-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać245
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2023-05-12
2020-10-08
2020-05-19
Aż trudno mi uwierzyć jak bardzo podobała mi się ta książka. A nie jestem wcale wielką fanką U2 (lubię, nie powiem, ale znam ludzi, którzy wielbią ich niczym bogów). Po prostu w historii Neila McCormicka jest coś niezwykłego, tak niesamowicie szczerego, że nie sposób go nie pokochać. Chciałabym mu kiedyś przybić piątkę.
"Killing Bono" to opowieść chłopaka marzącego o wielkiej karierze muzycznej, który dorastał - czy może raczej dojrzewał - w cieniu U2. Choć nie udało mu się zrealizować swojego wielkiego pragnienia, Neil McCormick sam przyznaje, że gdyby nie Bono, The Edge, Adam i Larry byłby najsławniejszym absolwentem liceum, do którego razem uczęszczali. Jest tylko jedno, co jeszcze mógłby zrobić, żeby wejść na prawdziwy szczyt: zabić Bono! Problem w tym, że są naprawdę dobrymi kumplami.
Chyba każdy młodziak myśli, że stworzony jest do wielkich rzeczy i czeka go świetlana przyszłość, a świat padnie mu do nóg. Dopiero później przychodzi życie, które odziera nas ze złudzeń. Neil McCormick przez kilkanaście lat walczył o swoje wielkie marzenie. Wraz z bratem zakładali różne zespoły, doskonalili się jako muzycy i kompozytorzy i usiłowali zdobyć upragniony kontrakt płytowy. Nie brakowało im talentu tylko szczęścia. Ich zmagania były tak wyczerpujące, że musiałam odłożyć książę na kilka dni, bo tak bardzo przeżywałam ich ból i rozczarowanie, gdy znów niefortunny zbieg okoliczności sprawiał, że wszystko szło w diabły. Podziwiam ich determinację. Ale chyba jeszcze bardziej podziwiam ich za to, że potrafili się zatrzymać. Nie porzucili muzyki, bo jej nie da się porzucić. Ona jest w tobie przez cały czas w każdej godzinie każdego dnia. Porzucili jedynie marzenie o sławie i pieniądzach.
Czym jest sukces? Czy to szczęśliwa miłość i kochająca się rodzina? Ciesząca się uznaniem kariera zawodowa? A może sława i pieniądze? Neil McCormick zdecydowanie jest człowiekiem sukcesu, ale wciąż nawiedzają go myśli, że mógł osiągnąć więcej. Najbardziej rozbrajajace jest to, że sam doskonale zdaje sobie sprawę jakie to idiotyczne. Jednak nasze marzenia żyją własnym życiem i nawet rozsądek nie jest w stanie ich zagłuszyć.
Aż trudno mi uwierzyć jak bardzo podobała mi się ta książka. A nie jestem wcale wielką fanką U2 (lubię, nie powiem, ale znam ludzi, którzy wielbią ich niczym bogów). Po prostu w historii Neila McCormicka jest coś niezwykłego, tak niesamowicie szczerego, że nie sposób go nie pokochać. Chciałabym mu kiedyś przybić piątkę.
"Killing Bono" to opowieść chłopaka marzącego o...
2019-12-24
Mick Jagger jest bezdyskusyjnie jedną z najważniejszych postaci popkultury. Przez jednych uwielbiany, przez innych wyśmiewany, ale nigdy nie ignorowany.
Choć szanuję wkład Jaggera w The Rolling Stones, zawsze bliżej będzie mi do Keefa. Sięgnęłam po tę książkę, bo absolutnie kocham i podziwiam Keitha Richardsa. Jest Wielki. Jest tak autentyczny i bezpretensjonalny jak żaden inny człowiek na świecie. Tylko on z takim wdziękiem może powiedzieć, żeby premier wsadził sobie tytuł szlachecki w dupę. Tylko on potrafi zranić do żywego ego "Jej wysokości" Micka Jaggera.
Wiele historii zawartych w tej książce już znam, bo czytałam "Życie" i "Satysfakcję" i pewnie parę innych rzeczy, głównie związanych z Keithem Richardsem, ale niektóre historie to dla mnie nowość. Na przykład ta o ukochanym czerwonym szaliku. Mimo, że znam historię Stonesów, tę biografię czytało mi się bardzo dobrze. Autor z humorem opisuje kłótnie Błyszczących Bliźniaków i wszystkie fochy Jaggera. Nie jest stronniczy. Nie próbuje go wybielać.
Mick Jagger powiedział kiedyś: "Próżność ma swoją granicę, za którą zaczyna się śmieszność". Cały czas zastanawiam się czy jej nie przekroczył. Ta książka w dużej mierze traktuje o jego miłosnych podbojach. Uważam, że piećdziesieciolatek uganiajacy się za dwudziestolatkami jest żałosny. Szczególnie, gdy w domu czeka na niego tak piękna żona jak Jerry Hall. Zgadzam się też z opinią Keitha, że Jagger stał się pozerem zabiegającym o popularność wśród małolatów i szacunek arystokracji, która kilka dekad wcześniej chciała go oskubać do zera i wsadzić za kratki. Nie będę wspominać, co myślę o facetach, którzy wypierają się swoich dzieci i unikają płacenia alimentów. Z drugiej jednak strony uważam, że trzeba mieć jaja, żeby żyć na przekór konwenansom. Oprzeć się społecznej presji i nie zachowywać jak na swój wiek przystało, gdy się tego nie czuje. Nie poddał się też modzie na wieczną młodość i nie oszalał na punkcie operacji plastycznych. Jest Mickiem Jaggerem i żadne zmarszczki tego nie zmienią.
Przez prawie 60 lat Mick Jagger był twarzą, głosem i często mózgiem największego zespołu wszech czasów. Gdyby nie on, Stonesi nie zaszliby tak wysoko. Jednak szybko spadliby z tego szczytu gdyby nie Keith Rochards. Bo to Keef jest sercem i duszą tego zespołu
Mick Jagger jest bezdyskusyjnie jedną z najważniejszych postaci popkultury. Przez jednych uwielbiany, przez innych wyśmiewany, ale nigdy nie ignorowany.
Choć szanuję wkład Jaggera w The Rolling Stones, zawsze bliżej będzie mi do Keefa. Sięgnęłam po tę książkę, bo absolutnie kocham i podziwiam Keitha Richardsa. Jest Wielki. Jest tak autentyczny i bezpretensjonalny jak żaden...
2019-12-26
Przede wszystkim nie wyobrażam sobie lepszego tytułu dla biografii Adele. Chociaż nie jestem wielką fanką popu (od dzieciństwa siedzę bardzo mocno w muzyce rockowej, choć z wiekiem chyba horyzonty mi się trochę poszerzają), całkowicie zakochałam się w niej w chwili gdy usłyszałam "Rolling in the Deep". Choć dziś jest już jedną z najbardziej ogranych piosenek na świecie, wciąż mam dreszcze gdy jej słucham. Muzyka Adele to nie jest tylko pop. Jej utworzy są ponad gatunkami. Może raz na kilkaset tysięcy zdarza się taki artysta.
Zawsze trudno jest mi oceniać biografie, bo czytając je skupiam się na artyście, którego dotyczą, a nie na samej książce. A trzeba przyznać, że Adele potrafi skupić na sobie uwagę swoim głosem, wizerunkiem, poczuciem humoru... Po prostu całą sobą. Autor tej książki nie wchodzi z buciorami w jej życie prywatne. Nie zagłębia się w relację Adele z ojcem, nie prześwietla szczegółowo jej związków. Choć trzeba przyznać, że wciąż powraca do tajemniczego mężczyzny, który złamał jej serce i pośrednio przyczynił się do wielkiego sukcesu jej drugiego albumu "21". (Przez cały czas zastanawiałam się, co ten facet czuł oglądając ją na scenie i słuchając jej piosenek, które były przecież wszędzie! Czy żałował? Tęsknił za nią? Czuł satysfakcję, że potrafił tak bardzo zamieszać jej w głowie i sercu? A może, tak jak ona, życzył jej wszystkiego najlepszego i cieszył się jej sukcesem? Chyba nigdy się tego nie dowiemy. W sumie to nie nasza sprawa).
Zawykle mam mieszane uczucia co do tego czy artysta z 2 albumami na koncie zasługuje na biografię (ta książka ukazała się przed premierą "25"), ale Adele jest tak wyjątkowym zjawiskiem, że ludzie potrzebują poznać ją lepiej. Autor przedstawił ją jako zwyczajną dziewczynę. Trochę hałaśliwą, trochę roztrzepaną, z ogromnym sercem, talentem i poczuciem humoru. Czytając o niej uśmiechałam się i myślałam, że chciałabym mieć taką przyjaciółkę.
W tej biografii pełno jest fragmentów jej wypowiedzi, opinii innych artystów i ludzi z branży na jej temat. Mamy też trochę interpretacji tekstów jej piosenek i kilka wybranych recenzji.
Ta pozycja zdecydowanie spodoba się fanom Adele takim jak ja: którzy słuchają muzyki, oglądają teledyski i fragmenty występów na You Tube, ale nie grzebią godzinami w Internecie szukając szczegółów na jej temat. Myślę, że ta książka nie przyniosłaby takim osobom niczego nowego. Dla mnie jednak jest fajną, spójną opowieścią o artystce, którą szczerze podziwiam.
Przede wszystkim nie wyobrażam sobie lepszego tytułu dla biografii Adele. Chociaż nie jestem wielką fanką popu (od dzieciństwa siedzę bardzo mocno w muzyce rockowej, choć z wiekiem chyba horyzonty mi się trochę poszerzają), całkowicie zakochałam się w niej w chwili gdy usłyszałam "Rolling in the Deep". Choć dziś jest już jedną z najbardziej ogranych piosenek na świecie,...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-08-18
Ta książka to kompletny chaos. Jest hałaśliwa od pierwszej strony, jak wskazuje sam tytuł. Bohaterowie pojawiają się i znikają, a każda historia buzuje od emocji. Pełno jest wykrzykników i łamańców słownych. Na początku może to odstraszać, ale warto wytrwać, bo gdy już przywykniecie do osobliwego stylu pisania Stevena Tylera, bohater opowie wam historie, o których w życiu nie śniliście.
Większość wielkich zespołów opiera się na duetach autorskich. Keith Richards i Mick Jagger. Paul McCartney i John Lennon. Tak samo Steven Tyler od zawsze wiedział, że potrzebuje swojego muzycznego brata. Bez niego nie uda mu się rozkręcić żadnej kapeli. Na szczęście udało mu się spotkać swoją drugą połówkę, swojego Toxic Twina. W swojej autobiografii Steven Tyler zawarł piękne wyznanie miłości do Joe’ego Perry. To jest prawdziwa przyjaźń. Pełna bluzgów i wylanych pomyj, zazdrości i rywalizacji, ale też podziwu i miłości mimo wszystko.
Wyrażanie zachwytu godnego psychofana nad kolegami po fachu wśród artystów uchodzi za skrajnie nieprofesjonalne. Po prostu się tego nie robi i tyle. A Steven Tyler pisze o tym, jak godzinami przed lustrem naśladował pozy Micka Jaggera i prawie zlał się w spodnie na widok butów Keitha Richardsa. Jest wielką gwiazdą rocka, ale wciąż chyba trudno mu postawić się w tym samym rzędzie, co jego ukochani Stonesi, ale to nie przejaw skromności.
Niemal z każdej strony tej książki przebija narcyzm. Steven ma już swoje lata i jak każdy w jego wieku zmaga się z jakimiś dolegliwościami natury fizycznej. Ciała Bogów Rocka zużywają się niestety tak jak ciała śmiertelników. Są różne choroby zawodowe, muzycy też mają swoje. Wystarczy spojrzeć na dłonie Keitha Richardsa. Steven jednak rozczula się nad sobą. Najbardziej jednak wkurzający był fragment, w którym stwierdził, że jego zdrowie jest najważniejsze, bo żadna dolegliwość pozostałych członków Aerosmith nie sprawi, że nie będą w stanie wyjść na scenę i koncert będzie trzeba odwołać. Myślę, że za każdym razem, gdy rozczula się nad stanem swoich stóp powinien pomyśleć o uciętych palcach Tony’ego Iommi lub kręgosłupie Joey’a Jordisona.
Rozczarowało mnie trochę to, że Steven Tyler tak niewiele pisze o procesie twórczym i współpracy ze swoim muzycznym bratem (wiem, że to nie jest książka o Aerosmith, ale jednak). Może bohater za bardzo skupia się na kobietach i narkotykach. Czy to naprawdę było najważniejsze w jego życiu?
Ta książka to kompletny chaos. Jest hałaśliwa od pierwszej strony, jak wskazuje sam tytuł. Bohaterowie pojawiają się i znikają, a każda historia buzuje od emocji. Pełno jest wykrzykników i łamańców słownych. Na początku może to odstraszać, ale warto wytrwać, bo gdy już przywykniecie do osobliwego stylu pisania Stevena Tylera, bohater opowie wam historie, o których w życiu...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-08-01
Kto nie słyszał o Elektrycznych Gitarach? Choć nie są już tak popularni jak w latach dziewięćdziesiątych, wciąż każdego dnia w różnych polskich rozgłośniach radiowych można usłyszeć ich piosenki. I za każdym razem człowiek nuci uśmiechając się pod nosem.
Najważniejszym elementem twórczości Elektrycznych Gitar są dla mnie teksty, a z tekstami związany jest Kuba Sienkiewicz. W tej książce opowiada o tym jak łączy dwa bardzo wymagające zawody: lekarza i muzyka. Jak mu się to udało? Kluczem do sukcesu w jego przypadku jest chyba pracoholizm. Nie wiem jak to inaczej wyjaśnić. Z dyżuru pędził na próbę, a z próby do przychodni, a stamtąd na koncert.
Ciekawe jest to, jak pełnym sprzeczności człowiekiem jest Kuba Sienkiewicz. Lekarz, który nie lubi ludzi. Rockman, który gardzi sceną rockową. Nie można też nie zauważyć, że jest trochę cyniczny. Może dzięki temu właśnie śpiewane przez niego piosenki utrwaliły się w pamięci tysięcy Polaków.
Kto nie słyszał o Elektrycznych Gitarach? Choć nie są już tak popularni jak w latach dziewięćdziesiątych, wciąż każdego dnia w różnych polskich rozgłośniach radiowych można usłyszeć ich piosenki. I za każdym razem człowiek nuci uśmiechając się pod nosem.
Najważniejszym elementem twórczości Elektrycznych Gitar są dla mnie teksty, a z tekstami związany jest Kuba Sienkiewicz....
2019-09-04
Tego zespołu chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Mówi się, że to jedna z ostatnich „wielkich” rockowych kapel. Kurt Cobain przez fanów czczony niczym bóstwo, przez mieszkańców rodzinnego Aberdeen nazywany był zwykłym ćpunem. Nie można mu jednak odmówić talentu, który pozwolił powołać do życia jeden z najbardziej wpływowych zespołów lat dziewięćdziesiątych, a może i w ogóle. Do dziś jest też jedną z najbardziej enigmatycznych postaci na scenie rockowej. Czy Gillian G. Gaar odkryła tajemnice Nirvany?
Na temat Nirvany powstała cała masa książek i filmów. Jedne skupiają się bardziej na muzyce, inne na skandalach z życia prywatnego, szczególnie państwa Cobainów. Z racji tego, że Kurt miał skłonność do konfabulacji, istnieje wiele sprzeczności na temat historii zespołu, genezy powstania utworów czy życia prywatnego muzyków. Książka Gillian G. Gaar, choć ma wiele obiecujący tytuł, nie odkrywa żadnej tajemnicy Nirvany. Myślę, że trzeba pogodzić się z tym, że na niektóre pytania nigdy nie uzyskamy odpowiedzi, ponieważ zostały pochowane wraz z liderem zespołu.
„Nirvana bez tajemnic” zawiera niemal same znane z wcześniejszych publikacji fakty i to podane w bardzo zwięzłej, wręcz encyklopedycznej formie. Lepszym tytułem byłaby „Nirvana w pigułce”. Na dodatek autorka czasem się powtarza. Kiedyś czytałam książkę Everetta True, na którą kilkakrotnie autorka się powołuje i tamta pozycja wypada przy tej zdecydowanie lepiej. Choć trzeba przyznać, że jedzie od niej subiektywizmem na kilometr.
Ciekawym pomysłem jest wplecenie w jednolity tekst ramek z tekstem pobocznym. Przywodzi to na myśl didaskalia w dramacie. W ramkach znaleźć można wyjaśnienie niektórych terminów, opisy zjawisk socjologicznych zachodzących na tle historii Nirvany lub krótkie biogramy zaprzyjaźnionych zespołów. Sporą część książki stanowi też szczegółowy opis dyskografii. Choć pewnie każdy, kto czyta tę pozycję zna na pamięć albumy studyjne, to niekoniecznie orientuje się we wszystkich oficjalnie wydanych singlach czy kompilacjach niedostępnych w Polsce lub trudno dostępnych w ogóle. Fajny jest też ten krótki opis kariery Grohla i Novoselica po śmierci Kurta Cobaina. Dla nich po Nirvanie przecież życie się nie skończyło.
Mam mieszane uczucia co do tej pozycji. Nie wzbogaci ona wiedzy zagorzałego fana. Wszystkie opisane tu fakty znałam wcześniej. Pewnie sama nawet mogłabym dopisać kilka stron. Ta książka nie sprawi też, że ktoś, kto nie zna Nirvany z miejsca ją pokocha. Na to jest zdecydowanie za „sucha”. „Nirvana bez tajemnic” dobra jest jednak jako przypominajka o zespole, którego słuchało się kiedyś maniakalnie, ale z czasem się przestało. Na mnie to zadziałało doskonale. Dzięki tej książce po bardzo długim czasie znów odpaliłam „Nevermind” i zachodzę w głowę jak mogłam pozwolić tej płycie porastać kurzem na półce.
Tego zespołu chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Mówi się, że to jedna z ostatnich „wielkich” rockowych kapel. Kurt Cobain przez fanów czczony niczym bóstwo, przez mieszkańców rodzinnego Aberdeen nazywany był zwykłym ćpunem. Nie można mu jednak odmówić talentu, który pozwolił powołać do życia jeden z najbardziej wpływowych zespołów lat dziewięćdziesiątych, a może i w...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-07-21
Jak można zatytułować własną autobiografię po prostu „Życie”? Kogo obchodzi czyjeś tylko „życie” opisane na 550 stronach? To przejaw pychy czy wręcz przeciwnie? Po prostu trzeba być Keithem Richardsem, bo niczyje życie nie może być aż tak fascynujące.
To nie jest typowa biografia czy autobiografia. To opowieść napisana w niesamowicie swobodnym stylu. Język jest bardziej mówiony niż pisany. A niezły gawędziarz z tego Keitha. Tak jak każda opowieść "Życie" pełne jest dygresji i nie zawsze trzyma się chronologicznego porządku. To tak jakby usiąść z Keithem Richardsem przy barze i w obłokach papierosowego dymu i słuchać historii jego życia. A ten pan naprawdę ma o czym opowiadać.
Oczywiście duża część tej książki dotyczy The Rolling Stones. Można znaleźć tu sporo gorzkich słów na temat Briana Jonesa i ma się wrażenie, że zasłużył na każde z nich. Obrywa się też Jaggerowi. Keith pisze, że bardzo trudno przyjaźnić się z jego Błyszczącym Bliźniakiem, ale nadal są kumplami. Pewnie już zawsze będą, choć Keith i Mick są jak ogień i woda. Nikki Sixx powiedział kiedyś, że wielkie zespoły rozwalają 3 rzeczy: ego, dragi i kobiety. Dlaczego więc Stones wciąż istnieją? Myślę, że to dzięki Keithowi. Ego nie podejmuje za niego decyzji. On nie daje się wodzić za nos kobietom. Nie utonął w bagnie show biznesu. I, jakkolwiek by to głupio nie brzmiało, do używek ma całkiem zdrowy stosunek. Ogólnie fajny z niego gość.
Keith Richards nazywa siebie „wieśniakiem z Dartford”. Nie ma wykształcenia ani takiego obycia w wyższych sferach jak Mick Jagger. Jest jednak ujmująco skromny, szczery i prostolinijny. Czytając jego opowieść, trudno uwierzyć, że to słowa jednego z największych gitarzystów wszech czasów. Nie tworzy bariery między sobą, a czytelnikiem. Mam wrażenie, że bardzo łatwo się z nim zaprzyjaźnić.
Zdziwiło mnie to, że Keith niewiele napisał o śmierci Briana Jonesa i swojego syna. Potem jednak uświadomiłam sobie, że to dlatego, że stara się patrzeć na jasne strony życia. Jest bardzo pozytywnym człowiekiem o wielkim sercu. Myślę, że nie ma dnia, w którym nie myśli o swoim malutkim synku, który umarł we śnie w swoim łóżeczku, ale nie pozwolił, żeby ta tragedia zdominowała jego życie.
Keith Richards w chwili ukazania się tej książki miał 68 lat. Co mogło jeszcze wydarzyć się do tej pory? I co jeszcze się wydarzy? Mam nadzieję, że przed nim jeszcze wiele przeżytych w zdrowiu lat. I wiele zwalających z nóg gitarowych riffów.
Jak można zatytułować własną autobiografię po prostu „Życie”? Kogo obchodzi czyjeś tylko „życie” opisane na 550 stronach? To przejaw pychy czy wręcz przeciwnie? Po prostu trzeba być Keithem Richardsem, bo niczyje życie nie może być aż tak fascynujące.
To nie jest typowa biografia czy autobiografia. To opowieść napisana w niesamowicie swobodnym stylu. Język jest bardziej...
2019-04-12
Przede wszystkim jest to album z przepięknymi zdjęciami jednego z największych gitarzystów wszech czasów. To historia Keitha Richardsa w pigułce. To oczywiste, że kiedy zamknie się 60 lat w pigułce, to wiele trzeba będzie wyrzucić. Może i treści tu niewiele, ale od fotografii nie sposób oderwać wzroku. Na końcu autor pisze, że Keith jest świadomy swojej brzydoty. Jakiej brzydoty, do cholery? Przecież on jest piękny! Chyba wszyscy to widzą. Jego zniszczona twarz jest jak mapa jego życia. Nie jest gładka, bo jego życie też takie nie było. Jego zdeformowane palce są świadectwem jego kariery. Widać w nich wszystkie zagrane riffy. Keith Richards jest doskonale niedoskonały. Po prostu piękny. I doskonale oddają to zebrane w tej książce fotografie.
Przede wszystkim jest to album z przepięknymi zdjęciami jednego z największych gitarzystów wszech czasów. To historia Keitha Richardsa w pigułce. To oczywiste, że kiedy zamknie się 60 lat w pigułce, to wiele trzeba będzie wyrzucić. Może i treści tu niewiele, ale od fotografii nie sposób oderwać wzroku. Na końcu autor pisze, że Keith jest świadomy swojej brzydoty. Jakiej...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-04-10
„Dzienniki heroinowe” to rok z życia Nikki’ego Sixxa, czy raczej jego toksycznego alter ego, Sikkiego Nixxsa. To historia człowieka, który spadł na samo dno, a mimo to za każdym razem udawało mu się znaleźć jeszcze niżej. Witajcie w gotyckiej posiadłości w Van Nuys, heroinowej samotni największej ikony glam metalu.
Nasza przygoda z Nikkim zaczyna się w Boże Narodzenie 1986 roku. Jest sam w swoim domu. Jest na haju po heroinie i wypluwa jad w swoim dzienniku. Przelewa na papier swoje myśli, do których nigdy nikomu by się nie przyznał. Wpuszcza nas do swojej głowy i zatrzaskuje drzwi na rok. Jesteśmy z nim, gdy pisze piosenki na album „Girls, Girls, Girls”, daje w kanał, dostaje ataków psychozy i biega po domu z dubeltówką dziadka. Towarzyszymy mu, gdy próbuje okiełznać heroinę metadonem, a potem jedzie w jedną z najbardziej szalonych tras koncertowych w dziejach i gdy ląduje w areszcie. Jesteśmy z nim też, gdy umiera i dzięki zawziętości pewnego paramedyka i nieprzepisowej dawce adrenaliny zmartwychwstaje. Nikki Sixx spowiada się ze swoich najbrudniejszych myśli, ze swojej zazdrości o szczęście rodzinne kolegów z zespołu, z żalu do rodziców, którzy nigdy chyba nie chcieli być jego rodzicami. W końcu przyznaje się też do strachu przed heroiną, która zatopiła w nim szpony i przejęła kontrolę nad jego życiem i twórczością.
Wszyscy wróżyli mu, że nie dożyje trzydziestki. Dziś ma 60 lat, czworo pięknych dzieci (i właśnie oczekuje piątego), audycję radiową, której słuchają miliony, wciąż tworzy nową muzykę i odkrył w sobie pasję do fotografii. Przede wszystkim jednak wciąż jest po prostu sobą - rockandrollowym skurczybykiem, który nadal potrafi brać życie garściami.
To chyba najmroczniejsza rzecz jaką w życiu przeczytałam. Towarzyszenie Nikki’emu przez piekło roku 1987 nie było łatwe. Jest to jednak też najbardziej inspirująca rzecz jaką przeczytałam. Bo Nikki Sixx to prawdziwy twardziel. Zszedł do ostatniego kręgu piekła i wyszedł na powierzchnię.
„Dzienniki heroinowe” to rok z życia Nikki’ego Sixxa, czy raczej jego toksycznego alter ego, Sikkiego Nixxsa. To historia człowieka, który spadł na samo dno, a mimo to za każdym razem udawało mu się znaleźć jeszcze niżej. Witajcie w gotyckiej posiadłości w Van Nuys, heroinowej samotni największej ikony glam metalu.
Nasza przygoda z Nikkim zaczyna się w Boże Narodzenie 1986...
2019-04-07
Wydana w 1989 roku biografia The Rolling Stones „Satysfakcja” pióra dziennikarza i tłumacza Daniela Wyszogrodzkiego doczekała się wielu wznowień i uznawana jest za kultową. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana Stonesów.
Myślę, że pierwsze, na co zwraca się uwagę podczas czytania to język. Doskonale widać, że książka napisana była 30 lat temu. To jest dość grzecznie opisana historia bardzo niegrzecznego zespołu. Wspomniano o zbiorowej histerii na punkcie Stonesów, o narkotykach, procesach sądowych, a nawet o „siusianiu” w publicznym miejscu, za co również zostali ukarani przez policję. Jeżeli Motley Crue mieli swoją Dekadę Dekadencji, to Stonesi mieli tych dekad kilka.
To, co moim zdaniem czyni The Rolling Stones największym zespołem na świecie, to fakt, że przetrwali tak długo w prawie oryginalnym składzie. Nie rozpadli się jak Beatlesi. Żaden z nich nie nagrywał solo pod szyldem zespołu, jak Axl Rose. Stonesi są rodziną, a wiadomo jak jest w rodzinie. Każdy jest inny. Nie wszyscy zawsze się lubią. Czasem ludzie robią sobie świństwa, popełniają błędy, są zazdrośni, ale rodzina wybacza i trzyma się razem. Mick Jagger powiedział kiedyś: „[Keith] jest moim bratem, przypadkiem urodzonym przez innych rodziców”.
„Satysfakcję” czyta się jednym tchem dzięki poczuciu humoru i lekkiemu stylowi autora. Choć dziś biografia ta nie jest już aktualna, to warto po nią sięgnąć, bo opisuje historię The Rolling Stones w najintensywniejszym momencie.
Wydana w 1989 roku biografia The Rolling Stones „Satysfakcja” pióra dziennikarza i tłumacza Daniela Wyszogrodzkiego doczekała się wielu wznowień i uznawana jest za kultową. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana Stonesów.
Myślę, że pierwsze, na co zwraca się uwagę podczas czytania to język. Doskonale widać, że książka napisana była 30 lat temu. To jest dość grzecznie...
2019-06-19
2019-04-17
„Brud” to kultowa autobiografia kultowego zespołu. Mötley Crüe nie byli zwykłą kapelą, o której z czasem się zapomina, dlatego ich wybryki też nie należą do tej kategorii. Witajcie w zwariowanym świecie tej Różnobarwnej Ekipy.
Początek lat osiemdziesiątych. Nikki Sixx postanawia założyć kapelę, która zmiecie wszystkie nijakie zespoliki z Sunset Strip. Ma jasną wizję i szuka ludzi, którzy pomogą mu ją zrealizować. Przypadkiem trafia na chudego małolata, który wystukuje rytm na każdej dostępnej powierzchni. Znajdują w gazecie ogłoszenie „głośnego i agresywnego” gitarzysty, który okazuje się zaginionym członkiem rodziny Adamsów, ale gra tak, jak nikt, kogo do tej pory słyszeli. Potrzeba im jeszcze tylko przebojowego frontmana. Małolat zna ze szkoły blond surfera, który mógłby się nadać, ale koleś wcale nie ma ochoty na śpiewanie w kapeli z takimi czubkami. Nikki, Tommy, Mick i Vince są tak różni, że to nie powinno się udać, ale jednak się udało. Wizja Sixxa zostaje zrealizowana. Mötley Crüe stają się królami Sunset, a potem rzucają na kolana cały świat.
„Brud” to wehikuł czasu, który przenosi nas w sam środek rockandrollowego szaleństwa. Mötley Crüe to prawdopodobnie najostrzej imprezujacy zespół w dziejach, więc ich historia naszpikowana jest niewiarygodnymi wybrykami. Mamy tu groupies gotowe na wszystko by dorwać się do ich spodni, mamy hektolitry alkoholu, masę najróżniejszych narkotyków, szybkie samochody, demolowanie hoteli, problemy z prawem, ale przede wszystkim muzykę. Bo to muzyka ich połączyła i trzymała razem mimo, że nie zawsze się lubili. I to dzięki muzyce pozbierali się do kupy i nadal żyją.
Wielką zaletą tej książki jest to, że tworzą ją rozdziały napisane przez kilka osób. Wszyscy oni opowiadają jedną historię, ale ich punkty widzenia nie zawsze się pokrywają. Dlatego „Brud” jest szczery. Choć panowie wybielacza w niektórych fragmentach też nie żałują.
Po lekturze tej książki pozostaje pewien niedosyt. Może gdyby zrealizowano obietnicę daną na koniec i powstałaby druga część, znalazłabym w niej odpowiedź na pytanie, które nie daje mi spokoju. Mötley Crüe to magia, która występuje tylko między oryginalnym składem. Kiedy Vince zniknął, razem z nim zniknęła ta magia. I nie pojawiła się kiedy wrócił. Coś wtedy między nimi zaszło. Coś o czym nie chcą mówić publiczne. I to coś właśnie zabiło magię . Tommy Lee powiedział kiedyś, że każdy z członków Mötley Crüe jest niezastąpiony. Że siła zespołu to synergia czterech indywidualistów. Szkoda, że sam o tym zapomniał.
„Brud” to kultowa autobiografia kultowego zespołu. Mötley Crüe nie byli zwykłą kapelą, o której z czasem się zapomina, dlatego ich wybryki też nie należą do tej kategorii. Witajcie w zwariowanym świecie tej Różnobarwnej Ekipy.
Początek lat osiemdziesiątych. Nikki Sixx postanawia założyć kapelę, która zmiecie wszystkie nijakie zespoliki z Sunset Strip. Ma jasną wizję i szuka...
2018-11-02
Bohatera tej książki nikomu chyba nie trzeba przedstawiać. Od kilku lat na całym świecie ludzie nucą jego piosenki. Rozbrajająco bezpretensjonalny rudzielec z gitarą akustyczną podbił serca milionów. Moje też, choć nigdy nie przepadałam za muzyką pop.
Pierwsze, o czym pomyślałam, kiedy w moje ręce trafiła ta książka to: dlaczego jest taka cieniutka? Nie wróżyło to dobrze i moje przeczucia się sprawdziły. Nolan opisał historię Eda Sheerana zbyt pobieżnie. Zastanawiam się nawet czy panowie kiedykolwiek spotkali się i rozmawiali ze sobą. Wątpię, bo autor powołuje się jedynie na wypowiedzi swojego bohatera z wywiadów przeprowadzonych przez innych dziennikarzy. Szybko przeskakuje z jednego faktu na drugi, mimo, że niektóre aż proszą się o rozwinięcie. Ogólnie mało wnikliwe to wszystko. Lepiej wypada tekst Jakuba Kozłowskiego. Jest bardziej szczegółowy, pojawiają się opisy setlist poszczególnych koncertów, wzmianka o akcji polskich fanów podczas pierwszego koncertu Eda w naszym kraju.
Książka opisuje (za krótko i zbyt pobieżnie!!!) drogę, jaką przebył Ed Sheeran od niepozornego rudzielca, który był źródłem kpin kolegów z klasy do międzynarodowej supergwiazdy. Nolan mocno podkreśla, że sukces jego bohatera nie jest dziełem przypadku. Ed ciężko na niego zapracował. Jako autor niezależny wydawał swoją muzykę na własną rękę i dystrybuował ją ze swojego plecaka, a ponadto grał za darmo gdzie się da, nawet po 300 koncertów rocznie. Nic, co osiągnął nie spadło mu z nieba i dlatego nie ma osoby, która zasługiwałaby na taki sukces bardziej niż on.
Może i Ed Sheeran ma tylko 27 lat i 3 oficjalne płyty na koncie, ale na londyńskiej scenie funkcjonuje od ponad 10 lat i jego historia zasługuje na więcej niż 265 stron. Przez tą powierzchowność przypomina mi trochę biografię Kings of Leon „Sex on fire”, której autor też się nie popisał przesadną wnikliwością.
Bohatera tej książki nikomu chyba nie trzeba przedstawiać. Od kilku lat na całym świecie ludzie nucą jego piosenki. Rozbrajająco bezpretensjonalny rudzielec z gitarą akustyczną podbił serca milionów. Moje też, choć nigdy nie przepadałam za muzyką pop.
Pierwsze, o czym pomyślałam, kiedy w moje ręce trafiła ta książka to: dlaczego jest taka cieniutka? Nie wróżyło to dobrze i...
2018-02-19
Czytałam tę książkę bite dwa tygodnie. Nie dlatego, że jest nieciekawa czy źle napisana. Po prostu nie jestem zagorzałą fanką metalu. Z drugiej strony kompletnym laikiem też nie jestem. Co kilka stron musiałam wygoogować sobie jakiegoś wykonawcę lub przypomnieć kogoś, kogo kiedyś kochałam na zabój. Ze względu na formę ta książka powinna być chaotyczna, a nie jest. Mimo, że to sześćset stron prawie samych cytatów, całość jest zaskakująco spójna.
Gdy czytałam wstęp napisany przez Scotta Iana, myślałam: „To o mnie!” Ja też większość mojego dorastania spędziłam w swoim pokoju słuchając płyt w przeświadczeniu, że nikt mnie nie rozumie. Jeżeli chodzi o muzykę, to nadal nikt mnie nie rozumie (nic dziwnego, skoro sama siebie rozumiem tylko raz na jakiś czas). Talentu w tej materii niestety nie mam, więc mogę o niej tylko pisać, ale jak powiedział Frank Zappa: „Pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze”, więc jestem na straconej pozycji.
„Głośno jak diabli” pełna jest ekscesów, na wieść o których włos jeży się na głowie. Niektóre z tych historii znałam, ale sporej części jednak nie. Nie miałam pojęcia (lub zapomniałam), że Jonathan Davis uczęszczał do szkoły pogrzebowej (jest w ogóle coś takiego?) i był uczniem balsamisty, a potem pracował jako grabarz i lubił (!) to zajęcie.
Ta książka zwraca delikatnie uwagę na pewne oblicze gwiazd metalu, o którym się nie mówi. To często i gęsto historie twardzieli, którzy na scenie są niszczycielską siłą z piekła rodem, gdy z niej schodzą wciągają masę koki, wypijają skrzynkę Jacka Danielsa, zaliczają po pięć lasek, a gdy trasa się kończy wracają spłukani do domów swoich matek lub dziewczyn i przechowują w ich lodówkach świńskie łby. Może przemawia przeze mnie solidarność jajników, ale czy ktoś zastanawiał się, gdzie byliby dziś bogowie metalu, gdyby nie kobiety, które ich niańczyły, wspierały i finansowały? Gdzie byłby dziś Ozzy, gdyby Sharon nie pozbierała go z podłogi, gdy wyleciał z Black Sabbath? Gdzie byliby ci lalusie z natapirowanymi włosami gdyby nie striptizerki z LA? I czy Avenged Sevenfold wybiliby się gdyby nie miłość, wiara i oddanie Valary Dibenedetto (o której nie wspomniano w tej książce nawet słowem)? O nich też ktoś powinien napisać książkę. „Pierwsze damy heavy metalu”. To mogłoby być dobre.
Największym plusem tej książki jest to, że historia opowiedziana jest słowami muzyków i ludzi z branży. To nie są suche fakty opisane przez jakiegoś gryzipiórka siedzącego w klimatyzowanym gabineciku za stylowym biureczkiem. Mam tylko takie wątpliwości co do tego, czy to na pewno „kompletna historia metalu”. Myślę, że każdy fan nu metalu, crossover czy black metalu po przeczytaniu fragmentów poświęconych swoim faworytom czuł niedosyt. Metal jest tak rozległym gatunkiem, że nie sposób opowiedzieć jego historii na sześciuset stronach. Właściwie każdy rozdział „Głośno jak diabli” można rozwinąć w oddzielnych książkach.
Czytałam tę książkę bite dwa tygodnie. Nie dlatego, że jest nieciekawa czy źle napisana. Po prostu nie jestem zagorzałą fanką metalu. Z drugiej strony kompletnym laikiem też nie jestem. Co kilka stron musiałam wygoogować sobie jakiegoś wykonawcę lub przypomnieć kogoś, kogo kiedyś kochałam na zabój. Ze względu na formę ta książka powinna być chaotyczna, a nie jest. Mimo, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-05
Trochę się rozczarowałam. Spodziewałam się po tej książce czegoś więcej. Może nie wielkiego objawienia, ale jakiejś mądrości Briana Warnera przebijającej spod maski Marilyna Mansona. Szukałam w tej książce tego, co znalazłam kiedyś w jego muzyce. Tej błyskotliwości, którą mnie zadziwił i zmusił do przemyślenia pewnych spraw. Niewiele tego było niestety.
Trochę się rozczarowałam. Spodziewałam się po tej książce czegoś więcej. Może nie wielkiego objawienia, ale jakiejś mądrości Briana Warnera przebijającej spod maski Marilyna Mansona. Szukałam w tej książce tego, co znalazłam kiedyś w jego muzyce. Tej błyskotliwości, którą mnie zadziwił i zmusił do przemyślenia pewnych spraw. Niewiele tego było niestety.
Pokaż mimo to2016-05-05
Kto w tym kraju nie słyszał o Muńku? Sam Zygmunt Staszczyk jest tak samo popularny jak jego zespół, a może nawet bardziej. Muniek jest ikoną polskiej muzyki rockowej, choć nie jest wybitnym wokalistą i teksty też czasem pisze obciachowe. Jest za to autentyczny, a o to właśnie chodzi w rock and rollu. Tylko to, co prawdziwe ma szansę przetrwać próbę czasu i zmieniające się mody.
„Muniek” to bardzo przystępnie zredagowany wywiad rzeka. Przede wszystkim podobało mi się to, że rozmowa toczyła się w porządku chronologicznym. Dzięki temu nawet osoba, która nie jest zagorzałym fanem T.Love i samego Zygmunta Staszczyka nie gubi się w opowieści bohatera. Z drugiej strony wszystko przebiegało płynnie i podczas czytania nie ma się wrażenia, że Grzegorz Brzozowicz kierował rozmową i na siłę tę chronologię wprowadzał.
Pozytywnie zaskoczyło mnie to, że opowieść Muńka pozbawiona jest tej martyrologii wszechobecnej we wspomnieniach polskich rockmanów z czasów PRLu. Nie było rozprowadzania bibuły, nawalanek z ZOMO i przesłuchań przez SB. Nastoletni Zygmunt Staszczyk miał podobne problemy jak miliony dzisiejszych nastolatków. Tylko czasy były inne. Z jednej strony mniej kolorowe, ale z drugiej sprzyjały kreatywności bardziej niż współczesne realia.
W tej książce poznajemy melancholijne oblicze Muńka. Okazuje się, że popularność i życie gwiazdy rocka ma nie tylko jasną, ale też ciemną stronę. Dom, dzieci, rachunki do zapłacenia, wypalenie. Nikt nie myśli o takich sprawach, gdy w radiu puszczają „Chłopaki nie płaczą”. Muniek mówi nie tylko o balangach z zaprzyjaźnionymi zespołami, ale też o manipulacji mediów, nieuczciwych wydawcach, pokusach show biznesu i dylematach pomiędzy łatwą kasą a czystym sumieniem.
Z tej książki dowiemy się kto nadał Zygmuntowi Staszczykowi jego pseudonim, skąd wzięła się nazwa jego zespołu i jak przez lata zmieniał się jego skład. Poznamy kulisy powstania przebojów znanych wszystkim Polakom. Jednak to nie jest książka o T.Love. To książka przede wszystkim o Muńku. Zygmunt Staszczyk opowiada w niej o rzeczach, z których jest dumny i o tych, których dziś się wstydzi. O swoich sukcesach i porażkach.
Kto w tym kraju nie słyszał o Muńku? Sam Zygmunt Staszczyk jest tak samo popularny jak jego zespół, a może nawet bardziej. Muniek jest ikoną polskiej muzyki rockowej, choć nie jest wybitnym wokalistą i teksty też czasem pisze obciachowe. Jest za to autentyczny, a o to właśnie chodzi w rock and rollu. Tylko to, co prawdziwe ma szansę przetrwać próbę czasu i zmieniające się...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-13
W swoim debiucie literackim Corey Taylor obala teorię siedmiu grzechów głównych. Skoro wszystko podlega prawom ewolucji, każdy element tego świata musi ulec nieustępliwemu postępowi, to „grzeszna siódemka” też powinna zostać uaktualniona. Zdaniem Corey’a samo pożądanie, gniew czy chciwość nie są grzechami. Mogą być co najwyżej skazami charakteru. Wszystko zależy do jakich czynów doprowadzą. Jeżeli obiektem naszej chciwości będzie rozwój, ciągłe doskonalenie, głód wiedzy i osiągnięć, to co w tym złego? Gniew nie zawsze jest jednoznaczny z przemocą. Nieraz potrafi przeistoczyć się w siłę napędową do działania. Pożądanie natomiast nie zawsze oznacza gwałt, zdradę czy molestowanie. Grzechem jest efekt, nie samo uczucie. Możemy nie zgadzać się z tą książką – to nasze święte prawo – ale nie można powiedzieć, że nie daje ona do myślenia.
Sięgnęłam po tę książkę, bo chciałam poznać bliżej artystę, którego podziwiam od wielu lat. Slipknot był pierwszym metalowym zespołem w moim życiu. Stone Sour poznałam dopiero później. Zastanawiałam się jaki jest Corey Taylor. Z jednaj strony mamy „Through Glass”, a z drugiej „The Heretic Anthem”. Na osobowość Corey’a Taylora składa się również wszystko, co jest pomiędzy. Mimo, że „Siedem Grzechów…” nie jest pamiętnikiem, jak zapewnia autor, pozwala czytelnikom zbliżyć się do niego. Poznajemy kilka faktów z jego życiu, ale przede wszystkim jego sposób myślenia i postrzegania świta.
„Siedem Grzechów…” to lektura obowiązkowa nie tylko dla każdego fana Stone Sour, Slipknot i samego Corey’a Taylora, ale przede wszystkim dla wszystkich osób o ciasnym światopoglądzie, które oskarżają muzykę metalową o całe zło tego świata. Metal nie wzbudza agresji w młodych ludziach, jak wielu próbuje nam wmówić. Metal pozwala się jej pozbyć. To wspaniałe, gdy młodzież potrafi wyrzucić swój ból i gniew czy to tworząc muzykę czy ją przyjmując zamiast niszczyć cudzą własność i wyżywać się na słabszych. W społeczności metalowej nie ma nienawiści ani nietolerancji. Wystarczy spojrzeć na to, co spotkało Phila Anselmo po jego ostatnich wybrykach na Dimebash. Mimo, że jest wielkim artystą jego zachowanie zostało jednoznacznie potępione.
W ostatnim rozdziale Corey napisał, że niektórzy jego kumple nie wierzyli, że nikt mu nie pomagał podczas pisania. Mnie też trudno było w to uwierzyć. Większość tak zwanych gwiazd rocka edukację zakończyło na szkole średniej. Wielu nie dotarło nawet do tego etapu. Powinni więc być głupi. Ich wypowiedzi powinny wprawiać nas w zażenowanie. Czasem rzeczywiście tak jest. Tą książką Corey Taylor przedstawił siebie jako człowieka świadomego własnych wad i zalet, błyskotliwego, oczytanego, inteligentnego, kreatywnego, pracowitego, nieraz naiwnego jak dziecko, czasem pozbawionego skrupułów, ale przede wszystkim uczciwego.
W swoim debiucie literackim Corey Taylor obala teorię siedmiu grzechów głównych. Skoro wszystko podlega prawom ewolucji, każdy element tego świata musi ulec nieustępliwemu postępowi, to „grzeszna siódemka” też powinna zostać uaktualniona. Zdaniem Corey’a samo pożądanie, gniew czy chciwość nie są grzechami. Mogą być co najwyżej skazami charakteru. Wszystko zależy do jakich...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-10-06
Jeden z najpopularniejszych zespołów naszych czasów. Kreatywni muzycy, którzy do późnych lat nastoletnich żyli niemal całkowicie odseparowani od popkultury. Synowie kaznodziei, którzy głęboko do serca wzięli sobie maksymę sex, drugs and rock and roll. Epicka historia Kings of Leon opisana została na niewiele ponad dwustu stronach za pomocą powszechnie znanych faktów. To nie jest biografia, to parodia.
Marzę o tym, by ktoś opisał historię tej kapeli tak jak kilka lat temu Everett True zrobił to z Nirvaną.
Jeden z najpopularniejszych zespołów naszych czasów. Kreatywni muzycy, którzy do późnych lat nastoletnich żyli niemal całkowicie odseparowani od popkultury. Synowie kaznodziei, którzy głęboko do serca wzięli sobie maksymę sex, drugs and rock and roll. Epicka historia Kings of Leon opisana została na niewiele ponad dwustu stronach za pomocą powszechnie znanych faktów. To nie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wszystko zaczęło się chyba od tego, że jakiś czas temu w końcu dotarło do mnie, że rockandroll faktycznie umarł, a hip hop jest nowym punk rockiem. Nie ma młodych rockowych kapel, które komentują rzeczywistość, diagnozują współczesne społeczeństwo, nie ma wśród nich nowego głosu pokolenia. Na tym polu pałeczkę przejęli raperzy. Z niektórymi z nich nigdy nie będzie mi po drodze, ale Miuosh wyjątkowo do mnie trafia.
Ta książka wcale nie jest o Miuoshu. Jest o Śląsku, rodzinie, pracy, historii, hip hopie i pokoleniu współczesnych trzydziestolatków. Miuosh opowiada o tym wszystkim, co go otacza i inspiruje, ale samego siebie traktuje jak jeden z elementów, a nie centralną część własnej historii. Jest pełen pokory do świata i zdystansowany do własnych osiągnięć. Zwykle mówi w tej książce bardzo mądrze, ale zdarza mu się też mylić. Jest to jednak jego subiektywny punkt widzenia z jego perspektywy świat wygląda właśnie tak.
Nie jestem wielką fanką hip hopu i nigdy nie będę, ale Miuosh zajmuje szczególne miejsce w gronie moich ulubionych artystów. "Perseidy", "Tramwaje i gwiazdy", "Ulice bogów" "Chronos" czy "Piąta strona świata"... Te utwory zawsze będą dla mnie ważne. Miuosh staje się ponadgatunkowy, a na pewno ponadpokoleniowy.
Wszystko zaczęło się chyba od tego, że jakiś czas temu w końcu dotarło do mnie, że rockandroll faktycznie umarł, a hip hop jest nowym punk rockiem. Nie ma młodych rockowych kapel, które komentują rzeczywistość, diagnozują współczesne społeczeństwo, nie ma wśród nich nowego głosu pokolenia. Na tym polu pałeczkę przejęli raperzy. Z niektórymi z nich nigdy nie będzie mi po...
więcej Pokaż mimo to