-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać2
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać2
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński14
Biblioteczka
2012-12-16
2012-12-10
2012-11-11
2012-11-07
2012-10-10
2012-10-27
2012-02-03
2012-02-12
2012-03-14
2012-04-06
2012-04-17
2012-04-29
2012-05-22
Wyobraź sobie palące słońce Meksyku, rozleniwiający upał. Studiujesz historię, kilka dni w tygodniu opiekujesz się dziećmi w sierocińcu. Interesujesz się żywotami świętych, piszesz pracę na ich temat. Mieszkasz w Mexico City z ojcem, który traktuje cię jak małe dziecko, choć już dawno wkroczyłaś w dorosłość. Czasem popijasz z nim tequilę, rozmawiając o jego pasji – motylach. Jedyne dźwięki, jakie przewijają się przez wasz dom, to krzyki handlarzy ulicznych: „Pomarańcze! Świeże pomarańcze!”. Właściwie nie masz żadnych znajomych, nie licząc matki Agaty, która prowadzi sierociniec. Niezbyt często wychodzisz z domu. Odkąd pamiętasz, nosisz na szyi krzyżyk, który podarowała ci mama. Nudne to życie, nieprawdaż?
Właśnie tak żyje Emily, bohaterka powieści „Trucizną mnie uwodzisz”. Nie ma ochoty nawet tego zmieniać; rozmowy z matką przełożoną i pomoc w sierocińcu wystarczają, aby czuła się spełniona. A jednak, mimo swojej religijności i konserwatywnych poglądów, Emily wraz z zakonnicą mają wspólne, dość osobliwe hobby. Wycinają z gazet wzmianki o morderczyniach, niby w ramach żartu. Trzeba przyznać, że jest to dość grobowe poczucie humoru…
Dni spokojnie się toczą, jednak wieczorami, wchodząc do domu, a następnie do swojego pokoju, Emily czuje, że coś jest nie tak. Zapach melonów, niedomknięta szuflada, otwarte okno…
Do Emily i jej ojca wprowadza się kuzyn Santi, z którym nigdy wcześniej nie mieli kontaktu. Dawno nie spotkałam na kartach książki tak irytującego mężczyzny, co wcale nie znaczy, że jest źle wymyśloną postacią. Pewny siebie egoista, manipulant, który dla własnych zachcianek potrafi podnieść rękę na kobietę i doprowadzić ją do płaczu, po czym zapewnić, że kocha, och, jak kocha! A któż jest tą kochaną kobietą…?
Oprócz ukazanego w książce wątku miłosnego (choć ta miłość przypomina częściej relację kat-ofiara), autorka zahacza także o tematykę religijną. Święty od ołówków? Proszę bardzo! Patron gołębi? Również się znajdzie. Pisarka ukazuje życie dzieci pokrzywdzonych przez los i osieroconych, w tym także Emily, której mama zniknęła w tajemniczych okolicznościach podczas zakupów na targu.
Powieść Jennifer Clement zaskakuje. Do końca nie wiedziałam, co się wydarzy, chociaż przez cały czas od pojawienia się Santiego atmosfera była napięta i tajemnicza. Autorka zwodzi niedopowiedzeniami, dialogami, które tak naprawdę czytelnikowi niczego nie wyjaśniają, a skłaniają do głębszego zastanowienia się nad treścią. Uwodzi zapachem Meksyku - aż czuć, że Jennifer Clement mieszka na stałe w Mexico City, przeniosła smak tego miasta do powieści. Artykuły o morderczyniach urozmaicają i upiększają książkę. Po każdym rozdziale poznajemy kolejny sposób na zabójstwo, kolejną sylwetkę przestępczyni, która dokonuje mordu z zimną krwią. Nieraz w taki sposób, że oczy otwierałam szeroko ze zdumienia. Wszystkie te fragmenty wizualnie rzeczywiście przypominają strony wycięte z gazet, co sprawia, że wydanie jest wyjątkowo ładne. W połączeniu z estetyczną okładką i dekoracyjnymi roślinkami przy każdym rozdziale, po prostu chce się czytać!
Warto zwrócić uwagę na muzykę przewijającą się przez tę opowieść. Czasami dobry fragment piosenki potrafi odzwierciedlić emocje i myśli bohatera, wtedy jakiekolwiek inne słowa są zbędne. A jeśli są to fragmenty takiego giganta rocka jak Jimi Hendrix, to ja jestem zupełnie uwiedziona… ;)
Wyobraź sobie palące słońce Meksyku, rozleniwiający upał. Studiujesz historię, kilka dni w tygodniu opiekujesz się dziećmi w sierocińcu. Interesujesz się żywotami świętych, piszesz pracę na ich temat. Mieszkasz w Mexico City z ojcem, który traktuje cię jak małe dziecko, choć już dawno wkroczyłaś w dorosłość. Czasem popijasz z nim tequilę, rozmawiając o jego pasji –...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-06-23
2012-07-22
2012-08-03
2012-08-14
Autorka Lesley-Ann Jones, urodziwa dziennikarka muzyczna, znała osobiście Freddiego, świadczą o tym między innymi wspólne zdjęcia. Może dzięki temu nie obawia się wygłaszać własnych domysłów, poglądów, obserwacji. Jej uwagi są świetnym uzupełnieniem faktów, które przedstawia, co bardzo umila czytanie. Zwroty typu „Według mnie”, „Uważam, że…” sprawiają, że biografia to nie tylko zbiór suchych, wymienionych po sobie faktów, ale też bardzo przyjemna lektura. Odniosłam wrażenie, że autorka to bardzo wyluzowana babka, z którą można o wszystkim pogadać i przybić pionę, właśnie w taki sposób pisze. Czasem też, w bardzo pozytywnym sensie czułam, jakby tekst traktował o kumplu autorki, a nie o wielkiej gwieździe rocka.
W większości Biografia legendy oparta jest na wypowiedziach osób, które miały styczność z Freddiem. Mnóstwo wypowiedzi Briana Maya, Rogera Taylora, Jima Huttona (partnera Freddiego) i wielu, wielu innych. Lista osób, dzięki którym powstała książka, jest naprawdę długa. Historię wokalisty poznajemy od samego dzieciństwa spędzonego na Zanzibarze, poprzez dorastanie w szkole z dala od rodziców, ucieczkę do wielkiego świata, niestrudzone dążenie do sukcesu, wreszcie czasy kariery i smutne zakończenie. Cieszę się, że autorka nie zakończyła książki po opisaniu ostatnich dni Freddiego, ale poświęciła sporo miejsca na późniejsze losy zespołu, który przecież nadal istnieje. Historia Queen jeszcze się nie skończyła, ba, nie sądzę, żeby kiedykolwiek się skończyła! Ponad 20 lat po śmierci Freddie i jego muzyka nadal jest żywa w sercach fanów.
Kilka osób już opisywało życie i twórczość Mercury’ego. Czy w takim razie warto sięgnąć po świeżo napisaną, kolejną biografię? Według mnie tak. Lesley-Ann Jones przedstawia wiele wydarzeń w nowym świetle, niektóre z nich, dotąd uchodzące za niezaprzeczalne fakty, bez skrupułów obala. Dzięki niej poznałam na kartach książki osobę, która prywatnie była zupełnie inna, niż na scenie. Freddie: nieśmiały, ze wstydem zakrywający swoje zbyt duże i wystające zęby i spuszczający wzrok, kiedy poznaje nowe osoby? To właśnie on. Ten sam, który potrafił porwać setki tysięcy fanów na koncertach, który nabijał się z publiczności. Ten sam, a tak różny. Miło Cię poznać, Farrokh.
Obok prywatnego życia Freddiego autorka opisuje też twórczość Queen. Dowiedziałam się, które utwory skomponował wokalista, a które Brian May czy John Deacon. Trochę brakowało mi interpretacji i genezy tekstów piosenek, ale to niczyja wina. Freddie chciał, aby każdy interpretował utwory Queen po swojemu i odnosił do własnego życia. Jest za to rozdział w całości poświęcony Bohemian Rhapsody. Piosenka – arcydzieło. Jeżeli jest jakiś utwór, o którym można mówić i mówić, pisać i pisać, i którego można słuchać przez lata za każdym razem wzruszając się i zastanawiając o co chodzi w tekście, to właśnie Bohemian Rhapsody.
Dopełnieniem treści są zdjęcia, jest ich sporo: Freddie z zespołem, Freddie z kochankiem, Freddie z Mary Austin, Freddie w królewskiej pelerynie, Freddie z kotem. Jest co oglądać. A gdyby po przeczytaniu książki umknęło komuś coś ważnego z życia artysty, wystarczy zajrzeć na ostatnie strony. Są na nich wymienione chronologicznie ważne wydarzenia z życia piosenkarza oraz dyskografia zespołu Queen. Dobra robota, mówiąc krótko.
Autorka Lesley-Ann Jones, urodziwa dziennikarka muzyczna, znała osobiście Freddiego, świadczą o tym między innymi wspólne zdjęcia. Może dzięki temu nie obawia się wygłaszać własnych domysłów, poglądów, obserwacji. Jej uwagi są świetnym uzupełnieniem faktów, które przedstawia, co bardzo umila czytanie. Zwroty typu „Według mnie”, „Uważam, że…” sprawiają, że biografia to nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-08-22
2012-09-01
Trafiłam na książkę, która na popularnym portalu dla książkoholików uzyskała wyższą średnią ocen niż „Mistrz i Małgorzata”. Przeczytałam o niej mnóstwo pozytywnych opinii, negatywnych nie znalazłam. Okładka krzyczy: „Zakochaj się w historii, którą pokochały setki ludzi”. Istny zachwyt. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie ja się uchowałam, że o autorce Ninie Reichter nigdy nie słyszałam. Uwielbienie do książki wydawało mi się dość podejrzane. Do przeczytania nie skłoniły mnie „achy i ochy”, ale główny bohater – wokalista rockowy.
Nie sposób nie zwrócić uwagi na porządne wydanie książki. Okładka ze skrzydełkami, dobrze dobrana czcionka, bardzo ładna pisanka w tytułach rozdziałów. Książka skierowana jest do młodzieży, ale grafika na okładce nie jest pstrokata czy po prostu słaba, jak to często bywa w tego typu literaturze.
Muzyk, o którym wspominałam, to dziewiętnastoletni Bradin, wokalista pseudorockowego niemieckiego zespołu, grającego piosenki o miłości. Pseudorockowego, ponieważ pasji do prawdziwego rocka zakazał im jeszcze na samym początku kariery menadżer. Aby się dobrze sprzedać, musieli zacząć śpiewać mdłe piosenki miłosne. Wiadomo, nastoletnie fanki na koncertach mają wzdychać i piszczeć. W mojej wyobraźni Bradin z wyglądu przypomina kogoś na pograniczu Adama Lamberta i Madoxa (ale nie jest gejem).
Pewnego wieczoru Bradin, wracając z koncertu, zbiegiem okoliczności spotyka na opustoszałym lotnisku Ally, urodziwą szatynkę. Zaczyna się od zwykłej rozmowy przy papierosie. Pogawędka ma zmienić ich życie na zawsze, a przynajmniej do końca pierwszego tomu. Jakimś cudem Ally nie rozpoznaje w Bradinie wielkiej gwiazdy. Zauważa w nim po prostu przystojnego chłopaka, o seksownym spojrzeniu, męskiego, a jednocześnie delikatnego. Takiego, za którym rzeczywiście można wzdychać.
Noc na lotnisku dobiega końca, Ally i Bradin wsiadają w samoloty lecące w zupełnie innym kierunku. Na tym etapie powinna zakończyć się ich znajomość. Ally wraca do swojego chłopaka, którego nie kocha, a Bradin wraca do showbiznesu. Nie mają prawa się znać. A jednak...
...niebawem znów się spotkają.
Autorka Nina Reichter świetnie gra na emocjach, potrafi opisać spojrzenie w oczy, dotyk czy zauroczenie bardzo wzruszająco. Mankamentem jest zbyt często używane słowo „cholernie”, które w połowie lektury zaczęło mnie drażnić. Fabuła sama w sobie nie jest zbyt wiarygodna, ale czy to ważne? Miło było wejść w butach w środek tej może nierzeczywistej, ale jakże pięknie wymyślonej historii. Od „Ostatniej spowiedzi” ciężko się oderwać. Nawet kiedy zamykałam książkę, bohaterowie pozostawali jeszcze długo w moich myślach. Młodym czytelniczkom książka doda wiary w to, że warto realizować marzenia i walczyć o uczucie. Tym starszym przypomni, że warto kochać tak, jakby to było pierwsze, młodzieńcze zakochanie.
Mimo najważniejszego wątku znajomości Ally z Bradinem, nie jest to tylko kolejna nudna historia miłosna, jakich wiele. Świetnym tłem jest muzyczne środowisko, w którym żyje Bradin. Męcząca popularność, stalkerzy, wreszcie pozostali członkowie zespołu, którzy wnoszą do powieści sporo humoru. Pierwszy raz spotkałam się też z podkładem muzycznym do książki – autorka kilkakrotnie podsuwa tytuły utworów pasujących do wydarzeń. Całkiem przyjemna playlista.
Zaczynam rozumieć fascynację książką. Nieoczekiwany finał wzbudza zainteresowanie, co się wydarzy dalej, dlatego z niecierpliwością czekam na kolejny tom.
Trafiłam na książkę, która na popularnym portalu dla książkoholików uzyskała wyższą średnią ocen niż „Mistrz i Małgorzata”. Przeczytałam o niej mnóstwo pozytywnych opinii, negatywnych nie znalazłam. Okładka krzyczy: „Zakochaj się w historii, którą pokochały setki ludzi”. Istny zachwyt. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie ja się uchowałam, że o autorce Ninie Reichter nigdy nie...
więcej Pokaż mimo to