Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Ponieważ przeczytałam „Idealną” Magdy Stachuli i bardzo mi się spodobała, zdecydowałam się przeczytać jej drugą książkę. Na okładce „Trzeciej” autorka została przedstawiona jako „mistrzyni thrillera psychologicznego”. Myślę sobie: aha, po jednej dobrej powieści od razu została okrzyknięta mistrzynią. M. Night Shyamalan po nagradzanym i nominowanym do Oscarów „Szóstym zmyśle” wpadł w maraton nominacji do Złotych Malin, więc… Miałam nadzieję, że kolejna książka Magdy Stachuli, w przeciwieństwie do wspomnianego reżysera, będzie trzymała formę, ale niestety zawiodłam się.

Przede wszystkim mam jeden duży problem z „Trzecią”. Odnoszę wrażenie, że autorka wzięła „szablon” ze swojej pierwszej powieści i wcisnęła w niego fabułę drugiej. „Trzecia”, tak samo jak „Idealna”, podzielona jest na krótkie rozdziały z różnych punktów widzenia. Tak jak „Idealna” dawkuje kolejne zdarzenia z przeszłości, które mają kluczowe znaczenie dla fabuły, jednak robi to z mniejszą gracją. Jednak największy problem miałam z tym, że pierwsza powieść była świetną zagadką, powoli odkrywanymi kartami, dobrze poprowadzoną narracją i dość satysfakcjonującym finałem. Natomiast po przeczytaniu „Trzeciej”, odłożyłam ją i zaczęłam się zastanawiać „no dobrze, ale po co to wszystko było”.

Generalnie historie o stalkerach wydają mi się interesujące z dwóch powodów. Po pierwsze, tego dreszczyku, że takie rzeczy mogą się przytrafić każdemu. Po drugie, osoba śledząca, przynajmniej według mnie, powinna być w pewien sposób chora psychicznie, niestabilna czy w inny sposób wzmagająca poczucie zagrożenia. I tak jak pierwszy powód w naturalny sposób występuje zawsze, tak drugi niekoniecznie i w tej powieści go zabrakło. Szczerze mówiąc, cała historia sypie się w momencie, kiedy bohaterka poznaje swojego prześladowcę, który zaczyna wydawać się zupełnie normalnym facetem. Ginie gdzieś całe napięcie, niepokój.

Nie będę się dłużej rozpisywać, co dokładnie mi w powieści nie pasowało. Książkę czyta się bardzo dobrze, nie ukrywam, że mnie wciągnęła i nie chciałam jej odłożyć, bo po prostu musiałam dowiedzieć się, jak to wszystko się skończy. I w tym momencie następuje rozczarowanie. Oczywiście lubię, kiedy fabuła pochłania mnie od pierwszych stron i trzyma aż do końca. Jednak bardzo nie lubię poczucia po zakończeniu, że patrzę wstecz na całą historię i wydaje mi się to wszystko bezsensowne czy przekombinowane. A takie właśnie poczucie miałam po przeczytaniu „Trzeciej”.

Na koniec zaznaczę, że to nie jest tak, że zupełnie nie polecam „Trzeciej”. Ja akurat zabrałam ją ze sobą nad morze i czytałam na plaży. I jako takie czytadło sprawdzi się wyśmienicie, jeśli, w przeciwieństwie do mnie, nie macie zbyt wysokich oczekiwać co do powieści.

www.bliskieczytanie.blogspot.com

Ponieważ przeczytałam „Idealną” Magdy Stachuli i bardzo mi się spodobała, zdecydowałam się przeczytać jej drugą książkę. Na okładce „Trzeciej” autorka została przedstawiona jako „mistrzyni thrillera psychologicznego”. Myślę sobie: aha, po jednej dobrej powieści od razu została okrzyknięta mistrzynią. M. Night Shyamalan po nagradzanym i nominowanym do Oscarów „Szóstym...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zacznę tak: no Gillian Flynn to to nie jest (wbrew obietnicom). Dlatego też głośne hasła porównujące debiutanckiego autora do już znanego nazwiska, uznanego w swojej kategorii, przyjmuję z przymrużeniem oka i zwykle słusznie. Nie twierdzę, że „Dziewczyna z pociągu” to zła powieść, nieciekawa czy nudna. Wręcz przeciwnie – słuchałam audioooka na drodze dom – praca – dom i z żalem wyłączałam nagranie po dotarciu na miejsce. A chłopak się w domu na mnie złościł, że go nie słucham, bo wkładałam słuchawki do uszu podczas sprzątania (bo czasami podróż komunikacją miejską to jednak za mało).

Na wstępie powiem, że największym minusem książki jest mała liczba postaci. Tak naprawdę historia łączy sześć osób. Czasami pojawiają się dodatkowe, ale odgrywają bardzo niewielką rolę, więc autorka nawet ich porządnie nie „zbudowała”. Takie wypełnienie tła… Chociaż po dłuższym namyśle muszę stwierdzić, że wszyscy (może poza główną bohaterką) zostali stworzeni byle jak, bez wcześniejszego przemyślenia. Niby pojawiają się często, coś robią, coś mówią, ale trudno jest to wszystko zebrać w zgrabną całość pod pojęciem „charakter”, chyba że każdemu przypiszemy jakieś rozchwianie emocjonalne.

Wracając do ograniczonej liczby postaci – psuje ona też samo zakończenie, którego zaczynamy się spodziewać bardzo szybko: albo sprawdzi się nasz tok myślenia albo winnym okaże się lokaj. Przewidywalny thriller albo finał zarezerwowany dla jasnowidzów, nie wiem, co jest gorsze. W zasadzie w tym momencie fani porządnych kryminałów i historii z dreszczykiem powinni książkę odłożyć na półkę w księgarni i poszukać czegoś lepszego.

Nie wiem, czy inni czytelnicy też mieli taki problem, być może pojawił się u mnie, bo słuchałam audiobooka. Otóż historia opowiedziana jest z trzech punktów widzenia, które się ze sobą przeplatają – poznajemy odczucia trzech kobiet, które są w centrum wydarzeń. Prawdopodobnie w wersji papierowej łatwiej odróżnić, czyj fragment czytamy, niestety w audiobooku rozdziały poprzedzone są tylko imieniem postaci, które na początku mi umykało i zastanawiałam się: „jaki mąż, przecież jest rozwiedziona?”, „jakie dziecko, przecież nie ma dziecka?”, „jaki psycholog, przecież jej nie stać?”. Na szczęście dość szybko zorientowałam się, o co chodzi (trochę z pomocą mamy, która już miała powieść za sobą) i uporządkowałam poszczególne wątki.

„Dziewczyna z pociągu” nie jest książką z górnej półki, wyszukaną czy nieprzewidywalną. Jednak mimo wszystko uważam ją za dość ciekawą i przyjemnie się jej słuchało. O ile słowo „przyjemnie” może być użyte przy opowieści o alkoholiczce i zaginionej kobiecie (i mam wrażenie, że to zaginięcie to jedyne, co łączy debiut Pauli Hawkins z „Zaginioną dziewczyną”). Także koniec końców polecam, ale bez nastawiania się na kolejną Gillian Flynn, raczej jako wakacyjne czytadło na plażę i może niekoniecznie dla wielbicieli kryminałów i thrillerów, bo oni mogą poczuć się rozczarowani.

www.bliskieczytanie.blogspot.com

Zacznę tak: no Gillian Flynn to to nie jest (wbrew obietnicom). Dlatego też głośne hasła porównujące debiutanckiego autora do już znanego nazwiska, uznanego w swojej kategorii, przyjmuję z przymrużeniem oka i zwykle słusznie. Nie twierdzę, że „Dziewczyna z pociągu” to zła powieść, nieciekawa czy nudna. Wręcz przeciwnie – słuchałam audioooka na drodze dom – praca – dom i z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Naprawdę nie wiem, jak zacząć tę recenzję. Takiego braku ścisłości i lenistwa w szukania informacji chyba jeszcze w życiu nie widziałam. Powieść napisana przez doktora prawa, który nie zna się ani na ekonomii, ani na programowaniu, ani nawet na prawie. Biorąc pod uwagę fakt, że Remigiusz Mróz szczyci się pisaniem jednej książki miesięcznie, był to chyba popis umiejętności pod tytułem „jak napisać powieść, nie mając na nią żadnego pomysłu”.

Pierwszym, co mnie zupełnie wyprowadziło z równowagi, była kwestia ekonomiczna. Tutaj krótki, uproszczony wykład: przychód firmy to wszystkie pieniądze, które do niej wpłynęły, a więc jest to kwota bez uwzględnienia jakichkolwiek wydatków. Podczas rozmowy o kliencie, którego przyjdzie głównym bohaterom bronić, Oryńskiemu przypomina się, że ten klient jest magnetem branży TSL i w zeszłym roku miał milion złotych przychodu! Milion! Dla mnie ta kwota była bardziej niż podejrzana, ale stwierdziłam, że może się nie znam, więc sprawdzę. Po półminutowym „researchu” dowiedziałam się, że magnatem jest Raben z przychodem na poziomie ponad dwóch miliardów. Także brawo, Panie Remigiuszu, przez ten miesiąc pisania szkoda było Panu poświęcić trzydzieści sekund na znalezienie wiarygodnych informacji. To jest prawdziwe oddanie swojej pracy!

Druga kwestia, przy której poprosiłam o opinię mojego chłopaka programistę. W pewnym momencie jedna z postaci w książce rzuca żargonem informatycznym. Podaję książkę Tomkowi i mówię „sprawdź, czy to ma jakikolwiek sens”. Jego prychnięcie wystarczyło mi za odpowiedź. Podobnie zareagowaliśmy też na „korpomowę” jednej z postaci. Co niby ma znaczyć „misnęli oportunity”? Albo „skilować sprawę”? Skilować, owszem, może i się mówi, ale odnośnie rozwoju postaci w grach.

Moim trzecim zarzutem jest brak znajomości prawa. Pomijam fakt, że pierwsza rozprawa miała miejsce może jakieś dwa tygodnie po aresztowaniu i w ogóle zgłoszeniu sprawy zaginięcia. Zawsze myślałam, że w Polsce, tak jak w każdym cywilizowanym kraju, obowiązuje domniemanie niewinności. Niestety najwyraźniej się pomyliłam i można oskarżyć człowieka o morderstwo, mimo braku jakiegokolwiek dowodu nie tyle na to, że on zamordował, co nawet że ofiara nie żyje… Mam wrażenie, że jedynym argumentem w tej sprawie było „bo nie ma innej możliwości”.

Kolejna sprawa to papierowe postaci. Jedyne co mogę powiedzieć o głównych bohaterach (bo tylko o nich jestem w stanie cokolwiek powiedzieć), to że Chyłka jest arogancka (tak nie wygląda pewność siebie, to zwykłe chamstwo), a Oryński chce ją koniecznie zaciągnąć do łóżka. A i młody aplikant najwyraźniej jest wegetarianinem. I je rybę. Nie wiem też, ile prawniczka ma lat, ale chyba przechodzi kryzys wieku średniego, objawiający się szybką jazdą swoją „iks piątką” (zawsze określoną dokładnie w ten sposób), słuchaniem tylko i wyłącznie Iron Maiden i ogłaszaniem wszem i wobec, że ulubioną knajpą jest Hard Rock Cafe. Naprawdę książkowy przykład kryzysu.

Swoją drogą korekta chyba spała podczas sprawdzania tekstu, bo większość nazw własnych była napisana małą literą. Ja wiem, że to tak na luzacko rzucane uwagi przez panią kryzys o samsungu (tę nazwę nawet Word mi automatycznie poprawił) galaxy na androidzie, ale co dalej? Imiona i nazwiska małą? Skoro już się nie trzymamy zasad pisowni, to na całego!

Skoro większość mojej złości już ubrałam w słowa, teraz czas na podsumowanie. Szczerze powiem, że „Zaginięcie” uważam za powieść gorszą niż „50 twarzy Greya”. Dlaczego? Już spieszę z odpowiedzą. Otóż E L James to kura domowa, która przeczytała „Zmierzch” o jeden raz za dużo i postanowiła napisać fanfic, więc trudno od niej dużo wymagać. Natomiast Remigiusz Mróz to, podkreślam, doktor prawa, który nawet o prawie w praktyce nie potrafi napisać zgodnie z polskimi realiami. Do tego dochodzi jeszcze fabuła bez większego pomysłu, z postaciami, które chyba już bardziej nieracjonalnie nie mogą się zachowywać. Powieść ogólnie polecam, ale jako rozpałkę do grilla.

www.bliskieczytanie.blogspot.com

Naprawdę nie wiem, jak zacząć tę recenzję. Takiego braku ścisłości i lenistwa w szukania informacji chyba jeszcze w życiu nie widziałam. Powieść napisana przez doktora prawa, który nie zna się ani na ekonomii, ani na programowaniu, ani nawet na prawie. Biorąc pod uwagę fakt, że Remigiusz Mróz szczyci się pisaniem jednej książki miesięcznie, był to chyba popis umiejętności...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zacznę tak: no Gillian Flynn to to nie jest (wbrew obietnicom). Dlatego też głośne hasła porównujące debiutanckiego autora do już znanego nazwiska, uznanego w swojej kategorii, przyjmuję z przymrużeniem oka i zwykle słusznie. Nie twierdzę, że „Dziewczyna z pociągu” to zła powieść, nieciekawa czy nudna. Wręcz przeciwnie – słuchałam audioooka na drodze dom – praca – dom i z żalem wyłączałam nagranie po dotarciu na miejsce. A chłopak się w domu na mnie złościł, że go nie słucham, bo wkładałam słuchawki do uszu podczas sprzątania (bo czasami podróż komunikacją miejską to jednak za mało).

Na wstępie powiem, że największym minusem książki jest mała liczba postaci. Tak naprawdę historia łączy sześć osób. Czasami pojawiają się dodatkowe, ale odgrywają bardzo niewielką rolę, więc autorka nawet ich porządnie nie „zbudowała”. Takie wypełnienie tła… Chociaż po dłuższym namyśle muszę stwierdzić, że wszyscy (może poza główną bohaterką) zostali stworzeni byle jak, bez wcześniejszego przemyślenia. Niby pojawiają się często, coś robią, coś mówią, ale trudno jest to wszystko zebrać w zgrabną całość pod pojęciem „charakter”, chyba że każdemu przypiszemy jakieś rozchwianie emocjonalne.

Wracając do ograniczonej liczby postaci – psuje ona też samo zakończenie, którego zaczynamy się spodziewać bardzo szybko: albo sprawdzi się nasz tok myślenia albo winnym okaże się lokaj. Przewidywalny thriller albo finał zarezerwowany dla jasnowidzów, nie wiem, co jest gorsze. W zasadzie w tym momencie fani porządnych kryminałów i historii z dreszczykiem powinni książkę odłożyć na półkę w księgarni i poszukać czegoś lepszego.

Nie wiem, czy inni czytelnicy też mieli taki problem, być może pojawił się u mnie, bo słuchałam audiobooka. Otóż historia opowiedziana jest z trzech punktów widzenia, które się ze sobą przeplatają – poznajemy odczucia trzech kobiet, które są w centrum wydarzeń. Prawdopodobnie w wersji papierowej łatwiej odróżnić, czyj fragment czytamy, niestety w audiobooku rozdziały poprzedzone są tylko imieniem postaci, które na początku mi umykało i zastanawiałam się: „jaki mąż, przecież jest rozwiedziona?”, „jakie dziecko, przecież nie ma dziecka?”, „jaki psycholog, przecież jej nie stać?”. Na szczęście dość szybko zorientowałam się, o co chodzi (trochę z pomocą mamy, która już miała powieść za sobą) i uporządkowałam poszczególne wątki.

„Dziewczyna z pociągu” nie jest książką z górnej półki, wyszukaną czy nieprzewidywalną. Jednak mimo wszystko uważam ją za dość ciekawą i przyjemnie się jej słuchało. O ile słowo „przyjemnie” może być użyte przy opowieści o alkoholiczce i zaginionej kobiecie (i mam wrażenie, że to zaginięcie to jedyne, co łączy debiut Pauli Hawkins z „Zaginioną dziewczyną”). Także koniec końców polecam, ale bez nastawiania się na kolejną Gillian Flynn, raczej jako wakacyjne czytadło na plażę i może niekoniecznie dla wielbicieli kryminałów i thrillerów, bo oni mogą poczuć się rozczarowani.

www.bliskieczytanie.blogspot.com

Zacznę tak: no Gillian Flynn to to nie jest (wbrew obietnicom). Dlatego też głośne hasła porównujące debiutanckiego autora do już znanego nazwiska, uznanego w swojej kategorii, przyjmuję z przymrużeniem oka i zwykle słusznie. Nie twierdzę, że „Dziewczyna z pociągu” to zła powieść, nieciekawa czy nudna. Wręcz przeciwnie – słuchałam audioooka na drodze dom – praca – dom i z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nigdy przesadnie nie szalałam za kryminałami, ale udało mi się znaleźć moją inną miłość – thrillery psychologiczne. Taka idealna dawka zagadki, powolnego odkrywania tajemnic, a to wszystko przeplatane szaleństwem. Im większym, tym lepiej. W związku z tym bardzo zainteresował mnie debiut polskiej pisarki Magdy Stachuli „Idealna”, reklamowany na okładce hasłem „zawsze jest ktoś, kto cię obserwuje”. Nieco podejrzliwe podchodziłam do entuzjastycznych zachęt ze strony wydawnictwa, bo te są zwykle przesadzone, ale… nie w tym przypadku.

Muszę zacząć od tego, że spodziewałam się czegoś innego. Myślałam, że będzie to historia o kobiecie pracującej w monitoringu, która jest nieco szalona i tym szaleństwem ściągnęła na siebie jeszcze większego szaleńca. Okazało się jednak, że Anita, główna bohaterka, jest w zasadzie zwyczajną kobietą, mającą normalny i nudny, z mojego punktu widzenia, zawód (pozycjonowanie stron internetowych). Dla uspokojenia i z ciekawości obserwuje różne miejsca na świecie przez monitoring udostępniony na stronach internetowych. Jej ulubionym miejscem jest Praga i przemierzający przez nią z kamerą mazací tramvaj.

I tutaj znalazłam błąd, dość istotny z punktu widzenia historii – jeśli wierzyć czeskiej Wikipedii (z ciekawości sprawdziłam) kamera na tramwaju została udostępniona dopiero w połowie 2015 roku, natomiast akcja powieści zaczyna się 1 kwietnia, a Anita już od dłuższego czasu ogląda nagrania z przejazdów po mieście. Jest to dość duża nieścisłość, szczególnie biorąc pod uwagę, że akcja powieści została mocno osadzona w konkretnym czasie (są podane dokładne daty na początku każdego rozdziału, a w listopadzie jest mowa o atakach we Francji), jednak bez tej wiedzy czytelnik się nie zorientuje, że coś się nie zgadza.

Co mi się bardzo spodobało w książce, to jej budowa. Mamy czterech bohaterów, z których punktu widzenia poznajemy historię. Rozdziały są bardzo krótkie, więc czytelnik płynnie przeskakuje od jednej osoby do drugiej – nie zdąży się kimkolwiek znużyć, a części często kończą się cliffhangerem, więc trudno jest powieść odłożyć i wrócić do rzeczywistości. Świetnie dawkowane są również kolejne elementy układanki. Przyznam, że w połowie się nieco zniesmaczyłam, bo wydawało mi się, że domyśliłam się zakończenia. A tu niespodzianka! Miałam się domyślić – w kolejnym rozdziale zostało to napisane wprost i to jeszcze nie był koniec zagadek.

Jedynym sporym mankamentem tej historii jest jej zakończenie. Cudownie budowane napięcie, trochę czystych zbiegów okoliczności, przeplatające się losy bohaterów w teraźniejszości, przeszłości i w sumie przyszłości również. Aż dochodzi do punktu kulminacyjnego, rach ciach i po bólu. Jakby autorka nie do końca miała pomysł, jak pociągnąć tę psychologiczną grę, więc zdecydowała się na banalny zabieg, żeby uwolnić się od problemu. I to mnie nieco rozczarowało, bo poza tym powieść jest naprawdę świetna i wciągająca.

Czy polecam? Chyba każdy zdążył się domyślić, że zdecydowanie tak. Zakończenie to zaledwie kilka stron, więc mimo mojego rozczarowania, całą lekturę zaliczam na duży plus. Tym bardziej, że ten rok jest dla mnie wybitnie mało czytelniczy (ratują mnie audiobooki), książki czytam po kilka tygodni albo w ogóle nie doczytuję do końca, podczas gdy „Idealną” zaczęłam w niedzielę i skończyłam w poniedziałek, w międzyczasie siedząc nerwowo w pracy i czekając, aż będę mogła wrócić do domu, żeby dowiedzieć się, jakie będzie zakończenie. Także rzuć, co masz do przeczytania i przekonaj się, że polskich autorów (i to debiutujących!) też stać na historie jak z dobrych amerykańskich thrillerów.

www.bliskieczytanie.blogspot.com


PS Link do recenzji przesłałam Magdzie Stachuli, która przyznała, że gdy zaczynała pisać powieść, było jeszcze mało informacji na temat mazací tramvaju i stąd ta nieścisłość. Jest jeszcze jeden błąd, który znalazłam i który autorka potwierdziła, ale zachęcam do znalezienia go na własną rękę, bo to ciekawe wyzwanie (w razie czego mogę potwierdzić, czy dobrze zgadliście).

Nigdy przesadnie nie szalałam za kryminałami, ale udało mi się znaleźć moją inną miłość – thrillery psychologiczne. Taka idealna dawka zagadki, powolnego odkrywania tajemnic, a to wszystko przeplatane szaleństwem. Im większym, tym lepiej. W związku z tym bardzo zainteresował mnie debiut polskiej pisarki Magdy Stachuli „Idealna”, reklamowany na okładce hasłem „zawsze jest...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie będę się oszukiwać i przyznam – bardzo lubię czytać książki z półki antyutopie „young adult”. Dlaczego? Myślę, że najważniejszym argumentem jest niewymagająca przesadnego skupienia historia i (zwykle) lekki styl pisania. Bo szczerze mówiąc, po powrocie z pracy, w której zmuszona byłam czytać i redagować teksty trenerów od szkoleń miękkich albo opisy perfum („zapach ten sprawi, że staniesz się dziką kotką w skórze lamparta”), jest to bardzo miła odmiana. Dlatego też chętnie zabrałam się za „Niezgodną”, którą dostałam od mamy pod choinkę z komentarzem „jak przeczytasz, to mi pożycz”.

Rynek wydawniczy ma tendencję do porównywania tytułów, które poza gatunkiem niewiele łączy. Także w przypadku „Niezgodnej” nie spodziewajcie się, wbrew zapewnieniom na okładce, drugich „Igrzysk Śmierci”. Owszem, główną bohaterką jest dziewczyna w świecie, który pod wpływem katastrof zmieniła się zupełnie organizacja społeczeństwa (tutaj frakcje, w Igrzyskach dystrykty). I owszem, porządek zostaje zaburzony i ta bohaterka wpada w sam środek zamieszania, ale na tym podobieństwa się w zasadzie kończą.

Książka nie należy do wybitnych i to nawet na tle innych pozycji z tego gatunku. Problemem jest przede wszystkim nowy podział świata. Tak jak w „Igrzyskach Śmierci” był bardzo logiczny i nie trzeba było go tłumaczyć, tak frakcje zaproponowane przez Veronicę Roth są, delikatnie mówiąc, przekombinowane. Przede wszystkim, niezależnie od tego co się stało między dzisiejszymi czasami a czasem akcji powieści, ludzie nie mogli nagle zacząć działać, myśleć i rozumować jednotorowo. A tym właśnie się frakcje – możesz być miły, odważny, głodny wiedzy, altruistyczny albo prawy, ale nie możesz mieć dwóch lub więcej tych cech na raz.

Kolejną rzeczą, poza frakcjami, która bardzo mi w przebiegu fabuły nie pasowała, była śmierć niektórych pobocznych bohaterów. O ile generalnie lubię jak trup ściele się gęsto, o tyle nie podoba mi się uśmiercanie bez pomysłu. Tutaj trzeba wspomnieć, że ideałem jest George RR Martin, który namiętnie zabija ważne postaci, ale za każdym razem jest to przemyślane i zupełnie nieprzypadkowe. Takie podejście mi się podoba, bo jako czytelnik (czy też widz) nie mogę czuć się bezpiecznie i w krytycznych sytuacjach nie macham ręką, myśląc „na pewno przeżyje”, tylko nerwowo obgryzam paznokcie. W przypadku Veroniki Roth jest jednak zupełnie odwrotnie – coś się dzieje, ktoś pada, jedziemy z akcją dalej. Można wręcz stwierdzić, że gdyby ktoś czytał nieuważnie, to nawet nie zorientowałby się, że właśnie ktoś względnie istotny zginął.

Ogólnie rzecz biorąc „Niezgodna” nie jest kiepską powieścią i można się przy niej dobrze bawić, jeśli przymknie się oko na pewne kwestie. Czytałam, że niektórzy byli zażenowani wątkiem miłosnym – ja muszę przyznać, że mnie bardzo wciągnął. Nie uważam, że był wybitny, ale przywołał wspomnienia, jak to było być nastolatką i zastanawiać się, czy chłopak odwzajemnia moje uczucie oraz poczuć tę ulgę i satysfakcję, kiedy okazywało się, że tak. Wręcz czułam tę nerwowość spotkań czy przelotnych spojrzeń i podobało mi się to.

Także podsumowanie będzie krótkie – jeśli lubisz ten rodzaj powieści i nie analizujesz zbytnio, ile jest sensu w takim czy innym rozwiązaniu, powieść powinna przypaść Ci do gustu. Szczególnie jako pożeracz czasu na długie wieczory.

www.bliskieczytanie.blogspot.com

Nie będę się oszukiwać i przyznam – bardzo lubię czytać książki z półki antyutopie „young adult”. Dlaczego? Myślę, że najważniejszym argumentem jest niewymagająca przesadnego skupienia historia i (zwykle) lekki styl pisania. Bo szczerze mówiąc, po powrocie z pracy, w której zmuszona byłam czytać i redagować teksty trenerów od szkoleń miękkich albo opisy perfum („zapach ten...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Generalnie nie mam nic przeciwko książkom dla nastolatków – ciekawe historie, niewymagające zbyt dużego zaangażowania, słowem idealna rozrywka na jesienno-zimowe wieczory. Na ogół, bo niestety „Papierowych miast” do kategorii ciekawych historii zaliczyć nie mogę. Powieść jest zwyczajnie nudna, przeintelektualizowana i ciągnie się niemiłosiernie. Doczytałam ją do końca, bo ciekawa byłam, jak autor poprowadzi fabułę, ale zakończenie jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że jest to książka o niczym.

Do sięgnięcia po ten tytuł zachęciło mnie kilka rzeczy. Po pierwsze fenomen Johna Greena, czytanego wszędzie, ekranizowanego i wręcz wielbionego. Spodobała mi się także koncepcja papierowych miast i historia Agloe, które ponoć przeżywa teraz czas wielkiego ożywienia po rozreklamowaniu przez poczytnego autora. Niestety ta powieść jest kolejną, po której złoszczę się na siebie, że dalej nie wbiłam sobie do głowy stwierdzenia – jeśli historią interesują się i zachwycają masy, nie jest ona dla mnie. Zupełnie jak „Hopeless” Colleen Hoover.

Cóż, może to kwestia mojego charakteru. Bardzo lubiłam lekcje języka polskiego w gimnazjum, z moją ukochaną polonistką. Na maturze pisemnej z polskiego zdecydowałam się na analizę wiersza, a tematem na ustnej była poezja wojenna i międzywojenna, więc z metaforami nie mam większego problemu. Jestem jednak umysłem ścisłym – uwielbiam konkrety i logiczne myślenie. Dlatego też uważam współczesnych polskich „coachy” za szkoleniowych szarlatanów, którzy za grube pieniądze sprzedają wyświechtane frazesy w ładnej otoczce i sparafrazowane tyle razy, żeby zapełnić kilkugodzinne szkolenie. W ten sam sposób myślę o twórczości Paolo Coelho i także dołączam do niego Johna Greena.

Bzdurne metafory to jednak nie jedyny mój zarzut. Rozumiem, że nastolatki to mniej wymagający czytelnicy, a nawet tych dorosłych odstrasza zbyt poważny styl pisania, ale bez przesady! Szczerze mówiąc, miałam wrażenie, że czytam dziennik. „Po szkole przyszedł Ben i graliśmy w grę. Potem przyszedł Radar i się do nas przyłączył. Wieczorem mama zrobiła hamburgery z indykiem, które były bardzo smaczne. Później wykąpałem się i czytałem w łóżku książkę”. Ja rozumiem, że powieść nie może składać się wyłącznie ze zdarzeń, które są istotne dla fabuły. Jednak inni autorzy jakoś potrafią wpleść te codzienne czynności tak, że nie rzucają się one w oczy i nie brzmią sztucznie, jakby miały zapełnić kilka dodatkowych linijek tekstu, obiecanych wydawcy.

Czytając „Papierowe miasta” stwierdziłam również, że podczas pisania recenzji muszę uwzględnić ocenę dla tłumacza, która w tym przypadku będzie raczej kiepska. Po kilku pierwszych rozdziałach myślałam, że wyrzucę książkę przez okno, jeśli jeszcze raz zobaczę słowo „królisia”. Słyszałam już dużo różnych określeń na kobiety, które wydają się żenujące, ale prawdziwe – w sensie ktoś faktycznie mógłby tak mówić. Jednak słowo „królisia” jest po prostu głupie i wątpię, żeby ktokolwiek kiedykolwiek go użył w rozmowie. Tak jak się spodziewałam (Internet mi podpowiedział), Ben w wersji oryginalnej mówił „honeybunny”. Natomiast tłumacz zamiast się wysilić i znaleźć polski odpowiednik, postanowił przetłumaczyć określenie prawie dosłownie. Brawo, doskonała robota!

I jeszcze jedna rzecz, która rzuciła mi się w oczy, jeśli chodzi o błędy w tłumaczeniu. Każdy, kto grał w ostatnich latach w jakiekolwiek gry, wie bardzo dobrze, że tytułów gier się nie tłumaczy. Nie „Efekt masy” tylko „Mass Effect”. Nie „Życie jest dziwne” tylko „Life is Strange”. Nawet polscy producenci gier nie dają swoim projektom polskich tytułów, tylko angielskie. Jedynym wyjątkiem jest „Wiedźmin”, bo to „Wiedźmin”. Dlatego tłumaczenie nazwy „Resurrection” na „Odrodzenie”, niezależnie od tego, czy ta gra istnieje, świadczy o braku jakiegokolwiek przygotowania tłumacza. No ale tłumaczenie tekstu jak leci, jest szybsze, niż staranie się o przekład na polskie realia, prawda? Wiem, że komuś te zarzuty mogą wydawać się mało istotne, ale ja bardzo nie lubię, kiedy ktoś „odwala” robotę, zamiast zrobić porządnie to, za co dostaje wypłatę. W moim zawodzie by to nie przeszło.

Chyba już czas na małe podsumowanie. Jeśli masz lat naście, powieść pewnie Ci się spodoba. Myślę, że gdybym tę książkę przeczytała jako nastolatka, też by mi się spodobała, bo kto w takim wieku nie lubi historii o zbuntowanych rówieśnikach, którzy postanawiają zrobić coś po swojemu, nie zważając na ewentualne konsekwencje i szlaban od rodziców. No i wielka miłość w tle, nie zapominajmy o tym. Jednak dorosły czytelnik, który ceni dobrą literaturę, będzie znudzony i rozczarowany. Ja się męczyłam, przeskakiwałam nieco próby analizy wiersza (jak ulubiony internetowy przykład: dlaczego zasłonki były niebieskie?). Chyba czas na jakąś ambitniejszą lekturę.

www.bliskieczytanie.blogspot.com

Generalnie nie mam nic przeciwko książkom dla nastolatków – ciekawe historie, niewymagające zbyt dużego zaangażowania, słowem idealna rozrywka na jesienno-zimowe wieczory. Na ogół, bo niestety „Papierowych miast” do kategorii ciekawych historii zaliczyć nie mogę. Powieść jest zwyczajnie nudna, przeintelektualizowana i ciągnie się niemiłosiernie. Doczytałam ją do końca, bo...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Kwiaty na poddaszu” są jedną z tych książek, które się wręcz połyka. Sprawia to głównie tak wciągająca i ciekawa historia, że czytelnik po prostu musi jak najszybciej wiedzieć, co się stanie dalej i przede wszystkim jak cała powieść się skończy. Moja ciekawość wiązała się trochę z niedowierzaniem – jak ktokolwiek mógłby zgotować drugiej osobie takie piekło. Niestety nawet bardzo współczesna historia uczy nas, że takie przypadki naprawdę się zdarzają, to nie tylko fikcja literacka.

Po książkę chciałam sięgnąć, gdy przeczytałam jej opis – dzieci zamknięte na poddaszu, ukryte przed światem i przetrzymywane wbrew woli – to brzmi interesująco. Jednak po pierwszych paru stronach pojawiły się obawy. Co takiego interesującego może być na prawie czterystu stronach opisu zamknięcia? Otóż dzieje się tyle, że, jak wspomniałam, nie można się oderwać od lektury. Akcja, czego się spodziewałam, nie jest dynamiczna ani pełna zwrotów. Powiedziałabym raczej, że wszystko dzieje się powoli, poza nagłymi wybuchami starszych dzieci, które zaczynają tracić nadzieję i cierpliwość.

Powiem szczerze, że trudno jest opisać moje wrażenia, nie ujawniając przy tym za bardzo treści z dalszych rozdziałów książki. Dlatego też ograniczę się do kilku stwierdzeń. Po pierwsze powieść opowiada o ludzkiej chciwości, obłudzie i okrucieństwie. W życiu zdarzają się różne sytuacje, w tym również takie, które sprawdzają siłę naszego charakteru – umiejętność przetrwania tych najgorszych chwil, ale jednocześnie wycofania się w chwili, gdy chodzi już tylko o wygodę.

Zostawiam Was z tymi krótkimi przemyśleniami i zdecydowanym poleceniem powieści. Przygotujcie się jednak (jeśli jesteście empatycznymi stworzeniami) na złość i niedowierzanie, ponieważ będą Wam towarzyszyć przy każdym istotnym momencie książki. W tym również na ostatnich stronach, ponieważ do dzisiaj nie mogę pogodzić się z podjętą przez bohaterów decyzją. W takich przypadkach pozostaje mieć nadzieję, że karma czuwa nad równowagą na świecie i prędzej czy później da o sobie znać. Ja się jednak nie planuję tego dowiedzieć – pierwsza część serii pozostanie dla mnie jedyną.

www.bliskieczytanie.blogspot.com

„Kwiaty na poddaszu” są jedną z tych książek, które się wręcz połyka. Sprawia to głównie tak wciągająca i ciekawa historia, że czytelnik po prostu musi jak najszybciej wiedzieć, co się stanie dalej i przede wszystkim jak cała powieść się skończy. Moja ciekawość wiązała się trochę z niedowierzaniem – jak ktokolwiek mógłby zgotować drugiej osobie takie piekło. Niestety nawet...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jeszcze zanim zabrałam się za lekturę „Zaginionej dziewczyny”, często czytałam w recenzjach opinię, że jest „przegadana”. Cóż, jeśli oczekujecie prostej książki bez udziwnień, proponuję np. „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Gillian Flynn specjalizuje się w thrillerach psychologicznych, w których historia jest równie ważna, co portret głównych bohaterów – to co robią teraz, jest skutkiem tego, czego doświadczyli w przeszłości i z jakimi ludźmi przebywali. Bez tego rozbudowanego tła nie bylibyśmy w stanie zrozumieć, jakimi pobudkami kierują się postaci, a (jeszcze raz wspomnę) w thrillerach psychologicznych chodzi właśnie o to, żeby wiedzieć.

Na początek warto powiedzieć, że „Zaginiona dziewczyna” jest typem książki, który określam jako WTF (kto nie wie – z angielskiego „what the fuck”). Dlaczego? Ponieważ przeciętny czytelnik jest w stanie przewidzieć, jak historia się potoczy, co się stało, ale szczegóły, motywacja bohaterów (jeszcze raz thriller psychologiczny się kłania) są tak szokujące, że nie wierzysz, w to co czytasz. A jeśli potrafisz przewidzieć wszystkie wydarzenia i pobudki, to nie chcę Cię martwić, ale masz zadatki na psychopatę. Swoją drogą zastanawiam się, czy przypadkiem psychiatra nie powinien się zainteresować autorką, ponieważ niepokojące jest, że ktokolwiek jest w stanie taką historię wymyślić.

Jak już się zapewne domyślacie, ja rozbudowaną historię bohaterów uważam za duży plus książki. Dzięki niej byłam w stanie zrozumieć, dlaczego bohaterzy postępują tak, a nie inaczej. Bez tego ich postępowanie wydawałoby się zupełnie nieracjonalne. Oczywiście nie uważam, żeby w ogóle było racjonalne, jednak wiedząc, co na nie wpłynęło, można się zgodzić, że każdemu mogło się pomieszać w głowie. I to jest całe piękno tej powieści! I dlatego sześćset stron znika w oczach.

Nie wiem właściwie, co mogę jeszcze napisać, żeby przez przypadek nie zepsuć komuś radości z czytania „Zaginionej dziewczyny”, która tak naprawdę zaczyna się gdzieś w połowie (nie żeby pierwsza połowa była nudna). Więc może zakończę swoją recenzję tak: jeśli należysz do grona fanów „Zmierzchu”, „Pięćdziesięciu twarzy Greya” czy ogólnie pojętej literatury kobiecej, obyczajowej – nie zabieraj się za tę powieść, bo jej nie docenisz. Jeśli jednak (nawet jeśli czytasz wcześniej wspomniane książki) lubisz skomplikowanych bohaterów, których decyzje nie są umotywowane wyłącznie chwilowymi kaprysami na potrzeby akcji, to zdecydowanie polecam!

I na koniec o zakończeniu: pod tym względem książka również mnie kupiła. Jeśli jest coś, czego bardzo nie lubię, to są to tzw. hollywoodzkie zakończenia. Tutaj go bardzo nie ma. I bardzo dobrze, bo zepsułoby tak rewelacyjną intrygę!

www.bliskieczytanie.blogspot.com

Jeszcze zanim zabrałam się za lekturę „Zaginionej dziewczyny”, często czytałam w recenzjach opinię, że jest „przegadana”. Cóż, jeśli oczekujecie prostej książki bez udziwnień, proponuję np. „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Gillian Flynn specjalizuje się w thrillerach psychologicznych, w których historia jest równie ważna, co portret głównych bohaterów – to co robią teraz, jest...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nigdy nie byłam fanką science fiction. Czytywałam wprawdzie powieści i opowiadania Philipa K. Dicka, nadal również uważam Mass Effect za moją ulubioną serię gier. Jednak w moim przypadku są to wyjątki potwierdzające regułę. Ostatnio do tych wyjątków dołączył kolejny – „Marsjanin” Andy’ego Weira. Zastanawiałam się nad jego fenomenem, zarówno tym światowym, jak i wpasowaniem w moje gusta. Wydaje mi się, że największą zaletą powieści jest jej realizm. Autor pisał historię tak, aby była możliwie najbardziej prawdopodobna – obecna w książce technologia istnieje już dzisiaj. I czytając zastanawiasz się, co by było, gdyby takie wydarzenie faktycznie miało miejsce.

Z całą pewnością warto poznać historię samej powieści, która dla mnie jest fascynująca. Andy Weir napisał ją i próbował wydać w kilku wydawnictwach, jednak nie miał szczęścia. Postanowił zatem opublikować historię w kawałkach na blogu. Jego czytelnicy byli zachwyceni i namówili autora, aby udostępnił całą powieść w formie ebooka na Amazonie za 99 centów. Tak też zrobił i bardzo szybko dostał się na listę bestsellerów gatunku science fiction. Wtedy też wydawnictwa się obudziły i udało mu się sprzedać prawa do książki za całkiem pokaźną sumę. Później przyszły tłumaczenia na kolejne języki, no i oczywiście film z Mattem Damonem (zresztą cała obsada jest cudowna) w reżyserii Ridleya Scotta (m.in. „Blade Runner” czy „Hannibal”). Cóż, nie od dzisiaj wiadomo, że wydawcy potrafią przepuścić niesamowite historie – podobnie było chociażby z J.K. Rowling.

Powieść przybiera dwie formy. Pierwszą jest dziennik prowadzony przez Marka Watneya, który opisuje swoją walkę o przetrwanie po tym, jak został sam na Marsie. Wpisy traktuje raczej jako formę terapii i informację dla kogoś, kto kiedyś je odnajdzie, aby świat mógł poznać jego historię. Druga forma to opowieść w trzeciej osobie o tym, co się dzieje w tym czasie na Ziemi. Pracownicy NASA w końcu odkrywają, że Mark żyje i pojawia się pytanie – jak go uratować? Bardzo spodobało mi się takie połączenie form. Rewelacyjnie czytało się dziennik astronauty (poczucie humoru ma cudowne), a gdy już męczyły techniczne (i dla mnie mało zrozumiałe) szczegóły jego planów, pojawiały się emocjonalne dyskusje ziemskiego zespołu misji.

Szczerze mówiąc, dawno nie trafiłam na tak dobrą powieść. Jest przemyślana, dużo się dzieje, a przy kolejnych problemach Marka nie pojawiają się myśl „znowu”, tylko napięcie w oczekiwaniu czy mu się uda. W końcu to kosmos – on chce Cię zabić, a nie pogłaskać i przytulić. Poczucie humoru autora jest bezbłędne. Mój zdecydowany faworyt w kategorii śmiesznych cytatów to wpis Marka w dzienniku, kiedy na Ziemi zastanawiali się, co może myśleć jedyny człowiek na Marsie: „Jak Aquaman może kontrolować wieloryby? To ssaki! Bez sensu.” Oczywiście równie zabawne było stwierdzenie, że promieniowanie słoneczne na Marsie jest tak ogromne, że człowiek dostałby takiego raka, że nawet ten rak miały raka. Albo o pierwszym w historii kosmicznym piracie. Albo stwierdzenie, że na Marsie nie ma wielu złodziei łazików. I wiele więcej.

Nie będę się dalej zagłębiać w treść powieści. Dopowiem tylko jedno – jeśli zaciekawił Cię sam opis książki, przeczytaj ją, na pewno nie pożałujesz. I najlepiej czytaj z notatnikiem pod ręką, żeby wpisywać najzabawniejsze fragmenty, do których będziesz wracać w nieskończoność. A jeśli interesujesz się kosmosem i wszelakimi misjami, też nie będziesz zawiedziony. Powieść wprawdzie ma trochę uproszczeń, żeby czytelnicy, którym obce są technologie NASA, również mogli się dobrze bawić. Jednak wszystko jest naukowo poprawne i to właśnie uważam za niesamowite, bo mam wrażenie, że coraz mniej autorów robi badania przed napisaniem książki. Dlatego też u mnie „Marsjanin” trafia na półkę ulubionych powieści.

www.bliskieczytanie.blogspot.com

Nigdy nie byłam fanką science fiction. Czytywałam wprawdzie powieści i opowiadania Philipa K. Dicka, nadal również uważam Mass Effect za moją ulubioną serię gier. Jednak w moim przypadku są to wyjątki potwierdzające regułę. Ostatnio do tych wyjątków dołączył kolejny – „Marsjanin” Andy’ego Weira. Zastanawiałam się nad jego fenomenem, zarówno tym światowym, jak i wpasowaniem...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Reportaż Artura Górskiego reklamowany jest jako opis wszystkich służb specjalnych Izraela, nie tylko tych najbardziej znanych. Dodatkowo autor osobiście rozmawiał z ludźmi, którzy znają ten świat od środka. I przykro mi stwierdzić, że zupełnie nie potrafił tego wykorzystać. Nie uważam, że książka jest zupełnie nieciekawa, wręcz przeciwnie. Jednak biorąc pod uwagę jej treść, opis i hasła reklamowe wprowadzają w błąd. Już tłumaczę dlaczego.

Reportaż ma zaledwie 260 stron, a czcionka jest trochę większa niż standardowa. Tak jak pisałam wcześniej, hasła reklamowe obiecują niesamowite historie dotyczące służb specjalnych, a dostajemy coś zupełnie innego, np. historię obrony twierdzy jeszcze z I wieku p.n.e., historię postania pistoletu maszynowego uzi czy krav magi. Ciekawe, prawda? Dla mnie tak, ale dlatego, że generalnie mało wiem na tematy około izraelskich służb. Jednak dla osoby, która się tym interesuje, takie informacje to podstawowa wiedza, a nie poszerzanie wiadomości.

Powiem szczerze, że sama nigdy nie interesowałam się historią, a nauczyciele nie potrafili we mnie fascynacji nią zaszczepić. Lubię jednak poznawać różne ciekawostki i właśnie to znalazłam w „Pięści Dawida”. Tylko nie tego oczekiwałam. Chciałam poznać opowieści z dreszczykiem, niesamowicie zaplanowane akcje przeprowadzone tak perfekcyjnie, że nikt nie podejrzewał udziału służb, a tego trzeba się mocno doszukiwać.

Sam styl reportażu też pozostawia wiele do życzenia. Przykładowo jeden z rozdziałów zaczyna się dialogiem, który nic nikomu nie mówi. Następnie poznajemy historię dokumentu, który w zasadzie zupełnie przypadkowo trafił w ręce służb (kolejny przykład zapychacza, który ma niewiele wspólnego z zaplanowanymi akcjami) i dowiadujemy się, że rozmowa między dwoma odpowiedzialnymi za to osobami mogła przebiegać tak jak zaprezentowany dialog. Ciekawe urozmaicenie, jednak czytając reportaż oczekuję faktów, a nie ubarwień.

Chyba najlepszych podsumowaniem mojej opinii będzie stwierdzenie, że pasjonaci tematyki zawiodą się książką, bo najprawdopodobniej nie dowiedzą się niczego nowego. Natomiast dla laików będzie to ciekawa lektura, chociaż nie każdemu podejdzie taki styl pisania.

www.bliskieczytanie.blogspot.com

Reportaż Artura Górskiego reklamowany jest jako opis wszystkich służb specjalnych Izraela, nie tylko tych najbardziej znanych. Dodatkowo autor osobiście rozmawiał z ludźmi, którzy znają ten świat od środka. I przykro mi stwierdzić, że zupełnie nie potrafił tego wykorzystać. Nie uważam, że książka jest zupełnie nieciekawa, wręcz przeciwnie. Jednak biorąc pod uwagę jej treść,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Z ciekawości jak zła może być ta książka, w końcu przebrnęłam przez „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Nie było warto. Mój chłopak uniósł zaskoczony jedną brew, kiedy usłyszał, że chcę ją przeczytać. Ale pomyślał „spoko”, może przynajmniej będę odkładać książkę w trakcie i rzucać się na niego. Biedny niczego takiego się nie doczekał. Ja biedna, bo też miałam taką nadzieję, ale opisy zbliżeń okazały się tak kiepskie, niemrawe i krótkie, że nawet nie zdążyłam zauważyć, że oto nadszedł ten moment, który powinien rozpalić mnie do czerwoności, rozłożyć moje nogi i wydobyć z moich ust słowa „bierz mnie, ogierze”.

Najważniejsza rzecz, której się dowiedziałam: jeśli Twój partner nie warczy do Ciebie co najmniej kilka razy w ciągu jednej rozmowy, to nie pociągasz go. Przykro mi. Przebolej to i znajdź takiego, który warczy. Druga rzecz, równie ważna: jeśli nie dochodzisz pół minuty po tym, jak poczułaś faceta w środku, wymień go na lepszy model, bo temu najwyraźniej brak umiejętności. Ponadto: musisz wiecznie przygryzać wargę i przewracać oczami. Najlepiej zupełnie nieświadomie. No i ostatnia sprawa: jeśli słyszysz od niego kilkanaście razy dziennie, że jesteś piękna, atrakcyjna, inteligentna, wykształcona, wartościowa, zmysłowa, seksowna, pociągająca i w ogóle najwspanialsza na świecie, musisz wątpić w to, że mu się podobasz. No bo przecież on nie mówi tego, bo tak myśli, tylko żarty sobie z Ciebie robi! A na boku puka sekretarkę, poważnie.

A teraz na serio – co jest nie tak z tą powieścią? Przede wszystkim to, że jest to powieść erotyczna (albo wydawcy chcą, żebyśmy tak myśleli), a za każdym razem miałam wrażenie, że seks trwa jakieś trzydzieści sekund. No może w porywach czterdzieści. I nie mówię tu o grze wstępnej, która i tak nie była potrzebna (bo Anastacia była gotowa od samego patrzenia na Christiana), ale o faktycznym seksie. Tak może z pięć konkretnych pchnięć i orgazmiczny rozpad na milion kawałków. Przez to miałam wrażenie, że a) autorka nigdy nie miała orgazmu (ani nie wie, jak go osiągnąć) i b) w książce opisała to, co usłyszała na ten temat od przyjaciółek. Innej opcji nie widzę.

Bohaterka też nie przypadła mi do gustu. Nieśmiała, wykształcona, oczytana, chociaż w ani jednym momencie książki niczego nie czytała, nawet etykiety od WC Kaczki siedząc na klozecie. W wieku 21 lat skończyła studia, była na tyle dojrzała, aby podjąć pracę, ale jej psychika zatrzymała się gdzieś na poziomie czternastolatki. „O Boże, jaki on piękny. Na pewno mu się nie podobam. Powiedział, że jestem piękna. Żartuje sobie ze mnie. Chce się ze mną spotykać! Jak tylko zobaczy mnie nago, to mnie zostawi.” Do tego ma nie tyle rozdwojenie, co roztrojenie jaźni. Jest ona, Anastacia, jej podświadomość i wewnętrzna bogini, która potrafi robić fikołki, salta, a w wolnym czasie medytuje. Ja rozumiem, że jeśli kobieta pozna faceta, który wydaje się niebezpieczny i zapragnie się z nim spotkać, to podświadomość może podszeptywać „to błąd”. Jednak jeśli nabija się z niej, poniża i straszy, to warto pomyśleć o wizycie u psychologa, o ile nie od razu u psychiatry.

Czy wśród sardonicznych i szelmowskich uśmiechów, przewracania oczami, przygryzania warg i wiecznego warczenia da się znaleźć coś, cokolwiek wartościowego? Albo chociaż znośnego? Nie. Do tego mam wrażenie, że polskie wydawnictwo zatrudniło tłumaczkę, która swoim poziomem dorównała (w dół) autorce. Waniliowy seks? Gdyby EL James napisała „it’s raining cats and dogs”, to też byłoby to dosłownie przetłumaczone? Idealnie dobrana para – autorka książki erotycznej, która z doświadczenia nic o seksie nie wie i tłumaczka, która ma problemy z bardzo prostymi i utartymi określeniami z języka angielskiego. A powieść i tak się sprzedała w zastraszających liczbach.

Mój werdykt warto/nie warto jest chyba oczywisty. Jeśli jednak chcesz „Pięćdziesiąt twarzy Greya” przeczytać, mam dla Ciebie wyzwanie – policz, ile razy autorka użyła słowa „warczeć” odmienionego przez przypadki. Jestem bardzo ciekawa, a sama za późno się zorientowałam, żeby zacząć odliczanie. Jako bonus możesz dorzucić jeszcze statystykę przewracania oczami i przygryzania warg.

I tak na zakończenie – po przeczytaniu tej szmiry nadal nie rozumiem jej fenomenu. Tym bardziej, że na rynku jest cała masa całkiem przyzwoitych powieści erotycznych (jak na ten gatunek), które nie dosyć, że mają podobną, ale ciekawszą fabułę, to jeszcze autorki wiedzą, w jaki sposób przeciętna kobieta osiąga orgazm, a sam seks potrafią opisać dłużej niż w dwóch akapitach.

Jednak z zaskoczeniem stwierdzam, że mimo wszystko nie była to najgorsza książka, jaką czytałam…

www.bliskieczytanie.blogspot.com

Z ciekawości jak zła może być ta książka, w końcu przebrnęłam przez „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Nie było warto. Mój chłopak uniósł zaskoczony jedną brew, kiedy usłyszał, że chcę ją przeczytać. Ale pomyślał „spoko”, może przynajmniej będę odkładać książkę w trakcie i rzucać się na niego. Biedny niczego takiego się nie doczekał. Ja biedna, bo też miałam taką nadzieję, ale...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Chyba powinnam uważać się za niezwykłą szczęściarę, skoro ostatnią bardzo kiepską książkę czytałam około dziesięć lat temu. Była to powieść „Ewa i złoty kot” autorstwa Joanny Szymczyk. Do dzisiaj pamiętam, że autorka nie wysiliła się nawet, żeby przeprowadzić jakiekolwiek badania. W ten sposób Bluetooth okazał się cudowną hakerską funkcją telefonu, dzięki której można zdanie włamać się do komputera, znajdującego się w tym samym budynku. Cóż, prawdopodobnie można byłoby w to uwierzyć, ale gdy książka została wydana, na rynku pojawiały się pierwsze telefony z kolorowym ekranem, z których się dzwoniło i wysyłało smsy, a czasami grało w grę trochę bardziej zaawansowaną niż kultowy Snake.

Z perspektywy czasu muszę jednak przyznać, że przynajmniej Joanna Szymczyk potrafiła sensownie napisać tę książkę, pomijając błędy merytoryczne. Obecnie moim faworytem w prywatnym plebiscycie Najgorsza Książka, Którą Kiedykolwiek Przeczytałam jest „100 czystych stron” Cyrila Massarotto. Naprawdę nigdy nie spotkałam się z tak płytką powieścią, wręcz nieistniejącymi umiejętnościami pisarskimi oraz nieznajomością kobiet (ja też po pierwszej nocy spędzonej z facetem, wyznaję mu miłość na kartce papieru). Aby wytłumaczyć moją niechęć, posłużę się kilkoma przykładami, także z ostatniego rozdziału, ale chociaż możecie uznać tę recenzję za spoiler, warto przeczytać, żeby wiedzieć, przed czym się uchronić.

Pierwsze, co mnie bardzo denerwowało, to nieumiejętnie napisane dialogi. Na początku główny bohater spotyka w sklepie swoją byłą dziewczynę, która proponuje, żeby poszli do niego na lampkę wina. Wchodzą do mieszkania, wymieniają parę zdań i dziewczyna mówi, że musi już iść. Cóż za marnotrawstwo czasu! Ta rozmowa nie mogła trwać więcej niż pięć minut, jakby nie można było jej przeprowadzić w sklepie. Podobna sytuacja ma miejsce, kiedy główny bohater jedzie razem ze swoim najlepszym przyjacielem do jego babci. Babcia wieczorem opowiada mu długą historię, której opowiedzenie trwało również pięć minut (albo mniej). Po tym wyczerpującym monologu staruszka była bardzo zmęczona i musiała się zdrzemnąć…

Druga rzecz – zupełny brak ludzkich i naturalnych odruchów wśród postaci w książce. Pytanie: co zrobi kobieta, która nakryła swojego chłopaka w domu w towarzystwie jego byłej dziewczyny, nagiej? Odpowiedź brzmi: o nic nie zapyta, ucieknie, zaszyje się w pokoju hotelowym i spróbuje popełnić samobójstwo (w końcu każda kobieta żyje tylko dla swojego mężczyzny). Ponadto napisze coś w rodzaju listu pożegnalnego w zeszycie, do którego będzie się zwracać per zeszyciku. Wspomnę tylko, że mowa o dojrzałej kobiecie, lat trzydzieści kilka, a nie o nastolatce.

No i trzecia kwestia – akcja dzieje się przez rok. A właściwie od zdarzeń w pierwszej strony do epilogu upływa rok. I w przeciągu tego czasu główny bohater zdołał doprowadzić swoją ukochaną do próby samobójczej, ale także spłodzić syna (czyli ciąża musiała być już na tyle zaawansowana, żeby można było poznać płeć). Nie wiem, może to ja jeszcze jestem młoda i nigdzie mi się nie spieszy, ale taki ekspres to przesada nawet w przypadku trzydziestoparolatków.

Książka ma 264 strony (o 264 za dużo…) przy czym czcionka jest tak duża, że moja babcia spokojnie odczytałaby ją bez swoich okularów. Myślę, że gdyby wykorzystać normalną wielkość i dołożyć brakujące strony do oryginalnych 264, to być może nawet dałoby się to przeczytać. Niestety w obecnej postaci jest to nieśmieszny żart z czytelnika, który wydał pieniądze, żeby ten gniot przeczytać. W moim przypadku było to na szczęście tylko 10 zł, wydane na przecenie w Tesco (bo ta książka nie zasługuje, żeby trafić do księgarni).

Podsumowując, pewnie Was nie zaskoczy, że zdecydowanie polecam odłożyć tę książkę na półkę w księgarni, powoli się wycofać i nigdy więcej do niej nie podchodzić. Pomysł na powieść może i wydaje się ciekawy, jednak faktycznie ciekawy byłby, gdyby przelał go na papier ktoś, kto umie pisać. Cyril Massarotto po sukcesie swojej pierwszej książki zrezygnował z pracy w żłobku, ale myślę, że powinien rozważyć powrót. Szkoda drzew na jego marne wypociny.

www.bliskieczytanie.blogspot.com

Chyba powinnam uważać się za niezwykłą szczęściarę, skoro ostatnią bardzo kiepską książkę czytałam około dziesięć lat temu. Była to powieść „Ewa i złoty kot” autorstwa Joanny Szymczyk. Do dzisiaj pamiętam, że autorka nie wysiliła się nawet, żeby przeprowadzić jakiekolwiek badania. W ten sposób Bluetooth okazał się cudowną hakerską funkcją telefonu, dzięki której można...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie lubię polityki. Kręci się wokół władzy, pieniędzy i przymilania się grupom społecznym, które mogą zawarzyć na następnych wyborach. Mało w niej troski o dobro obywateli. Jednak gdyby poznać kulisy, okazuje się, że jest całkiem ciekawa. I to nie tylko w powieści Michaela Dobbsa „House of Cards”, ale także w rzeczywistości. Dobbs był związany przez wiele lat z Margaret Thatcher, „siedział” w polityce i wiedział, jak ten świat funkcjonuje. Dlatego nawet jeśli opisywane przez niego sytuacje są wymyślone, to na pewno jest w nich ziarno prawdy.

Każdego potencjalnego czytelnika chciałam z góry uprzedzić – czytaj powieść z notatnikiem pod ręką. Dlaczego? Postaci jest tak wiele, że w pewnym momencie przestałam rozpoznawać, kto jest kim. Niektórzy przewijali się zaledwie kilka razy i gdy powracali, trudno było skojarzyć nazwisko z wcześniejszymi wydarzeniami. Myślę, że taki notatnik zdecydowanie ułatwiłby mi płynne zapoznawanie się z historią i nie musiałabym wertować przeczytanych stron w poszukiwaniu opisu danej postaci.

Poza tym książkę czyta się rewelacyjnie. Napięcie budowane jest stopniowo. Najpierw drobne przekręty, do których prawdopodobnie posunąłby się przeciętny polityk, następnie trochę większe i bardziej skomplikowane, a największy i najbardziej wątpliwy moralnie jest zwieńczeniem historii. Fascynująca była dla mnie obserwacja determinacji w dążeniu do władzy, wymyślanie kolejnych skomplikowanych kroków oraz przewidywanie wszelkich skutków swoich działań. Każdy ruch jest przemyślany, wszystkie możliwe konsekwencje przewidziane. Nie ma tu miejsca na przypadek.

Jeśli chodzi o związek powieści z głośnym serialem, w którym główną rolę gra Kevin Spacey, to mimo innego tła do historii, są bardzo podobne. Książka opowiada o politycznej grze w brytyjskim rządzie, natomiast najnowsza telewizyjna adaptacja ma miejsce w Stanach Zjednoczonych (istnieje również ekranizacja brytyjska z 1990 roku). Wprawdzie oglądałam tylko pierwszy odcinek, ale podczas czytania zasięgałam opinii mojego chłopaka i pytałam, czy to i to wydarzyło się również w serialu. Dla zainteresowanych – ogólnie rzecz ujmując, wydarzenia z powieści składają się na pierwszy sezon.

Mam wrażenie, że powieść nie wszystkim przypadnie do gustu. Nie jest to lektura do szybkiego przeczytania, odłożenia na półkę i zapomnienia. Warto się nad nią trochę zastanowić, bo tak jak pisałam na początku, jest w niej przynajmniej ziarno prawdy, jeśli nie więcej. „House of Cards” uświadamia czytelnika także o tym, co się tak naprawdę kryje za rotacjami w partiach politycznych, ponieważ odpowiedź „właściwy człowiek na właściwym miejscu” jest akurat najmniej prawdopodobna. A tytułowa „bezwzględna gra o władzę” przestaje się wydawać wyolbrzymieniem.

www.bliskieczytanie.blogspot.com

Nie lubię polityki. Kręci się wokół władzy, pieniędzy i przymilania się grupom społecznym, które mogą zawarzyć na następnych wyborach. Mało w niej troski o dobro obywateli. Jednak gdyby poznać kulisy, okazuje się, że jest całkiem ciekawa. I to nie tylko w powieści Michaela Dobbsa „House of Cards”, ale także w rzeczywistości. Dobbs był związany przez wiele lat z Margaret...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie lubię zostawiać niedoczytanych książek, ale czasami inaczej się nie da. Po prostu ze strony na stronę poziom mojej frustracji tak wzrasta, że zwyczajnie szkoda moich nerwów. Najczęściej zdarza się to w dwóch przypadkach: a) kiedy książka jest naprawdę kiepsko napisana i b) kiedy bohater lub bohaterka ma zupełnie odmienny charakter od mojego. W przypadku „Obietnicy Łucji”, że tak matematycznie to określę, spełnione zostały dwa warunki.

Naprawdę się starałam, naprawdę! Jakoś przymknęłam oko na to, że bohaterka książki, Łucja, jest idealnym przykładem Mary Sue. Ma urodę nieco egzotyczną, ale zarazem przypomina Audrey Hepburn. Jako studentka nie imprezowała, była ułożona i dostawała stypendium za najlepsze wyniki. Poza rzeczonym stypendium otrzymywała rentę po mamie i z tych pieniędzy nie dosyć, że się utrzymywała, to na dodatek co weekend podróżowała po Polsce. Jednak to kosztem jedzenia, dlatego ma taką piękną figurę… Przykłady można mnożyć, ale myślę, że tyle wystarczy.

Trudno jest mi przedstawić, co tak naprawdę mnie zdenerwowało w charakterze Łucji, nie odkrywając przy tym wydarzeń z połowy książki. Dlatego wspomnę tylko, że z każdym rozdziałem coraz bardziej grała mi na nerwach, aż w końcu zwyczajnie nie wytrzymałam. Najbardziej dał mi się we znaki egoizm bohaterki oraz jej zupełny brak empatii. Przy czym wydaje mi się, że Łucja tak naprawdę nie miała tych wad – była po prostu niedoświadczona społecznie (żeby nie powiedzieć głupia) i to było przyczyną nieodpowiednich reakcji na zdarzenia.

Jeśli chodzi o styl pisania autorki, to generalnie samemu językowi nie mam nic do zarzucenia – ot proste czytadło dla kobiet. Natomiast męczyło mnie bardzo jej lenistwo, bo w dobie komputerów tylko tak jestem w stanie to sobie wytłumaczyć. Otóż Łucja wyprowadza się w środku zimy na wieś, żeby pracować jako nauczycielka. Chodzi codziennie do tej szkoły, poznaje uczniów, rozmawia z innymi nauczycielami i zaprzyjaźnia się ze swoją gospodynią, u której wynajmuje pokój. I nagle – bach! – dzisiaj jest kulig, który był planowany od tygodni, ale autorce akurat teraz taki pomysł przyszedł do głowy i nie chciało jej się cofnąć do poprzednich rozdziałów, żeby o przygotowaniach napomknąć wcześniej. Przez to miałam wrażenie, że nie było żadnego większego pomysłu na fabułę, tylko pisanie tego, co akurat wymyśliła.

Ogólnie książki nie polecam. Niby poważna, smutna, ale jakoś nie potrafiła mnie wzruszyć, a bohaterka przekonać do siebie. Wiadomo, zbiegi okoliczności są podstawą książek, ale tutaj były jakoś zbyt nachalne i mało naturalne. W ogólnym rozrachunku stwierdzam, że powieść może się niektórym spodobać, ale raczej mało wymagającym czytelnikom i jako czytadło na wakacje, jesienno-zimowe czy po prostu deszczowe wieczory. A jeśli szukasz ambitniejszej historii, to szukaj dalej.

www.bliskieczytanie.blogspot.com

Nie lubię zostawiać niedoczytanych książek, ale czasami inaczej się nie da. Po prostu ze strony na stronę poziom mojej frustracji tak wzrasta, że zwyczajnie szkoda moich nerwów. Najczęściej zdarza się to w dwóch przypadkach: a) kiedy książka jest naprawdę kiepsko napisana i b) kiedy bohater lub bohaterka ma zupełnie odmienny charakter od mojego. W przypadku „Obietnicy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Już dawno zdążyłam się przyzwyczaić, że jeśli film jest bardzo popularny i wszyscy go wielbią, to najczęściej jest mocno przeciętny (np. „Avengers”). Natomiast o tych naprawdę dobrych niewiele słychać, ale jeśli słychać to pozytywnie (np. „Źródło”). Teraz muszę poszerzyć tę regułę o książki. Takie właśnie miałam odczucie po przeczytaniu powieści Colleen Hoover „Hopeless”. Nie twierdzę, że książka jest zupełnie bezwartościowa, nudna, mdła czy cokolwiek innego, ale uważam (ja – moje zdanie), że jej ogólne uwielbienie jest nieco przesadzone.

Jasne jest, i nie trzeba tego tłumaczyć, że trudne tematy cieszą się zainteresowaniem ze strony czytelników, co zresztą potwierdza popularność książek Jodi Picoult. „Hopleless” także porusza temat dość niewygodny, który na dodatek poznajemy z punktu widzenia ofiary. Nie będę dokładnie wyjaśniać o co chodzi – kto czytał ten wie, a reszta sama powinna się przekonać. Jednak, niestety, książka była dla mnie zbyt przewidywalna. W momencie pojawienia się pierwszego wspomnienia kilkuletniej Sky, prawie cała „zagadka” jest rozwiązana. Później pojawiają się jedynie szczegóły, które uzupełniają cały obraz. Poza tym sama końcówka jest już trochę „naginana”.

Ogólnie rzecz ujmując, pierwsza część książki to zaledwie głupiutki romans dla nastolatek, które wierzą w istnienie wyidealizowanych młodych chłopców, nie myślących w wieku dojrzewania o seksie (albo to po prostu ja trafiałam na takie felerne okazy). Później, w drugiej części, sprawy przybierają poważny obrót i romantyczna fabuła schodzi na dalszy plan. Tutaj muszę stwierdzić, że albo nie rozumiem postępowania nastolatek (a byłam nią wcale nie tak dawno temu) albo autorka kiepsko się do pisania przygotowała. Dotyczy to kilku aspektów, ale przede wszystkim jednego – ofiara będzie próbowała za wszelką cenę unikać oprawcy, zamiast próbować się z nim skonfrontować. A przynajmniej tak wynika z mojego doświadczenia, z prawdziwych historii, o których czytałam i z prawdziwych historii, które mi opowiedziano.

Niemniej jednak powieść dotyka problemów, o których warto czytać. Warto o tym wiedzieć, warto postawić się w roli ofiary i spróbować poczuć te wszystkie emocje. Książki o takiej tematyce powinny znaleźć się w kanonie lektur, żeby już w szkole uświadamiać młodzież i tym samym przeciwdziałać zamiast leczyć. Niekoniecznie mam na myśli tę konkretną powieść, bo uważam ją za nieco zbyt przekoloryzowaną, ale pokrewnych można znaleźć wiele – w tym historie prawdziwe.

I jedno zdanie na koniec. Przeczytaj „Hopeless” (ale nie nastawiaj się na powieść stulecia) i dobrze zapamiętaj wszystkie emocje, bo mam szczerą nadzieję, że w żadnym stopniu ich nie znasz i poznasz jedynie przez lekturę.

www.bliskieczytanie.blogspot.com

Już dawno zdążyłam się przyzwyczaić, że jeśli film jest bardzo popularny i wszyscy go wielbią, to najczęściej jest mocno przeciętny (np. „Avengers”). Natomiast o tych naprawdę dobrych niewiele słychać, ale jeśli słychać to pozytywnie (np. „Źródło”). Teraz muszę poszerzyć tę regułę o książki. Takie właśnie miałam odczucie po przeczytaniu powieści Colleen Hoover „Hopeless”....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zawsze powtarzam, że moja miłość do książek zaczęła się od „Harry’ego Pottera” gdzieś w okolicach klasy piątej podstawówki. Wcześniej do czytania trudno mnie było zmusić, a lektury szkolne czytała mi na głos babcia polonistka. Po zapoznaniu się z pierwszą częścią przygód małego czarodzieja ruszyła lawina, która wkrótce natrafiła na serię o Artemisie Fowlu Eoina Colfera. I tak jak Harry Potter stał się moim pierwszym przyjacielem, tak Artemis Fowl okazał się moją pierwszą fikcyjną miłością. Dlatego przez wzgląd na mój sentyment do autora, tę recenzję „dorosłej” książki Colfera możecie przyjąć z przymrużeniem oka.

Jak można się spodziewać po samym wstępie, książkę polecam, w szczególności osobom zainteresowanym tematyką życia ekswojskowych, funkcjonowania minimafii, kwestiami technicznymi przeszczepu włosów czy ogólnie pojętą psychologią teoretyczną oraz praktyczną. Należy też wspomnieć o wszechobecnej społeczności (bardziej lub mniej) irlandzkiej. Trup ściele się gęsto, choć często nie z powodów, jakie nam przychodzą do głowy. Innymi słowy nic nie jest takie, jakie się na początku wydaje, więc bądźcie czujni!

Siląc się na nieco obiektywizmu, powinnam wspomnieć o kilku niedociągnięciach. Otóż według mnie część „ciętych” dowcipów nie była cięta, a wprowadzona na siłę, nie powodowała nawet drgnięcia kącika ust. Momentami historia jest trochę przekombinowana, ale całość składa się na zgrabną, pokręconą i dowcipną powieść, dlatego też te małe mankamenty nie przeszkadzają, aż tak bardzo w odbiorze.

W filmach akcji zwykle główny bohater jest niezwykle męski, przystojny i ogólnie idealny. Natomiast w tej książce było inaczej i bardzo podobało mi się przełamanie tej konwencji. Daniel to podstarzały były wojskowy, z kompleksami i trochę kiepską umiejętnością dedukcji. Ponadto nie pojawia się żadna seksbomba, która szaleje za naszym bohaterem, a gdy jest już po wszystkim, żyją razem długo i szczęśliwie. Oczywiście nie twierdzę, że żadnych wątków romantycznych nie ma. Są, jednak dość pokręcone i dodane jako urozmaicenie, a nie główny wątek.

Duża dawka humoru i pokręcona historia to dla mnie idealna propozycja na leniwe letnie popołudnia. Jeśli szukacie jakieś lektury na plażę, ta będzie odpowiednia. Mnie wciągnęła do tego stopnia, że siedząc w pracy, którą lubię, nie mogłam się doczekać, aż wrócę do domu i zacznę czytać dalej.

www.bliskieczytanie.blogspot.com

Zawsze powtarzam, że moja miłość do książek zaczęła się od „Harry’ego Pottera” gdzieś w okolicach klasy piątej podstawówki. Wcześniej do czytania trudno mnie było zmusić, a lektury szkolne czytała mi na głos babcia polonistka. Po zapoznaniu się z pierwszą częścią przygód małego czarodzieja ruszyła lawina, która wkrótce natrafiła na serię o Artemisie Fowlu Eoina Colfera. I...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Każdą przeczytaną książkę oceniam na portalu Lubimyczytać.pl, takie przyzwyczajenie pozwalające później zweryfikować co czytałam, co mi się podobało i co ewentualnie mogę polecić znajomym. Jednak jaką ocenę wystawić autobiografii młodej dziewczyny, która została zmuszona do prostytucji? Słabą, bo historia sama w sobie jest okropna? Wysoką, bo uświadamiająca i otwierająca oczy? Takie książki zasługują na inną ocenę niż „w skali od 1 do 10, jak bardzo Ci się podobała?”.

Bez względu na to jak traktować samą ocenę, książka wywiera duże wrażenie, zarówno negatywne, jak i po części pozytywne. O negatywnym nie trzeba nic mówić, natomiast pozytywne jest odkrywanie późniejszej siły i odwagi kobiety, która tyle przeszła. Z całego serca podziwiam ją za to, że potrafiła przetrwać coś tak potwornego i nadać po powrocie tym zdarzeniom sens przez udzielanie się w organizacji STOP THE TRAFFIK.

Sophie wielokrotnie powtarzała, że nie potrafi wyjaśnić dlaczego nie próbowała uciec, mimo że niektórzy klienci byli dla niej życzliwi i sami proponowali jej pomoc. Przez cały czas miała także dostęp do telefonu. W rozmowie chętnie przerwałabym jej tłumaczenia, bo cokolwiek nią wtedy kierowało, nikt nie jest w stanie tego zrozumieć jeśli sam tego nie przeżył. Możemy sobie wyobrażać jak wyglądała jej „praca”. W mojej głowie powstał wręcz bardzo rzeczywisty obraz kawałka ulicy, na którym co noc wystawała. Czułam także jej strach przed tym, że coś złego może się jej tam przytrafić. Jednak w żadnym stopniu nie byłam w stanie ocenić „racjonalności” jej działania, bo nie mam pojęcia jak sama bym się w takiej sytuacji zachowała.

Szczerze mówiąc, w trakcie czytania zdarzały się momenty, kiedy wilgotniały mi oczy. Niekoniecznie kiedy Sophie była jeszcze we Włoszech, ponieważ, tak jak ona, wyłączałam myślenie i nie do końca docierał do mnie ogrom nieszczęścia jakie ją spotkało. Dopiero ponowne spotkanie z rodziną uruchomiło u mnie „przetrawianie” całej historii i napływ współczucia dla tej dzielnej kobiety. Cudownie byłoby móc ją któregoś dnia spotkać, spojrzeć w oczy i podziękować za to, że postanowiła podzielić się swoją historią.

Nie będę oceniać tej książki w kategoriach „podobała mi się”/”nie podobała mi się”. Po prostu warto ją przeczytać, aby mieć świadomość, że takie rzeczy dzieją się na świecie. Ta kwestia, jak pokazuje nam Sophie, nie zdarza się jedynie młodym dziewczynom z biednych rodzin i krajów słabo rozwiniętych. Zdarza się to również kobietom, które w zasadzie nie różnią się niczym od nas. Także przeczytaj i przekaż dalej tę historię.

www.bliskieczytanie.blogspot.com

Każdą przeczytaną książkę oceniam na portalu Lubimyczytać.pl, takie przyzwyczajenie pozwalające później zweryfikować co czytałam, co mi się podobało i co ewentualnie mogę polecić znajomym. Jednak jaką ocenę wystawić autobiografii młodej dziewczyny, która została zmuszona do prostytucji? Słabą, bo historia sama w sobie jest okropna? Wysoką, bo uświadamiająca i otwierająca...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Są książki znacznie lepsze od ekranizacji. Są ekranizacje, które dorównują książkom. Z rzadka zdarza się, że to ekranizacja jest ciekawsza. Jednak pierwszy raz zetknęłam się z sytuacją, kiedy film jest tak różny i zarazem podobny do powieści, że trudno oceniać obie historie jako jedną, ale też jako dwie. Mowa tu o „Dużej rybie” Daniela Wallace’a, którą na ekrany przeniósł nie kto inny, jak Tim Burton.

Najpierw obejrzałam film. Kilka razy. Zakochałam się zarówno w Edwardzie Bloomie, jak i jego prześlicznej ukochanej. Historia była tak piękna, ciepła i barwna, że nie można było przejść obok niej obojętnie. Dlatego też film stał się jednym z moich ulubionych. Po dłuższym czasie dowiedziałam się z wiadomości na Filmwebie, że w rzeczywistości obraz Burtona jest ekranizacją powieści. Oczywiście od razu postanowiłam ją przeczytać.

Książkę znalazłam na Allegro i kupiłam w nadziei, że tym razem zamiast obejrzeć, poczytam o niesamowitych przygodach Edwarda. Muszę przyznać, że w pewnym sensie rozczarowałam się. Świat Burtona był kolorowy, a wszystkie ciemne miejsca jaśniały z czasem. Natomiast historia Wallace’a miejscami była wręcz przerażająca i brutalna. Mając cały czas w pamięci postać graną przez Ewana McGregora, czytałam powieść wybałuszając z niedowierzania oczy. Powieść, mimo zawartych w sobie elementów fantastyki, przedstawiała świat prawdziwy. Wypadki chodzą po ludziach i nie wszystko dobrze się kończy. Podziwiam wyobraźnię Tima Burtona za to, że te wszystkie przerażające historie potrafił zamienić na prawie cukierkowe.

Ogólnie książka spodobała mi się, nawet jeśli nie dostałam tego, czego oczekiwałam. Historia miejscami była podobna a miejscami bardzo się różniła od filmu. Trudno jest mi określić co bardziej do mnie trafiło, powieść czy ekranizacja. Są różne. Wallace przedstawił świat fantastyczny, ale zarazem dość brutalny i miejscami smutny. Historia Burtona pełna jest kolorów, ciepła i nadziei. Także na koniec mogę jedynie dodać: spróbujcie jednej i drugiej.

www.bliskieczytanie.blogspot.com

Są książki znacznie lepsze od ekranizacji. Są ekranizacje, które dorównują książkom. Z rzadka zdarza się, że to ekranizacja jest ciekawsza. Jednak pierwszy raz zetknęłam się z sytuacją, kiedy film jest tak różny i zarazem podobny do powieści, że trudno oceniać obie historie jako jedną, ale też jako dwie. Mowa tu o „Dużej rybie” Daniela Wallace’a, którą na ekrany przeniósł...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jeszcze nie tak dawno temu, w każdą rubryczkę „hobby” wpisywałam konkretnie „literaturę współczesną”. Wynikało to głównie z mojej bezpodstawnej niechęci do autorów, którzy zmarli na długo przed moim urodzeniem. Taki trochę „nieboszczykowy” rasizm. Na całe szczęście dla mnie, udało mi się uporać z tą przypadłością i teraz nadrabiam braki w lekturze. Ponieważ swojego czasu byłam zachwycona „Przeminęło z wiatrem”, postanowiłam znowu sięgnąć po klasykę romansu i tym sposobem padło na „Wichrowe Wzgórza”.

Po powieści spodziewałam się rozwlekłej (aczkolwiek interesującej) historii miłosnej. Dostałam jednak coś innego. Nie mogę powiedzieć, że czuję się rozczarowana, ale nie byłam przygotowana na tyle nieszczęścia, złości i bezsilności. Dlatego, chociaż na stronach przewinęło się kilka różnych uczuć, nie nazwałabym tej książki romansem. Jeśli już pokusić się o krótkie przedstawienie treści, określiłabym ją jako historię wzgardzonego mężczyzny, który celem swojego życia uczynił zemstę na wszystkich, którzy choć trochę związani są z jego nieszczęściem.

Miałam jeden problem z „Wichrowymi Wzgórzami”. Nie potrafiłam się przywiązać do bohaterów. Wszystkich uważałam za naiwnych idiotów, którzy podejmują najgorsze możliwe decyzje. Sympatię czułam tylko do Edgara, który był po prostu dobry, pod każdym względem, oraz do pani Dean, gospodyni, która wydawała się jedyną trzeźwo myślącą osobą. Reszta postaci niezmiernie mnie denerwowała, głównie ze względu na wcześniej wspomnianą naiwność, która (prędzej czy później) prowadziła ich do zguby. Chciałam jednak zaznaczyć, że nie wynikało to z braku talentu autorki. Każdy charakter był bardzo wyrazisty, ale niekoniecznie budzący ciepłe uczucia.

Mimo historii kilku uczuć, miłości tak naprawdę jest niewiele. Dlatego też powiedziałabym, że powieść bardziej traktuje o nienawiści tak głębokiej i zakorzenionej, że niemożliwej do złagodzenia. Przy czym nie wynikała ona jedynie ze złamanego serca, które było w zasadzie kroplą, która przepełnia czarę. Jako podstawę tej nienawiści wskazałabym podłe traktowanie, zepchnięcie na margines i brak zwykłej ludzkiej życzliwości. Gdy po trudnym dzieciństwie nadchodzą tylko nieszczęścia dorosłego życia, trudno o stabilność emocjonalną. A tam gdzie na jednych czeka depresja, innym w udziale przypada zatruwające pragnienie zemsty, które trwa latami gubiąc gdzieś po drodze sens.

Tyle właściwie mam do powiedzenia na temat książki. Zdecydowanie ją polecam, nie tylko ze względu na to, że jest to klasyczna powieść, ale dlatego, że naprawdę warto ją przeczytać. Nie nastawiajcie się jednak na typowy romans, uroczą główną bohaterkę, która próbuje podbić serce przystojnego mężczyzny. To znajdziecie w „Przeminęło z wiatrem”. Po „Wichrowych Wzgórzach” oczekujcie raczej konsekwencji niewłaściwego lokowania uczuć, opowieści nie o pięknej miłości, a jej destrukcyjnej sile.

www.bliskieczytanie.blogspot.com

Jeszcze nie tak dawno temu, w każdą rubryczkę „hobby” wpisywałam konkretnie „literaturę współczesną”. Wynikało to głównie z mojej bezpodstawnej niechęci do autorów, którzy zmarli na długo przed moim urodzeniem. Taki trochę „nieboszczykowy” rasizm. Na całe szczęście dla mnie, udało mi się uporać z tą przypadłością i teraz nadrabiam braki w lekturze. Ponieważ swojego czasu...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to