetle.*
I to jest koniec. Koniec sympatii, wspomnień i pochlebstw. Teraz zaczyna się nasza przygoda, nasza marna egzystencja, nasze uprzedzenia, nasze lęki. Wszystko dzielone z nią. Blondwłosą aktorką.
To wielkie dzieło, wręcz monumentalne przyszło do mnie, gdy nie czytałam nic. Gdy zaczynałam kolejne książki, gdy rzucałam je w kąt, bo nigdy nie były za dobre na początku, bo stosy mi się piętrzyły, bo nie umiałam się skupić i byłam rozkojarzona. Blondynka paradoksalnie była trudna w czytaniu. Odrzucałam ją po kilku zdaniach, czasem wstrząsających, czasem nic nie znaczących. I za każdym razem wracałam.
Początek, dzieciństwo którego nie było i którego brak wszyscy przyjęli jako coś normalnego. Dalej dorastanie, etap kiedy to szukamy siebie, sensu i bezsensu, w Blondynce jak raczkowanie i stawianie pierwszych kroków, pierwszych błędów, pierwszych sukcesów, upokorzeń, pytań. Dorastanie, które nigdy się nie skończyło, które trwało do niedalekiego końca, te kilkanaście lat, przedłużony żywot zagubionego motyla…
To nie jest biografia Marilyn Monroe.
Marilyn Monroe to chwyt reklamowy, to przykrywka czegoś większego.
Ta książka jest przede wszystkim podróżą w głąb Normy Baker. Podróżą tylko naszą, gdzie istniejemy my i ona. Nikt więcej. Podróżą w głąb własnych słabości, własnych zachcianek i wątpliwości. Pani Oates otwiera przed nami kolejne komnaty uczuć blondwłosej aktorki, rzucając całkowicie inne światło na wykreowaną przez media postać. Z głupiutkiej laleczki wyłania się kobieta myśląca, pełna kompleksów, czasem słabości, uczuć i pragnień. Kobieta szukająca szczęścia, kobieta-marzenie, kobieta upadła, kobieta cierpiąca. Kobieta, którą tak dobrze rozumiemy!
Chociaż to na przeżyciach Marilyn Monroe skupiamy całą swoją uwagę, to z nią wszystko przeżywamy, z nią rozmawiamy w myślach godzinami, to trudno nie zauważyć również innych detali, małych szczegółów składających się na sukces tej książki.
Cierpki, wyuzdany świat Hollywood, o którego istnieniu nie zawsze zdajemy sobie sprawę, oczy mając przesłonięte czerwonym dywanem i biało-czerwonymi uśmiechami.
Marionetki tej historii, postacie drugoplanowe, okazujące się silniejsze od głównej bohaterki, naszej przyjaciółki.
Niebywała łatwość w opisywaniu przeżyć, zagłębianiu się w naturę ludzką i umiejętność patrzenia. Pani Oates – pani stała się dla mnie wzorem…
Trudno pisać o tej książce, bo bez wątpienia jest to książka wielka. Przytłaczająca swoim kunsztem, porywająca swoją autentycznością i bezbronnością. Książka, którą się smakuje, którą czyta się długo, która jest przyjemnością. Tak dobrą, że aż czasem boli. Tak dobrą, że pisać o niej trudno.
*"Blondynka" str.13
Pochłonęła mnie całkowicie ta historia, której zakończenie zna każdy. Dziwna, pokręcona, technicznie rzecz biorąc, nie mająca szans, by wybić się czymś innym niż tylko ponętną blondynką, znaną na całym świecie, umieszczoną na okładce. Gratka dla fanów aktorki, grającej w komediach romantycznych ubiegłego wieku, dla badaczy kina. Przytłaczająca ilością zapisanych stron, a...
więcej Pokaż mimo to