-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik254
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2017-12-17
2017-12-11
Kolejny komiksik z „Gwiezdnych Wojen” za mną i po raz kolejny muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolony z lektury, ba, tym razem może nawet bardziej niż poprzednio.
A wszystko to dzięki duetowi twórców: Kieronowi Gillenowi oraz Salvadorowi Larroca, którzy stworzyli kawał udanej historii z Vaderem w roli głównej. Szczerze to ciężko mi się do czegokolwiek przyczepić. Gillen ciekawie kieruje fabułę i, co najważniejsze, cały czas przy tym świetnie prowadzi samego Vadera. Po prostu czuć, że jest to ta sama postać co w filmach z Oryginalnej Trylogii. Zaś w nowych postaciach stworzonych przez Kierona czuć potencjał, w szczególności w przypadku Aphry i pary droidów. Co do rysunków Larroci to przez większość czasu nie mam do nich żadnych większych zastrzeżeń, no może poza niektórymi momentami, w których ludzkie twarze wyglądają po prostu dosyć dziwnie, co niestety może troszkę wybić z czytania, ale tych momentów nie ma też aż tak dużo. Mówiąc krótko, przez większość czasu jest na czym oko zawiesić.
Co mogę więcej powiedzieć, osobiście bardzo polecam. Zdecydowanie pozycja obowiązkowo dla wszystkich fanów „Star Wars”, ale przed przeczytaniem polecam się jeszcze zapoznać z poprzednim numerem „Star Wars Komiks”. Bez jego znajomości „Darth Vader” może trochę stracić, ale tak tylko troszkę troszkę.
Kolejny komiksik z „Gwiezdnych Wojen” za mną i po raz kolejny muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolony z lektury, ba, tym razem może nawet bardziej niż poprzednio.
A wszystko to dzięki duetowi twórców: Kieronowi Gillenowi oraz Salvadorowi Larroca, którzy stworzyli kawał udanej historii z Vaderem w roli głównej. Szczerze to ciężko mi się do czegokolwiek przyczepić....
2017-11-08
W „Gwiezdne Wojny” wszedłem w sumie całkiem niedawno, bo gdzieś na początku 2016 roku. Prequele zbytnio mi nie podeszły, ale oryginalna trylogia już tak... i to bardzo. Ostatecznie całkowicie pokochałem ten świat, jednak przed dłuższy czas ograniczałem się zaledwie do filmów. Aż w pewnym momencie coś we mnie pękło i postanowiłem w końcu zajrzeć do komiksów z nowego kanonu i bez większego zastanowienia sięgnąłem po „Star Wars Komiks 1/2015”.
No i co tu dużo mówić, nie zawiodłem się. Jason Aaron i John Cassaday odwalili kawał dobrej roboty. Udało im się z niby na pierwszy rzut oka najzwyklejszej misji zrobić coś naprawdę wciągającego i sprawiającego masę frajdy zarówno pod względem fabularnym, jak i graficznym.
Bez owijania w bawełnę powiem, że czytanie tego komiksu sprawiało wręcz, że mój hajp na „Gwiezdne Wojny” tylko rósł i rósł, że po jego lekturze ledwo się powstrzymałem, by nie rzucić się od razu po kolejny numer, co chyba będzie najlepszą rekomendacją z mojej strony. Jeśli jesteście fanami „Star Wars” to, naprawdę, polecam się wam z nim zapoznać. Zapewniam, że miło spędzicie przy nim czas.
W „Gwiezdne Wojny” wszedłem w sumie całkiem niedawno, bo gdzieś na początku 2016 roku. Prequele zbytnio mi nie podeszły, ale oryginalna trylogia już tak... i to bardzo. Ostatecznie całkowicie pokochałem ten świat, jednak przed dłuższy czas ograniczałem się zaledwie do filmów. Aż w pewnym momencie coś we mnie pękło i postanowiłem w końcu zajrzeć do komiksów z nowego kanonu i...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-06
Nie będę ukrywał, że Korea Północna to jeden z moich koników więc mogę trochę zbyt pobłażliwie podchodzić do każdej książki z nią związanej. Dobra, skoro swego rodzaju usprawiedliwienia mam już za sobą to... O jeju, jaka ta książka jest bardzo dobra i ciekawa.
Dostarcza informacji o Korei Północnej na wielu płaszczyznach — dowiadujemy się więcej o systemie nauczania, podziale ludzi, ekonomii, dostarczaniu prądu przez władze... Ogólnie o życiu codziennym, zwyczajnych mieszkańców „tej lepszej Korei”. I to w sumie jest jej największy plus. Tyle już się człowiek naczytał i naoglądał o reżimie Kimów, że podczas czytania tej książki uświadomiłem sobie, jak mało się mówi właśnie o tym życiu codziennym. Poza tym książka jest napisana w bardzo przystępny sposób, dzięki czemu nie męczy. Z każdą stroną wczuwałem się coraz bardziej i jeszcze mocniej przeżywałem historie opisane na jej łamach, tym bardziej że były one dawkowane, a nie od razu przedstawiane całe. Te systematyczne powroty sprawiły, że coraz bardziej zależało mi na bohaterach książki, stawali się oni dla mnie, jako czytelnika, coraz bliżsi niczym jak przyjaciele, przez co bardziej przeżywałem ich losy.
Sam bardzo polecam tę książkę, naprawdę warto się z nią zapoznać.
Nie będę ukrywał, że Korea Północna to jeden z moich koników więc mogę trochę zbyt pobłażliwie podchodzić do każdej książki z nią związanej. Dobra, skoro swego rodzaju usprawiedliwienia mam już za sobą to... O jeju, jaka ta książka jest bardzo dobra i ciekawa.
Dostarcza informacji o Korei Północnej na wielu płaszczyznach — dowiadujemy się więcej o systemie nauczania,...
2017-07-19
Muszę przyznać, że obyło się bez jakiegoś większego zaskoczenia z mojej strony. Od „Blasku księżyca” dostałem to, czego się w sumie od samego początku spodziewałem, czyli kawał lekkiej i przyjemnej historii, która umiliła mi wolny czas. Nie będę ukrywać, że wręcz bawiłem się przy niej bardzo dobrze. Jest to ewidentnie książka przeznaczona raczej do młodzieży, co się mocno czuje, jednak przy jej czytaniu nie odczuwałem prawie żadnych zgrzytów czy tzw. uczucia „cringe'u” jak przy wielu innych pozycjach skierowanych do tej grupy docelowej. „Blask księżyca” to naprawdę przyjemna książka, w którą nawet można się bardziej wciągnąć, i w sumie to tyle. Podsumowując... dobre czytadło, pewnie prędzej czy później do niego wrócę.
Muszę przyznać, że obyło się bez jakiegoś większego zaskoczenia z mojej strony. Od „Blasku księżyca” dostałem to, czego się w sumie od samego początku spodziewałem, czyli kawał lekkiej i przyjemnej historii, która umiliła mi wolny czas. Nie będę ukrywać, że wręcz bawiłem się przy niej bardzo dobrze. Jest to ewidentnie książka przeznaczona raczej do młodzieży, co się mocno...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-21
Nie będę ukrywać, że Tony Stark jest w ścisłej czołówce moich ulubionych postaci ze stajni Marvela. Jednak dotąd miałem styczność jedynie z adaptacjami jego przygód — od okropnego serialu animowanego z 1994 roku po jego występy w filmach MCU, z czego jego pierwszy solowy film sprawił, że w ogóle zacząłem interesować się kinematografią oraz amerykańskim komiksem. „Iron Man: Extremis” jest moim pierwszym spotkaniem z tą postacią na łamach medium, którym jest komiks... i mam co do tego kontaktu trochę mieszane uczucia.
Na pewno tym, co zasługuje, na dużą pochwałę jest fabuła. Warren Ellis odwalił kawał dobrej roboty. Tak naprawdę poza samym finałem mało jest tutaj tego typowego superhero. Owszem, tak jak zwykle musimy pokonać tzw. „przeciwnika tygodnia”, ale on sam w sobie stanowi paliwo napędowe dla esencji tego komiksu tj. wewnętrznej walki Tony'ego Starka z jego dawnymi grzechami oraz uzmysłowieniem sobie kim, tak naprawdę jest. I pod tym względem komiks jest naprawdę świetny — aż kilka razy musiałem się upewniać czy ja naprawdę nadal czytam komiks superbohaterski. Jedynym co mi tak bardziej przeszkadzało we wchłanianiu historii Ellisa była kreska Adiego Granova. Nie będę ukrywał — to nie jest zdecydowanie mój styl graficzny i trochę czasu zajęło mi przyzwyczajenie się do niego. Ten nadmierny realizm sprawiał, że czasami niektóre kadry wyglądały dla mnie bardzo dziwnie. Na pewno nie są to rysunki brzydkie czy niszczące przeróżne zasady anatomii (Patrzę na ciebie Rob Liefeld), to po prostu nie jest moja bajka.
Jeśli kiedyś będziecie mieli możliwość przeczytania „Iron Man: Extremis” od razu się za to bierzcie i nie odkładajcie w czasie, bo to naprawdę warta przeczytania historia. Ja osobiście żałuję, że poznałem ją dopiero teraz.
Nie będę ukrywać, że Tony Stark jest w ścisłej czołówce moich ulubionych postaci ze stajni Marvela. Jednak dotąd miałem styczność jedynie z adaptacjami jego przygód — od okropnego serialu animowanego z 1994 roku po jego występy w filmach MCU, z czego jego pierwszy solowy film sprawił, że w ogóle zacząłem interesować się kinematografią oraz amerykańskim komiksem. „Iron Man:...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-13
Nie ukrywam, że trochę bałem się powrotu do „Awantury o Basię”. Czułem, że moje dobre wspomnienia z dzieciństwa związane z tą książką legną w gruzach po ponownym przeczytaniu. Muszę jednak przyznać, że naprawdę miło się zaskoczyłem i pomimo upływu tylu lat nadal czerpałem dużą radość z czytania, chociaż po latach zauważyłem, że fabuła jest miejscami troszkę za bardzo wyidealizowana i opiera się na zbyt dużej ilości zbiegów okoliczności. Mimo to nadal jest bardzo satysfakcjonująca. Jednak dobrze pamiętam, jak to za dziecka pochłonęła mnie całkowicie, kiedy właśnie byłem jej głównym targetem, a nie starszym koniem, który chce sobie odświeżyć dawne czasy. Bardzo na plus jest na pewno sam styl Makuszyńskiego, napisał on tę książkę w tak fajny sposób, że co chwilę nie mogłem się powstrzymać, by nie podesłać komuś kolejnego cytatu czy wręcz całej sceny z „Awantury”. Wymiany zdań między bohaterami czy wtrącania samego autora są po prostu bezbłędne. Ciągle z uśmiechem wspominam dialogi z pociągu. Nie ukrywam, że byłem zdziwiony, że ta książka aż tak umiała mnie rozbawić czy miejscami wręcz poruszyć. Podsumowując, na pewno polecam tę książkę każdemu dziecku. Będą się one przy niej świetnie bawić, a i dorośli z czystym sumieniem mogą po nią sięgnąć, jeśli wezmę pod uwagę, że jest to jednak książka skierowana głównie do dzieci. Ja się przy niej świetnie bawiłem i nie żałuję poświęconego na nią czasu.
Nie ukrywam, że trochę bałem się powrotu do „Awantury o Basię”. Czułem, że moje dobre wspomnienia z dzieciństwa związane z tą książką legną w gruzach po ponownym przeczytaniu. Muszę jednak przyznać, że naprawdę miło się zaskoczyłem i pomimo upływu tylu lat nadal czerpałem dużą radość z czytania, chociaż po latach zauważyłem, że fabuła jest miejscami troszkę za bardzo...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-04
Trochę zajął mi powrót do przygód Geralta, ale gdy już mi się to udało, od razu poczułem jak bardzo tęskniłem za tym światem. Ta dłuższa przerwa sprawiła, że jeszcze bardziej doceniłem to, za co pokochałem ten świat przed laty, ale przyczyniła się też do tego, że zacząłem dostrzegać pewne mankamenty w twórczości Sapkowskiego, a dokładniej w sposobie jego pisania.
Moje zarzuty do Sapkowskiego mógłbym spokojnie podsumować w krótkim stwierdzeniu „Sapkowski nie umie w opisy”. Oj, i to jak bardzo. Często, gdy są one wręcz wskazane, by pomóc czytelnikowi w zrozumieniu tego, co się po prostu obecnie dzieje dostajemy je w bardzo ubogiej formie, co nam w ogóle nie pomaga, albo po prostu ich nie ma. Za przykład lubię podawać scenę treningu Ciri z Geraltem gdzie przechodzenie jednej z maszyn przez dziewczynkę jest opisane słowami w stylu „Och! Ach! Uch! Geralt, udało się!”. No tak się po prostu nie robi.
Poza tym nadal kocham „Wiedźmina”, tak samo, jak przed laty, a może nawet i mocniej. Uwielbiam ten szary, brudny świat ukazany w tej książce, jak i te trudne niejednoznaczne wybory, które muszą podejmować bohaterowie. A oni sami są po prostu świetni. Uwielbiam Geralta, uwielbiam Ciri, uwielbiam Yennefer, po prostu nie ma postaci, której bym nie był w stanie tutaj polubić. Poza tym ich charaktery są tak realistyczne, że aż czuć jakby oni naprawdę żyli.
Jeśli ktoś jeszcze nie przeczytał „Krwi Elfów” to polecam to jak najszybciej nadrobić, bo naprawdę warto.
Trochę zajął mi powrót do przygód Geralta, ale gdy już mi się to udało, od razu poczułem jak bardzo tęskniłem za tym światem. Ta dłuższa przerwa sprawiła, że jeszcze bardziej doceniłem to, za co pokochałem ten świat przed laty, ale przyczyniła się też do tego, że zacząłem dostrzegać pewne mankamenty w twórczości Sapkowskiego, a dokładniej w sposobie jego pisania.
Moje...
2017-05-30
„Miejska gorączka” jest komiksem superbohaterskim, któremu o wiele bliżej do obyczajówki niż do typowego przedstawiciela swojego gatunku... bardzo, ale to bardzo szalonej i absurdalnej obyczajówki, która jest po prostu świetnym i wciągającym czytadłem. Pierwsze co mi przychodzi do głowy to to duże podobieństwo samego komiksu do jego głównej bohaterki, tak jak w przypadku Harley nigdy nie możemy być pewni tego, co w danym momencie zrobi, tak tutaj nie da się przewidzieć, co zdarzy się już za kilka stron. Po prostu może wydarzyć się praktycznie wszystko. A dzieje się naprawdę dużo i cały czas towarzyszy temu ten piękny absurd. I co najważniejsze to nie jest tylko zasługa Harley Quinn. Pomaga jej w tym zgraja wyjątkowych indywiduum — szkoda tylko, że jak na razie tylko kilka z nich zostało lepiej rozwiniętych (co mam nadzieję, że się zmieni wraz z następnymi tomami). Poza szaleństwem i absurdem główna siła komiksu tkwi w interakcjach pomiędzy postaciami, z których też wynika masa humoru, ale co ważniejsze, mimo tego rollercoasteru dookoła są one... bardzo ludzkie, nie są tylko wyłącznie pretekstem do tworzenia kolejnych kawałów, dzięki nim widzimy, jak realistycznie zostały stworzone te postacie. Mimo tych szalonych założeń przy kreacji niektórych z nich, podczas ich interakcji czujemy się jakbyśmy byli świadkami rozmów pomiędzy prawdziwymi ludźmi, a nie jakimiś tworami, w których usta włożono pierwsza lepsze dialogi, byleby tylko było śmiesznie. Jesteśmy w stanie łatwo wczuć się w to, co przeżywają i to nie jest tylko radość, ale również smutek czy miłość. „Harley Quinn: Miejska gorączka” jest komiksem, który pokochałem całym sercem i to już od pierwszego rozdziału (który notabene sam w sobie jest już świetną zabawą formą). Nie jest to dzieło ambitne i nie ma w ogóle zamiaru tym być, jest to czysta rozrywka, która sprawia naprawdę dużo frajdy. Z czystym sercem polecam każdemu i sam czekam, aż w moje ręce trafi drugi tom. Mam nadzieję, że i tym razem się nie zawiodę.
„Miejska gorączka” jest komiksem superbohaterskim, któremu o wiele bliżej do obyczajówki niż do typowego przedstawiciela swojego gatunku... bardzo, ale to bardzo szalonej i absurdalnej obyczajówki, która jest po prostu świetnym i wciągającym czytadłem. Pierwsze co mi przychodzi do głowy to to duże podobieństwo samego komiksu do jego głównej bohaterki, tak jak w przypadku...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-01
„Szewcy” Stanisława Ignacego Witkiewicza to dla mnie taki czysty absurd pisany dla samego absurdu i jedno wielkie szaleństwo wylewające się wprost z każdej strony, i to, naprawdę, bardzo dobrze się czyta. Osobiście czerpałem z tej lektury dużą przyjemność, jednak nie wynikała ona z fabuły, która sama w sobie jakoś do mnie specjalnie nie przemawia, a raczej z zaprezentowanej nam formy. Uważam, że Witkiewicz ma naprawdę duży talent do przekazywania swoich racji w ciekawy i zaskakujący sposób. Tak, zaskakujący — podczas lektury nie da się praktycznie czegokolwiek przewidzieć, i po raz kolejny nie mam tu na myśli zwrotów fabularnych, a raczej tę absurdalną otoczkę całości, tutaj praktycznie wszystko może się wydarzyć i to w żaden sposób nie będzie się gryzło z poważną tematyką poruszaną przez Witkiewicza. Witkiewicz wykorzystuje w pełni możliwości, jakie ma jako autor i za to go szanuję. Uważam, że warto chociaż raz w życiu przeczytać „Szewców” właśnie dla tego absurdu, który przejawia się w bohaterach, formie i niektórych wydarzeniach. Dla samej fabuły niestety, ale nie warto, moim zdaniem nie radzi sobie ona zbyt dobrze i jakoś wielce nie zapada w pamięci. Z książki bardziej pamiętam jak coś zostało ukazane, niż co temu fabularnie towarzyszyło i dlaczego do tego doszło. Na pewno „Szewców” zapamiętam na długo, ale niestety raczej nie przez to, przez co powinienem ich zapamiętać, tj. przekaz, jaki niosą — może to wina młodego wieku lub ignorancji na niektóre tematy, no ale co zrobić. Może po latach przemówi do mnie bardziej fabularna strona „Szewców". Tak, nie przekreślam "Szewców" i planuję do nich kiedyś jeszcze wrócić, choćby dlatego by znów nacieszyć się tym pięknym szaleństwem dzieła Witkiewicza.
„Szewcy” Stanisława Ignacego Witkiewicza to dla mnie taki czysty absurd pisany dla samego absurdu i jedno wielkie szaleństwo wylewające się wprost z każdej strony, i to, naprawdę, bardzo dobrze się czyta. Osobiście czerpałem z tej lektury dużą przyjemność, jednak nie wynikała ona z fabuły, która sama w sobie jakoś do mnie specjalnie nie przemawia, a raczej z zaprezentowanej...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-14
„Przedwiośnie” - czyli kolejna lektura szkolna na koncie, w przypadku której nie żałuję, że podjąłem się jej przeczytania.
Opowieść o Cezarym Baryce, mimo początkowej niechęci z mojej strony, nawet przypadła mi do gustu. Podczas lektury czułem się, tak naprawdę, jakbym czytał trzy różne książki. Głównie przez to, że w danych rozdziałach autor kładł nacisk na inne aspekty. Owocowało to takim powiewem świeżości, co jakiś czas, co niewątpliwie pomagało mi w zabraniu się za dalsze czytanie, co czasami było lekkim problemem. Różność tych rozdziałów wpłynęła również na sam poziom książki, który... no, nie ukrywajmy, jest dość nierówny. Momentami można się w „Przedwiośniu” po prostu zatracić, tak wciągające są niektóre fragmenty, niestety jest również i ta druga strona monety. Czasami wręcz trudno zabrać się za dalsze czytanie. Ale mimo wszystko nie żałuję, że ją przeczytałem. Cezary Baryka był dla mnie na tyle ciekawie skonstruowaną postacią, że dla niego mogłem znieść te nudniejsze fragmenty. Po prostu byłem nawet, lekko, ciekaw jak potoczą się jego dalsze losy.
Podsumowując, nie uważam „Przedwiośnia” za złą książkę, ale także nie jest ona jakoś wielce wybitna. Jest to dla mnie ot taka powieść warta przeczytania dla kilku fragmentów. Może to lekka ignorancja z mojej strony, ale dobrze mi się z tym żyję. Żeromski przecież mnie za to nie zabije... prawda?
„Przedwiośnie” - czyli kolejna lektura szkolna na koncie, w przypadku której nie żałuję, że podjąłem się jej przeczytania.
Opowieść o Cezarym Baryce, mimo początkowej niechęci z mojej strony, nawet przypadła mi do gustu. Podczas lektury czułem się, tak naprawdę, jakbym czytał trzy różne książki. Głównie przez to, że w danych rozdziałach autor kładł nacisk na inne aspekty....
2017-02-09
Pierwsze co rzuca się w oczy, przy początkowym zapoznaniu się z tą książką jest panujący w niej chaos. Szybko jednak okazuje się, że to właśnie w tym chaosie drzemie jej największa siła.
To właśnie m.in. dzięki temu ciągłemu skakaniu po różnych tematach uwypukla się przekazywana w niej prawda. To nie jest fikcyjny wykreowany świat i wydarzenia opowiadana przez również wykreowanego i zimnego narratora tylko szczera prawda opisywana przez równie prawdziwego człowieka, który uczestniczył w tych wydarzeniach. Prawdziwego człowieka, który ma swoje humorki i opowiada to, co pamięta i jak pamięta. Nie ma tu sztucznych opisów przyrody i wymyślonej ekspozycji dla nowego czytelnika. Od razu jesteśmy wrzucani w środek wydarzeń, sam środek wojny. Od początku do końca czuje się mocno ten realizm i to dzięki niemu książka robi takie pozytywne wrażenie. Owszem ma swoje trochę nudniejsze momenty, gdy opowieść akurat skupia się na tych mniej ciekawych aspektach, ale to wynika z założonej formy, która ma przypominać swego rodzaju dziadkowe opowieści z dawnych lat. Wiadome, że nie będzie przez cały czas trzymać takiego samego poziomu, ale warto jednak przez to wszystko przebrnąć. Na pewno jest to jedna z ciekawszych książek pokazujących to, co się działo w getcie. Głównie dlatego, że jest to tak naprawdę prawdziwa historia opowiedziana przez kogoś, kto naprawdę przeżył tamte czasy, i to się czuję.
Bardzo żałuję, że dopiero teraz dowiedziałem się o osobie Marka Edelmana i zarazem bardzo się cieszę, że książka „Zdążyć przed Panem Bogiem” była jedną z moich szkolnych lektur. Dla takich książek opłacało się wybrać profil humanistyczny.
Pierwsze co rzuca się w oczy, przy początkowym zapoznaniu się z tą książką jest panujący w niej chaos. Szybko jednak okazuje się, że to właśnie w tym chaosie drzemie jej największa siła.
To właśnie m.in. dzięki temu ciągłemu skakaniu po różnych tematach uwypukla się przekazywana w niej prawda. To nie jest fikcyjny wykreowany świat i wydarzenia opowiadana przez również...
Mam bardzo mieszane odczucia co do tej książki. Niektóre fragmenty po prostu kocham, a niektóre były istną katorgą. Mówiąc krótko: poziom jest strasznie nierówny.
Fragmenty związane z filmowym życiem Howarda, Hollywood oraz jego liczne romanse to czyste złoto, oraz źródło ciekawych informacji dla osób zainteresowanych kinem, m.in. fakt, że już w latach 50 XX wieku tworzono filmy 3D, oraz przeróżne anegdotki na temat filmów, którymi zajmował się Hughes. Jest to lwia część książki, więc przez większość czasu w ogóle się nie nudziłem, ale z innymi fragmentami nie było już tak kolorowo.
Niektóre były mimo wszystko nadal porządnym i miłym czytadłem, ale zdarzały się też takie, przez które naprawdę trudno było przebrnąć, przez co w rezultacie zdarzyło mi się kilka razy odłożyć czytanie tej książki na jakiś czas. Fragmenty te były już pisane zdecydowanie z o wiele mniejszym polotem.
Ale mimo wszystko muszę przyznać jedno tej książce. Udało jej się sprawić, że strasznie zafascynowała mnie osoba, którą jest Howard Hughes, że aż sam z siebie zacząłem wyszukiwać nowych informacji na jego temat oraz sprawdzać filmy, których był producentem lub reżyserem. Gdyby były o wiele łatwiej dostępne w legalnej dystrybucji to pewnie nie jeden z nich bym już obejrzał... ale dobra, bo już za bardzo zaczynam odchodzić od tematu.
Podsumowując, wątpię, bym przeczytał jeszcze raz całość, ale do niektórych fragmentów na pewno wrócę. Mimo wszystko polecam zainteresować się książką o Howardzie, choćby dla filmowej części czy samej postaci Hughesa, którego warto, chociaż pobieżnie poznać.
Mam bardzo mieszane odczucia co do tej książki. Niektóre fragmenty po prostu kocham, a niektóre były istną katorgą. Mówiąc krótko: poziom jest strasznie nierówny.
więcej Pokaż mimo toFragmenty związane z filmowym życiem Howarda, Hollywood oraz jego liczne romanse to czyste złoto, oraz źródło ciekawych informacji dla osób zainteresowanych kinem, m.in. fakt, że już w latach 50 XX wieku tworzono...