Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Lubię uniwersum „Star Wars” – czy to w postaci filmów, czy gier. Nigdy jednak nie miałem okazji sięgnąć po żadną książkę, bazującą na tej marce, chociaż czyniłem ku temu przymiarki już od dłuższego czasu. W sumie, nie pomnę nawet, jak długo to trwa, ale ładnych lat kilka. Przygotowania trwały w najlepsze, a na mojej półce stosik książek ze stemplem „Gwiezdne Wojny” rósł i rósł. Chociaż, nie urósł znów taki wielki, ale wystarczający, by dało się go zauważyć z drugiego końca pokoju. Jednak nie w tym rzecz. Chciałem rozpocząć swoją książkową międzygalaktyczną przygodę dość lekkim i przyjemnym akcentem, dlatego też wybór padł na „Dziedzica Jedi”, będącego chyba najmniej obszerną i najbardziej przystępną pozycją ze wszystkich, jakie posiadam. Powieść ta to twór pióra niejakiego Kevina Hearne’a, o którym to – przyznaję się bez bicia – nigdy wcześniej nie miałem okazji usłyszeć. I, jako urodzonemu ignorantowi, dobrze mnie z tym było. Lektura ta liczy sobie raptem trzysta dwadzieścia stron, toteż rosło we mnie przekonanie, że nic innego jak zastosowanie swoistego rodzaju blitzkriegu nie wchodzi w grę. Ale, ale, wstrzymajmy konia, Admirale Floty Gwiezdnej…

Początek był całkiem niezły. Mam tu na myśli pierwsze kilka zdań, może akapitów. Ot, rozterki i wspominki osamotnionego Luke’a Skywalkera. Niestety, im dalej między gwiazdy i planety, tym coraz gorzej. Momentami wręcz aż chciało się zapłakać gorzko, chociaż mężczyźnie nie wypada. To, co przede wszystkim daje się we znaki, to wiejąca – niczym wiatry na Kupoh – nuda, która sprawia, że przez historię musiałem żmudnie i mozolnie przedzierać się niczym przez lasy porastające Endor. Droga od początku do końca to mordęga i wojna, chociaż nie do końca gwiezdna. Dodatkowo, zauważyłem również pewną tendencję, mocno rozpowszechnioną w ostatnich czasach, jeśli idzie o nowsze powieści. Mianowicie, narracja pierwszoosobowa. Ja rozumiem, że ów trend jest naprawdę atrakcyjny i daje nowe możliwości przedstawienia charakteru bohatera czy jego bogatego życia wewnętrznego, jednak to wcale nie jest prosta sztuka. Mało tego, jestem zdania, iż nie każdy ma predyspozycje, by się mierzyć z taką formą narracji. Zwłaszcza, że tutejsze przemyślenia protagonisty, dzierżącego częściej blaster aniżeli miecz świetlny, są tak głębokie, że mało brakło, a byłbym się utopił.

Bohaterowie są nijacy – pierdołowaty Luke, roztrzepana i hałaśliwa Nakari, dziwaczna Givinka i jeszcze jacyś, których nie spamiętałem, bądź nie chciałem spamiętać. W sumie, jedynie Artoo trzyma fason, wciąż świergocząc po swojemu. Noo, i może jeszcze Han Solo oraz Chewie, ale to raczej tylko dlatego, że zostali jedynie wspomniani gdzieś na początku tej zrywającej hełmy z głów przygody.

To moje pierwsze zetknięcie z powieścią Kevina Hearne’a i prawdopodobnie ostatnie, gdyż język, jakim operuje ów pan, jest do bólu prosty. Sztuczne dialogi sprawiają, że człowiek samemu zaczyna miewać trudności w (i tak już utrudnionych) kontaktach z ludźmi. Niektóre przemyślenia młodego Skywalkera są jakby żywcem wyjęte z pamiętnika nastolatki czy innych „złotych myśli”. W dodatku, ciągłe powtórzenia „ups”, które wręcz sprawiają, że miecz świetlny w kieszeni włącza się samoistnie… Wspomnę w tym miejscu również ćwiczenia Luke’a, usiłującego oswoić się z Mocą, kiedy to próbował za jej pomocą przenosić czy zmusić do wywijania cudacznych pląsów… makaron! Brzmi absurdalnie, jednak przymknąłem na to oko, bo przecież jakoś należy zacząć, jednak gdy przeczytałem o powitalnych równaniach matematycznych, miałem dość. Gdyby wielki moff Tarkin dowiedział się o tym, to prawdopodobnie sam zdetonowałby Gwiazdę Śmierci… Oczywiście ze sobą na pokładzie. Zaś Darth Vader zapewne zastosowałby na sobie swoje słynne duszenie. Jedyne, czego nie mogę odmówić Panu Kevinowi, to całkiem sporej wiedzy w zakresie uniwersum „Star Wars”. Widać, że ma pojęcie w tym temacie – wspomina o kryształach używanych do broni białej, różnego rodzaju pojazdach czy innych cudach nierzadko nazywanych fachowo, opierających swe działanie na prawach fizyki, mniej lub bardziej nagiętych. Tylko w sumie po co to wszystko, skoro historia jest horrendalnie nudna, nieciekawa i rwana?

Kończąc już, „Dziedzica Jedi” nie polecę nikomu. Nawet fanowi „Gwiezdnych Wojen”. Była to mocno nieudana inicjacja z książkową odsłoną tegoż kanonu, co jednak wcale nie zraża mnie do zmierzenia się z innymi pozycjami. Mam jedynie nadzieję, że kolejne będą zdecydowanie bardziej udane. Także, Admirale Floty Gwiezdnej, zapinamy pasy i przygotowujemy skok w nadświetlną.

Jak mnie łatwo i przyjemnie przychodzi krytyka… Ups!

Lubię uniwersum „Star Wars” – czy to w postaci filmów, czy gier. Nigdy jednak nie miałem okazji sięgnąć po żadną książkę, bazującą na tej marce, chociaż czyniłem ku temu przymiarki już od dłuższego czasu. W sumie, nie pomnę nawet, jak długo to trwa, ale ładnych lat kilka. Przygotowania trwały w najlepsze, a na mojej półce stosik książek ze stemplem „Gwiezdne Wojny” rósł i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Już w dzieciństwie często uciekałem myślami w mroki średniowiecza, podziwiając króla Artura i rycerzy Okrągłego Stołu. Lata mijają, a moja fascynacja tematyką arturiańską czy dziecięce marzenia o byciu prawym i walecznym rycerzem wcale nie osłabły, dlatego też nie mogłem sobie odmówić zagłębienia się w świat, do którego tak chętnie udawałem się w swojej głowie. I choć u Cornwella wygląda on nieco inaczej, aniżeli przedstawiały go patetyczne legendy czy filmowe wizje, a także moje własne wyobrażenia, oparte na wcześniej wymienionych źródłach. Ten jest na swój sposób niesamowity, magiczny, a także brutalny i realny. „Zimowy monarcha”, będący tematem mego wywodu, po którego po prostu musiałem sięgnąć, traktuje o bratobójczych walkach Brytów i kraju rozdartym wewnętrznym konfliktem, dodatkowo niepokojonym najazdami Sasów. Jest również moim pierwszym zetknięciem z piórem Bernarda Cornwella, ale już wiem, że nie ostatnim. Dokończenie trylogii arturiańskiej to tylko kwestia czasu, podobnie zresztą jak udział w „Wojnach wikingów”, których to tematyka jest mi równie bliska.

W mrok tamtych czasów wprowadza nas ówczesny saksoński brat zakonny, Derfel, będący jednocześnie jednym z głównych bohaterów i narratorem całej opowieści. Są to w zasadzie jego wspomnienia, całość oparta jest tu na retrospekcji, bowiem przywołuje on czasy swego dzieciństwa, gdy cudem udało mu się uniknąć śmierci w wilczym dole, do którego wrzucił go druid Tanaburs, przed którym czuł lęk jeszcze na długo po owym zdarzeniu; wspomina także dalsze lata, kiedy to uczestniczył w naradzie Uthera Pendragona, późniejszą swoją fascynację męstwem, mądrością i spokojem Artura; swoją służbę u niego, a także mnogie bitwy, w których brał udział. Derfel Cadarn opowiada też o ludziach, jakich dane mu było poznać podczas swej służby u Artura, najlepiej wspominając Galahada, którego obraz do złudzenia przypomina ideał rycerza.

Postać Artura nieco kłóci się z moimi wyobrażeniami, opartymi na legendach i filmach, lecz o ile potomek Uthera wciąż jest prawym, odważnym, podziwianym przez wszystkich rycerzem (choć nie pozostaje bez skazy) a także niepokonanym wojownikiem, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych, tak już kreacja Lancelota zupełnie odbiega od znanych mi jego wcieleń. To typowy samochwała, tchórz, którego wypolerowana zbroja świeci jaśniej niż słońce, jego złoto sprawia, że bardowie układają pieśni opiewające jego bohaterskie czyny, a czarujący uśmiech zniewala kobiety. Wspomniałem również wcześniej o Galahadzie, będącym wzorem rycerskich cnót, co wielce mi imponowało, dlatego też moja sympatia do tej postaci jest wręcz nieograniczona. Nie inaczej ma się kwestia czarnoksiężnika Merlina, choć ten również nijak nie pasuje do obrazu wyrytego w pamięci, dzięki legendom i mitom. I o ile wygląd zewnętrzny całkiem się zgadza, tak już ironiczny, na wpół obłąkany czy nierzadko niefrasobliwy druid, próbujący z uporem maniaka przywrócić dawną wiarę i ideały, był dla mnie lekkim szokiem, acz bardzo pozytywnym. Ginewra nie jest tutaj pokorną, bogobojną księżniczką, a okrutną i pewną siebie kobietą, potrafiącą wykorzystać swoje wdzięki do własnych celów. Cała ta plejada charakterów, rzadko pokrywających się z ichnim mitycznym, stereotypowym wyobrażeniem naprawdę robi wrażenie – zresztą, masa antagonistów, o których nie sposób tutaj wspomnieć, również zasługuje na wyróżnienie, z druidem Tanabrusem czy królem Gundleusem na czele. Jednak przyznać muszę, iż osoba Derf(e)la (jak to odmienić?) bardzo przypadła mi do gustu, ponieważ były momenty, kiedy identyfikowałem się z nim, jego uczuciami czy rozterkami. Imponował mi swoim męstwem i odwagą, a także niezachwianą lojalnością w wielu sytuacjach. Ważną rolę w jego życiu odgrywała kapłanka Nimue, za którą to jakoś specjalnie nie przepadałem, ale trzeba oddać jej (i Cornwellowi), że to bardzo nietuzinkowa postać. Wspomnę tutaj jeszcze o budzącym lęk, czarnoskórym dowódcy wojsk Artura – Sagramorze czy księżniczce Powys, przepięknej, niebieskookiej i jasnowłosej Ceinwyn, ale w zasadzie chyba tylko ze względu na jej urzekającą urodę, a może także nieśmiałość i powagę, które ją cechowały mimo młodego wieku.

Na czytelnika czekają ściany tekstu, przez które początkowo może być trudno się przebić, ale z każdą kolejną stroną opór zanika i następne rozdziały po prostu się pochłania. Ogromna w tym zasługa gawędziarskiego stylu Bernarda Cornwella, który niczym tajemniczy nieznajomy w zapomnianej tawernie na krańcu świata snuje swą mroczną, bardowską opowiastkę przy kuflu regionalnego specjału. Dokładne i plastyczne opisy, nieraz mocno rozwleczone, działają silnie na wyobraźnię i w żadnym stopniu nie nużą. Mroku, tajemniczości i magii nadają powieści elementy ludowych wierzeń czy druidzkich czarów, ukazane z pasją i pietyzmem, co przy okazji nie zabija realizmu. A już samo przedstawienie bitwy w dolinie Lug, to po prostu arcymistrzostwo scen batalistycznych – zapierające dech w piersiach zmagania dzielnych wojowników, budzące całe spektrum emocji. Nie sposób zresztą wspomnieć tutaj o wszystkim. Same dialogi, mimo iż nie należą do szczególnie rozbudowanych, czy też nie wysuwają się na pierwszy plan, mają swój urok – są subtelne, a zarazem konkretne. Żeby nie było, że wszystko jest tu śmiertelnie poważne i mroczne, niczym zamierzchłe czasy, będące tłem dla opisywanych wydarzeń, Cornwell zażywa czytelnika swoim niebanalnym humorem, nierzadko w sytuacjach, które wymagają absolutnej powagi, czego najlepszym przykładem mogą być chociażby sytuacje ze starym Ojcem Celwinem czy, a jakżeby inaczej, druidem Merlinem. Myślę, że warto wspomnieć w tym miejscu o rewelacyjnej pracy tłumacza, dzięki któremu całość wygląda tak, jak wygląda, czyli naprawdę bardzo dobrze.

Opasłe tomiszcze rozpoczynające „cykl Arturiański” jest wręcz pozycją obowiązkową dla każdego entuzjasty legend o królu Arturze czy przesłoniętych mgłą tajemnicy, mrocznych początków królestwa Brytów, między innymi dlatego nie mogłem sobie odmówić sięgnięcia po „Zimowego Monarchę”. Dość powiedzieć, że na każde wspomnienie dopada mnie ogromną chęć sięgnięcia po kolejne tomy i zanurzenia się w sączonej przez Cornwella opowieści o męstwie, zdradzie, zamierzchłych czasach, mając jeszcze w pamięci rewelacyjne zakończenie… Bardzo schludne, przejrzyste wydanie, zawierające dodatek w postaci listy miejsc oraz bohaterów (wraz z krótkimi notkami wyjaśniającymi), a także zwięzłą informacją od autora, działa tylko na plus całości. Koniec końców, pierwszy tom wywarł na mnie ogromne wrażenie, dlatego ośmielę się nazwać go jedną z najlepszych książek, jakie dane mi było przeczytać w ostatnim czasie, a nawet w całym moim życiu. I nie, nie ma w tym ani krzty przesady!

Już w dzieciństwie często uciekałem myślami w mroki średniowiecza, podziwiając króla Artura i rycerzy Okrągłego Stołu. Lata mijają, a moja fascynacja tematyką arturiańską czy dziecięce marzenia o byciu prawym i walecznym rycerzem wcale nie osłabły, dlatego też nie mogłem sobie odmówić zagłębienia się w świat, do którego tak chętnie udawałem się w swojej głowie. I choć u...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mój rozbrat z „Pieśnią Lodu i Ognia” trwał nieco ponad rok, toteż rozpoczynając pierwszą część „Tańca ze smokami” nie byłem pewien czy od razu skojarzę wszystkie wątki, powiążę fakty czy po prostu będę pamiętał co ważniejsze wydarzenia z Westeros i „okolic”. Również po rewelacyjnych „Sieciach spisków”, oczekiwałem, iż Martin kolejny raz rzuci na kolana i dostarczy rewelacyjnej rozrywki. Przypuszczenia i obawy okazały się przynajmniej na tyle słuszne, że początki były nieco niemrawe i niezgrabne, dlatego też myliłem kroki i nie do końca czułem rytm. Jednak w miarę rozwoju fabuły, taniec stawał się łatwiejszy, szło mi zdecydowanie sprawniej, pewniej stawiałem stopy, aż w końcu raczyłem się każdym jego tonem. Niezależnie od tego czy był to fragment bardziej skoczny, poważniejszy czy żałobny. Co do oczekiwań, zostały one zaspokojone w pełni. Najlepszymi dowodami na to niech będą ocena oraz fakt, że od razu wpadłem w wir drugiej części „Tańca ze smokami”, tym razem pewniejszym krokiem i z większą swobodą.

Piąty tom serii kontynuuje klimat z „Uczty dla wron”, mianowicie atmosfera wciąż jest bardzo napięta, wciąż za kulisami rozgrywają się knowania i spiski, a akcja zbytnio nie posuwa się naprzód. Nie jest to jednak ujmą. Martin potrafi odnaleźć się w każdych realiach. Wszechobecny obraz nędzy i rozpaczy nadal roztacza się nad Siedmioma Królestwami, powoli zaciskając swe mroźne, czarne dłonie. Po drugiej stronie barykady również nie jest kolorowo, gdyż Daenerys Zrodzona z Burzy (za którą to nigdy jakoś szczególnie nie przepadałem) nie do końca radzi sobie z rolą królowej, miotając się z bezsilności na wszystkie strony, przy tym próbując rozwikłać przepowiednię. Zniesienie niewolnictwa przynosi odwrotne skutki od zamierzonych, toteż Smocza Królowa zyskuje coraz to nowszych wrogów, a sytuacja wokół Meeren z dnia na dzień staje się bardziej dramatyczna. Równie ciekawie dzieje się na Murze, gdzie młody Lord Dowódca próbuje stawić czoła trudnościom związanym z utrzymaniem i obsadzeniem Muru, rozwiązaniem kwestii Dzikich, a także propozycjami króla Stannisa. W tej części powieść sączona jest z punktu widzenia kilku moich ulubionych postaci – Jona Snow, Tyriona czy Davosa Seaworth’a, którego z nie do końca wyjaśnionych przyczyn cenię i darzę sympatią, a jego nieugięta lojalność godna szaleńca warta jest co najmniej podziwu. Jest również miejsce dla Fetora, będącego niegdyś Theonem; a także przypadki Brandona Starka, który zapragnął latać. Fabuły zdradzał nie będę, przynajmniej nie w całości.

Jak już wspomniałem wyżej, w tej części „Tańca ze smokami” narracja prowadzona jest z punktu widzenia paru bohaterów, którzy najbardziej przypadli mi do gustu – czy to ze względu na swój charakter, złożoność, sposób bycia czy chociażby fakt, że z niektórymi z nich potrafię się utożsamić. Na pierwszy plan wysuwa się Jon Snow – na młodego Bękarta spadają obowiązki Lorda Dowódcy pełnione uprzednio przez Starego Niedźwiedzia Jeora Mormonta. Nie wszystkie decyzje Lorda Snow popierałem, zwłaszcza te dotyczące kwestii osobistych, jednak zawsze podziwiałem jego konsekwencję, honor czy chłodną głowę. Nadal jest pełen wątpliwości, wciąż szuka jak najlepszych rozwiązań, stawiając na pierwszym miejscu dobro Muru i Nocnej Straży. Staję się też coraz bardziej przebiegły i sprytny. Przyznam też, że wielce zaimponował mi rozwiązaniem kwestii Janosa Slynta czy sir Allisera Thorne’a. Wciąż jak mantrę powtarza, że nic nie wie, jednak uważam, że coraz mniej w tym prawdy. „Ziarno” (jak rozdarłby się kruk Lorda Dowódcy) prawdy.

Przypadki Karła Ojcobójcy również nabierają rumieńców, chociaż - tak po prawdzie – losy młodszego syna Tywina Lannistera zawsze obfitowały w ciekawe zdarzenia. Tyrion wciąż jest cynicznym i bezpośrednim małym człowieczkiem. Jego cięty język i niewyparzona gęba nieraz pakowały go w tarapaty – mniejsze lub większe. Morze wina, które bez przerwy pochłania nie stępiły jego umysły czy żartu, który – odnoszę wrażenie – stał się ostrzejszy niż grot bełtu wystrzelonego z kuszy, jakim uraczył swego pana ojca.

Tradycyjnie, parę słów na temat stylu. Uwielbiam bezpośredniość Martina – w sytuacjach, gdy trzeba, nie owija w bawełnę. Kiedy nie trzeba, również. Są momenty, gdy jest wulgarny aż nadto i wywołuje lekki niesmak, jednak na tym również polega jego urok. Odnoszę też wrażenie, że opisy są bardziej rozbudowane, plastyczne, względem poprzednich części. Cieszy mnie to niezmiernie, gdyż całość staje się przez to jeszcze pełniejsza – jeśli tak to można ująć. W zasadzie na tym mogę poprzestać, gdyż Amerykanin jest na swój sposób unikatowy.

Końcowe wrażenia są bardzo pozytywne. Nawet pomimo faktu, iż George Martin z zimną krwią uprzątnął wcześniej wspaniałe postacie ze sceny, co tylko potęguje poczucie beznadziejnej pustki roztaczającej się nad Siedmioma Królestwami. To uczucie jest bardziej dojmujące i wzmaga się niemożliwie, gdy czyta się o spalonym, zrujnowanym i opuszczonym Winterfell. Dodatkowo, zawiłość wątków sprawia, że można dostać zawrotów głowy i łatwo wypaść z tańca. Przyznam szczerze, że na początku byłem zagubiony niczym dziecko we mgle, zwłaszcza że zapomniałem o tym, iż pewne sytuacje są przedstawiane z punktu widzenia różnych postaci. Co z kolei sprawiało, że miałem wrażenie, iż o tym już kiedyś czytałem. Całe szczęście, zagadka się rozwiązała. Dobra, kończę. To proza Martina, muszę czytać przeto.

A jeszcze… wciąż nurtuje mnie jedna kwestia – dokąd odsyła się kurwy?

Mój rozbrat z „Pieśnią Lodu i Ognia” trwał nieco ponad rok, toteż rozpoczynając pierwszą część „Tańca ze smokami” nie byłem pewien czy od razu skojarzę wszystkie wątki, powiążę fakty czy po prostu będę pamiętał co ważniejsze wydarzenia z Westeros i „okolic”. Również po rewelacyjnych „Sieciach spisków”, oczekiwałem, iż Martin kolejny raz rzuci na kolana i dostarczy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Podchodziłem z niemałymi nadziejami i oczekiwaniami do pierwszego tomu „Morza Drzazg”, zwłaszcza biorąc pod uwagę mnogość pozytywnych ocen, opinii czy recenzji. Duży wpływ na takie nastawienie miała przede wszystkim zachęta jednego z moich ulubionych pisarzy (przynajmniej ostatnimi czasy) – G. R. R. Martina. Ale nie tylko twórca genialnej „Pieśni Lodu i Ognia” nastroił mnie bardzo pozytywnie do lektury będącej przedmiotem tegoż wywodu.

„Pół króla” jest pierwszą powieścią Joe Abercrombiego, po którą sięgnąłem. Zupełnie nie miałem pojęcia, czego się spodziewać, jednak lekka ekscytacja i nadzieje na wciągającą, dobrze poprowadzoną powieść fantasy kotłowały się we mnie już od dłuższego czasu, dlatego też liczyłem, że owa opowieść angielskiego pisarza sprosta tym oczekiwaniom. Dodatkowo enigmatyczny zarys fabuły z tyłu książki jeszcze bardziej potęgował chęć wgryzienia się w lekturę i napawania się nią niczym zakazanym owocem, ale o tym za chwilę…

…bo już pierwsze kilka stron wymierzyło mi solidny policzek, malując na mej twarzy wyraz zdumienia mieszającego się z rozczarowaniem. I chociaż sama idea była niezła, nawet jeśli nieco oklepana, wciąż naprawdę niezła. Dobrym pomysłem był również fakt, że główny bohater okazał się być zupełnym przeciwieństwem typowego gieroja, który praktycznie jest nieodłącznym elementem większości powieści fantasy. Mało tego – akcja ruszyła z kopyta już po przewróceniu paru kartek i zapowiadało się całkiem dobrze. Były zwrot akcji, zdrada, chęć zemsty, słowem – działo się (w zasadzie dwoma, ale mniejsza). Niestety, nie obyło się bez drzazgi (a nawet kilku, żeby nie mówić o całym ich morzu), która uporczywie atakowała oko, prowadząc do podrażnienia. Chociaż, w tym przypadku bardziej pasowałoby stwierdzenie, że ów zakazany owoc okazał się być gorzki w smaku, toteż ochota na konsumpcje, tudzież delektowanie się, osłabła, ale - mimo przeciwności – głód należało zaspokoić. Mianowicie – wszystko tutaj jest płaskie, nijakie, bez wyrazu i polotu, emocji czy dwojako rozumianej magii (zresztą, do tego jeszcze wrócę). Jak to się mawia: „bez polotu, bez kłopotu”, jednak owa sentencja zupełnie nie ma zastosowania (racji bytu) w tym przypadku. Kłopot jest, w dodatku dość spory, bo – nie oszukujmy się – płascy bohaterowie nie zapadają w pamięć; nijakość, często przewijająca się w powieści, nie jest zaletą, zaś emocje i dwojako rozumiana magia wydatnie wpływają na korzyść każdej prozy, zwłaszcza tej spod znaku fantasy. Niestety, tutaj zabrakło wszystkiego. Jest kilku bohaterów nieco tylko odstających od prostolinijności czy nijakości i – paradoksalnie – jedną z takowych postaci jest enigmatyczny osobnik zwany Nijakim. Sam protagonista waha się niczym sinusoida i momentami przypomina kameleona, jednak w ostatecznym rozrachunku jest mdły. Chociaż, warto wspomnieć w tym miejscu o jego niebywałej zdolności do przemiany charakteru w mgnieniu oka, kompletnie zresztą naiwnej. Niemniej, we mnie nie budzi absolutnie żadnych emocji. Wspomniałem też o braku magii, więc już spieszę z wyjaśnieniami. Nie oczekuję od każdej powieści szastania zaklęciami na lewo czy prawo, jednak ta kapka obecności mocy magicznych mogłaby nieco tylko ubarwić lekturę. Z drugiej zaś strony, powieść nie musi być zaliczana do gatunku fantastyki, by była na swój sposób magiczna, wzbudzająca emocje, chwytająca za serce czy po prostu przykuwająca uwagę. Tutaj zupełnie mi tego zabrakło…

Nie byłbym sobą, gdybym nie przyczepił się do języka… albo po prostu o nim wspomniał. Otóż, uwielbiam, gdy w powieściach fantasy język jest nieco archaiczny, bądź stylizowany (vide Mistrz Sapkowski). Tutaj coś takiego absolutnie nie ma miejsca. Pisarz operuje bardzo prostymi środkami wyrazu; wypowiedzi bohaterów są do bólu współczesne. Całość sprawia wrażenie wszechobecnej pustki, po prostu brakuje temu duszy, czym przypomina mi serię o zwiadowcach Johna Flanagana, co z kolei prowadzi do wniosku, że „Morze Drzazg” – podobnie jak cykl australijskiego pisarza – skierowane jest do młodszego odbiorcy, dopiero rozpoczynającego przygodę z szeroko pojętą literaturą fantasy. Niekorzystnie na odbiór wpływa również fakt, że dopiero co przeczytałem jedną z książek Stephena Kinga, a obecnie niezgrabnie próbuję swych sił w „Tańcu ze smokami” Pana Martina, który to tak zachwalał powieść Abercrombiego… Przyznam szczerze, że różnica poziomów jest odczuwalna – to trochę jak skok z dywanu na głowę. Nie chcę oceniać gustu twórcy „Pieśni Lodu i Ognia”, jednak zastanawia mnie jedynie, co brał lub pił, by wygłaszać takie opinie, z którymi absolutnie nie potrafię się zgodzić.

Niestety, jest to kolejny raz, kiedy przeczytana przeze mnie powieść nie spełnia uprzednich oczekiwań. Ponadto, jest to kolejny raz, kiedy dostaję nauczkę, gdyż przed sięgnięciem po lekturę moje nadzieje na świetną prozę były ogromne, z przyczyn różnorakich. Mało tego, kolejny raz dostaję nauczkę, z której nie wyciągam absolutnie żadnych wniosków i… pewnie tak już pozostanie. Reasumując, „Pół króla” Pana Abercrombiego to średnio przyjemna, acz mocno nijaka i przewidywalna powieść, którą tutaj postanowiłem złajać okrutnie. Niestety, żaden z bohaterów nie wzbudził we mnie większych lub mniejszych emocji, z żadnym z nich nie potrafiłem się zżyć. Dość już wspomnieć, że główny antagonista był równie absurdalny, co większość pomysłów Yarvi'ego. Obok ich przygód praktycznie przechodziłem, mniej więcej tak, jak codziennie mijam setki ludzi na ulicach. Intrygi mnie nie wciągnęły, same zwroty akcji namieszały mi w głowie tyle, że musiałem przykucnąć z wrażenia, zaś Czarny Tron pozostał mi zupełnie obojętnym, zimnym i niewygodnym krzesłem, na którym za nic w świecie nie chciałbym usadowić swej szanownej rzyci. Końcowe pytania zatem są następujące – czy sięgnę po kolejne tomy trylogii „Morza Drzazg”? Odpowiedź brzmi – oczywiście, że tak, ale nie wiem czy przypadkiem nie ze względu na fakt, iż z rozpędu i braku rozsądku postanowiłem kupić wszystkie trzy tomy. Finalne pytanie – czy zamiaruję podjąć się przeczytania cyklu „Pierwsze prawo” tego samego autora? Trudno powiedzieć, jednak niewykluczone, chociażby z chęci sprawdzenia, czy aby nijakość Pana Abercrombiego nie była wypadkiem przy pracy.

Podchodziłem z niemałymi nadziejami i oczekiwaniami do pierwszego tomu „Morza Drzazg”, zwłaszcza biorąc pod uwagę mnogość pozytywnych ocen, opinii czy recenzji. Duży wpływ na takie nastawienie miała przede wszystkim zachęta jednego z moich ulubionych pisarzy (przynajmniej ostatnimi czasy) – G. R. R. Martina. Ale nie tylko twórca genialnej „Pieśni Lodu i Ognia” nastroił mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Nie pokusiłem się o opiniowanie żadnego ze starszych dzieł Mistrza ojczystej fantastyki, dlatego uczynię to w tym przypadku. Czemu tak? Być może dlatego, że poprzednie ocierają się o ideał, być może z faktu, że już wszystko o nich zostało powiedziane i kolejna opinia utonie w oceanie innych – nie jest to istotne. W każdym razie, „nowy Wiedźmin” ośmiela mnie do napisania słów kilku, podzielenia się wrażeniami czy spostrzeżeniami.

Czytając „Sezon Burz” nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że powieść nieco odbiega klimatem od poprzednich opowiadań czy pięcioksięgu, ale w głowie egzystowała myśl „to nadal ten sam wspaniały Sapkowski”. To podobnie jak z ulubioną kapelą, która po latach niebytu, nagle wynurza się z otchłani i wydaje kolejną płytę – czujesz, że to nie do końca to samo, że brak tego klimatu, co przed laty, że nieco zatraciła na mocy czy pomysłowości, jednak i tak wiesz, iż to wciąż ten sam wspaniały zespół, nawet jeśli lekko przemeblowany – bez znaczenia, zwłaszcza gdy coś jest bardzo dobre. A sentyment dodatkowo potęguje ogólne wrażenie i odczucia. Owo zjawisko i tutaj ma miejsce, zaś przywołany przykład idealnie sprawdza się i w tym przypadku. Imć Sapkowski nadal posiada rewelacyjny warsztat. Wciąż jest w rewelacyjnej formie. Co do tego nie mam absolutnie żadnych wątpliwości. Nawet pomimo faktu, że momentami miałem wrażenie, że jego ostatnie dzieło jest lekko naciągane. Całe szczęście – wrażenie występowało nadzwyczaj rzadko, a przy tym bardzo szybko ustępowało, zwłaszcza z ilością przewracanych kartek i chwilą zastanowienia. „Sezon burz” wciąga niczym trąba powietrzna. I choć takie stwierdzenie kłóci się krzynkę z czasem, w jaki ukończyłem powieść (nieco rozwlekałem, z przyczyn różnorakich; bynajmniej, nie z powodu nudy czy czegoś takiego – nic z tych rzeczy), przyznać muszę, że gdy już zasiadłem, świat rzeczywisty przestawał istnieć.

Przyznam szczerze, że uwielbiam śledzić losy białowłosego wiedźmina, a już zwłaszcza, gdy temu towarzyszą Jaskier lub któryś z krasnoludów. Geralt sam w sobie przyciąga kłopoty, jednak kiedy towarzyszy mu złotowłosy poeta, mistrz lutni, to nielicha kabała murowana. Pomijam fakt, że zazwyczaj wtedy jest najwięcej śmiechu. Podobnie jest i w sytuacjach, gdy na scenę wkraczają krasnoludy. Prawdę powiedziawszy, liczyłem, że pojawi się któryś z dwójki: Zoltan lub Yarpen, ale nie – jest Addario. I też jest dobrze. Wielbię krasnoludzki humor, ich bezpośredniość, nietaktowność i nieokrzesanie, ale także chłodną głowę i zmyślność. Jeśli już o postaciach prawię, wspomnę tutaj również tajemniczą osobę młodej adeptki magii, terminującej u Koral – Mozaïk. Jej imię wymieniam nie bez kozery, bowiem w książkach Sapkowskiego wielce cenię sobie fakt, iż nawet najmniej ważne postacie czy najmniej wyraziste, są nakreślone w taki sposób, że czytelnik od razu wie, że ma do czynienia z osobnikiem z krwi i kości, będącym tak indywidualnym w swoim braku indywidualności, że nie sposób o nim zapomnieć. To jedna z wielu zalet Mistrza – uczynienie z nijakiej czy maluczkiej postaci kogoś wyróżniającego się, przynajmniej na swój sposób. Takich bohaterów oczywiście w „Sezonie Burz” jest zdecydowanie więcej, ale nie będę tu o nich wspominał.

Myślę też, że wpływ na tak wysoką ocenę ma również fakt epizodycznego pojawiania się czarodziejki Yennefer, za którą to – delikatnie mówiąc – nie przepadam. Zresztą, Koral również nie przypadła mi do gustu, ale nie zamierzam narzekać, gdyż taka postać jest potrzebna.
Jak już wcześniej wspomniałem, warsztat Pana Sapkowskiego wciąż stoi na wysokim poziomie, wciąż wytycza trendy, wciąż sprawia ogromną radość i budzi podziw. Uwielbiam sposób, w jaki autor operuje słowem – czy to w osobie narratora czy za pośrednictwem uczestników zdarzeń.

Sama historia, którą miałem okazję przeżyć, była nie mniej ekscytująca niż te znane z poprzednich książek. Nie zdradzając fabuły jednak, przyznam że czułem się dość dziwnie po incydencie w Kerack i niestety owo uczucie ustąpiło dopiero pod koniec opowieści. Można powiedzieć, że czułem się niczym wiedźmin pozbawiony swoich dwóch atrybutów (lub narzędzi do pracy)… Mniejsza. Cała opowieść pełna była zwrotów akcji. Na szczęście nie zabrakło tutaj tego, za co pokochałem serię o Geralcie z Rivii – humor, pojedynki, magia, intrygi itp.

Jedynie, co lekko psuje mi prawie krystaliczny obraz „Sezonu Burz”, to kwestia cytatów przy rozpoczęciu nowego rozdziału. I chociaż formuła ta jest już mi znana, to jednak wolę, gdy Sapkowski posługuje się fragmentami z książek z uniwersum, aniżeli z szeroko rozumianej sztuki świata rzeczywistego. Po prostu, jakoś mi się kłóci Szekspir z magicznym światem wiedźmina…

Koniec końców, „Sezon Burz” polecam każdemu – bez wyjątku. Ja przy owej lekturze bawiłem się przednio, dlatego też z ogromną niecierpliwością czekam na kolejną powieść o Geralcie z Rivii, a co za tym idzie – mam ogromną nadzieję, że Imć Sapkowski jeszcze raz pokusi się o uraczenie fanów nowymi przygodami ulubionego bohatera i jego przyjaciół.
A, byłbym zapomniał – zakończenie bardzo dobre, na pewno nie pozostawia tak dziwnego uczucia jak epilog w „Pani Jeziora”, a przy tym daje do myślenia.
Ocena nieco podniesiona, po części z sentymentu, o czym już zdążyłem wspomnieć, ale i tak jestem wielce kontent.

Nie pokusiłem się o opiniowanie żadnego ze starszych dzieł Mistrza ojczystej fantastyki, dlatego uczynię to w tym przypadku. Czemu tak? Być może dlatego, że poprzednie ocierają się o ideał, być może z faktu, że już wszystko o nich zostało powiedziane i kolejna opinia utonie w oceanie innych – nie jest to istotne. W każdym razie, „nowy Wiedźmin” ośmiela mnie do napisania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Będąc na fali demówkowego szału (bardzo cyklicznego zresztą, bądź cyklicznej) postanowiłem skrobnąć słów kilka na temat istnej skarbnicy wiedzy i wspomnień, traktującej o mojej ukochanej scenie death metalowej. Dumnie brzmiący tytuł „Szwedzki Death Metal”, bo o tej pozycji tu mowa, autorstwa Daniela Ekerotha, pozwala się przenieść w czasy przełomu lat 80 i 90, kiedy to death metal zaczynał się tworzyć, by następnie niczym plugawa zaraza opanować cały świat. Po krótkim, acz dość treściwym, wstępie i wyjaśnieniu skąd ów trend się wywodzi, jak też z jakich gatunków się rozwinął (zależnie od kraju), Ekeroth przystępuje do opisu rodzimej sceny. Opowiada o niemrawych jej początkach, o garstce znajomych chodzących na koncerty, o małolatach trudniących się tape tradingiem czy redakcją zinów czy wreszcie próbujących (w garażach lub piwnicach) przy pomocy starych instrumentów stworzyć coś niesamowitego. Wspomina, jak ciężka praca, życiowa pasja, a także zabawy, które niekiedy nie miały granic, doprowadzają młodych, uzdolnionych chłopaków do osiągnięcia sukcesu. Prosty język nie przeszkadza w żadnym stopniu, zaś natłok informacji nie zakłóca odbioru całości – wręcz przeciwnie, sprawia on, że lekturę po prostu się pochłania. Ów natłok różnorakich informacji – począwszy od wspomnień pijackich eskapad młodych twórców jednej z najlepszych scen na całym świecie, poprzez zabawne anegdotki lub przykre wydarzenia związane z wydawaniem debiutanckich albumów (procesy sądowe, oszustwa wytwórni itp.) czy na różnorakich relacjach interpersonalnych skończywszy (z kolegami z kapeli, przedstawicielami innych subkultur etc.). Do tego wzmianki na temat rewelacyjnych śmiercionośnych załóg, którym – nie wiedząc czemu – się nie powiodło. Liczne relacje postaci bezpośrednio zamieszanych w tworzenie się owego ruchu w Szwecji jedynie podnosi atrakcyjność i wiarygodność wspomnień zawartych w „Szwedzkim Death Metalu”.

Książka zawiera mini encyklopedię ze zdecydowaną większością ówczesnych (jeśli nie wszystkich) i nowszych kapel (ale tylko powstałych bodajże do 2007 roku, a szkoda…). Każda kapela opatrzona jest krótkim komentarzem – bardzo subiektywnym, z którym nie zawsze się zgadzam. Dodatkowo owe notki uzupełnione są o składy i dyskografie – istna skarbnica wiedzy. Opisane są również szwedzkie ziny, dodane mnóstwo zdjęć kapel, plakatów czy okładek czasopism oraz albumów i dem. Na ostatnich kartach zawarto kilka słów na temat osobników, którzy dzielili się wspomnieniami. Do tego książkę zdobi klimatyczna grafika stworzona przez jedną z najaktywniejszych postaci tamtejszych wydarzeń.

Przyznam szczerze, że całość czyta się rewelacyjnie, zwłaszcza przy akompaniamencie ówczesnych demówek czy debiutanckich albumów, które w połączeniu z lekturą silnie przywołują swego rodzaju nostalgię do tamtych czasów – nieważne, że w latach, gdy ów ruch wykształtował się w pełni, dopiero przyszedłem na świat; nie ma to znaczenia. Niepowtarzalny klimat zawarty w tej muzyce uwalnia się za każdym razem odtwarzając magię tamtych wydarzeń. Tak wspaniałe chwile, jak rozrost sceny i rozprzestrzenianie się jej niczym zarazy na cały kraj, a potem kontynent i świat, to coś niesamowitego – aż chciałoby się być częścią tych wydarzeń.

Żałuję jedynie, że Ekeroth skupił się jedynie na początkach i pierwszych kilku latach rozwoju śmierć metalowej kultury w Szwecji. Szkoda, bo poprzez takie podejście, nie poświęcił należytej uwagi świetnym zespołom, które nieco później dostąpiły zaszczytu wydania pierwszego długogrającego albumu, którymi uraczyli fanów ekstremalnie ciężkich brzmień. Mam tu głównie na myśli genialny God Macabre i ich „The Winterlong”, a także „Into Eternity” od Desultory czy chociażby „The Ending Quest” stworzone przez Gorement. Ale cóż, wszystkiego mieć nie można. W każdym razie, legendarne brzmienie „Sunlight” wiecznie żywe.

I jedyne, co kłuje w oczy, to powtarzające się co rusz: „chłopacy”…

Będąc na fali demówkowego szału (bardzo cyklicznego zresztą, bądź cyklicznej) postanowiłem skrobnąć słów kilka na temat istnej skarbnicy wiedzy i wspomnień, traktującej o mojej ukochanej scenie death metalowej. Dumnie brzmiący tytuł „Szwedzki Death Metal”, bo o tej pozycji tu mowa, autorstwa Daniela Ekerotha, pozwala się przenieść w czasy przełomu lat 80 i 90, kiedy to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Uff… Wreszcie dobrnąłem do końca i niestety muszę przyznać, że (paradoksalnie) mimo lekkości czytania, umęczyłem się setnie. Na tyle, iż trzecią część rozwlekałem i rozkładałem na kilka miesięcy (!), w międzyczasie kończąc parę innych powieści. Tendencja spadkowa, przynajmniej w mojej opinii, rzuca ogromny cień na kolejne tomy sagi Flangana. „Ziemia skuta lodem” sprawiła, że potrzebuje dłuższego odpoczynku od „Zwiadowców”, dlatego też przeczytanie „Bitwy o Skandię” odkładam przynajmniej do "wakacji".
Od czego by tu zacząć? Hmm, niech będzie – już na samym początku postawa Willa lekko działa mi na nerwy, zatem pod tym względem niewiele zmieniło się od tomu drugiego. Zastanawiam się nawet, czy aby apatyczny i otumaniony uczeń zwiadowcy nie irytował mnie mniej niż jego „normalna” wersja. Podobnie ma się sprawa z wciąż nijaką Evanlyn, a także naiwnym Horace’m. Co gorsza, owa zaraza również dotknęła Halta – w mniejszym stopniu, ale jednak. Jego zachowanie w kilku sytuacjach przyprawiało o delikatny uśmiech politowania.
Kolejną sprawą jest podejście autora do czytelnika. Są momenty, gdy sili się na zachowanie powagi, atmosfery grozy czy niepewności, by po chwili uraczyć go sytuacją, od której ręce opadały. Wyjaśnienia niektórych kwestii przez Flangana przypomina tłumaczenie czegoś niepełnosprytnemu dziecku, co razi mnie niemiłosiernie. Takie aspekty mistrzowsko połączył Tolkien w „Hobbicie”, zaś Australijczyk nieco nieudolnie próbował się na tym wzorować.
Następnie – kiedy myślałem, że nic nie może mnie załamać bardziej niż zabójcze ziele cieplaka, nagle na scenie pojawił się on – Filemon. Kryjąc twarz w dłoniach i oczom nie wierząc, pojąć nie mogłem, jak można było tak nazwać poważnego kapitana?! Nie wiem, czy to wina tłumaczenia, czy tak jest w oryginale, ale jak to brzmi… Może lepiej sprawdziłoby się imię Bonifacy?
Kończąc – totalnej tragedii nie ma, jednak prawda jest taka, że mam coraz mniejszą chęć na doprowadzenie tej sagi do końca. A początek był naprawdę obiecujący.

Aha, jeszcze jedna sprawa – czemu koń, którego właścicielem jest młody Horace, zowie się tak samo jak niemiecki magazyn sportowy zajmujący się głównie piłką nożną…? Dobra, dobra, taki żart. :D

Uff… Wreszcie dobrnąłem do końca i niestety muszę przyznać, że (paradoksalnie) mimo lekkości czytania, umęczyłem się setnie. Na tyle, iż trzecią część rozwlekałem i rozkładałem na kilka miesięcy (!), w międzyczasie kończąc parę innych powieści. Tendencja spadkowa, przynajmniej w mojej opinii, rzuca ogromny cień na kolejne tomy sagi Flangana. „Ziemia skuta lodem” sprawiła,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szczęściem w nieszczęściu jest znajomość filmu Tima Burtona pod tym samym tytułem – „Powrót Batmana”. Przekonałem się o tym już na samym początku opowiadanej przez Gardnera historii, a wraz z każdym kolejnym rozdziałem jedynie moje przekonanie co do słuszności tego stwierdzenia stawało się coraz potężniejsze. Czemu tak? Ano temu, że książka w żaden sposób nie rozszerza wydarzeń znanych z filmu. Również dlatego, iż opisy i dialogi są biedne niczym pies z kulawą nogą. Skąd zatem to nieszczęście? Chociażby stąd, że znając świetnie wyreżyserowany przez Burtona film o walce Mrocznego Rycerza z Pingwinem, książka ta wydaje się być jeszcze biedniejsza, pozbawiona wspaniałego i przerażającego, a nawet momentami nieco groteskowego, klimatu miasta Gotham, okraszonego dziwacznym burtonowskim zmysłem. Wszystkie zdarzenia były wręcz odtworzone z filmu – nic ponad to, dlatego czytając ją, mimowolnie porównywałem z kinowym pierwowzorem, przemycając w wyobraźni ów niepowtarzalny nastrój (paradoksalnie - całe szczęście).
Postacie wydawały się być bezbarwne, kartonowe – Batman zatraca tutaj swój tajemniczy majestat, Pingwin nijak się ma do genialnej gry aktorskiej Danny’ego DeVito, jedynie Schreck i Selina dają jako tako radę.
Język…cóż, po przeskoku z Sapkowskiego na Gardnera jest to niczym skok z dziesiątego piętra. Bez lądowania telemarkiem. Myślę, że to wystarczająco obrazuje sprawę.
Jednak, mimo powyższych mankamentów, całość czyta się dość przyjemnie, a przy tym bardzo szybko. Książki jednak nie polecę nikomu, chyba że jesteś fanatykiem Batmana.

Szczęściem w nieszczęściu jest znajomość filmu Tima Burtona pod tym samym tytułem – „Powrót Batmana”. Przekonałem się o tym już na samym początku opowiadanej przez Gardnera historii, a wraz z każdym kolejnym rozdziałem jedynie moje przekonanie co do słuszności tego stwierdzenia stawało się coraz potężniejsze. Czemu tak? Ano temu, że książka w żaden sposób nie rozszerza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Po dwóch udanych tomach, ostatnia część Trylogii Mrocznego Elfa mnie nie zawiodła. Mało tego – podobała mi się tak bardzo, że nawet rozważałem czy nie dać jej najwyższej oceny z możliwych, jednak po grubszych zastanowieniach doszedłem do wniosku, że mocna „dziewiątka” będzie bardziej adekwatna. Głównie dlatego, że nie jest to powieść wybitna, a jedynie bardzo dobre czytadło, ale i takie rzadko się zdarzają. Poza tym, chciałbym aby niektóre aspekty, wątki, wyglądały czy przebiegały nieco inaczej, ale o tym rzeknę słów kilka niżej…
Początek „Nowego Domu”, w zasadzie cała część pierwsza, w moim odczuciu, była rewelacyjna. Wyjście z Podmroku, przyzwyczajanie się do warunków zewnętrznego świata czy obserwowanie przez Drizzta ludzkiego gospodarstwa, spotkanie z dziećmi miały naprawdę niepowtarzalny klimat i aż żal, że nie skończyło się to inaczej – nie doszło do ponownej konfrontacji czy nawiązania kontaktów lub współpracy. To jeden z tych wątków, których koniec wyobrażałem sobie inaczej.
Druga część była nieco gorsza. Początkowa przygoda z krasnoludem, który nie pasował do mojej wizji osobników tej rasy, Drizzt niczym maszynka do zabijania czy przeklęty Szybcioszek (pojawił się już w pierwszej części), który za każdym razem działał mi na nerwy. Za to postać Roddy’ego McGristle miała coś w sobie, podobnie zresztą jak elf Kellindil (ale to pewnie głównie ze względu na moją słabość do elfów). Spotkanie Mrocznego elfa z leśnym było niezwykłe i niezmiernie mi szkoda, że nie doszło do kolejnego, zwłaszcza że podczas czytania wyobrażałem sobie jak obaj panowie zaczną wyjaśniać pewne kwestie sporne, bądź różnice w postrzeganiu świata przez obie rasy, czy w końcu oczekiwałem na wyrzuty ze strony Kellindila za rzeź dokonaną przez złych mieszkańców Menzoberranzan na jego pobratymcach, a w konsekwencji skruchę oraz usprawiedliwienie Drizzta – nic z tego, a szkoda...
Część trzecia była chyba jeszcze lepsza niż pierwsza, jednak nie mogę oprzeć się dziwnemu wrażeniu, że Salvatore kreując postać Montolia De Brouchee, mocno inspirował się Beornem i, w mniejszej części, Tomem Bombadilem stworzonymi przez Tolkiena, co mimo wszystko działa tylko na korzyść. Niewidomy Pustelnik wzbudza ogromną sympatię i zaufanie, zaś jego relacje ze zwierzętami oraz zagajnik przywodzą mi na myśl przywołanego przeze mnie wcześniej Władcę Beorningów oraz jego domostwo.
Przedostatnia część to w dużej mierze opis bitwy o zagajnik Mooshiego oraz przygotowań do oblężenia – ma tutaj miejsce parę ciekawych zdarzeń, jednak najważniejsza jest tutaj sama walka, a ta – jak to u Salvatore – na wysokim poziomie. Więcej dodawać nie trzeba.
Ostatni etap, noszący tytuł: „Nowy dom”, traktuje o wędrówce Drizzta, poznaniu Cattie-brie oraz Bruenora Battlehammera. Mroczny elf zaprzyjaźnia się z przybraną córką krasnoluda, co później owocuje zdobyciem zaufania samego Bruenora, jednak na to złożyło się kilka innych faktów, których tu streszczał nie będę. Koniec końców, Drizzt zostaje razem z nowymi przyjaciółmi. Ta część przypomina mi nieco pierwszą, ponieważ Do’Urden kolejny raz musiał dostosować się do nowej sytuacji, po okresie spędzonym u Mooshiego znów stał się wyrzutkiem itp.
Również tym razem Salvatore uraczył nas kilkoma ciekawymi postaciami, niejednokrotnie budzącymi skrajne uczucia – mam tu na myśli głównie Roddy’ego McGristle. Beorno-podobny Montolio de Brouche czy elf Kellindil, którego rola została mocno ograniczona i szybko sprzątnięto go ze sceny, a także krasnolud Bruenor uważam za dość wyraziste postacie. I mimo, iż powieść czytałem stosunkowo dawno, to odczucia wciąż pozostają dobre. O mankamentach czy plusach już wspominałem, więcej nie pamiętam, także poprzestanę na tym, co już zostało przeze mnie napisane.

Po dwóch udanych tomach, ostatnia część Trylogii Mrocznego Elfa mnie nie zawiodła. Mało tego – podobała mi się tak bardzo, że nawet rozważałem czy nie dać jej najwyższej oceny z możliwych, jednak po grubszych zastanowieniach doszedłem do wniosku, że mocna „dziewiątka” będzie bardziej adekwatna. Głównie dlatego, że nie jest to powieść wybitna, a jedynie bardzo dobre...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

I znów zanim zabrałem się za drugą część „Zwiadowców” upłynęło mnóstwo czasu oraz stoczyłem sporo wewnętrznych przepychanek, bo niby pierwsza część była przyjemna, ale jednak powróciły te same obiekcje, które towarzyszyły mi przed sięgnięciem po sagę Jhona Flanagana – czyli jawna inspiracja (głównie) nazwami z „Władcy Pierścieni”. Początek wręcz obfitował w nie – wargalowie, Morgarath, itp., co z kolei strasznie mnie irytowało. Do tego ta dziwna fascynacja niedźwiedzio- i małpopodobnymi stworami (od tych pierwszych aż się roi w „Płonącym Moście”)… Nie do końca to kupuje. Ale dobra, mniejsza o to, orków próżno tutaj szukać.
Wciąż wyliczając negatywne aspekty drugiego tomu, muszę zwrócić uwagę na osobę Willa. O ile w pierwszym tomie przypadł mi momentalnie do gustu, tak na początku kolejnego młody zwiadowca razi nieco swoją indolencją intelektualną, jednak w miarę rozwoju akcji poczyna sobie coraz lepiej, zachowując trzeźwiejszy umysł. Następną kwestią jest nieco naiwny wątek córki króla – postać praktycznie zupełnie zbędna, jednak liczę, że w „Ziemii Skutej Lodem” odegra nieco większą rolę i będzie bardziej wyrazista. Również mocno ograniczona rola Halta mnie zawiodła, bo w zasadzie to jego osoba imponowała mi najbardziej, to on nadawał tej powieści aurę tajemniczości oraz swoistego rodzaju mroczności – mam nadzieję, że wraz z kolejnymi tomami i to zostanie wynagrodzone, zwłaszcza zważywszy na to, co stało się z Willem i księżniczką.
Na plus zaliczę postać Gilana, którą czytelnik poznaje już w pierwszym tomie. Zwiadowca lenna Meric od samego początku trzyma poziom – podoba mi się jego humor, charakter, zaangażowanie oraz umiejętności. To bardzo dobry i przydatny kompan, a przy tym jedna z jaśniejszych postaci w „Płonącym Moście”.
Chociaż fabuła jest mocno przewidywalna, zupełnie jak w przypadku pierwszego tomu, to jednak było kilka pomniejszych wątków, które lekko mnie zaskoczyły. Głównie chodzi o odważną decyzje młodego rycerza Horace podczas bitwy. Sam jej przebieg, a przede wszystkim rezultat, nie było trudno przewidzieć.
Mimo wszystko, samą powieść czyta się piekielnie szybko, a nawet przyjemnie, chociaż druga część zdaje mi się gorsza od poprzedniczki. Mniej tu humoru, same zdarzenia też nieco wyświechtane, a i nowe postacie takie bez wyrazu. Oby później było lepiej.

I znów zanim zabrałem się za drugą część „Zwiadowców” upłynęło mnóstwo czasu oraz stoczyłem sporo wewnętrznych przepychanek, bo niby pierwsza część była przyjemna, ale jednak powróciły te same obiekcje, które towarzyszyły mi przed sięgnięciem po sagę Jhona Flanagana – czyli jawna inspiracja (głównie) nazwami z „Władcy Pierścieni”. Początek wręcz obfitował w nie –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

O ile ocena wystawiona przeze mnie za pierwszy tom „Trylogii Mrocznego Elfa” była lekko naciągana, tak już nota, którą dałem drugiej odsłonie przygód Drizzta jest pewna i mocna – a co za tym idzie, wystawiona z czystym sumieniem. W moim odczuciu „Wygnanie” opisuje ciekawsze przygody niesamowitego drowa, sam język również zdaje mi się nieco lepszy i „płynniejszy”, aniżeli w „Ojczyźnie”. Nadal jednak pełno tu rozterek oraz dylematów moralnych Drizzta, które jeszcze silniej oddziałują na młodszego syna domu Do’Urden, zwłaszcza w konfrontacji z jego naturą łowcy, tak potrzebną do przetrwania w dzikich i niebezpiecznych korytarzach Podmroku. Jednocześnie mnogość spisków i zawiłych działań politycznych jest porównywalna do tych z pierwszej części, co również cieszy. W drugim tomie cały czas coś się dzieje i ciężko złapać oddech, ponieważ fabuła mocno prze do przodu, co rusz rzucając kolejne przeszkody pod sejmitary Drizzta, przez co powieść czyta się jednym tchem. W zasadzie jedynym wyjątkiem był pobyt drowa w mieście svirfnebli – Blingdenstone, którego momentami nie chciało się opuszczać.
Kilka razy zostałem totalnie zaskoczony, jak chociażby rozwiązaniem kwestii SiNafay Hun’ett, Dinina Do’Urden czy tak rozległą i potężną władzą Opiekunki Baenre (mimo najwyższej pozycji jej domu w całym Menzoberranzan). Natomiast zachowanie Brizy, najstarszej córki, było dla mnie czymś zupełnie normalnym i „naturalnym” (jak na standardy drowów, oczywiście), ponieważ na tę szansę czekała bardzo długo.
Salvatore znów zaprezentował kilka ciekawych postaci, jak chociażby Jarlaxe – bezlitosny, ale zmyślny, przywódca Bregan D'aerthe, którego główną wartością było złoto i kosztowności czy przede wszystkim Wielce Szanowny Nadzorca Kopaczy Svirfnebli o mithrilowych dłoniach – Belwar Dissengulp. Przyznam szczerze, że bardzo spodobał mi się odważny gnom i szkoda, że nie towarzyszył do końca Drizztowi. To, w jaki sposób pomógł mrocznemu elfowi, ich wzajemne relacje oraz jego mądrość bardzo mi się podobały. Znów miałem okazje poznać parę dziwacznych czy fascynujących stworzeń, i o ile hakowe poczwary czy bazyliszki nie robiły na mnie żadnego wrażenia, tak corby, grubbery czy rothy były dla mnie nowością, zaś ilithidy to naprawdę niesamowite, acz przerażające istoty.
Co mógłbym zarzucić drugiemu tomowi? Niewiele tego, w dodatku nieco mniej znaczące, ale zawsze mogłoby zostać zwieńczone nieco inaczej czy szerzej ukazane. Chodzi mi głównie o rozwiązanie sprawy z Zaknafeinem-widmem. W moim odczuciu Drizzt zbyt łatwo trafił do świadomości tej cząstki byłego fechmistrza, która wciąż w nim pozostała, mimo ingerencji Opiekunki Malice. Również sprawa z dziećmi Do’Urden – chciałbym więcej dowiedzieć się na temat, jak radził sobie Dinin pod skrzydłami Jarlaxe lub co dokładnie stało się z Brizą i jej siostrami. No nic, wszystkiego mieć nie można, pozostają jedynie domysły, ale na szczęście nie są to „braki”, które znacząco wpływają na odbiór całości. Bardzo dobra robota. „Magga camarra!”

O ile ocena wystawiona przeze mnie za pierwszy tom „Trylogii Mrocznego Elfa” była lekko naciągana, tak już nota, którą dałem drugiej odsłonie przygód Drizzta jest pewna i mocna – a co za tym idzie, wystawiona z czystym sumieniem. W moim odczuciu „Wygnanie” opisuje ciekawsze przygody niesamowitego drowa, sam język również zdaje mi się nieco lepszy i „płynniejszy”, aniżeli w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Swoją przygodę z Drizztem zacząłem kilka lat temu za sprawą „Tysiąca Orków” , a następnie „Samotnego Drowa”. Niewiele z tego pamiętam, poza tym, że podobało mi się – ale to zbyt mało, by móc powiedzieć, że znam najmłodszego syna z Domu Do’Urden.
Dlatego też postanowiłem, że poznam na nowo tego niesamowitego Drowa, najlepiej zaczynając od początku.
Przechodząc do „Ojczyzny” – podoba mi się sposób, w jaki Salvatore opisuje zwyczaje, zachowania, kulturę oraz relacje Mrocznych Elfów z Menzoberannzan. Od samego początku sporo w tym polityki, która nie nudzi, a wciąga w swe sieci. Traktowanie istot z powierzchni (głównie elfów) jako największych wrogów sprawia, że rasa ta jest naprawdę intrygująca. Również sama hierarchia wśród społeczeństwa Drowów to mocno ciekawa sprawa – rywalizacje domów, wyższość kapłanek nad mężczyznami, głową domu jest Opiekunka. Coś niecodziennego. I chociaż styl pisania Roberta Salvatore nie jest nie wiadomo jak wyszukany, sama powieść arcydziełem nie jest, a niektóre jego (autora) opisy są dość ubogie, to jednak historia, którą stworzył naprawdę wciąga. Na pewno jego najmocniejszą stroną są opisy walk – dokładne, pełne zwrotów, rozmaitych chwytów, technik. Do plusów również zaliczyć trzeba kilka postaci – fechmistrz Zaknafein, podstępny Masoj Hun'ett czy sprytny Alton De Vir oraz okrutna Opiekunka Malice lub jej, równie bezlitosna, córka Briza (które notabene strasznie działały mi na nerwy, zwłaszcza najstarsza siostra, ale chyba takie były ich role), a przede wszystkim Drizzt, z którym bardzo często się identyfikowałem. Lubię postacie takie, jak on – pełne wewnętrznych walk, wątpliwości, ale (mimo wszystko) stanowczych, mających swoje wartości, odmiennych. Dorastałem razem z nim, razem z nim przeżywałem każdą jego rozterkę. Dla mnie ów Mroczny Elf wcale nie jest przerysowany.
Samej treści pierwszego tomu „Trylogii Mrocznego Elfa” streszczał nie będę, bo nie ma to większego sensu. Polecam każdemu fanowi fantastyki, dla reszty czytelników może to być droga przez mękę. Ocena może zbyt wysoka lub nieco na wyrost, ale postać Drizzta i opisy walk mocno ją windują.

Swoją przygodę z Drizztem zacząłem kilka lat temu za sprawą „Tysiąca Orków” , a następnie „Samotnego Drowa”. Niewiele z tego pamiętam, poza tym, że podobało mi się – ale to zbyt mało, by móc powiedzieć, że znam najmłodszego syna z Domu Do’Urden.
Dlatego też postanowiłem, że poznam na nowo tego niesamowitego Drowa, najlepiej zaczynając od początku.
Przechodząc do „Ojczyzny”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Do przeczytania "Zimy mej duszy" nie musiałem się specjalnie nastrajać czy przekonywać w żaden sposób. Jest to nieco dziwne w przypadku sięgnięcia po powieść nieznanego mi wcześniej autora, a co dopiero, jeśli jest to debiut - jak wiadomo, z tymi różnie bywa. Do samego zabrania się za tę lekturę zachęciły mnie w głównej mierze: tytuł i okładka, w mniejszej - cena (jedyne 10 zł).
Ale do rzeczy. Powieść Marcina Pągowskiego już na samym początku wprowadza czytelnika w niepowtarzalny klimat średniowiecznej zimy i wypełnionej po brzegi (jadłem oraz gośćmi) gospody. Przyznam szczerze, że momentami czułem się, jakbym siedział między podróżnikami i zasłuchiwał w ich opowieści. Język, jakim operuje autor, sprawia, że całość pochłania się w mgnieniu oka i jednocześnie traci kontakt z rzeczywistością. To ogromny plus, gdyż we wszelakich powieściach fantasy uwielbiam taką stylistykę językową, a jeśli jest to staropolska, to tym większy plus.
Następna sprawa to bohaterowie. I chociaż protagonista, niejaki Hedaard, jest dość dziwnym gościem, to jednak w niektórych momentach nieco się z nim utożsamiałem - ciekawa i tajemnicza postać. Nieco żałuję, że Kuka dość szybko została sprzątnięta ze sceny, ale cóż, wszystkiego mieć nie można. Resztę bohaterów przemilczę, ale to nie oznacza, że nie są godni uwagi - po prostu nie chcę zbyt wiele zdradzać.
Co do samych przygód, to jedynie napomknę, by nie opowiadać całej fabuły. "Sielankowy" pobyt w gospodzie był tak wciągający, że ciężko było się później z nią pożegnać. Jednak wizyta w odległej wiosce miała świetny i mroczny klimat, dlatego też warto było uprzednio gospodę opuścić.
W sumie, co tu więcej mówić, Marcin Pągowski spisał się naprawdę bardzo dobrze, zaliczając tym samym udany debiut.
I chociaż są minusy - głównie przeskok epokowy (i bronie palne, za czym w fantasy nie przepadam), chociaż sama koncepcja powieści jest dość ciekawa, jednak to nieco mąci mi ogólny odbiór i obraz. Ale co by nie mówić, całość jest wystarczająco dobra, by zasłużyć na wysoką ocenę. "Dziewiątka" może i nieco na wyrost, ale liczę, że Pągowski nie zboczy z dobrze obranego kursu i następnym razem uraczy nas czymś jeszcze lepszym i bardziej rozbudowanym.

Do przeczytania "Zimy mej duszy" nie musiałem się specjalnie nastrajać czy przekonywać w żaden sposób. Jest to nieco dziwne w przypadku sięgnięcia po powieść nieznanego mi wcześniej autora, a co dopiero, jeśli jest to debiut - jak wiadomo, z tymi różnie bywa. Do samego zabrania się za tę lekturę zachęciły mnie w głównej mierze: tytuł i okładka, w mniejszej - cena (jedyne 10...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przyznam szczerze, że podchodziłem bardzo sceptycznie do owej powieści – bo jakże to tak fantasy bez elfów, krasnoludów, a przede wszystkim orków?! Do tego ewidentna inspiracja „Władcą Pierścieni” (ukierunkowana na swoistego rodzaju parafrazowanie nazw znanych z Tolkienowskiego świata), z którą mamy do czynienia w prologu, nieco potęgowała uczucie sceptycyzmu, co z kolei lekko mnie zniechęcało już na samym starcie. Jednak przełamałem się, czego nie żałuję, bo już od pierwszego rozdziału (z każdym następnym) było coraz lepiej, a owe nazwy, przywodzące na myśl legendarne dzieło Profesora, już nie kłuły w oczy.
Od samego początku młody Will wzbudza sympatię, a to głównie za sprawą jego bezkresnej ciekawości. Jednak postacią, która niewątpliwie robi największe wrażenie, a zarazem wywołuje ogromny podziw, jest ponury i surowy doświadczony Zwiadowca Halt. Na temat reszty postaci rozpisywał się nie będę, bo nie ma to większego sensu, aczkolwiek wspomnę tu postać barona Redmont, który również może przypaść do gustu.
I chociaż nie jest to szczególnie wymagająca powieść, to jednak czyta się ją niezmiernie przyjemnie, a to głównie za sprawą nieskomplikowanego języka, całkiem chwytliwego humoru oraz przyjemnej fabuły, która do oryginalnych nie należy - jednak to mniejszy problem w dzisiejszych czasach, gdy prawie wszystko już zostało wymyślone. Do tego dochodzą takie smaczki, jak chociażby rozmowa rozkojarzonego mieszkańca wsi (idącego tropem dzika) z Haltem czy wesoła postać starego koniarza. Niby nic, ale jednak zawsze wpływa na korzyść ogółu.
Co prawda sama fabuła jest mocno przewidywalna, to jednak końcowa rozmowa między Willem a Zwiadowcą Redmont kompletnie mnie zaskoczyła, co również podziałało na plus.
Zmierzając do końca swego wywodu, pragnę stwierdzić, że owa powieść raczej przeznaczona jest dla młodszego odbiorcy, to jednak polecam ją każdemu, kto szuka czegoś lekkiego do poczytania w chłodny wieczór lub chciałby poznać niezłą przygodę, podczas której rodzi się piękna przyjaźń. Mile spędzony czas gwarantowany.
I chociaż brak orków czy elfów, a korekta lekko kuleje, to i tak jest dobrze, dlatego też wiem, że na pewno sięgnę po następne tomy.

Przyznam szczerze, że podchodziłem bardzo sceptycznie do owej powieści – bo jakże to tak fantasy bez elfów, krasnoludów, a przede wszystkim orków?! Do tego ewidentna inspiracja „Władcą Pierścieni” (ukierunkowana na swoistego rodzaju parafrazowanie nazw znanych z Tolkienowskiego świata), z którą mamy do czynienia w prologu, nieco potęgowała uczucie sceptycyzmu, co z kolei...

więcej Pokaż mimo to