-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik253
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2018-03-19
2018-02-11
Na wstępie muszę przyznać, że był to dla mnie bardzo miły powrót do czasów gimnazjalnych, kiedy to miałem pierwszy kontakt z tą serią i kiedy to też wsiąkłem w nią całkowicie.
Ponowna lektura sprawiła mi dużo frajdy, rzeczywiście miło mi się odświeżało tę historię, ale niestety wraz z przerzucaniem kolejnych stron zacząłem coraz bardziej zauważać, że trochę już wypadłem z głównego targetu czytelników, do których kierowana jest ta książka. Nie będę ukrywał, ale mocno czuć, że jest to historia stricte skierowana do młodzieży i skupiająca się na młodzieżowych rzeczach... i wielkiej przepowiedni możliwego kataklizmu, wiecie takie typowe młodzieżowe rzeczy. Już dla ciut starszego czytelnika niektóre momenty mogą się wydać lekko infantylne, ale mimo to nadal posiadające swojego rodzaju urok. Na pewno jednym z najsilniejszych elementów książki są postacie, polubiłem praktycznie wszystkie, nawet Shenga, mimo że spełnia funkcję takiego typowego comic reliefa, co czasami lekko wybijało z rytmu i trochę irytowało.
Co by nie mówić, „Century: Ognisty pierścień” pomimo upływu lat nadal jest bardzo przyjemną w odbiorze książka. Dla młodszych może być to wstęp do niezapomnianej przygody, a dla starszych, tak jak w moim przypadku, miły powrót do czasów dzieciństwa. Ja tam nie żałuję.
Na wstępie muszę przyznać, że był to dla mnie bardzo miły powrót do czasów gimnazjalnych, kiedy to miałem pierwszy kontakt z tą serią i kiedy to też wsiąkłem w nią całkowicie.
Ponowna lektura sprawiła mi dużo frajdy, rzeczywiście miło mi się odświeżało tę historię, ale niestety wraz z przerzucaniem kolejnych stron zacząłem coraz bardziej zauważać, że trochę już wypadłem z...
2018-02-10
Dobra, naprawdę nigdy nie sądziłem, że to powiem, ale historia z Lando Calrissianem w roli głównej to kawał czystego złota.
Moim głównym zarzutem do dość średniawej „Księżniczki Lei” było to, jak słabo angażowała ona czytelnika do opowiadanej przez siebie historii... W przypadku „Lando Calrissiana” taki zarzut nie przeszedłby mi nawet przez gardło. Historia duetu Soule-Maleev naprawdę mocno mnie zaangażowała, że aż ciężko mi było oderwać się od lektury. „Lando Calrissian” jest to kawał wciągającego i trzymającego w napięciu czytadła z bardzo udaną plejadą bohaterów, zaś sam Lando wypada tutaj o wiele ciekawiej niż w filmach z oryginalnej trylogii. Jedyne, do czego można się bardziej przyczepić to dość specyficzna kreska Maleeva. Potrzebowałem chwili, by się do niej przyzwyczaić, ale potem pokochałem ten styl całkowicie, jednak jestem świadomy, że nie każdy będzie miał takie same odczucia w tym przypadku. Jeśli chodzi o markę „Star Wars” jest to najlepszy komiks, jaki dotąd czytałem (Ta, jestem świadomy, że pewnie jeszcze nie raz będę to powtarzał na przełomie następnych swoich opinii).
Tak samo pozytywne odczucia mam w przypadku „Rozbitego imperium”, które dalej trzyma dobry poziom, a nawet jest trochę lepsze niż ostatnio. Jednak jak dobra ta historia nie jest to moim zdaniem „Lando” mimo wszystko ją przebija.
Co tu dużo mówić, za taką cenę, jaką chce Egmont za ten komiks, po prostu grzechem jest go nie kupić.
Dobra, naprawdę nigdy nie sądziłem, że to powiem, ale historia z Lando Calrissianem w roli głównej to kawał czystego złota.
Moim głównym zarzutem do dość średniawej „Księżniczki Lei” było to, jak słabo angażowała ona czytelnika do opowiadanej przez siebie historii... W przypadku „Lando Calrissiana” taki zarzut nie przeszedłby mi nawet przez gardło. Historia duetu...
2018-01-20
No i w końcu nadszedł ten moment, w którym trafiłem na komiks ze świata Gwiezdnych Wojen, który nie wywołał u mnie praktycznie samych pozytywnych wrażeń, co te dwa poprzednie.
Z „Księżniczką Leią” mam ten problem, że o ile same rozdziały czytało mi się po prostu przyjemnie, bez żadnego większego szału, to już po skończeniu jakiegoś fragmentu i odłożeniu komiksu na półkę ciężko mi było później do niego wrócić i go skończyć. W rezultacie czego przeczytanie całości trochę mi zajęło. Po prostu brakowało mi jakiegoś elementu, który sprawiłby, że wciągnąłbym się w tę historię i chciał ją od razu dalej czytać. Może trochę przesadzam, bo nie jest też to jakaś wielce zła opowieść, ale ciężko mi jest ją nazwać czymś więcej niż tylko miłym czytadłem. O wiele lepiej prezentuje się „Rozbite imperium”, przy którym ponownie zacząłem czuć ten sam hype, co przy dwóch poprzednich komiksach, chociaż nazywanie go „Wstępem do Przebudzenia Mocy” jest trochę na wyrost.
Co do samej kreski jako wielki znawca tematu (żart) nie mam żadnych zastrzeżeń. Zarówno Terry Dodson („Księżniczka Leia”), jak i wszyscy rysownicy odpowiedzialni za „Rozbite imperium” (chociaż tutaj czasami odczuwałem ten przeskok pomiędzy rysownikami) dali radę, chociaż według mnie „Leia” prezentuje się graficznie o wiele lepiej i jest to też moim zdaniem najlepiej zilustrowany komiks ze „Star Wars” jaki dotąd czytałem. Po prostu taki kreskówkowy styl o wiele bardziej mi odpowiada niż te wszystkie próby by kreska wyglądała mega realistycznie.
Jeśli chcecie przeczytać ten numer „Star Wars Komiks” to nawet warto, głównie dla „Rozbitego imperium”, jednak jeśli chcecie zabrać się również za „Leię” to raczej się nie zawiedziecie, ale też nic nie zrobi na was wielkiego wrażenia.
No i w końcu nadszedł ten moment, w którym trafiłem na komiks ze świata Gwiezdnych Wojen, który nie wywołał u mnie praktycznie samych pozytywnych wrażeń, co te dwa poprzednie.
Z „Księżniczką Leią” mam ten problem, że o ile same rozdziały czytało mi się po prostu przyjemnie, bez żadnego większego szału, to już po skończeniu jakiegoś fragmentu i odłożeniu komiksu na półkę...
2017-12-17
Mam bardzo mieszane odczucia co do tej książki. Niektóre fragmenty po prostu kocham, a niektóre były istną katorgą. Mówiąc krótko: poziom jest strasznie nierówny.
Fragmenty związane z filmowym życiem Howarda, Hollywood oraz jego liczne romanse to czyste złoto, oraz źródło ciekawych informacji dla osób zainteresowanych kinem, m.in. fakt, że już w latach 50 XX wieku tworzono filmy 3D, oraz przeróżne anegdotki na temat filmów, którymi zajmował się Hughes. Jest to lwia część książki, więc przez większość czasu w ogóle się nie nudziłem, ale z innymi fragmentami nie było już tak kolorowo.
Niektóre były mimo wszystko nadal porządnym i miłym czytadłem, ale zdarzały się też takie, przez które naprawdę trudno było przebrnąć, przez co w rezultacie zdarzyło mi się kilka razy odłożyć czytanie tej książki na jakiś czas. Fragmenty te były już pisane zdecydowanie z o wiele mniejszym polotem.
Ale mimo wszystko muszę przyznać jedno tej książce. Udało jej się sprawić, że strasznie zafascynowała mnie osoba, którą jest Howard Hughes, że aż sam z siebie zacząłem wyszukiwać nowych informacji na jego temat oraz sprawdzać filmy, których był producentem lub reżyserem. Gdyby były o wiele łatwiej dostępne w legalnej dystrybucji to pewnie nie jeden z nich bym już obejrzał... ale dobra, bo już za bardzo zaczynam odchodzić od tematu.
Podsumowując, wątpię, bym przeczytał jeszcze raz całość, ale do niektórych fragmentów na pewno wrócę. Mimo wszystko polecam zainteresować się książką o Howardzie, choćby dla filmowej części czy samej postaci Hughesa, którego warto, chociaż pobieżnie poznać.
Mam bardzo mieszane odczucia co do tej książki. Niektóre fragmenty po prostu kocham, a niektóre były istną katorgą. Mówiąc krótko: poziom jest strasznie nierówny.
Fragmenty związane z filmowym życiem Howarda, Hollywood oraz jego liczne romanse to czyste złoto, oraz źródło ciekawych informacji dla osób zainteresowanych kinem, m.in. fakt, że już w latach 50 XX wieku tworzono...
2017-12-11
Kolejny komiksik z „Gwiezdnych Wojen” za mną i po raz kolejny muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolony z lektury, ba, tym razem może nawet bardziej niż poprzednio.
A wszystko to dzięki duetowi twórców: Kieronowi Gillenowi oraz Salvadorowi Larroca, którzy stworzyli kawał udanej historii z Vaderem w roli głównej. Szczerze to ciężko mi się do czegokolwiek przyczepić. Gillen ciekawie kieruje fabułę i, co najważniejsze, cały czas przy tym świetnie prowadzi samego Vadera. Po prostu czuć, że jest to ta sama postać co w filmach z Oryginalnej Trylogii. Zaś w nowych postaciach stworzonych przez Kierona czuć potencjał, w szczególności w przypadku Aphry i pary droidów. Co do rysunków Larroci to przez większość czasu nie mam do nich żadnych większych zastrzeżeń, no może poza niektórymi momentami, w których ludzkie twarze wyglądają po prostu dosyć dziwnie, co niestety może troszkę wybić z czytania, ale tych momentów nie ma też aż tak dużo. Mówiąc krótko, przez większość czasu jest na czym oko zawiesić.
Co mogę więcej powiedzieć, osobiście bardzo polecam. Zdecydowanie pozycja obowiązkowo dla wszystkich fanów „Star Wars”, ale przed przeczytaniem polecam się jeszcze zapoznać z poprzednim numerem „Star Wars Komiks”. Bez jego znajomości „Darth Vader” może trochę stracić, ale tak tylko troszkę troszkę.
Kolejny komiksik z „Gwiezdnych Wojen” za mną i po raz kolejny muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolony z lektury, ba, tym razem może nawet bardziej niż poprzednio.
A wszystko to dzięki duetowi twórców: Kieronowi Gillenowi oraz Salvadorowi Larroca, którzy stworzyli kawał udanej historii z Vaderem w roli głównej. Szczerze to ciężko mi się do czegokolwiek przyczepić....
2017-11-08
W „Gwiezdne Wojny” wszedłem w sumie całkiem niedawno, bo gdzieś na początku 2016 roku. Prequele zbytnio mi nie podeszły, ale oryginalna trylogia już tak... i to bardzo. Ostatecznie całkowicie pokochałem ten świat, jednak przed dłuższy czas ograniczałem się zaledwie do filmów. Aż w pewnym momencie coś we mnie pękło i postanowiłem w końcu zajrzeć do komiksów z nowego kanonu i bez większego zastanowienia sięgnąłem po „Star Wars Komiks 1/2015”.
No i co tu dużo mówić, nie zawiodłem się. Jason Aaron i John Cassaday odwalili kawał dobrej roboty. Udało im się z niby na pierwszy rzut oka najzwyklejszej misji zrobić coś naprawdę wciągającego i sprawiającego masę frajdy zarówno pod względem fabularnym, jak i graficznym.
Bez owijania w bawełnę powiem, że czytanie tego komiksu sprawiało wręcz, że mój hajp na „Gwiezdne Wojny” tylko rósł i rósł, że po jego lekturze ledwo się powstrzymałem, by nie rzucić się od razu po kolejny numer, co chyba będzie najlepszą rekomendacją z mojej strony. Jeśli jesteście fanami „Star Wars” to, naprawdę, polecam się wam z nim zapoznać. Zapewniam, że miło spędzicie przy nim czas.
W „Gwiezdne Wojny” wszedłem w sumie całkiem niedawno, bo gdzieś na początku 2016 roku. Prequele zbytnio mi nie podeszły, ale oryginalna trylogia już tak... i to bardzo. Ostatecznie całkowicie pokochałem ten świat, jednak przed dłuższy czas ograniczałem się zaledwie do filmów. Aż w pewnym momencie coś we mnie pękło i postanowiłem w końcu zajrzeć do komiksów z nowego kanonu i...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-19
Muszę przyznać, że obyło się bez jakiegoś większego zaskoczenia z mojej strony. Od „Blasku księżyca” dostałem to, czego się w sumie od samego początku spodziewałem, czyli kawał lekkiej i przyjemnej historii, która umiliła mi wolny czas. Nie będę ukrywać, że wręcz bawiłem się przy niej bardzo dobrze. Jest to ewidentnie książka przeznaczona raczej do młodzieży, co się mocno czuje, jednak przy jej czytaniu nie odczuwałem prawie żadnych zgrzytów czy tzw. uczucia „cringe'u” jak przy wielu innych pozycjach skierowanych do tej grupy docelowej. „Blask księżyca” to naprawdę przyjemna książka, w którą nawet można się bardziej wciągnąć, i w sumie to tyle. Podsumowując... dobre czytadło, pewnie prędzej czy później do niego wrócę.
Muszę przyznać, że obyło się bez jakiegoś większego zaskoczenia z mojej strony. Od „Blasku księżyca” dostałem to, czego się w sumie od samego początku spodziewałem, czyli kawał lekkiej i przyjemnej historii, która umiliła mi wolny czas. Nie będę ukrywać, że wręcz bawiłem się przy niej bardzo dobrze. Jest to ewidentnie książka przeznaczona raczej do młodzieży, co się mocno...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-09-06
Moja pierwsza powieść japońskiego autora (nie licząc oczywiście najróżniejszych mang). Podchodziłem do niej z mieszanymi odczuciami. Niby bardzo fajny pomysł na fabułę jednak często spotykany w przeróżnych innych tworach m.in. sitcomach, do tego najróżniejsze opinie na jej temat. Niektórzy piszą, że jest to bardzo dobry kawał sci-fi, a inni, że jest to dość słaby twór. Przeczytałem ją i szczerze muszę powiedzieć, że nie zawiodłem się na niej jednak także nie stała się ona moja ulubioną powieścią. Jest wiele lepszych książek ale też jest dużo o wiele gorszych. Początkowe rozdziały były lekko niemrawe ale muszę przyznać, że w końcowych rozdziałach nie mogłem się po prostu od niej oderwać. Przy okolicach trzeciego rozdziału miałem wątpliwości czy uda się autorowi dobrze skończyć te książkę nie robiąc żadnych luk w fabule. Muszę jednak przyznać, że miło zaskoczyłem się ostatnim rozdziałem. Bez dwóch zdań najlepszy ze wszystkich. Najbardziej na plus wyszedł według mnie wątek rozwijającego się uczucia u głównego bohatera. Sądzę, że jest on ukazany bardzo naturalnie. Ogólnie książką nie jest zła, kto chce może ją przeczytać. Na pewno się nie zawiedzie jeśli nie będzie od niej oczekiwać za dużo. Kto nie przeczyta też niewiele straci. Bez jej przeczytania spokojnie można dalej żyć.
Moja pierwsza powieść japońskiego autora (nie licząc oczywiście najróżniejszych mang). Podchodziłem do niej z mieszanymi odczuciami. Niby bardzo fajny pomysł na fabułę jednak często spotykany w przeróżnych innych tworach m.in. sitcomach, do tego najróżniejsze opinie na jej temat. Niektórzy piszą, że jest to bardzo dobry kawał sci-fi, a inni, że jest to dość słaby twór....
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-21
Nie będę ukrywać, że Tony Stark jest w ścisłej czołówce moich ulubionych postaci ze stajni Marvela. Jednak dotąd miałem styczność jedynie z adaptacjami jego przygód — od okropnego serialu animowanego z 1994 roku po jego występy w filmach MCU, z czego jego pierwszy solowy film sprawił, że w ogóle zacząłem interesować się kinematografią oraz amerykańskim komiksem. „Iron Man: Extremis” jest moim pierwszym spotkaniem z tą postacią na łamach medium, którym jest komiks... i mam co do tego kontaktu trochę mieszane uczucia.
Na pewno tym, co zasługuje, na dużą pochwałę jest fabuła. Warren Ellis odwalił kawał dobrej roboty. Tak naprawdę poza samym finałem mało jest tutaj tego typowego superhero. Owszem, tak jak zwykle musimy pokonać tzw. „przeciwnika tygodnia”, ale on sam w sobie stanowi paliwo napędowe dla esencji tego komiksu tj. wewnętrznej walki Tony'ego Starka z jego dawnymi grzechami oraz uzmysłowieniem sobie kim, tak naprawdę jest. I pod tym względem komiks jest naprawdę świetny — aż kilka razy musiałem się upewniać czy ja naprawdę nadal czytam komiks superbohaterski. Jedynym co mi tak bardziej przeszkadzało we wchłanianiu historii Ellisa była kreska Adiego Granova. Nie będę ukrywał — to nie jest zdecydowanie mój styl graficzny i trochę czasu zajęło mi przyzwyczajenie się do niego. Ten nadmierny realizm sprawiał, że czasami niektóre kadry wyglądały dla mnie bardzo dziwnie. Na pewno nie są to rysunki brzydkie czy niszczące przeróżne zasady anatomii (Patrzę na ciebie Rob Liefeld), to po prostu nie jest moja bajka.
Jeśli kiedyś będziecie mieli możliwość przeczytania „Iron Man: Extremis” od razu się za to bierzcie i nie odkładajcie w czasie, bo to naprawdę warta przeczytania historia. Ja osobiście żałuję, że poznałem ją dopiero teraz.
Nie będę ukrywać, że Tony Stark jest w ścisłej czołówce moich ulubionych postaci ze stajni Marvela. Jednak dotąd miałem styczność jedynie z adaptacjami jego przygód — od okropnego serialu animowanego z 1994 roku po jego występy w filmach MCU, z czego jego pierwszy solowy film sprawił, że w ogóle zacząłem interesować się kinematografią oraz amerykańskim komiksem. „Iron Man:...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-13
Nie ukrywam, że trochę bałem się powrotu do „Awantury o Basię”. Czułem, że moje dobre wspomnienia z dzieciństwa związane z tą książką legną w gruzach po ponownym przeczytaniu. Muszę jednak przyznać, że naprawdę miło się zaskoczyłem i pomimo upływu tylu lat nadal czerpałem dużą radość z czytania, chociaż po latach zauważyłem, że fabuła jest miejscami troszkę za bardzo wyidealizowana i opiera się na zbyt dużej ilości zbiegów okoliczności. Mimo to nadal jest bardzo satysfakcjonująca. Jednak dobrze pamiętam, jak to za dziecka pochłonęła mnie całkowicie, kiedy właśnie byłem jej głównym targetem, a nie starszym koniem, który chce sobie odświeżyć dawne czasy. Bardzo na plus jest na pewno sam styl Makuszyńskiego, napisał on tę książkę w tak fajny sposób, że co chwilę nie mogłem się powstrzymać, by nie podesłać komuś kolejnego cytatu czy wręcz całej sceny z „Awantury”. Wymiany zdań między bohaterami czy wtrącania samego autora są po prostu bezbłędne. Ciągle z uśmiechem wspominam dialogi z pociągu. Nie ukrywam, że byłem zdziwiony, że ta książka aż tak umiała mnie rozbawić czy miejscami wręcz poruszyć. Podsumowując, na pewno polecam tę książkę każdemu dziecku. Będą się one przy niej świetnie bawić, a i dorośli z czystym sumieniem mogą po nią sięgnąć, jeśli wezmę pod uwagę, że jest to jednak książka skierowana głównie do dzieci. Ja się przy niej świetnie bawiłem i nie żałuję poświęconego na nią czasu.
Nie ukrywam, że trochę bałem się powrotu do „Awantury o Basię”. Czułem, że moje dobre wspomnienia z dzieciństwa związane z tą książką legną w gruzach po ponownym przeczytaniu. Muszę jednak przyznać, że naprawdę miło się zaskoczyłem i pomimo upływu tylu lat nadal czerpałem dużą radość z czytania, chociaż po latach zauważyłem, że fabuła jest miejscami troszkę za bardzo...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-04
Trochę zajął mi powrót do przygód Geralta, ale gdy już mi się to udało, od razu poczułem jak bardzo tęskniłem za tym światem. Ta dłuższa przerwa sprawiła, że jeszcze bardziej doceniłem to, za co pokochałem ten świat przed laty, ale przyczyniła się też do tego, że zacząłem dostrzegać pewne mankamenty w twórczości Sapkowskiego, a dokładniej w sposobie jego pisania.
Moje zarzuty do Sapkowskiego mógłbym spokojnie podsumować w krótkim stwierdzeniu „Sapkowski nie umie w opisy”. Oj, i to jak bardzo. Często, gdy są one wręcz wskazane, by pomóc czytelnikowi w zrozumieniu tego, co się po prostu obecnie dzieje dostajemy je w bardzo ubogiej formie, co nam w ogóle nie pomaga, albo po prostu ich nie ma. Za przykład lubię podawać scenę treningu Ciri z Geraltem gdzie przechodzenie jednej z maszyn przez dziewczynkę jest opisane słowami w stylu „Och! Ach! Uch! Geralt, udało się!”. No tak się po prostu nie robi.
Poza tym nadal kocham „Wiedźmina”, tak samo, jak przed laty, a może nawet i mocniej. Uwielbiam ten szary, brudny świat ukazany w tej książce, jak i te trudne niejednoznaczne wybory, które muszą podejmować bohaterowie. A oni sami są po prostu świetni. Uwielbiam Geralta, uwielbiam Ciri, uwielbiam Yennefer, po prostu nie ma postaci, której bym nie był w stanie tutaj polubić. Poza tym ich charaktery są tak realistyczne, że aż czuć jakby oni naprawdę żyli.
Jeśli ktoś jeszcze nie przeczytał „Krwi Elfów” to polecam to jak najszybciej nadrobić, bo naprawdę warto.
Trochę zajął mi powrót do przygód Geralta, ale gdy już mi się to udało, od razu poczułem jak bardzo tęskniłem za tym światem. Ta dłuższa przerwa sprawiła, że jeszcze bardziej doceniłem to, za co pokochałem ten świat przed laty, ale przyczyniła się też do tego, że zacząłem dostrzegać pewne mankamenty w twórczości Sapkowskiego, a dokładniej w sposobie jego pisania.
Moje...
2017-05-30
„Miejska gorączka” jest komiksem superbohaterskim, któremu o wiele bliżej do obyczajówki niż do typowego przedstawiciela swojego gatunku... bardzo, ale to bardzo szalonej i absurdalnej obyczajówki, która jest po prostu świetnym i wciągającym czytadłem. Pierwsze co mi przychodzi do głowy to to duże podobieństwo samego komiksu do jego głównej bohaterki, tak jak w przypadku Harley nigdy nie możemy być pewni tego, co w danym momencie zrobi, tak tutaj nie da się przewidzieć, co zdarzy się już za kilka stron. Po prostu może wydarzyć się praktycznie wszystko. A dzieje się naprawdę dużo i cały czas towarzyszy temu ten piękny absurd. I co najważniejsze to nie jest tylko zasługa Harley Quinn. Pomaga jej w tym zgraja wyjątkowych indywiduum — szkoda tylko, że jak na razie tylko kilka z nich zostało lepiej rozwiniętych (co mam nadzieję, że się zmieni wraz z następnymi tomami). Poza szaleństwem i absurdem główna siła komiksu tkwi w interakcjach pomiędzy postaciami, z których też wynika masa humoru, ale co ważniejsze, mimo tego rollercoasteru dookoła są one... bardzo ludzkie, nie są tylko wyłącznie pretekstem do tworzenia kolejnych kawałów, dzięki nim widzimy, jak realistycznie zostały stworzone te postacie. Mimo tych szalonych założeń przy kreacji niektórych z nich, podczas ich interakcji czujemy się jakbyśmy byli świadkami rozmów pomiędzy prawdziwymi ludźmi, a nie jakimiś tworami, w których usta włożono pierwsza lepsze dialogi, byleby tylko było śmiesznie. Jesteśmy w stanie łatwo wczuć się w to, co przeżywają i to nie jest tylko radość, ale również smutek czy miłość. „Harley Quinn: Miejska gorączka” jest komiksem, który pokochałem całym sercem i to już od pierwszego rozdziału (który notabene sam w sobie jest już świetną zabawą formą). Nie jest to dzieło ambitne i nie ma w ogóle zamiaru tym być, jest to czysta rozrywka, która sprawia naprawdę dużo frajdy. Z czystym sercem polecam każdemu i sam czekam, aż w moje ręce trafi drugi tom. Mam nadzieję, że i tym razem się nie zawiodę.
„Miejska gorączka” jest komiksem superbohaterskim, któremu o wiele bliżej do obyczajówki niż do typowego przedstawiciela swojego gatunku... bardzo, ale to bardzo szalonej i absurdalnej obyczajówki, która jest po prostu świetnym i wciągającym czytadłem. Pierwsze co mi przychodzi do głowy to to duże podobieństwo samego komiksu do jego głównej bohaterki, tak jak w przypadku...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08-21
Po prostu coś pięknego i do tego wciąga jak diabli oraz angażuję emocjonalnie czytelnika. Los Winstona jak i całego społeczeństwa stał mi się nieobojętny. Do tego jeszcze ten przyjemny w odbiorze styl pisania autora. Nie było po prostu żadnych problemów z czytaniem tej pozycji. To była czysta przyjemność — niestety trwała krótko, ale nie żałuję tego w żadnym stopniu. Książka, z którą według mnie każdy powinien się zaznajomić. Innymi słowy, nie wypada jej nie znać. Mimo upływu lat niestety jest nadal aktualna. Podczas czytania nie mogłem się pozbyć sprzed moich oczu obrazu Korei Północnej. Dzięki takim powieściom człowiek zaczyna doceniać, że żyję w trochę lepszej rzeczywistości. Gorąco polecam każdemu.
Co tu dużo mówić: „Dwaplusdobra książka” - cytując jedną z już zamieszczonych tu opinii.
Po prostu coś pięknego i do tego wciąga jak diabli oraz angażuję emocjonalnie czytelnika. Los Winstona jak i całego społeczeństwa stał mi się nieobojętny. Do tego jeszcze ten przyjemny w odbiorze styl pisania autora. Nie było po prostu żadnych problemów z czytaniem tej pozycji. To była czysta przyjemność — niestety trwała krótko, ale nie żałuję tego w żadnym stopniu....
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11-01
Jest to moje pierwsze spotkanie z komiksowymi X-Menami i całkowicie go nie żałuję. Pod względem fabularnym komiks przez dłuższy czas jakoś wielce mnie nie zachwycał. Nie jest to zły komiks, jednak jego główna siła leży zupełnie gdzie indziej. Cały jego urok tkwi w relacjach między postaciami. Po prostu czuć pomiędzy nimi te chemie, która po prostu popycha do dalszej lektury. Stają się oni jakby prawdziwymi ludźmi, a nie tylko kukiełkami do odgrywania scenek tylko po to, by popchnąć fabułę do przodu. Byłem w stanie uwierzyć, że gdyby te postacie naprawdę istniały to właśnie tak, a nie inaczej by się zachowywały i to nie byłoby sztuczne tylko całkowicie naturalne. Czuć, że wszystko w tych relacjach jest uzasadnione. Nie ma tam czegoś wyciągniętego na szybko z kapelusza. Fabuła jakaś jest, ale nie sprawia ona tyle samo radości co rozmowy pomiędzy postaciami i te ich potyczki słowne - w szczególności pomiędzy Wolverinem i Cyclopsem. Co do kreski Johna Cassaday'a nie mam żadnych większych zastrzeżeń. Nie jest to co prawda mój ulubiony styl ale muszę przyznać, że ilustrator odwalił kawał porządnej roboty. Podsumowując, polecam zapoznać się z tym komiksem. Jednak moim zdaniem nie jest on dobrym startem w świat X-Men i to z prostej przyczyny: doceni się go w pełni, dopiero gdy będzie się choć trochę zaznajomiony z postaciami. Bez tej wiedzy nadal będzie to miła lektura, jednak ewidentnie będzie w niej czegoś brakować.
Jest to moje pierwsze spotkanie z komiksowymi X-Menami i całkowicie go nie żałuję. Pod względem fabularnym komiks przez dłuższy czas jakoś wielce mnie nie zachwycał. Nie jest to zły komiks, jednak jego główna siła leży zupełnie gdzie indziej. Cały jego urok tkwi w relacjach między postaciami. Po prostu czuć pomiędzy nimi te chemie, która po prostu popycha do dalszej...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-10-17
Kawał dobrze napisanej i wciągającej fantastyki. Najmocniejszą stroną tej książki nie jest sama historia, którą mimo wszystko również uważam za dobrą, tylko bohaterowie. Jak ja dawno nie widziałem takiej plejady barwnych postaci, których nie da się po prostu nie lubić. A co najważniejsze czuć tę chemię pomiędzy nimi. W szczególności w przypadku strażników ze Straży Nocnej. Do tego jeszcze ten przyjemny styl pisania autora — powiem szczerze, najbardziej pokochałem poczucie humoru Terry'ego Pratchett'a, które tutaj objawia się co chwilę w formię uwag narratora czy śmiesznego rozwoju wydarzeń. Jest to moim zdaniem nieodzowna część książki, bez której nie byłaby ona już tak samo dobra. Na pewno w najbliższym czasie sięgnę po kolejne pozycje ze Świata Dysku.
Kawał dobrze napisanej i wciągającej fantastyki. Najmocniejszą stroną tej książki nie jest sama historia, którą mimo wszystko również uważam za dobrą, tylko bohaterowie. Jak ja dawno nie widziałem takiej plejady barwnych postaci, których nie da się po prostu nie lubić. A co najważniejsze czuć tę chemię pomiędzy nimi. W szczególności w przypadku strażników ze Straży Nocnej....
więcej mniej Pokaż mimo to2016-09-20
Podręcznikowo zrobiona książka przygodowa — w żaden sposób nie zawodzi czytelnika, ale również wielce nie wyróżnia się niczym na tle innych jej podobnych dzieł... nie licząc jednej dużej zalety. Chodzi mianowicie o wiedze, która jest nam przekazywana na jej łamach. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że te informacje nie są nam podawane w jakiś nachalny sposób. Są idealnym uzupełnieniem fabuły. Również na plus fakt, że jest ona dozowana, przez co nie męczy. Owszem wszystkiego z tego i tak nie zapamiętamy, jednak jakiś ślad po tej lekturze w naszych umysłach pozostanie, który może skłonić do zagłębienia się w dany temat. Żeby nie było zbyt kolorowo, należy napomknąć, że książka czasami może się wydawać lekko głupiutka — Czy tylko mnie nigdy nie przestanie bawić to, że pan Tomasz tak ciągle się obraża i stroi fochy, gdy ktoś coś złego powie o jego aucie? Aż mi się przypominają internauci, którzy nie umieją sobie poradzić z krytyką. Podsumowując „Pan Samochodzik i Wyspa Złoczyńców” to mimo swoich wad kawał dobrego i niewymagającego czytadła na długie wieczory.
Podręcznikowo zrobiona książka przygodowa — w żaden sposób nie zawodzi czytelnika, ale również wielce nie wyróżnia się niczym na tle innych jej podobnych dzieł... nie licząc jednej dużej zalety. Chodzi mianowicie o wiedze, która jest nam przekazywana na jej łamach. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że te informacje nie są nam podawane w jakiś nachalny sposób. Są idealnym...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08-22
„Zabójczy żart” jest to dość krótki komiks, ale za to bardzo treściwy i strasznie wciągający. Jest to chyba jedna z ważniejszych historii dla postaci Jokera, jak i przedstawienia relacji łączącej Księcia Zbrodni z Batmanem. Po prostu kawał dobrej roboty i to pod każdym względem: nieważne czy chodzi o scenariusz, czy o rysunki i kolorowanie (mowa tu o poprawionej wersji). Alan Moore i Brian Bolland odwalili kawał dobrej roboty. Chyba najlepszym potwierdzeniem tego jest fakt, że pomimo upływu lat historia, jak i rysunki zbytnio się nie postarzały i nadal robią wrażenie. Co tu dużo mówić: polecam po prostu brać się za czytanie. To na pewno nie będzie zmarnowany czas.
„Zabójczy żart” jest to dość krótki komiks, ale za to bardzo treściwy i strasznie wciągający. Jest to chyba jedna z ważniejszych historii dla postaci Jokera, jak i przedstawienia relacji łączącej Księcia Zbrodni z Batmanem. Po prostu kawał dobrej roboty i to pod każdym względem: nieważne czy chodzi o scenariusz, czy o rysunki i kolorowanie (mowa tu o poprawionej wersji)....
więcej mniej Pokaż mimo to2016-07-27
W całym swoim życiu nie zdarzyło mi się myśleć o sobie jako o zapalonym graczu — owszem, od czasu do czasu zagram w jakąś grę, jednak nie robię tego zbyt często. Mimo to książka całkowicie mnie wciągnęła. Pochłaniałem jeden rozdział za drugim. Wszystko za sprawą Marcina Kosmana, który opisał wszystko w bardzo przystępnej i przyjemnej formie, przez co książka ta nadaję się dla każdego, a nie tylko dla osób zaznajomionych w jakimś większym stopniu z opisywanym tematem. Owszem, zdarzają się literówki czy błędy stylistyczne jednak można na nie przymknąć oko. Jedyne co może przeszkadzać to ten ciągły atak nowych informacji, ale to w końcu normalne w takich książkach. Gorąco polecam osobom, które chciałyby dowiedzieć się czegoś więcej o polskich grach komputerowych. Sam nie wiedziałem, że było aż tyle polskich gier przed pierwszą częścią Wiedźmina od CD Projekt Red. Człowiek ciągle dowiaduje się nowych rzeczy.
W całym swoim życiu nie zdarzyło mi się myśleć o sobie jako o zapalonym graczu — owszem, od czasu do czasu zagram w jakąś grę, jednak nie robię tego zbyt często. Mimo to książka całkowicie mnie wciągnęła. Pochłaniałem jeden rozdział za drugim. Wszystko za sprawą Marcina Kosmana, który opisał wszystko w bardzo przystępnej i przyjemnej formie, przez co książka ta nadaję się...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-03
„Ognie Świętego Wita” są dla mnie idealnym przedstawicielem tworów, które można nazwać mianem „typowego średniaka".
W moim mniemaniu głównym minusem książki jest to, że brakuje w niej tego czegoś, co by do niej przyciągało. Owszem, czyta się ją bez większych problemów oraz bez uczucia zmęczenia nią — jednak człowiek w ogóle nie przejmuje się tym, co się tam dzieje i co spotyka bohaterów. Ot po prostu przyjmuje to do wiadomości i czyta dalej. Gdy skończy się ją czytać, nie czuje się żadnych specjalnych emocji — nie czuje się jakiegokolwiek zażenowania ani też spełnienia czy zafascynowania tym, co się właśnie przeczytało. Jedyne co się czuje to to, że zaliczyło się kolejną książkę.
„Ognie Świętego Wita” nie są ani złą książką, ani też dobrą. Jest to po prostu niczym szczególnym niewyróżniający się twór, który można przeczytać w wolnym czasie.
„Ognie Świętego Wita” są dla mnie idealnym przedstawicielem tworów, które można nazwać mianem „typowego średniaka".
W moim mniemaniu głównym minusem książki jest to, że brakuje w niej tego czegoś, co by do niej przyciągało. Owszem, czyta się ją bez większych problemów oraz bez uczucia zmęczenia nią — jednak człowiek w ogóle nie przejmuje się tym, co się tam dzieje i co...
Kolejna część sagi o czwórce dzieci urodzonych 28 lutego i, dla mnie, kolejny powrót do gimnazjalnych czasów, kiedy to pierwszy raz czytałem te książki.
Co mogę powiedzieć - kolejna książka, kolejne przygody, które są utrzymane na bardzo zbliżonym poziomie, co te z poprzedniej części. Owszem, nadal mocno czuć, że jest to książka przeznaczona stricte dla młodszej młodzieży - co zdecydowanie podkreśla pierwszy romans pojawiający się na łamach serii - jest on tak uroczo infantylny, że nie umiałem go brać teraz zbytnio na serio, ale z drugiej strony był on dla mnie kolejną sentymentalną podróżą, do czasów, kiedy tak właśnie wyobrażałem sobie związki... Mówiąc krótko, jestem teraz po prostu za stary. Postacie są nadal bardzo udane, a Sheng w końcu zalicza rozwój i powoli przestaje być grupowym błaznem, co mnie bardzo cieszy. Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić to główny przeciwnik tego tomu - Egon Nose jest po prostu tak strasznie nijaki, w porównaniu do tego z kim musieli się zmierzyć nasi bohaterowie na łamach pierwszego tomu, moje ukochanego badassa ze skrzypcami. Ja osobiście cały czas podczas czytania tęskniłem za Jacobem Mahlerem.
Powtórzę to samo co pisałem przy pierwszej części - dla młodszych będzie to bardzo fajna przygoda, z kolei dla starszych miła podróż do czasów dzieciństwa. Po raz kolejny nie żałuję.
(P.S. Nie zdziwcie się, jak zobaczycie, że od tego tomu Pustelnik Diabeł został przemianowany na Heremit Devil.)
Kolejna część sagi o czwórce dzieci urodzonych 28 lutego i, dla mnie, kolejny powrót do gimnazjalnych czasów, kiedy to pierwszy raz czytałem te książki.
więcej Pokaż mimo toCo mogę powiedzieć - kolejna książka, kolejne przygody, które są utrzymane na bardzo zbliżonym poziomie, co te z poprzedniej części. Owszem, nadal mocno czuć, że jest to książka przeznaczona stricte dla młodszej młodzieży...