-
Artykuły„Kobiety rodzą i wychowują cywilizację” – rozmowa z Moniką RaspenBarbaraDorosz1
-
ArtykułyMagiczne sekrety babć (tych żywych i tych nie do końca…)corbeau0
-
ArtykułyNapisz recenzję powieści „Kroczący wśród cieni” i wygraj pakiet książek!LubimyCzytać2
-
ArtykułyLiam Hemsworth po raz pierwszy jako Wiedźmin, a współlokatorka Wednesday debiutuje jako detektywkaAnna Sierant1
Biblioteczka
2024-02-23
2020-01-01
2023-12-25
2023-03-03
2023-10-02
2021-12-11
2019-03-31
2019-01-20
O ile ocena wystawiona przeze mnie za pierwszy tom „Trylogii Mrocznego Elfa” była lekko naciągana, tak już nota, którą dałem drugiej odsłonie przygód Drizzta jest pewna i mocna – a co za tym idzie, wystawiona z czystym sumieniem. W moim odczuciu „Wygnanie” opisuje ciekawsze przygody niesamowitego drowa, sam język również zdaje mi się nieco lepszy i „płynniejszy”, aniżeli w „Ojczyźnie”. Nadal jednak pełno tu rozterek oraz dylematów moralnych Drizzta, które jeszcze silniej oddziałują na młodszego syna domu Do’Urden, zwłaszcza w konfrontacji z jego naturą łowcy, tak potrzebną do przetrwania w dzikich i niebezpiecznych korytarzach Podmroku. Jednocześnie mnogość spisków i zawiłych działań politycznych jest porównywalna do tych z pierwszej części, co również cieszy. W drugim tomie cały czas coś się dzieje i ciężko złapać oddech, ponieważ fabuła mocno prze do przodu, co rusz rzucając kolejne przeszkody pod sejmitary Drizzta, przez co powieść czyta się jednym tchem. W zasadzie jedynym wyjątkiem był pobyt drowa w mieście svirfnebli – Blingdenstone, którego momentami nie chciało się opuszczać.
Kilka razy zostałem totalnie zaskoczony, jak chociażby rozwiązaniem kwestii SiNafay Hun’ett, Dinina Do’Urden czy tak rozległą i potężną władzą Opiekunki Baenre (mimo najwyższej pozycji jej domu w całym Menzoberranzan). Natomiast zachowanie Brizy, najstarszej córki, było dla mnie czymś zupełnie normalnym i „naturalnym” (jak na standardy drowów, oczywiście), ponieważ na tę szansę czekała bardzo długo.
Salvatore znów zaprezentował kilka ciekawych postaci, jak chociażby Jarlaxe – bezlitosny, ale zmyślny, przywódca Bregan D'aerthe, którego główną wartością było złoto i kosztowności czy przede wszystkim Wielce Szanowny Nadzorca Kopaczy Svirfnebli o mithrilowych dłoniach – Belwar Dissengulp. Przyznam szczerze, że bardzo spodobał mi się odważny gnom i szkoda, że nie towarzyszył do końca Drizztowi. To, w jaki sposób pomógł mrocznemu elfowi, ich wzajemne relacje oraz jego mądrość bardzo mi się podobały. Znów miałem okazje poznać parę dziwacznych czy fascynujących stworzeń, i o ile hakowe poczwary czy bazyliszki nie robiły na mnie żadnego wrażenia, tak corby, grubbery czy rothy były dla mnie nowością, zaś ilithidy to naprawdę niesamowite, acz przerażające istoty.
Co mógłbym zarzucić drugiemu tomowi? Niewiele tego, w dodatku nieco mniej znaczące, ale zawsze mogłoby zostać zwieńczone nieco inaczej czy szerzej ukazane. Chodzi mi głównie o rozwiązanie sprawy z Zaknafeinem-widmem. W moim odczuciu Drizzt zbyt łatwo trafił do świadomości tej cząstki byłego fechmistrza, która wciąż w nim pozostała, mimo ingerencji Opiekunki Malice. Również sprawa z dziećmi Do’Urden – chciałbym więcej dowiedzieć się na temat, jak radził sobie Dinin pod skrzydłami Jarlaxe lub co dokładnie stało się z Brizą i jej siostrami. No nic, wszystkiego mieć nie można, pozostają jedynie domysły, ale na szczęście nie są to „braki”, które znacząco wpływają na odbiór całości. Bardzo dobra robota. „Magga camarra!”
O ile ocena wystawiona przeze mnie za pierwszy tom „Trylogii Mrocznego Elfa” była lekko naciągana, tak już nota, którą dałem drugiej odsłonie przygód Drizzta jest pewna i mocna – a co za tym idzie, wystawiona z czystym sumieniem. W moim odczuciu „Wygnanie” opisuje ciekawsze przygody niesamowitego drowa, sam język również zdaje mi się nieco lepszy i „płynniejszy”, aniżeli w...
więcej mniej Pokaż mimo to
Swoją przygodę z Drizztem zacząłem kilka lat temu za sprawą „Tysiąca Orków” , a następnie „Samotnego Drowa”. Niewiele z tego pamiętam, poza tym, że podobało mi się – ale to zbyt mało, by móc powiedzieć, że znam najmłodszego syna z Domu Do’Urden.
Dlatego też postanowiłem, że poznam na nowo tego niesamowitego Drowa, najlepiej zaczynając od początku.
Przechodząc do „Ojczyzny” – podoba mi się sposób, w jaki Salvatore opisuje zwyczaje, zachowania, kulturę oraz relacje Mrocznych Elfów z Menzoberannzan. Od samego początku sporo w tym polityki, która nie nudzi, a wciąga w swe sieci. Traktowanie istot z powierzchni (głównie elfów) jako największych wrogów sprawia, że rasa ta jest naprawdę intrygująca. Również sama hierarchia wśród społeczeństwa Drowów to mocno ciekawa sprawa – rywalizacje domów, wyższość kapłanek nad mężczyznami, głową domu jest Opiekunka. Coś niecodziennego. I chociaż styl pisania Roberta Salvatore nie jest nie wiadomo jak wyszukany, sama powieść arcydziełem nie jest, a niektóre jego (autora) opisy są dość ubogie, to jednak historia, którą stworzył naprawdę wciąga. Na pewno jego najmocniejszą stroną są opisy walk – dokładne, pełne zwrotów, rozmaitych chwytów, technik. Do plusów również zaliczyć trzeba kilka postaci – fechmistrz Zaknafein, podstępny Masoj Hun'ett czy sprytny Alton De Vir oraz okrutna Opiekunka Malice lub jej, równie bezlitosna, córka Briza (które notabene strasznie działały mi na nerwy, zwłaszcza najstarsza siostra, ale chyba takie były ich role), a przede wszystkim Drizzt, z którym bardzo często się identyfikowałem. Lubię postacie takie, jak on – pełne wewnętrznych walk, wątpliwości, ale (mimo wszystko) stanowczych, mających swoje wartości, odmiennych. Dorastałem razem z nim, razem z nim przeżywałem każdą jego rozterkę. Dla mnie ów Mroczny Elf wcale nie jest przerysowany.
Samej treści pierwszego tomu „Trylogii Mrocznego Elfa” streszczał nie będę, bo nie ma to większego sensu. Polecam każdemu fanowi fantastyki, dla reszty czytelników może to być droga przez mękę. Ocena może zbyt wysoka lub nieco na wyrost, ale postać Drizzta i opisy walk mocno ją windują.
Swoją przygodę z Drizztem zacząłem kilka lat temu za sprawą „Tysiąca Orków” , a następnie „Samotnego Drowa”. Niewiele z tego pamiętam, poza tym, że podobało mi się – ale to zbyt mało, by móc powiedzieć, że znam najmłodszego syna z Domu Do’Urden.
Dlatego też postanowiłem, że poznam na nowo tego niesamowitego Drowa, najlepiej zaczynając od początku.
Przechodząc do „Ojczyzny”...
2018-02-20
2017-07-19
2017-04
2017-03
2017-01
Już w dzieciństwie często uciekałem myślami w mroki średniowiecza, podziwiając króla Artura i rycerzy Okrągłego Stołu. Lata mijają, a moja fascynacja tematyką arturiańską czy dziecięce marzenia o byciu prawym i walecznym rycerzem wcale nie osłabły, dlatego też nie mogłem sobie odmówić zagłębienia się w świat, do którego tak chętnie udawałem się w swojej głowie. I choć u Cornwella wygląda on nieco inaczej, aniżeli przedstawiały go patetyczne legendy czy filmowe wizje, a także moje własne wyobrażenia, oparte na wcześniej wymienionych źródłach. Ten jest na swój sposób niesamowity, magiczny, a także brutalny i realny. „Zimowy monarcha”, będący tematem mego wywodu, po którego po prostu musiałem sięgnąć, traktuje o bratobójczych walkach Brytów i kraju rozdartym wewnętrznym konfliktem, dodatkowo niepokojonym najazdami Sasów. Jest również moim pierwszym zetknięciem z piórem Bernarda Cornwella, ale już wiem, że nie ostatnim. Dokończenie trylogii arturiańskiej to tylko kwestia czasu, podobnie zresztą jak udział w „Wojnach wikingów”, których to tematyka jest mi równie bliska.
W mrok tamtych czasów wprowadza nas ówczesny saksoński brat zakonny, Derfel, będący jednocześnie jednym z głównych bohaterów i narratorem całej opowieści. Są to w zasadzie jego wspomnienia, całość oparta jest tu na retrospekcji, bowiem przywołuje on czasy swego dzieciństwa, gdy cudem udało mu się uniknąć śmierci w wilczym dole, do którego wrzucił go druid Tanaburs, przed którym czuł lęk jeszcze na długo po owym zdarzeniu; wspomina także dalsze lata, kiedy to uczestniczył w naradzie Uthera Pendragona, późniejszą swoją fascynację męstwem, mądrością i spokojem Artura; swoją służbę u niego, a także mnogie bitwy, w których brał udział. Derfel Cadarn opowiada też o ludziach, jakich dane mu było poznać podczas swej służby u Artura, najlepiej wspominając Galahada, którego obraz do złudzenia przypomina ideał rycerza.
Postać Artura nieco kłóci się z moimi wyobrażeniami, opartymi na legendach i filmach, lecz o ile potomek Uthera wciąż jest prawym, odważnym, podziwianym przez wszystkich rycerzem (choć nie pozostaje bez skazy) a także niepokonanym wojownikiem, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych, tak już kreacja Lancelota zupełnie odbiega od znanych mi jego wcieleń. To typowy samochwała, tchórz, którego wypolerowana zbroja świeci jaśniej niż słońce, jego złoto sprawia, że bardowie układają pieśni opiewające jego bohaterskie czyny, a czarujący uśmiech zniewala kobiety. Wspomniałem również wcześniej o Galahadzie, będącym wzorem rycerskich cnót, co wielce mi imponowało, dlatego też moja sympatia do tej postaci jest wręcz nieograniczona. Nie inaczej ma się kwestia czarnoksiężnika Merlina, choć ten również nijak nie pasuje do obrazu wyrytego w pamięci, dzięki legendom i mitom. I o ile wygląd zewnętrzny całkiem się zgadza, tak już ironiczny, na wpół obłąkany czy nierzadko niefrasobliwy druid, próbujący z uporem maniaka przywrócić dawną wiarę i ideały, był dla mnie lekkim szokiem, acz bardzo pozytywnym. Ginewra nie jest tutaj pokorną, bogobojną księżniczką, a okrutną i pewną siebie kobietą, potrafiącą wykorzystać swoje wdzięki do własnych celów. Cała ta plejada charakterów, rzadko pokrywających się z ichnim mitycznym, stereotypowym wyobrażeniem naprawdę robi wrażenie – zresztą, masa antagonistów, o których nie sposób tutaj wspomnieć, również zasługuje na wyróżnienie, z druidem Tanabrusem czy królem Gundleusem na czele. Jednak przyznać muszę, iż osoba Derf(e)la (jak to odmienić?) bardzo przypadła mi do gustu, ponieważ były momenty, kiedy identyfikowałem się z nim, jego uczuciami czy rozterkami. Imponował mi swoim męstwem i odwagą, a także niezachwianą lojalnością w wielu sytuacjach. Ważną rolę w jego życiu odgrywała kapłanka Nimue, za którą to jakoś specjalnie nie przepadałem, ale trzeba oddać jej (i Cornwellowi), że to bardzo nietuzinkowa postać. Wspomnę tutaj jeszcze o budzącym lęk, czarnoskórym dowódcy wojsk Artura – Sagramorze czy księżniczce Powys, przepięknej, niebieskookiej i jasnowłosej Ceinwyn, ale w zasadzie chyba tylko ze względu na jej urzekającą urodę, a może także nieśmiałość i powagę, które ją cechowały mimo młodego wieku.
Na czytelnika czekają ściany tekstu, przez które początkowo może być trudno się przebić, ale z każdą kolejną stroną opór zanika i następne rozdziały po prostu się pochłania. Ogromna w tym zasługa gawędziarskiego stylu Bernarda Cornwella, który niczym tajemniczy nieznajomy w zapomnianej tawernie na krańcu świata snuje swą mroczną, bardowską opowiastkę przy kuflu regionalnego specjału. Dokładne i plastyczne opisy, nieraz mocno rozwleczone, działają silnie na wyobraźnię i w żadnym stopniu nie nużą. Mroku, tajemniczości i magii nadają powieści elementy ludowych wierzeń czy druidzkich czarów, ukazane z pasją i pietyzmem, co przy okazji nie zabija realizmu. A już samo przedstawienie bitwy w dolinie Lug, to po prostu arcymistrzostwo scen batalistycznych – zapierające dech w piersiach zmagania dzielnych wojowników, budzące całe spektrum emocji. Nie sposób zresztą wspomnieć tutaj o wszystkim. Same dialogi, mimo iż nie należą do szczególnie rozbudowanych, czy też nie wysuwają się na pierwszy plan, mają swój urok – są subtelne, a zarazem konkretne. Żeby nie było, że wszystko jest tu śmiertelnie poważne i mroczne, niczym zamierzchłe czasy, będące tłem dla opisywanych wydarzeń, Cornwell zażywa czytelnika swoim niebanalnym humorem, nierzadko w sytuacjach, które wymagają absolutnej powagi, czego najlepszym przykładem mogą być chociażby sytuacje ze starym Ojcem Celwinem czy, a jakżeby inaczej, druidem Merlinem. Myślę, że warto wspomnieć w tym miejscu o rewelacyjnej pracy tłumacza, dzięki któremu całość wygląda tak, jak wygląda, czyli naprawdę bardzo dobrze.
Opasłe tomiszcze rozpoczynające „cykl Arturiański” jest wręcz pozycją obowiązkową dla każdego entuzjasty legend o królu Arturze czy przesłoniętych mgłą tajemnicy, mrocznych początków królestwa Brytów, między innymi dlatego nie mogłem sobie odmówić sięgnięcia po „Zimowego Monarchę”. Dość powiedzieć, że na każde wspomnienie dopada mnie ogromną chęć sięgnięcia po kolejne tomy i zanurzenia się w sączonej przez Cornwella opowieści o męstwie, zdradzie, zamierzchłych czasach, mając jeszcze w pamięci rewelacyjne zakończenie… Bardzo schludne, przejrzyste wydanie, zawierające dodatek w postaci listy miejsc oraz bohaterów (wraz z krótkimi notkami wyjaśniającymi), a także zwięzłą informacją od autora, działa tylko na plus całości. Koniec końców, pierwszy tom wywarł na mnie ogromne wrażenie, dlatego ośmielę się nazwać go jedną z najlepszych książek, jakie dane mi było przeczytać w ostatnim czasie, a nawet w całym moim życiu. I nie, nie ma w tym ani krzty przesady!
Już w dzieciństwie często uciekałem myślami w mroki średniowiecza, podziwiając króla Artura i rycerzy Okrągłego Stołu. Lata mijają, a moja fascynacja tematyką arturiańską czy dziecięce marzenia o byciu prawym i walecznym rycerzem wcale nie osłabły, dlatego też nie mogłem sobie odmówić zagłębienia się w świat, do którego tak chętnie udawałem się w swojej głowie. I choć u...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-02
Nie pokusiłem się o opiniowanie żadnego ze starszych dzieł Mistrza ojczystej fantastyki, dlatego uczynię to w tym przypadku. Czemu tak? Być może dlatego, że poprzednie ocierają się o ideał, być może z faktu, że już wszystko o nich zostało powiedziane i kolejna opinia utonie w oceanie innych – nie jest to istotne. W każdym razie, „nowy Wiedźmin” ośmiela mnie do napisania słów kilku, podzielenia się wrażeniami czy spostrzeżeniami.
Czytając „Sezon Burz” nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że powieść nieco odbiega klimatem od poprzednich opowiadań czy pięcioksięgu, ale w głowie egzystowała myśl „to nadal ten sam wspaniały Sapkowski”. To podobnie jak z ulubioną kapelą, która po latach niebytu, nagle wynurza się z otchłani i wydaje kolejną płytę – czujesz, że to nie do końca to samo, że brak tego klimatu, co przed laty, że nieco zatraciła na mocy czy pomysłowości, jednak i tak wiesz, iż to wciąż ten sam wspaniały zespół, nawet jeśli lekko przemeblowany – bez znaczenia, zwłaszcza gdy coś jest bardzo dobre. A sentyment dodatkowo potęguje ogólne wrażenie i odczucia. Owo zjawisko i tutaj ma miejsce, zaś przywołany przykład idealnie sprawdza się i w tym przypadku. Imć Sapkowski nadal posiada rewelacyjny warsztat. Wciąż jest w rewelacyjnej formie. Co do tego nie mam absolutnie żadnych wątpliwości. Nawet pomimo faktu, że momentami miałem wrażenie, że jego ostatnie dzieło jest lekko naciągane. Całe szczęście – wrażenie występowało nadzwyczaj rzadko, a przy tym bardzo szybko ustępowało, zwłaszcza z ilością przewracanych kartek i chwilą zastanowienia. „Sezon burz” wciąga niczym trąba powietrzna. I choć takie stwierdzenie kłóci się krzynkę z czasem, w jaki ukończyłem powieść (nieco rozwlekałem, z przyczyn różnorakich; bynajmniej, nie z powodu nudy czy czegoś takiego – nic z tych rzeczy), przyznać muszę, że gdy już zasiadłem, świat rzeczywisty przestawał istnieć.
Przyznam szczerze, że uwielbiam śledzić losy białowłosego wiedźmina, a już zwłaszcza, gdy temu towarzyszą Jaskier lub któryś z krasnoludów. Geralt sam w sobie przyciąga kłopoty, jednak kiedy towarzyszy mu złotowłosy poeta, mistrz lutni, to nielicha kabała murowana. Pomijam fakt, że zazwyczaj wtedy jest najwięcej śmiechu. Podobnie jest i w sytuacjach, gdy na scenę wkraczają krasnoludy. Prawdę powiedziawszy, liczyłem, że pojawi się któryś z dwójki: Zoltan lub Yarpen, ale nie – jest Addario. I też jest dobrze. Wielbię krasnoludzki humor, ich bezpośredniość, nietaktowność i nieokrzesanie, ale także chłodną głowę i zmyślność. Jeśli już o postaciach prawię, wspomnę tutaj również tajemniczą osobę młodej adeptki magii, terminującej u Koral – Mozaïk. Jej imię wymieniam nie bez kozery, bowiem w książkach Sapkowskiego wielce cenię sobie fakt, iż nawet najmniej ważne postacie czy najmniej wyraziste, są nakreślone w taki sposób, że czytelnik od razu wie, że ma do czynienia z osobnikiem z krwi i kości, będącym tak indywidualnym w swoim braku indywidualności, że nie sposób o nim zapomnieć. To jedna z wielu zalet Mistrza – uczynienie z nijakiej czy maluczkiej postaci kogoś wyróżniającego się, przynajmniej na swój sposób. Takich bohaterów oczywiście w „Sezonie Burz” jest zdecydowanie więcej, ale nie będę tu o nich wspominał.
Myślę też, że wpływ na tak wysoką ocenę ma również fakt epizodycznego pojawiania się czarodziejki Yennefer, za którą to – delikatnie mówiąc – nie przepadam. Zresztą, Koral również nie przypadła mi do gustu, ale nie zamierzam narzekać, gdyż taka postać jest potrzebna.
Jak już wcześniej wspomniałem, warsztat Pana Sapkowskiego wciąż stoi na wysokim poziomie, wciąż wytycza trendy, wciąż sprawia ogromną radość i budzi podziw. Uwielbiam sposób, w jaki autor operuje słowem – czy to w osobie narratora czy za pośrednictwem uczestników zdarzeń.
Sama historia, którą miałem okazję przeżyć, była nie mniej ekscytująca niż te znane z poprzednich książek. Nie zdradzając fabuły jednak, przyznam że czułem się dość dziwnie po incydencie w Kerack i niestety owo uczucie ustąpiło dopiero pod koniec opowieści. Można powiedzieć, że czułem się niczym wiedźmin pozbawiony swoich dwóch atrybutów (lub narzędzi do pracy)… Mniejsza. Cała opowieść pełna była zwrotów akcji. Na szczęście nie zabrakło tutaj tego, za co pokochałem serię o Geralcie z Rivii – humor, pojedynki, magia, intrygi itp.
Jedynie, co lekko psuje mi prawie krystaliczny obraz „Sezonu Burz”, to kwestia cytatów przy rozpoczęciu nowego rozdziału. I chociaż formuła ta jest już mi znana, to jednak wolę, gdy Sapkowski posługuje się fragmentami z książek z uniwersum, aniżeli z szeroko rozumianej sztuki świata rzeczywistego. Po prostu, jakoś mi się kłóci Szekspir z magicznym światem wiedźmina…
Koniec końców, „Sezon Burz” polecam każdemu – bez wyjątku. Ja przy owej lekturze bawiłem się przednio, dlatego też z ogromną niecierpliwością czekam na kolejną powieść o Geralcie z Rivii, a co za tym idzie – mam ogromną nadzieję, że Imć Sapkowski jeszcze raz pokusi się o uraczenie fanów nowymi przygodami ulubionego bohatera i jego przyjaciół.
A, byłbym zapomniał – zakończenie bardzo dobre, na pewno nie pozostawia tak dziwnego uczucia jak epilog w „Pani Jeziora”, a przy tym daje do myślenia.
Ocena nieco podniesiona, po części z sentymentu, o czym już zdążyłem wspomnieć, ale i tak jestem wielce kontent.
Nie pokusiłem się o opiniowanie żadnego ze starszych dzieł Mistrza ojczystej fantastyki, dlatego uczynię to w tym przypadku. Czemu tak? Być może dlatego, że poprzednie ocierają się o ideał, być może z faktu, że już wszystko o nich zostało powiedziane i kolejna opinia utonie w oceanie innych – nie jest to istotne. W każdym razie, „nowy Wiedźmin” ośmiela mnie do napisania...
więcej mniej Pokaż mimo to
Po dwóch udanych tomach, ostatnia część Trylogii Mrocznego Elfa mnie nie zawiodła. Mało tego – podobała mi się tak bardzo, że nawet rozważałem czy nie dać jej najwyższej oceny z możliwych, jednak po grubszych zastanowieniach doszedłem do wniosku, że mocna „dziewiątka” będzie bardziej adekwatna. Głównie dlatego, że nie jest to powieść wybitna, a jedynie bardzo dobre czytadło, ale i takie rzadko się zdarzają. Poza tym, chciałbym aby niektóre aspekty, wątki, wyglądały czy przebiegały nieco inaczej, ale o tym rzeknę słów kilka niżej…
Początek „Nowego Domu”, w zasadzie cała część pierwsza, w moim odczuciu, była rewelacyjna. Wyjście z Podmroku, przyzwyczajanie się do warunków zewnętrznego świata czy obserwowanie przez Drizzta ludzkiego gospodarstwa, spotkanie z dziećmi miały naprawdę niepowtarzalny klimat i aż żal, że nie skończyło się to inaczej – nie doszło do ponownej konfrontacji czy nawiązania kontaktów lub współpracy. To jeden z tych wątków, których koniec wyobrażałem sobie inaczej.
Druga część była nieco gorsza. Początkowa przygoda z krasnoludem, który nie pasował do mojej wizji osobników tej rasy, Drizzt niczym maszynka do zabijania czy przeklęty Szybcioszek (pojawił się już w pierwszej części), który za każdym razem działał mi na nerwy. Za to postać Roddy’ego McGristle miała coś w sobie, podobnie zresztą jak elf Kellindil (ale to pewnie głównie ze względu na moją słabość do elfów). Spotkanie Mrocznego elfa z leśnym było niezwykłe i niezmiernie mi szkoda, że nie doszło do kolejnego, zwłaszcza że podczas czytania wyobrażałem sobie jak obaj panowie zaczną wyjaśniać pewne kwestie sporne, bądź różnice w postrzeganiu świata przez obie rasy, czy w końcu oczekiwałem na wyrzuty ze strony Kellindila za rzeź dokonaną przez złych mieszkańców Menzoberranzan na jego pobratymcach, a w konsekwencji skruchę oraz usprawiedliwienie Drizzta – nic z tego, a szkoda...
Część trzecia była chyba jeszcze lepsza niż pierwsza, jednak nie mogę oprzeć się dziwnemu wrażeniu, że Salvatore kreując postać Montolia De Brouchee, mocno inspirował się Beornem i, w mniejszej części, Tomem Bombadilem stworzonymi przez Tolkiena, co mimo wszystko działa tylko na korzyść. Niewidomy Pustelnik wzbudza ogromną sympatię i zaufanie, zaś jego relacje ze zwierzętami oraz zagajnik przywodzą mi na myśl przywołanego przeze mnie wcześniej Władcę Beorningów oraz jego domostwo.
Przedostatnia część to w dużej mierze opis bitwy o zagajnik Mooshiego oraz przygotowań do oblężenia – ma tutaj miejsce parę ciekawych zdarzeń, jednak najważniejsza jest tutaj sama walka, a ta – jak to u Salvatore – na wysokim poziomie. Więcej dodawać nie trzeba.
Ostatni etap, noszący tytuł: „Nowy dom”, traktuje o wędrówce Drizzta, poznaniu Cattie-brie oraz Bruenora Battlehammera. Mroczny elf zaprzyjaźnia się z przybraną córką krasnoluda, co później owocuje zdobyciem zaufania samego Bruenora, jednak na to złożyło się kilka innych faktów, których tu streszczał nie będę. Koniec końców, Drizzt zostaje razem z nowymi przyjaciółmi. Ta część przypomina mi nieco pierwszą, ponieważ Do’Urden kolejny raz musiał dostosować się do nowej sytuacji, po okresie spędzonym u Mooshiego znów stał się wyrzutkiem itp.
Również tym razem Salvatore uraczył nas kilkoma ciekawymi postaciami, niejednokrotnie budzącymi skrajne uczucia – mam tu na myśli głównie Roddy’ego McGristle. Beorno-podobny Montolio de Brouche czy elf Kellindil, którego rola została mocno ograniczona i szybko sprzątnięto go ze sceny, a także krasnolud Bruenor uważam za dość wyraziste postacie. I mimo, iż powieść czytałem stosunkowo dawno, to odczucia wciąż pozostają dobre. O mankamentach czy plusach już wspominałem, więcej nie pamiętam, także poprzestanę na tym, co już zostało przeze mnie napisane.
Po dwóch udanych tomach, ostatnia część Trylogii Mrocznego Elfa mnie nie zawiodła. Mało tego – podobała mi się tak bardzo, że nawet rozważałem czy nie dać jej najwyższej oceny z możliwych, jednak po grubszych zastanowieniach doszedłem do wniosku, że mocna „dziewiątka” będzie bardziej adekwatna. Głównie dlatego, że nie jest to powieść wybitna, a jedynie bardzo dobre...
więcej Pokaż mimo to